Józef Balsamo/Tom X/Rozdział CXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CXXVI
POGAWĘDKA

Pan de Sartines potrzebował chwili czasu, aby przyjść do siebie po tak gwałtownem wstrząśnieniu.
Przed oczami miał ciągle grożącą mu lufę pistoletu, a na czole jakby czuł jeszcze dotknięcie żelaza.
Nareszcie zapanował nad sobą. — Panie — odezwał się, — masz nade mną pewną wyższość, bo wiedząc z kim mam do czynienia, nie przedsięwziąłem jednak żadnych środków ostrożności, jakie są zwykle stosowane względem pospolitych zbrodniarzy i przestępców.
— Ależ napróżno gniewasz się pan i unosisz, a nie spostrzegasz, jak jesteś niesprawiedliwym. Przybyłem tu, ażeby wyświadczyć panu przysługę.
Pan de Sartines poruszył się niespokojnie.
— Tak, panie — powtórzył Balsamo — przysługę, a pan nie doceniasz moich chęci; pan niepokoisz się spiskowcami, a ja właśnie chcę odkryć panu spisek.
Napróżno jednak Balsamo tracił słowa, gdyż pan de Sartines na niczem innem nie był w stanie skupić uwagi, i wciąż tylko o tem myślał, iż tak niebezpieczną, a ważną osobistość ma przed sobą; pochłaniało to jego uwagą tak dalece, że nawet wyraz: spisek, który kiedyindziej byłby go ze snu obudził i postawił na równe nogi, w tej chwili tylko się obił o jego uszy.
— Pojmujesz, pan, zapewne, moje stanowisko we Francji; jestem ambasadorem, mniej lub więcej, tajnym, Jego Mości Króla pruskiego, a kto powie — ambasador, to tak samo jakby powiedział — ciekawy. W roli ciekawego muszą zatem wszystko wiedzieć, i niema rzeczy, która byłaby mi obojętną. Otóż, jedną z najlepiej zbadanych przeze mnie kwestyj, jest sprawa magazynowania zboża.
Jakkolwiek Balsamo wymawiał te słowa z całą prostotą i naturalnością, posiadały one jednak taką siłą magnetyczną, że naczelnik policji, jakby ze snu zbudzony, zwrócił całą uwagą na mówiącego.
Podniósł powoli głową, pytając:
— Cóż to jest ta kwestja zbożowa? — a mówiąc to, silił się na taki sam spokój i pewność siebie, jakie od początku rozmowy okazywał Balsamo. — Zechciej pan mnie objaśnić.
— I owszem, oto jak się rzeczy mają:
— Słucham...
— O!.. jestem tego pewny... Zręczni spekulanci, potrafili przekonać Jego Mość Króla Francji, o potrzebie budowania śpichlerzy i gromadzenia zboża na wypadek głodu. Postawiono więc spichlerze; zaprojektowano obszerne, nie szczędzono niczego, ani cegły, ani kamienia i stanęły olbrzymie gmachy.
— Cóż dalej?
— Dalej trzeba je było napełnić; spichlerze puste nie mają celu, więc je napełniono.
— No i cóż?... — zapytał, jakby mimowolnie, Sartines, nie mogąc zrozumieć, do czego Balsamo zmierza.
— Otóż, jak łatwo się domyślić, ażeby zapełnić wielkie spichlerze, trzeba było zgromadzić bardzo wiele zboża, nieprawdaż?...
— Bezwątpienia.
— Nie na tem koniec. Wycofać bardzo wiele zboża z obiegu, to znaczy wywołać w kraju głód; bo uważaj pan, wszelka wartość, wycofana z obiegu, równa się brakowi produkcji. Tysiące worków, zamkniętych w śpichlerzu, to o tysiąc worków mniej w kraju. Pomnóż pan teraz ten tysiąc worków, choćby przez dziesięć; o tyle kraj staje się uboższym w zboże.
Panem de Sartines wstrząsnął nerwowy kaszel.
Balsamo wstrzymał się i czekał cierpliwie, aż kaszel przeszedł.
— Zatem — ciągnął dalej — przez wycofanie zboża nie wzbogaca się nikt, tylko spekulant zbożowy, czy to jasne?...
— Zupełnie jasne — odparł pan de Sartines — ale z tego widzę, że masz pan śmiałość, czy nierozwagę, donosić mi o występku, w którym sam Najjaśniejszy Pan brałby udział.
— Właśnie — odparł Balsamo, — zrozumiałeś mnie pan dobrze.
— To za śmiało, mój panie i doprawdy ciekaw jestem, jak Najjaśniejszy Pan przyjmie pańskie oskarżenie; boją się, aby rezultat nie był zupełnie taki sam, jaki miałem na myśli, gdym przed pańskim przybyciem przeglądał papiery w tej szkatułce; w każdym razie, strzeż się pan, bo jesteś na drodze do Bastylji.
— O!.. teraz znów mnie pan nie rozumiesz.
— Jakto?..
— Mój Boże, jakże mnie pan źle sądzisz, krzywdą mi wyrządzasz, uważając mnie za tak ograniczonego!... Jakto pan wyobrażasz sobie, że ja mogą rzucić oskarżenie na króla, ja, ambasador, ciekawy?.. Ależ byłby to krok głupca. Wysłuchaj mnie, pan, do końca i dopiero osądź!..
Pan de Sartines uczynił nieokreślony ruch głową.
— Ci, którzy wykryli spisek przeciw narodowi francuskiemu, (wybacz pan, że mu zabieram czas drogi, ale przekonasz się pan wkrótce, że nie będzie on zupełnie stracony) ci zatem, którzy odkryli spisek przeciw narodowi francuskiemu, są to ekonomiści, bardzo pracowici, bardzo drobiazgowi, którzy, zwróciwszy badawczy wzrok i lupą na to szachrajstwo, przekonali się, że sam król prowadzi tę grę. Wiedzą oni dobrze, że Jego Królewska Mość utrzymuje dokładne rejestry cen zboża na różnych rynkach; wiedzą, że król zaciera ręce z zadowolenia, kiedy podwyżka tych cen przyniesie mu osiem, albo dziesięć tysięcy talarów do kieszeni; ale i to jest mi również wiadome, że przy boku Jego Królewskiej Mości stoi człowiek, który ułatwia wszelkie operacje, człowiek, który jako urzędnik, z natury rzeczy, ma dozór nad wszelkimi zakupami, ładowaniem, transportami, człowiek, który jednem słowem, działa za króla. Otóż, ekonomiści, ludzie nie rozstający się ani na chwilę z lupą obserwacyjną, nie będąc ani głupcami, ani niedołęgami, nie zwracają się wcale przeciw królowi, o nie; tylko przeciw jego zaufanemu, mój kochany panie, przeciw temu urzędnikowi, agentowi, który zarazem urzęduje i prowadzi szachrajstwa dla Jego Królewskiej Mości.
Pan de Sartines był mocno zajęty przyprowadzeniem do równowagi swej okazałej peruki, ale jakoś napróżno.
— Tak, mój panie, zbliżamy się do celu, owóż jak panu było wiadomem, panu, który jesteś naczelnikiem policji, że ja jestem hrabią de Fenix, tak i mnie wiadomem jest, że pan jesteś panem de Sartines.
— Więc cóż z tego?... — odrzekł de Sartines zmieszany. — Tak, jestem de Sartines i cóż z tego?..
— Ależ zrozum pan, pan de Sartines jest właśnie tą kreaturą królewską, tą osobą do rachunków, wypłat, transportów, szachrajstw, tym samym właśnie, który, jużto bez wiedzy króla, już to z jego wiadomością, frymarczy żołądkami dwudziestu siedmiu miljonów francuzów, podczas gdy obowiązkiem jego z urząd u jest dbać o ich dobro i żywienie w możliwie najlepszy sposób.
Wyobraź pan sobie podobne odkrycie! Pan nie jesteś bynajmniej kochanym przez naród, król nie należy do bardzo czułych; skoro tylko da się słyszeć głos zgłodniałych tłumów, dopominający się pańskiej głowy, król, jużto aby zatrzeć wszelki ślad porozumienia z panem, jużto, aby wymierzyć sprawiedliwość, jeśli nie miał w tem współudziału, król nie zawaha się skazać pana na szubienicą, zgotować panu los taki, jaki spotkał d’Enguerrand de Marigny; czy przypominasz pan sobie?
— Niezupełnie — odrzekł pan de Sartines bardzo blady — zresztą dajesz pan dowód wielkiego nietaktu, mówiąc o szubienicy człowiekowi na mojem stanowisku.
— O! jeśli panu o niej wspominam, mój drogi panie — odparł Balsamo — to dlatego, że mi stoi przed oczyma biedny Enguerrand. Przysięgam panu, był to człowiek bez zarzutu, szlachcic normandzki, z bardzo starożytnej rodziny. Był on szambelanem dworu, kapitanem, intendentem finansów i budowli; był hrabią de Longueville, a to o wiele znakomitsze hrabstwo, niż pańskie hrabstwo d’Alby. I pomimo tego wszystkiego widziałem go na szubienicy Montfaucon, którą sam kazał ongiś wystawić i Bogu dzięki, nie mogą sobie nic wyrzucać, bo powtarzałem mu bezustannie: „Enguerrand, mój drogi Enguerrand, pamiętaj, ażebyś się Karolowi Walezjuszowi nie wydał rozrzutnym w szafowaniu pieniędzmi skarbowymi, bo on nie lubi przebaczać. Nie słuchał mnie, niestety, i marnie zginął. A gdybyś pan wiedział ilu prefektów policji widziałem w tem położeniu, począwszy od Piłata ponckiego, który skazał Jezusa Chrystusa, aż do pana Bertin de Belle-lsle, pana de Brantôme, pańskiego poprzednika.
Pan de Sartines powstał, napróżno usiłując ukryć wzruszenie.
— A więc oskarżaj mnie pan, jeśli ci się podoba: co mnie może obchodzić opinja takiego, jak pan, człowieka.
— Strzeż się, mój panie — rzekł Balsamo — często ci, którzy nam się wydają nic nieznaczącymi, mogą wiele, a nawet wszystko. Jeżeli zechcę przesłać tę historję zakupu zboża, z jej wszystkimi szczegółami i odcieniami, memu korespondentowi lub Fryderykowi Wielkiemu, który, jak panu wiadomo, jest filozofem; jeśli król Fryderyk zechce przesłać rzecz całą z własnoręcznemi uwagami panu Voltaire’owi; skoro tenże na tem tle osnuje jakąś śmieszną, zabawną powiastkę w rodzaju: „Człowieka z czterdziestoma talarami“; jeśli pan d’Alembert, ten świetny matematyk, wyliczy, że ziarnkami zboża, wydartemi ludowi przez pana, możnaby wyżywić sto miljonów ludzi przez trzy lub cztery lata; jeśli Helvétius dowiedzie, że gdyby talary, stanowiące wartość tych ziarnek, poukładać w stosy, mogłyby księżyca dosięgnąć, jeśli te obliczenia dadzą temat sztuki panu de La Harpe, lub panu Diderot’owi do rozmowy „Ojca rodziny“, albo do jakiej broszury Janowi-Jakóbowi Rousseau z Genewy, który także nieźle kąsa, gdy chce, albo do maleńkiego listu otwartego panu Grimm; albo do miłej powiastki moralnej panu do Marmontel, który pana zgubi, broniąc niedołężnie, jeśli zaczną o tej kwestji mówić w kawiarni Regencji, w Palais Royal, u Audinot’a, w balecie królewskim, utrzymywanym, jak pan wiesz, przez pana Nicolet: o! panie hrabio d’Alby, będziesz bardzo nieszczęśliwym naczelnikiem policji; jeszcze gorzej wyglądać będziesz niż biedny d’Enguerrand de Marigny, o którym pan słuchać nawet nie chciałeś. Bo on, choć prowadzony na szubienicą, utrzymywał że jest niewinnym, a słowa jego brzmiały z takiem przekonaniem i dobrą wiarą, że im w zupełności wierzyłem.
Pan de Sartines, już ostatecznie wyczerpany, nie zważając na nic, zdjął bez ceremonji peruką i otarł obfite krople potu z czoła i głowy.
— A więc niech i tak będzie; ale to niczemu nie przeszkadza. Jeśli pan możesz, zgub mnie; pan masz swoje dowody, ale i ja mam swoje; zachowaj swoją tajemnicą, ja zachowam szkatułką.
— Znowu gruba pomyłka; dziwią się mocno, że może jej ulegać człowiek taki, jak pan; ta szkatułka...
— Cóż ta szkatułka?
— Nie zostanie wcale u pana.
— A prawda — zawołał de Sartines — zapomniałem, że hrabia de Fenix jest rycerskim człowiekiem, który w braku innych środków, gotów zawsze torować sobie drogę z pistoletem w ręku. Zapomniałem o pistolecie pańskim, bo schowałeś go pan do kieszeni; wybacz mi pan, panie ambasadorze.
— E! mój Boże, nie idzie tu wcale o pistolet, panie de Sartines; przecież nie przypuszczasz pan, abym chciał zbrojnie lub siłą pięści, wydrzeć ci szkatułkę; nie na wiele by się to przydało, gdyż tyle mam rozumu, iż mogę sobie wyobrazić, że jeszczebym schodów nie dosięgnął, a na dzwonek pana i wołanie „łapaj złodzieja!“ jużby mnie schwytano. O! wcale nie o tem myślałem, gdym mówił, że szkatułka u pana nie zostanie, rozumiałem przez to, że mi ją pan sam oddasz z dobrej i nieprzymuszonej woli.
— Ja? — krzyknął szef policji, uderzając pięścią w szkatułkę z taką siłą, iż zdawało się, że ją zgruchocze.
— Tak... pan.
— Wolne żarty, mój panie! Ale co do odebrania szkatułki, zapewniam, że z życiem mi ją tylko wydrzesz. Z życiem! powtarzam panu: czyż już tysiąc razy nie naraziłem życia, czyż zresztą nie jestem obowiązany do ostatniego tchnienia, do ostatniej kropli krwi, służyć Najjaśniejszemu Panu? Odbierz mi życie! możesz pan to zrobić, ale hałas sprowadzi mścicieli, Bóg udzieli mi jeszcze tyle sił i głosu, aby cię oskarżyć o wszystkie twe występki i zbrodnie. Co — panu miałbym oddać tę szkatułkę? Gdyby się jej piekło domagało ode mnie jeszczebym nie oddał!
— Ja też nie mam najmniejszego zamiaru posługiwać się w tym razie siłami piekielnemi; wystarczy mi pomoc osoby, która w tej chwili puka do bramy pańskiego podwórza.
Rzeczywiście, trzy miarowe uderzenia rozległy się w tej samej chwili.
— I której powóz, słuchaj pan — ciągnął dalej Balsamo — wjeżdża obecnie w podwórze.
— Widać że jakiś pański przyjaciel zaszczyca mnie swą wizytą.
— Masz pan słuszność, to mój przyjaciel.
— I sądzisz pan, że mu zwrócę szkatułkę?
— Tak, kochany panie de Sartines, oddasz mu ją.
Naczelnik policji nie zdołał jeszcze wymówić słów najwyższego oburzenia, kiedy służący spiesznie otwierając drzwi, oznajmił, że pani hrabina Dubarry prosi o posłuchanie.
Pan de Sartines zadrżał, spojrzał, zdumiony, błędnym wzrokiem na swego przeciwnika, który musiał użyć całej siły panowania nad sobą, aby nie parsknąć śmiechem.
W tejże samej chwili, tuż za służącym, ukazała się pełna życia, strojna, roztaczająca woń perfum, kobieta, która nie uważała widocznie za potrzebne czekać na pozwolenie wejścia. Piękna hrabina Dubarry, szeleszcząc jedwabiami, weszła do gabinetu naczelnika policji.
— Więc to pani, pani! — odezwał się zmieszany de Sartines, przyciskając do piersi otwartą szkatułkę, którą pod wpływem przerażenia pochwycił w drżące dłonie. \ — Dzień dobry, Sartines — powiedziała hrabina z wesołym uśmiechem.
— Dzień dobry, kochany hrabio — dodała zwracając się do Balsama.
I wyciągnęła doń piękną rączkę.
Balsamo pochylił się poufale i złożył pocałunek na tej samej białej dłoni, na której spoczywały tyle razy usta królewskie.
Jednocześnie potrafił szepnąć kilka wyrazów tak umiejętnie i przelotnie, że de Sartines nie mógł nic zauważyć.
— Ale, otóż i moja szkatułka! — zawołała nagle hrabina.
— Jakto, pani szkatułka? — wyjąkał de Sartines.
— A naturalnie — moja własna szkatułka! a pan ją otworzyłeś i nie wstydzisz się wcale?
— Ależ pani!
— Ol doskonale, ja to zaraz pomyślałam... Skradziono mi tę szkatułkę, więc powiedziałam sobie: „Muszę się udać do Sartines’a, on mi ją wynajdzie“. No i właśnie jest już u pana. Dziękuję bardzo.
— I, jak pani widzisz — dodał Balsamo — nawet ją otworzył.
— Tak, rzeczywiście! Któżby pomyślał? Ależ to szkaradnie, mój Sartines!
— Pani wie, ile dla niej mam szacunku, pozwolą sobie jednak zapytać czy nie wprowadzono pani przypadkiem w błąd?
— W błąd wprowadzono? — przerwał Balsamo — czy to pan mnie ma na myśli?
— Już ja wiem, co myślą — odparł pan de Sartines.
— Ale ja nie wiem — szepnęła pani Dubarry do Balsama — cóż to wszystko ma znaczyć, kochany hrabio — mówiła dalej cichym głosem obiecałam, że spełnią pierwszą pańską prośbą, więc gotowa jestem to uczynić, bo danego słowa dotrzymują jak mężczyzna — ale czegóż chcesz pan ode mnie? Pani — głośno odpowiedział Balsamo — powierzyłaś mi przed kilkoma dniami tę szkatułkę, ze wszystkiem, co zawiera.
— A tak, rzeczywiście — odrzekła pani Dubarry, odpowiadając równocześnie spojrzeniem na spojrzenie Balsama.
— Jakto, rzeczywiście? pani hrabina mówi: rzeczywiście — krzyknął pan de Sartines zrozpaczony.
— Tak, tak, powiedziałam to dość głośno i dobitnie, abyś pan usłyszał dokładnie.
— Szkatułkę, w której mieści się najmniej z dziesięć spisków!
— A! panie de Sartines, już się sam przekonałeś, że z tem efektownem słowem, jakoś ci się dziś nie udaje; daj więc lepiej spokój spiskom, i zwróć pani szkatułkę, której żąda...
— Więc doprawdy żądasz jej pani ode mnie? — zapytał, trzęsąc się z gniewu, de Sartines.
— Tak, kochany naczelniku.
— Ale przynajmniej wiedz pani...
Balsamo spojrzał na hrabinę.
— Nie chcę słuchać, bo nie mogłabym się niczego dowiedzieć, czegobym nie wiedziała; oddaj mi pan szkatułeczkę i dość już tego; przecież nie napróżno się tu trudziłam.
— Zaklinam cię hrabino, na Boga Najwyższego, na Jego Królewską Mość...
Balsamo okazał zniecierpliwienie.
— Proszę o szkatułkę! — rzekła krótko hrabina — dajesz pan, czy nie; ale zastanów się dobrze nad tem, radzę panu.
— Skoro pani sobie życzy — odrzekł pokornie de Sartines i podał hrabinie szkatułeczkę, w którą Balsamo tymczasem powkładał już papiery, rozrzucone na biurku.
Hrabina zwróciła się doń z czarującym uśmiechem:
— Hrabio — odezwała się — czy zechcesz łaskawie zanieść mi tę szkatułkę do karety i podać rękę, abym nie przechodziła sama przez te wszystkie przedpokoje, pełne wstrętnych figur. Dziękuję ci, panie de Sartines.
I już Balsamo zmierzał ze swą protektorką ku wyjściu, kiedy zobaczył, że pan de Sartines ujmuje za dzwonek.
— Pani hrabino — rzekł, wpijając w swego nieprzyjaciela wzrok, który go przykuł do miejsca — bądź pani taka dobra i oświadcz panu de Sartines, który wielki czuje żal do mnie za to, że żądałem twej szkatułki, jak bardzo odczułabyś, gdyby mnie spotkało jakie nieszczęście za sprawą pana naczelnika policji, i jak źle usposobiłoby to panią hrabinę do niego.
Hrabina uśmiechnęła się do Balsama.
— Słyszysz kochany Sartines, co mówi pan hrabia? to prawda zupełna; pan hrabia jest moim najlepszym przyjacielem i śmiertelną miałabym do pana urazę, gdybyś w czemkolwiek miał nieszczęście mu się nie podobać. Dowidzenia, Sartines!
I tym razem już, hrabina, prowadzona pod rękę przez Balsama, niosącego szkatułkę, opuściła gabinet naczelnika policji.
Pan de Sartines patrzył jednak na wychodzących z mniejszą wściekłością, niż się spodziewał Balsamo.
— Dobrze, dobrze — mruczał zgnębiony urzędnik — ty masz szkatułkę, ale w mojem ręku pozostała kobieta.
I jakby chciał ulżyć swojej złości, zaczął dzwonić tak gwałtownie, jakgdyby chciał poobrywać wszystkie dzwonki.
Na donośny dźwięk dzwonka, wbiegł woźny.
— Cóż tam z tą kobietą?
— Jaką kobietą, Wasza Wysokość?
— Z tą, która tu zemdlała i którą wam oddałem.
— Ma się zupełnie dobrze — odpowiedział woźny.
— To dobrze; przyprowadź mi ją.
— A gdzie mam po nią iść?
— Jakto? do tego pokoju, gdzie ją zaniesiono.
— Już jej tam niema, Wasza Wysokość.
— Co? już jej niema, więc gdzież jest?
— Nie wiem.
— Jakto, poszła?
— Tak.
— Sama?
— Sama.
— Ależ ona nie była w stanie ruszyć się z miejsca.
— Tak, wasza ekscelencjo! była zemdloną, ale w piąć minut potem, gdy oznajmiono Waszej ekscelencji hrabiego de Fenix, ocknęła się z tego szczególnego omdlenia, na które ani esencja octowa, ani sole, ani woda, nie pomagały. Naraz otworzyła oczy, wstała i odetchnęła z zadowoleniem.
— A potem?
— Potem zwróciła się ku drzwiom; a że nie mieliśmy rozkazu Waszej ekscelencji, ażeby ją zatrzymać, poszła więc sobie.
— Poszła! — krzyknął de Sartines. — A! nieszczęśliwi, ja wszystkich was wpakuję do Bicêtre. Prędko! prędko wołać mi tu pierwszego agenta policji.
Woźny szybko wybiegł spełnić otrzymany rozkaz.
— Ten nędznik, to chyba czarownik. Ja jestem naczelnikiem policji królewskiej, a on musi być naczelnikiem policji djabelskiej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.