Jadwiga i Jagiełło/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Jadwiga i Jagiełło |
Podtytuł | Rycerze |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1918 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młoda dziewica, cudnego lica,
Na polskim tronie zasiada;
Lecz białe czoło chyli tęsknica,
Twarzyczka mieni się blada.
Bo tam daleko, w zagórskim kraju
Wilhelm pozostał kochany,
Według starego przodków zwyczaju
Na oblubieńca jej dany.
Lecz wnuko Piastów, spojrzyj przed siebie,
Po starej Lechów krainie!
Zaliż głos żaden nigdy do ciebie
Nie szeptał w dumań godzinie:
Oto nad Wisły falą błękitną
Płynie cień Wandy powiewny;
Śnieżyste lilje jak cudnie kwitną
Na złotych kosach królewny!
Ona uciekła w głąb jasnej wody
Przed cudzoziemca objęciem:
Twój Wilhelm piękny, twój Wilhelm młody
Obcej jest ziemi dziecięciem...
Tak do płaczącej w murach Wawelu
Mądra odzywa się rada,
Aż wstała w mężnej dumy weselu
Dziewica drżąca i blada.
Bo już Jagiełło, książę Litwinów,
Za świętym czeka jej progiem,
Aby wśród Polski pobożnych synów
Przed prawym skłonił się Bogiem.
A Polska z Litwą w bratnim uścisku
Za ich przykładem złączone,
W wielkich chwil szczęściu, w złego ucisku —
Szły, jak dwie siostry rodzone.
Marja Ilnicka.
W Krakowie wielka radość i przygotowania: niemylne już tym razem wieści głoszą, że oczekiwana od dawna królowa zbliża się do granicy w świetnym i licznym orszaku duchowieństwa, panów węgierskich i dworu.
Dwuletnie bezkrólewie dokuczyło wszystkim, panowie i mieszczanie pragnęli porządku i ładu, więc wszyscy ze wzruszeniem i błogosławieństwem powtarzali dobrą nowinę.
Toć to wnuczka Kazimierza: szczęście przyniesie krajowi!
Co możniejsi panowie gromadzili poczty rycerskie i strojno, zbrojno, pysznie a wspaniale wyruszali na spotkanie młodej pani. Powiększał się tym sposobem dwór Jadwigi, gwarnej i weselej posuwał się naprzód, bo młodziutka królewna mile witała każdego, i cieszyło ją gościnne przyjęcie.
Były to piękne dni październikowe, słoneczne, uśmiechnięte, jakby niebo polskie przywdziało także uroczystą szatę w tej wielkiej dla kraju chwili.
Orszak królewny posuwał się zwolna: nie można było spieszyć w tak długiej podróży, narażającej na trudy niemałe. Wszyscy jechali konno: 13-letnia Jadwiga, jej panny dworskie, poważne matrony, arcybiskup Dymitr, biskup Jan, dwór cały, — dalej sześć siwych koni ciągnęło wspaniałą „kolebkę“, by młoda pani wypocząć w niej mogła, gdyby się czuła strudzona podróżą. A dalej wozy ze służbą, żywnością, szatami i wszystkiem, co niezbędne w tak dalekiej drodze.
Słońce świeci wesoło w poranek jesienny, na purpurowych, żółtych, różnobarwnych liściach błyszczą brylanty rosy, srebrna pajęcza przędza ściele się po ziemi, po krzewach nizkich, po gałęziach rozwiesza swoje białe wstęgi i lekko płynie z wiatrem.
Na pięknej, młodej, a poważnej twarzy przyszłej królowej Polski niema cienia smutku, — spokojnie zbliża się do granic państwa, które ma odtąd stać się jej ojczyzną, w którem upłyną wszystkie dni jej życia, gdzie ma władać rozumnie, rządzić sprawiedliwie, cierpieć, jak każdy człowiek, czynić dobrze i zdobyć miłość i błogosławieństwo — lub potępienie całego narodu, zapisane w dziejach na wieki.
Jadwiga się nie lęka: młodość jest pełną wiary, — zresztą ma serce czyste, a złego i cierpienia jeszcze nie zna.
Panowie, którzy spotkali ją w drodze, Spytko z Mielsztyna, Jan z Tarnowa, Jaśko z Tęczyna, Sędziwój i inni, wszyscy nią zachwyceni i uradowani: spodziewali się ujrzeć dziecko, może roztkliwione rozłączeniem z matką, a ujrzeli dziewczę poważne, spokojne, pogodnie uśmiechnięte, o śmiałem wejrzeniu, roztropne w słowach, uprzejme w obejściu. Nic dziwnego, że garnęli się do niej skwapliwie, a służyli jej na wyścigi, o powadze zapominając.
Wreszcie ujrzano w dali wieżyce Krakowa, a na drodze zbliżający się znowu tłum liczny: na progu ziemi własnej naród wita panią.
Arcybiskup Bodzanta w uroczystych szatach, biskup krakowski i biskup poznański, duchowieństwo, procesja świąteczna, chorągwie, rycerstwo konno, mieszczanie w okazałych strojach, jedwabiach, aksamitach, srebrnych pasach, cechy rzemieślnicze, każdy ze swoją chorągwią.
Arcybiskup Bodzanta w imieniu narodu przemówił do Jadwigi krótko a serdecznie, królewna odpowiadała słów kilka, wzniesiono głośny okrzyk powitania, pochyliły się wszystkie chorągwie przed panią i po trzykroć oddały jej pokłon głęboki, potem ozwały się trąby i kotły, surmy bojowe i łagodne dźwięki fletni, piszczałek. Pośród wesołej wrzawy, okrzyków i pieśni olbrzymi pochód zbliżał się ku miastu.
Zatrzymał się przed bramą, uwieńczoną zielonością, przybraną gorejącemi światłami. Z bramy wystąpił orszak dziewic w bieli, ze światłami w ręku, pieśnią witając królowę, — a jednocześnie uderzyły dzwony.
Wszystkie kościoły rozśpiewały się dzwonami, lud wydawał okrzyki, gorzały światła i pochodnie, ze wszystkich ulic płynął tłum nieprzeliczony, w powodzi świateł, zieloności, kwiatów, a królowa-dziecię patrzała zdumiona i wzruszona zarazem, obejmując pełnem miłości spojrzeniem te tysiące, dla których matką stać się miała.
I po raz pierwszy może uczuła, jak słabe są siły ludzkie wobec wielkości zadania, ogromu obowiązków, które ją czekały. To też z pokorą przestąpiła progi oświetlonej katedry, by w przyszłem swem państwie najpierw powitać Boga i Jemu oddać się w opiekę, bo w Jego mocy wszystko.
Teraz dopiero otwarły się przed nią podwoje zamku, w którym płynąć miało jej życie — aż do końca.
Tak pięknym był dzień wjazdu młodej pani. Lecz jakiego uczucia doznała Jadwiga, gdy znalazła się sama w komnatach królewskich? Tu mieszkał dziad jej wielki, — ojciec przebywał krótko, — a ona co tu znajdzie?
Młoda dziewczyna myślała o szczęściu.
Dlaczegóżby nie miała być szczęśliwą? Córka i wnuczka królów, pani potężnego narodu, cóż jej grozić może? Tron swój podzieli z kochanym Wilhelmem, z którym zaślubiono ją przed siedmiu laty, i rządzić będą razem, zgodnie i szczęśliwie, czyniąc dobrze, kochani i błogosławieni.
Piękne i miłe wspomnienia dzieciństwa zapełniły puste komnaty Wawelu. Widziała się w Haimburgu siedmioletniem dzieckiem w ślubnym stroju w świątyni. Obok niej piękny, złotowłosy Wilhelm, strojny także, wesoły. Arcybiskup związał ich ręce przed ołtarzem, nazwał mężem i żoną, dał błogosławieństwo.
Potem jechali sami w złocistej kolebce, mąż i żona, oboje po lat sześć czy siedem! Jakto było wesoło! W pałacu czekała ich uczta, zabawa, muzyka, tańce, śpiewy.
To wszystko powtórzy się tutaj: kochany Wilhelm przyjedzie niedługo, odbędą się powtórne zaślubiny, jak wymaga kościół i prawo, — koronacja, zabawy — potem szczęście i panowanie.
Poselstwo Jagiełły, litewskiego księcia, który żądał jej ręki, obiecując przyjąć wiarę chrześcijańską wraz z całym narodem, Litwę połączyć z Polską — nie przestraszyło Jadwigi. Jest zaślubiona, innego męża mieć nie może, — tak posłom odpowiedziała.
Panowie, duchowieństwo inaczej myśleli, lecz chcieli działać z rozwagą, spokojnie.
A tymczasem nadjechał Wilhelm. I oto pierwszy zawód: panowie nie wpuścili go na Wawel!
Pierwsza kropla goryczy w życiu dziecka. Jej mąż szukać musiał gospody w Krakowie; — aby się z nim zobaczyć, korzystać musiała z gościnności klasztoru Franciszkanów.
Zakonnicy urządzili w klasztorze przyjęcie, na które przybył Wilhelm i Jadwiga w otoczeniu panien i dworu. Była uczta i pląsy, bawiono się wesoło, a Jadwiga z Wilhelmem układała plany, w jaki sposób pokonać opór panów. Miała przecież przyjaciół, z ich pomocą Wilhelm dostanie się na zamek, a gdy raz tam będzie, muszą go uznać panem.
Powróciła pełna otuchy, nadziei, — ale panowie podwoili czujność: Niemca na Wawelu nie chcą!
Więc cóż będzie!
Śmiałe dziewczę przemocą pragnie zdobyć szczęście: sama pójdzie po niego i sama go tutaj wprowadzi, — nie poważą się stawić oporu królowej.
Odważnie zmierza do furty zamkowej; ale furta zamknięta. Straż czuwa.
— Otworzyć! — rozkazuje wyniośle królowa.
— Niewolno.
— Kto zabronił?
— Panowie.
Oburzona Jadwiga chwyta topór: cóżto? jest więźniem w swoim własnym zamku?
A wtem u nóg jej klęka starzec siwy, sługa ojca i dziada, wierny Dymitr z Goraja.
Pomyśl, królowo, co czynisz! — zawoła. — Wrota i bez topora twój rozkaz otworzy, nie jesteś niewolnicą, ani więźniem, i nie przed tobą zostały zamknięte. Lecz pomyśl, pani: tutaj Bóg i naród żąda od ciebie wielkiej i świętej ofiary, — tam marne szczęście ziemskie! Królową jesteś, wnuczką Kazimierza, matką miljonów, w ręku twem przyszłość państwa. Wybiła wielka dla ciebie godzina: w tej chwili wybrać musisz: własne szczęście, znikome i niepewne, czy chwałę Boga i dobro poddanych.
Od tej chwili Jadwiga przestała być dzieckiem: pierzchnęły bezpowrotnie marzenia o szczęściu, żyć zaczęła nie dla siebie, lecz dla innych.
Nie mamy w historji piękniejszej postaci królowej.
Aby pozyskać Litwę dla wiary chrześcijańskiej, aby wzmocnić potęgę obu krajów — została żoną Jagiełły. Miała wtedy lat 14, książę Litwy blisko 40, — była wychowana na dworze węgierskim, słynącym z cywilizacji i ogłady, — Jagiełło był prostakiem, ciemnym, nieokrzesanym poganinem.
Zmienił się, prawda, bardzo od czasu przyjęcia chrześcijaństwa, kochał Jadwigę, miał szlachetne serce, lecz pozostały tak wielkie różnice między mężem i żoną, iż często nie mogli się zrozumieć.
Więc w smutku szuka pociechy w modlitwie, pracy dla kraju i dobrych uczynkach.
Długie godziny spędza na rozmowie z Bogiem, przed którym może całe swe serce otworzyć, — nie dba o strój, zabawy, skromnie jada, — a wielkie dary sypie na kościoły, zakłada szkoły, pragnie wznowić akademję, założoną niegdyś przez dziada Kazimierza.
Sieroty mają w niej matkę, ubodzy miłosierną opiekunkę. Droga do królowej każdemu otwarta, ona każdego wysłucha cierpliwie, pocieszy, dopomoże. W każdem nieszczęściu pewnym ratunkiem królowa.
Ludzie zaczęli nazywać ją świętą, płynęły błogosławieństwa, dziękczynienia, i rosła miłość ludzka, ten skarb nieoceniony, najdroższy, jaki człowiek zdobyć może.
O jej dobroci mnóstwo zostało nam podań, przechowanych w ustach i w sercu narodu.
Kiedy wkrótce po ślubie objeżdżała z mężem królestwo swoje, zdarzyło się raz w Wielkopolsce, iż dworzanie królewscy przemocą zabrali ubogim kmieciom dobytek i zboże, potrzebne w drodze, kiedy dwór przejeżdża. Nie chcieli dobrowolnie oddać, więc im wzięto.
Pokrzywdzeni udali się wprost do królowej. Nie chciano ich dopuścić, lecz Jadwiga płacz ludzki usłyszała i rozkazała stawić biedaków przed sobą.
— Co wam jest, dobrzy ludzie? — zapytała. — Czego potrzebujecie ode mnie?
— Sprawiedliwości, pani nasza i królowo, — nie daj nas krzywdzić, — ratuj!
I zgodnie opowiedzieli całą sprawę.
Na życzenie Jadwigi Jagiełło natychmiast skarcił żołnierzy, skrzywdzonych nagrodził, obdarzył hojnie, i pewny pochwały, zwrócił się do królowej.
— Czy jesteś zadowolona? — zapytał.
— Tak — odparła Jadwiga — szkoda nagrodzona, lecz kto im łzy powróci?
Już wiedziała, tak młoda, że łez i cierpienia nie nagrodzą dary ani złoto.
W kościele Panny Marji na Piasku dotychczas oglądać można kamień, zwany stopką Jadwigi.
Mówi o nim podanie, iż gdy dnia pewnego oglądała pracę koło budowy kościoła, zauważyła smutek i zgnębienie jednego z pracujących robotników. Natychmiast zapytała o przyczynę. Biedny człowiek ze łzami odpowiedział, iż nie wie, co się w domu dzieje: żonę zostawił chorą, dzieci bez opieki, sam na chleb pracować musi.
Litościwa królowa nie miała przy sobie pieniędzy, lecz postawiła na kamieniu stopę i kazała odjąć od swego trzewiczka kosztowną złotą sprzączkę, którą oddała strapionemu ojcu, obiecując odwiedzić wkrótce jego żonę. Na ten widok król i dworzanie pospieszyli dołączyć swoje dary, i biedak w jednej chwili zebrał tyle, iż mógł żonie i dzieciom zapewnić potrzebną opiekę.
Gdy odeszła, uszczęśliwiony robotnik ujrzał na miękkim, wilgotnym kamieniu drobny odcisk jej stopy, — więc pochwycił dłuto, wykuł ślad trwalszy i kamień wmurował w świątyni na wieczystą pamiątkę tego miłosierdzia.
Innym razem podczas procesji złocista, sześciokonna kolasa Jadwigi wjechała na most, otoczona dworem, rycerstwem, tłumem ludzi. Na moście cech kotlarzy usiłuje zbliżyć się do karocy, lecz w ścisku jeden z nich wpada do rzeki i tonie.
Powstało zamieszanie, krzyk i lament. — Królowa każe stanąć, wysiadła z kolebki, widzi martwe zwłoki, wydobyte z wody, które złożono na deskach pomostu, i głęboko wzruszona tym smutnym widokiem, zdejmuje z siebie jedwabny kontusik i okrywa nieszczęśliwego topielca.
Potem odchodzi smutna, polecając swoim dworzanom dowiedzieć się o rodzinie, osieroconej tak nagle, którą się zająć pragnie.
Wdzięczni za tyle dobroci, kotlarze udali się na nieszpory z kontusikiem, rozpiętym zamiast chorągwi na drzewcu, a duchowieństwo poświęciło ten ich nowy sztandar na pamiątkę miłosierdzia świętej pani.
Trudno wyliczyć, ile wychowała sierot, leczyła chorych, pocieszyła nieszczęśliwych; sprawami kraju zajmowała się gorliwie: odebrała od Węgier Ruś Czerwoną, przez Ludwika zabraną Polsce, godziła spory Jagiełły z Witoldem i Krzyżakami, starała się o otworzenie na nowo akademji w Krakowie i na ten cel przeznaczyła wszystkie swoje klejnoty i kosztowne stroje.
Dla siebie o jedną tylko łaskę błagała Stwórcy: gorąco pragnęła mieć dziecię. Długo jednak czekała z utęsknieniem, nim Bóg wysłuchał wreszcie jej modlitwy: przyszła na świat córeczka, ale nazajutrz umarła, a w parę dni potem matka.
Trudno opisać rozpacz, jaka ogarnęła wszystkich, gdy na wieży zamkowej ukazała się czarna chorągiew. Lud wierzyć nie chciał, nie mógł utulić się w żalu, nie mógł pogodzić się z okropną stratą. Ustały pieśni, zagasło wesele, cały naród przywdział żałobę.
Kiedy w kościele wystawiono zwłoki, tysiące ludzi chciało raz ostatni ujrzeć lica królowej. Ogłoszono ją świętą, opowiadano o cudach, które działy się przy jej trumnie.
Hej, zwijajcie się, mularze, majstrowie!
Niechże stanie śliczny kościół w Krakowie.
Niechże stanie Panu Bogu mieszkanie,
Kiedy w łasce bez miary
Do swej przyjął mię wiary
I dał śliczną Polską ziemię na wiano
Z Jadwigą ukochaną.
Hej, zwijajcie się, mularze, majstrowie,
Żeby stanął śliczny kościół w Krakowie,
Bo król każe złote stawiać ołtarze;
A Jadwiga królowa
Idzie spojrzeć z Krakowa,
Czy też będzie — jak przystało — chędoga
Ta świątynia dla Boga.
Hej, już widać, idzie pani przez Kraków,
A koło niej starych kilku żebraków,
I sierotki bez opieki, kaleki.
A Jadwiga słodziuchna,
Niby jaka ich druchna,
Mile mówi, raz za razem przystaje
I jałmużnę rozdaje.
Hej, zwijają się majstrowie weseli,
Bo Jadwigę miłościwą ujrzeli,
Tylko jeden czasem wzdycha, choć z cicha.
A co młotem uderzy,
To łza z oczu mu bieży.
Więc stanęła obok niego królowa:
— Co ci, człecze? — Żona moja niezdrowa,
Leży w chacie bez pomocy, w niemocy,
A pisklęta dziecięta,
Nikt o nich nie pamięta,
Z głodu już prawie umiera biedactwo,
Jak w ostrej zimie ptactwo.
Żal oblał twarz Jadwigi miłośną;
Wszystko złoto da mu ręką litośną,
A tak jej się jeszcze zdało, że mało:
To wsparła w tem strapieniu
Stopkę swą na kamieniu,
Poodrywa z trzewików lamę złotą
I daje mu z ochotą.
Hej, zwijają się mularze, majstrowie,
Żeby stanął śliczny kościół w Krakowie.
Jeden sobie wyśpiewuje i kuje:
Wziął kamień ociosany
I wapnem pobryzgany,
Żłobi dłutem, bo na nim została
Królowej stopka mała.
Hej, zwinęli się mularze, majstrowie,
I już stanął śliczny kościół w Krakowie,
Okazały, Pannie czystej dla chwały.
A w rogu jest od dłuta
Mała stopka wykuta.
Jak litośną była polska królowa,
Na pamiątkę się chowa.
Na Wawelu przygotowania uroczyste: wielki książę Jagiełło z braćmi ma dziś powitać swą przyszłą małżonkę.
W wielkiej tronowej sali, na wysokiem krześle o złocistych poręczach i kosztownych rzeźbach, w koronie, z berłem w ręku zasiadła Jadwiga. Otacza ją liczne grono panien dworskich, matron poważnych, rycerzy, biskupi, duchowieństwo, dygnitarze. A wszyscy strojni w złoto, jedwab i klejnoty, mienią się barwy: biała, szkarłatna, błękitna, blask rozsiewają perły, djamenty, rubiny.
Na licu młodej królowej powaga, — niema w niej smutku ani niepokoju: spełniła obowiązek: teraz jest ciekawa, jak wygląda mąż przyszły.
Uderzono w dzwony, odgłos kroków, chrzęst zbroi, szmer głosów się zbliża, i do komnaty wchodzi pięciu wnuków Gedymina, w futrach sobolich, kosztownych zbrojach i złotych łańcuchach, rosłych, barczystych, o śmiałem spojrzeniu błyszczących oczu, twarzach opalonych, — a na czele Jagiełło.
Średniego wzrostu, szczupły, zręczny w ruchach, pociągłej twarzy, o ruchliwych oczach, czarne włosy odrzuca w tył rękami i kroczy śmiało, — nagłe — stanął oniemiały: nie może wyrzec słowa, w twarzy pomieszanie, patrzy na młodą panią z wyrazem zdumienia, najwyższego zachwytu. I zamiast przygotowanej przemowy, z ust jego rwie się słowo: Piękna! piękna! piękna!
Witold wyręcza brata w gładkich słowach; Jagiełło wreszcie odzyskuje mowę, lecz myśli mu się plączą, nie umie ich związać.
Jadwiga odpowiada mu z wielką powagą i słodyczą zarazem, mówi o woli Boga, któremu należą się dzięki, że pozwala mu spełnić wielkie dzieło nawrócenia miljona dusz do świętej i prawdziwej wiary.
Przemawia duchowieństwo, — wnoszą kosztowne dary, które Jagiełło składa u stóp przyszłej żony: futra, drogie kamienie, srebro, złoto, perły, on zresztą składa przed nią Litwę całą!
W parę dni potem trzy wielkie obrzędy: chrzest, ślub i koronacja.
Liczny orszak duchowieństwa i panów prowadził litewskiego księcia z zamku do świątyni, gdzie arcybiskup Bodzanta z wielką uroczystością obrzędu chrztu dopełnił. Mistrz krzyżacki, na chrzestnego ojca zaproszony, odmówił przybycia pod błahym pozorem. Zbyt gorzki to był widok dla Zakonu. Ochrzczono także trzech braci Jagiełły i Witolda, który podobno po raz trzeci w życiu poddawał się tej ceremonji.
W zamku i w mieście trwały uczty i zabawy, cieszył się lud krakowski, cieszyli się wielcy panowie, okazywało wielką radość duchowieństwo z pozyskania nowego kraju dla kościoła, ale najszczęśliwszym musiał być Jagiełło.
Był to wybraniec losu, któremu szczęście dziwnie sprzyjało od dzieciństwa. Siódmy z synów Olgierda, przez ojca wybrany został na wielkiego księcia, — od dziecka pieszczoch matki, księżniczki Juljanny, miał miękkie, dobre i szlachetne serce, lecz umysł dosyć mierny. Łatwo ulegał podszeptom, namowom, był łatwowierny, a przytem nieufny, podejrzliwy, a stąd pod obcym wpływem nieraz spełniający czyny, niezgodne z jego sercem. Śmierć Kiejstuta — podobno bez jego rozkazu — zawsze jednak zostanie plamą na jego pamięci. Witoldowi za przyjaźń oddał niewdzięczność, chciał go wyzuć ze wszystkich posiadłości, odmawiał najsłuszniejszym żądaniom. Dopiero, kiedy Witołd w przymierzu z Zakonem zagroził mu najazdem, zrozumiał Jagiełło, jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo, poznał, że się nie oprze tej potędze, że nic go nie ocali.
Lecz i w tej chwili szczęście go nie opuściło: na polskim tronie zasiada Jadwiga, złączenie z Polską było ocaleniem, — a Witold za dobre słowo, dla ojczyzny — zawsze był gotów przebaczyć.
Trzeba też przyznać, że chrzest dla Jagiełły nie był czczą, powierzchowną ceremonją, — nawpół dziki poganin przyjął szczerze i głęboko zasady nowej wiary, z prostotą otworzył im całe swe serce; to też pod wpływem pobożnej Jadwigi rozwinęły w nim one najszlachetniejsze strony jego charakteru: miłość bliźniego, dobroć, miłosierdzie, chętne przebaczanie uraz, wstręt do krwi rozlewu i niechęć do wojny. Mówiono o nim, że jest tępy do karania. Zato nagradzał chętnie i z wielką szczodrotą.
Widzieliśmy, jak w Wielkopolsce hojnie nagrodził skrzywdzonych wieśniaków, o tej samej podróży jednak istnieje podanie inne, malujące naiwną prostotę Jagiełły.
Był wówczas zwyczaj w Gnieźnie w dzień Wniebowstąpienia, podczas uroczystego nabożeństwa iż na sznurach przygotowanych podnoszono wysoko krzyż złocisty, a jednocześnie z góry na kamienną posadzkę strącano figurę djabla, która się naturalnie rozbijała.
Wzruszyło to bardzo nowo-ochrzczonego króla, a gdy mu wyjaśniono znaczenie tego obrzędu, żal mu się zrobiło djabła! Bardzo dobrze, że został pokonany, ale pocóż go tak upakarzać? Czyż nie lepiej i dla niego też zapalić świeczkę, chociaż jedną? To może go rozbroić i uczynić mniej złośliwym względem ludzi.
W potrzebach i upodobaniach był skromny: nie lubił szat kosztownych, ani futer, złota i wszelkich ozdób, chodził w prostym kożuszku albo szarem suknie, — jadał niewykwintnie, proste, zwyczajne potrawy, nie znosił jabłek, lecz na gruszki był łakomy, zwłaszcza lubił zerwane z drzewa własną ręką.
Rozpieszczony przez matkę, lubił późno wstawać i długo wylegiwać się w łóżku, za co, jako chrześcijanin, nieraz słyszał napomnienia, że opuszcza poranne nabożeństwo. Nie szczędził mu tych nauk i napomnień zwłaszcza biskup krakowski, Zbigniew Oleśnicki, który, jako młodzieniec, na polu Grunwaldzkiem drzewcem od włóczni życie królowi ocalił, godząc niem w napastnika, — a następnie, jako mąż wielce uczony, dostojnik państwa, dygnitarz kościoła, biskup i kanclerz, objął rządy kraju i kierował postępowaniem Jagiełły. Przecież wielki książę litewski nie nauczył się w młodości ani czytać, ani pisać. Co prawda, w jakim języku miał się uczyć! Litewskie pismo nie istniało, ruskie nie miało znaczenia, do niemieckiego czuł wstręt niewymowny, a polskie — nie przeczuwał, jak może mu być pożyteczne. Lecz czyż taki monarcha mógłby rządzić Polską bez pomocy i rady panów! A wśród tych Zbigniew, mądry i ambitny, zajął najpierwsze miejsce. Potrzebnym był Jagielle i niezbędnym, lecz surowym dla niego. Na radzie panów nieraz publicznie wytykał królowi wady i słabości: „Długo w noc wieczerzasz, królu, a śpisz w dzień, gdy wszyscy na ciebie czekają. Pochlebce u ciebie pierwsze miejsce mają. A no, nie trzeba królowi się parać lekkiemi rzeczami, jeno temi, coby jemu i Rzpltej pożyteczne były, bo każdy król nie jest sam swój, ale wszystkich“.
Gdy na zjeździe w Łucku cesarz Zygmunt grzecznościami skłonił Jagiełłę do zgody na koronację Witolda, Zbigniew, dowiedziawszy się o tem, wywiózł króla do Krakowa, a Zygmuntowi przypomniał, że w Polsce król nie ma prawa sam decydować w ważnych sprawach.
Gdy raz Jagiełło, już sędziwy starzec, zdrzemnął się w czasie obrad, Zbigniew przy wszystkich zgromił go za to surowo. Król rozpłakał się, a wyrzucając kanclerzowi, iż nie szanuje jego wieku i godności, zawstydzony, opuścił salę.
Mimo to cenił Zbigniewa i kochał, był mu wdzięczny za wszystko dobre, które od niego doznał, złe przebaczył i nie pamiętał. Jemu powierzył swą ostatnią wolę i zrobił wykonawcą testamentu, jemu, umierając, oddał pierścień Jadwigi, z którym nie rozstawał się do śmierci.
Kochał Litwę i przekładał ją nad Polskę, — tam czuł się u siebie. Namiętnie lubił łowy i polował często, nawet w starości zapalając się do tej rozrywki; wysoko też cenił zręczność i dzielność myśliwską. Na piękno natury był bardzo wrażliwy, a ulubiony zawsze śpiew słowika stał się nawet przyczyną jego śmierci. Osiemdziesięcioletni starzec nie czuł chłodu, do późnej nocy zostając w ogrodzie i słuchając z rozkoszą skrzydlatych śpiewaków; lecz w tym wieku zaziębienie było dla niego śmiertelnem, umarł w Gródku, na Rusi, gdzie przebywał chwilowo.
Dawno wiedzieli książęta litewscy, że tylko chrzest ocali ich kraj od Krzyżaków: między braćmi Jagiełły byli chrześcijanie; w Wilnie cała dzielnica była chrześcijańska, przeważnie przez cudzoziemców zamieszkana, ale i pośród możniejszych Litwinów nierzadko można było spotkać ludzi nowej wiary.
Tylko lud jeszcze szczerze był pogański, a przywiązani do bogów kapłani ze zgrozą i rozpaczą oczekiwali ruiny starych świątyń i wierzeń. Bo jakże walczyć przeciw woli księcia, która na Litwie była świętem prawem, z woli bogów ustanowionem?
A tymczasem od Polski ciągną kolebki i wozy, orszak konny i liczne duchowieństwo, książęta mazowieccy, śląscy, dygnitarze, król na czele.
Wieść niesie, że na wozach wiozą dary chrzestne, ale w sercu zagładę dla pogaństwa.
Wielki książę od roku jest już chrześcijaninem, a przybywa teraz dopiero, — dlaczego?
Mówią, iż ważne sprawy w nowem państwie zatrzymały go przez wiosnę i lato, a potem przybyć nie mógł dla dróg ciężkich podczas jesiennej słoty. Zima dopiero usłała mu piękny gościniec do rodzinnego kraju: równy, twardy i biały, jak szata godowa.
Więc jedzie. — Nie sam, z pocztem wspaniałym, z darami, — z nową wiarą.
Na Turzej Górze w świątyni, wzniesionej z rozkazu Gedymina, płonie Znicz wieczysty; święty posąg Perkuna strzeże starego ogniska, — czuwają nad niem troskliwie kapłani, a lud gromadzi się na wielkiej łące, otoczonej prastarymi świętymi dębami, w cieniu których żyją szczęśliwie jaszczurki, bogom poświęcone, i węże, odbierające cześć Boską.
Obok zamek książęcy.
Tutaj ciągnie Jagiełło z swym orszakiem, przed nim krzyż złoty niosą. Krzyż straszniejszy od miecza dla Litwina.
Lecz taka wola księcia.
Z jego rozkazu tutaj wita go lud mnogi, tu, na tej łące, gdzie widział go nieraz, bogom składającego ofiary.
A dzisiaj?
Oto zasiadł wspaniale na wysokim tronie, koronę ma na głowie, a berło w prawicy. Krzyż złocisty przed nim zatknięty.
Książę łaskawie słucha powitania. Twarz ma poważną, a w oczach pioruny, ale na ustach dobroć dla swego ludu. Nie z gniewem przybył.
Nagle przemówił: wolę swą oznajmia. Przywiózł Litwie dar wielki: wiarę świętą, sam nauczać jej będzie wierne dzieci swoje. Ona da bezpieczeństwo przed Krzyżakiem, błogosławieństwo nieba, życie wieczne. Chrystus ukrzyżowany odtąd Bogiem Litwy, i wszystkie inne muszą ustąpić mu z drogi. Precz z nimi!
Groźny powstał Jagiełło z wysokiego tronu, w złotej koronie zmierza wprost do Znicza i wodą, przez obcego podaną kapłana, zalewa ogień święty.
Okrzyk i jęk rozpaczy wstrząsnął tłumem. Co teraz będzie? Naród stoi oniemiały, zgrozą przejęty.
Wtem na rozkaz księcia ciężka siekiera spada na Perkuna, obala i druzgoce święty posąg.
I nic. — Bogowie nie zsyłają zemsty.
Już na szczycie świątyni złoty krzyż zatknięto, drugi na miejscu Znicza trjumfuje, — padają święte dęby, jaszczurki i węże, pieśń chrześcijańska rozlega się głośno pod sklepieniem świątyni, płynie po łące na wsze strony świata, aż hen, ku lasom i puszczom dalekim, słodka, potężna, wielka.
Nazajutrz księża zaczęli naukę: przygotowanie do chrztu. Zbierano gromadami lud i tłumaczono mu najważniejsze prawdy nowej wiary. Sam Jagiełło przemawiał gorąco, z zapałem, ze wzruszeniem serdecznem i głęboką wiarą. Słowa jego miały największe znaczenie: jakże nie wierzyć, kiedy książę wierzy? On wie, co czyni, pan życia i śmierci, od bogów postanowiony tu na ziemi.
A tymczasem z rozkazu księcia gaszono, zalewano wszędzie święte ognie, gruchotano posągi, ścinano czczone drzewa, zabijano niewinne jaszczurki i węże.
Litwini musieli zwątpić o ich mocy: żadnej pomsty i kary!
Duchowieństwo uznało wreszcie, że można już przystąpić do chrztu. Niewiele nauczyli się pewno Litwini, niewiele rozumieli, ale nie o to chodziło; ci starzy umrzeć muszą poganami, choć chrzest zmyje im czoła, a modlić się będą w chrześcijańskim kościele; ich dzieci może i wnuki dopiero zapomną starych bogów; — ale Litwa będzie ochrzczona, nowa wiara w niej zapanuje, a z nią światło i nowe prawa.
I znowu święty obrzęd zaczęto na łące wobec króla, dworu i tłumu ciekawych. Każdy ochrzczony zbliżał się do tronu i otrzymywał w darze piękną sukmanę białą.
Radość obdarowanych była wielka, — zaczęto cisnąć się do chrztu z ochotą dla otrzymania daru. Tak łatwo go pozyskać! Poleją wodą czoło, a książę tak hojny: z błogosławieństwem daje, z dobrem słowem.
Wieść o darze rozniosła się po Wilnie w mgnieniu oka, szerzyła się coraz dalej, sprowadzając całe tłumy ochotników na chrzest i podarunek. Niepodobna już było chrzcić pojedyńczych ludzi, ustawiono więc przybyłych gromadami, oddzielnie mężczyzn i kobiety, i chrzczono całą gromadę od razu, nadając jej jedno imię: Jana, Władysława, Macieja, Kazimierza, Marji, Katarzyny, Heleny i t. p.
Nikt nie stawiał oporu. Piękne żupany chrzestne do reszty podbiły serca ubogich Litwinów. Niejeden pewno dał się ochrzcić parę razy, aby powtórnie dar taki otrzymać. Zdarzało się to wszędzie.
Wśród gór Karpackich, w zamku starożytnym
Mieszkał rycerz zawołany:
Był on przed laty i sławnym i bitnym,
Lecz dzisiaj wiekiem złamany,
Już tylko dawne wspominając boje,
Patrzał z westchnieniem na wiszącą zbroję.
W starości jedna została otucha:
Syn, w którym miał się odrodzić,
W nim z młodu niecił wojennego ducha,
Uczył, jak na ostrze godzić:
A gdy Zawisza już umiał wojować,
Sam ojciec chciał go rycerzem pasować.
W obliczu ludu, wśród pańskiej świątnice
Bierze młodzian cześć rycerza,
Ojciec mu wkłada pancerz i przyłbicę
I mieczem trzykroć uderza,
I mówi, oręż mu dając niezmierny:
— Broń swej ojczyzny, bądź kochance wierny.
Zawisza Czarny, — gdyż z tego imienia
Znany był później u świata —
W ciężkiej kolczudze, nie tknąwszy strzemienia,
Lekko wskoczył na bachmata
I gdy wesoło pośród szranków pląsał,
Wywijał mieczem, kopiją potrząsał.
Wkrótce się wsławił czyny walecznemi,
I tak śmiałość jego znano,
Że w Niemczech, Włoszech i tureckiej ziemi,
Kiedy kogo wychwalano,
Przysłowiem było bojów towarzyszy:
„Polegaj na nim, jakby na Zawiszy“.
Kiedy go cesarz Zygmunt usiłuje
Zatrzymać dłużej u siebie,
Rzekł mu Zawisza: — „Jagiełło wojuje,
I kraj mój w ciężkiej potrzebie,
Wszystka krew moja, krew polskiej młodzieży,
Drogiej ojczyźnie pierwsza się należy“.
Obdarzon zbroją, litym złotogłowem,
Do własnych wraca orszaków,
I pod Grunwaldem i pod Koronowem
Przeważnie gromi Krzyżaków.
Tam Czarny rycerz, łamiąc pyszne hordy,
Siał wszędy postrach i okropne mordy.
Zygmunt, co wszystkie nadzieje pokłada
W męstwie Czarnego rycerza.
Gdy państwa jego muzułman napada,
Jemu los wojny powierza,
I sam, gdzie Dunaj Gołębne oblewa,
Z ogromnem wojskiem bystry nurt przebywa.
Ledwie na drugiej stanął cesarz stronie,
Gdy ujrzał tureckie hurmy,
I blask księżyca i męże i konie
I wrzask przeraźliwej surmy:
Na groźny widok trwodze się poddaje,
Wraca za Dunaj i obozem staje.
Lecz wraz spostrzegłszy, że Zawiszy niema,
Śle poń jedną z swoich łodzi,
Mąż, gońca mierząc srogiemi oczyma,
Rzekł: — „Zawisza nie uchodzi;
Ci, co się zlękli, ci mogą uciekać,
Polacy wolą chlubnej śmierci czekać“.
„Koń mój i zbroja!“ — zawołał na sługę.
Ten podaje miecz niezłomny,
Czarną z srebrnemi gwiazdami kolczugę,
Wkłada mu szyszak ogromny,
Z wierzchołka czuba czarna końska grzywa
Jeży się w górę i na barki spływa.
Tu tarcz ściskając zbrojnemi rękami,
Podług rycerstwa zwyczaju,
„Żegnam was! — woła, twarz skraplając łzami —
„O luba żono i kraju!“
Wtem zniża drzewce[1], bodźcem konia zwiera,
I samotrzeci[2] na tłumy naciera.
Ta zbroja czarna, okropnie wspaniała,
Ten orzeł pośród pancerza,
I blask oręża i postać zuchwała
Zdumieniem Turków uderza.
Nie na śmierć, pomny na swych poprzedników,
Wpada Zawisza w tłumy zbrojnych szyków.
Gdzie płomienistym orężem zabłyska,
Pod ciosami płytkiej stali
Na karacenach[3] srebrna łuska pryska,
Padają trupem zuchwali.
Jak groźny Ajaks lub Achilles[4] śmiały,
Kędy uderzył — tysiące pierzchały.
Znużon zwycięstwem, gdy słabiej już włada,
I nikną siły mdlejące,
Z okropną wrzawą mściwy Turczyn wpada
I topi mieczów tysiące...
Poległ, a gdy krew dreszcz śmiertelny ścina,
Konając, lubą ojczyznę wspomina.
J. Niemcewicz[5].
„Polegaj na nim, jakby na Zawiszy“. Piękną pamięć zostawił po sobie czarny rycerz w tem przysłowiu, — świadczy ono, iż nigdy w życiu nie złamał danego słowa i posiadał powszechne zaufanie.
Tak też było. W spełnieniu obietnicy nie cofał się nigdy przed żadną przeszkodą, gardził niebezpieczeństwem i wolałby życie utracić, niż narazić na zawód tego, kto mu ufał.
Zasłynął także męstwem. Ponieważ w pierwszych latach panowania Władysława Jagiełły nie było w Polsce wojen, a młody rycerz pragnął nauki i sławy w swym rycerskim zawodzie, udał się zatem na dwór cesarza Zygmunta, aby walcząc z Turkami, nabyć doświadczenia.
Przezwano go Zawiszą Czarnym, gdyż nosił zawsze czarną zbroję, i pod tem imieniem wkrótce zasłynął nietylko w Niemczech, ale we Włoszech, i w Turcyi. Podziwiano siłę młodego rycerza jego odwagę, stałość w dotrzymaniu słowa, szlachetność w każdem słowie i postępku.
Wkrótce zyskał nietylko sławę, lecz zaufanie cesarza Zygmunta, który rad był zatrzymać go sobie na zawsze i nie szczędził hojnych darów i obietnic.
Wtem nadchodzi wiadomość, że Polacy rozpoczęli wojnę z Zakonem krzyżackim, która o losach państwa decyduje.
Zawisza pojął znaczenie tej walki, zrozumiał, że w takiej chwili ojczyźnie winien oddać wszystkie siły, i bez wahania pożegnał cesarza, by powrócić do kraju.
Nie podobało się to Zygmuntowi: nie chciał stracić rycerza, którego cenił tak wysoko, i nie pragnął, by jego męstwo wzmocniło polskie zastępy przeciw krzyżackiej potędze, — użył więc wszelkich pokus i sposobów, by go zatrzymać przy sobie.
Daremnie: wobec obowiązku i miłości kraju niczem dla Zawiszy były obietnice i godności, ofiarowane przez obcego.
Na polu grunwaldzkiem zasłynęła też jego odwaga i dała się we znaki Niemcom czarna zbroja, bo zapisano w historji tej bitwy.
Lecz skoro pokój został zawarty z Zakonem, a Zygmunt wzywał znowu rycerzy do walki z groźną potęgą Turków, Zawisza pospieszył do niego.
Rad był Zygmunt z powrotu sławnego rycerza i obsypał go zaszczytami, wreszcie z wielką armją wyruszył na wojnę.
Nad Dunajem spotkali wojska nieprzyjacielskie, rzeka tylko rozdzielała dwa obozy. Cesarz postanowił przeprawić się na drugą stronę i uderzyć na nieprzyjaciół.
Ale zaledwo stanął na przeciwnym brzegu i ujrzał niezliczone zastępy tureckie, stracił odwagę i rozkazał wojskom cofnąć się znów za Dunaj. Tu bezpieczniej.
Rozkaz cesarski wykonano spiesznie: niemieckie hufce szczęśliwie przepłynęły rzekę z powrotem, lecz Zawiszy nie ujrzał cesarz między nimi. Nagle spostrzega go na drugim brzegu, więc własną łódź posyła mu z poleceniem, aby wracał co prędzej.
— Powiedzcie swojemu panu, że Polak nie uchodzi przed nieprzyjacielem — odpowiedział Zawisza.
I nie czekając dłużej, wraz z dwoma towarzyszami uderza na obóz turecki.
Sułtan, zdumiony szaloną odwagą tej garstki, prawie nie może uwierzyć tej napaści, lecz Zawisza rozpoczął walkę i otoczony przez Turków, poległ rycerską śmiercią w r. 1428.
Tablicę, pamięci jego poświęconą, znaleźć możemy w kościele Franciszkanów w Krakowie.
Wojna jest straszną klęską i nieszczęściem, — jest świadectwem, że ludzie jeszcze nie są ludźmi, jeśli mogą się mordować, jak dzikie zwierzęta; — wierzymy, iż nadejdzie czas, gdy wojny ustaną zupełnie, gdy wszyscy ludzie poczują się braćmi i w braterskiej miłości i zgodzie żyć będą.
Ale kiedy czas ten nadejdzie! Bardzo od nas jeszcze daleki.
Muszą przedtem być wszyscy oświeceni, rozumni, dobrzy i szlachetni; gdyż dopóki istnieć będą napastnicy, nie szanujący praw swego bliźniego, póty krwawa obrona będzie koniecznością, bo inaczej zły i okrutny wymordowałby zawsze dobrych, a bezbronnych.
Tak myślą dziś niektórzy oświeceni ludzie, lecz bynajmniej nie wszyscy, nie narody całe, — a dawniej jeszcze inaczej myślano.
Dawniej brał każdy, co mógł, byle miał siłę, — i tego szanowano; — kto nie umiał obronić siebie i swej własności, ten był niegodnym życia i swobody, ginął, albo stawał się niewolnikiem.
Każdy musiał być ciągle gotów do obrony przed dzikim zwierzem i dzikim człowiekiem, dlatego siła, męstwo i odwaga stanowiły niezbędne i najważniejsze przymioty nietylko mężczyzn, ale nawet kobiet.
Mąż silny i odważny zapewniał rodzinie spokój i bezpieczeństwo, — stąd miał nad nią władzę, prawo rozkazywania.
Silni i odważni mężowie zbiorowo zapewniali ceną krwi swojej i życia bezpieczeństwo i spokój całemu krajowi, wszystkim bezbronnym, słabym, pracującym.
Dlatego ich ceniono i słuchano, a krwawa ich pamięć piękną pozostała dla tych nawet, którzy bez bólu i wstydu myśleć nie mogą o wojnie i straszliwych jej okrucieństwach.
Bo i cóżby stało się z nami np. bez tych krwawych obrońców przed wiekami? Zginęlibyśmy zapewne bez śladu pod niemieckim toporem, tatarską strzałą lub szablą turecką: przestalibyśmy istnieć pod przemocą silnego nieprzyjaciela, słabi, bezbronni, niedołężni.
Rycerstwo stanowiło nasz mur i granicę, poza którą bezpiecznie kmieć orał swe pole, rzemieślnik z pieśnią pracował w warsztacie, dzieci igrały, spoczywali starcy, kobiety się modliły i krzątały.
A oni umierali, powracali ranni, patrzyli na śmierć synów, braci z ręki wroga i nie tracili męstwa, nie cofali się przed obowiązkiem.
Ale dlatego musieli być silni fizycznie i moralnie. Wysoko też ceniono fizyczną siłę w owych czasach.
Za Jagiełły najgroźniejszym sąsiadem i wrogiem Polski i Litwy był Zakon krzyżacki. Utworzony dla walki, nie miał innego celu istnienia prócz wojny, i żeby istnieć, musiał walczyć ciągle, świadcząc tem tylko o swej użyteczności. Topniała Litwa pod najazdami Krzyżaków, którzy ogniem i mieczem przesuwali swoje granice na wschód, w głąb puszcz odwiecznych; — cierpiała Polska krwawe rany w tem sąsiedztwie. Czuły oba narody konieczność zjednoczenia sił swoich dla wspólnej obrony, i wybiła wreszcie ta wielka godzina.
Dla Zakonu był to cios niespodziewany: cóż on teraz pocznie, kiedy nie ma z kim wojować? poco ma istnieć dłużej?
Dlatego mistrz wielki nie chciał być ojcem chrzestnym nawróconego księcia litewskiego: on wolał o tym chrzcie wcale nie wiedzieć, uważać go za podstęp i rozsyłać listy do książąt i rycerzy w całej Europie, wzywając ich pomocy w obronie chrześcijaństwa, gdyż poganin zawładnął polskim krajem.
I szli gromadnie mężni i waleczni, nietylko Niemcy, ale Włosi, Francuzi, Anglicy, a każdy z licznym pocztem spieszył na obronę wiary. Zakon gromadził siły, które musiał zużytkować, a musiał się spieszyć, póki Europa nie pozna i zrozumie, o co mu chodzi naprawdę. Zresztą nigdy jeszcze nie był tak potężny, jak w tej właśnie chwili: góry złota miał w skarbcu, broń palną i armaty, których Polacy nie znali, liczne i karne wojska; — jakże mógł wątpić, że zgniecie do szczętu licho uzbrojone zastępy litewskie i Polaków, którzy się mierzyć z nim nie mogą?
Jagiełło wojny nie chciał. Jako chrześcijanin, bał się krwi rozlewu, cofał się przed tą okropną koniecznością; — a Krzyżacy uważali to za bojaźń, poczucie swej słabości, niedołęstwo.
Tembardziej więc pragnęli zmusić go do wojny, a ponieważ nie mieli słusznego powodu, więc po prostu jak zbójcy wpadali w granice, łupili, rabowali, zabierali wsie i miasteczka.
Kto nie umie się bronić, zginąć musi, — Polska i Litwa zginąć nie miały ochoty, czuły w sobie dość siły, by bronić praw swoich, nie dać się krzywdzić, — to też musiało przyjść do krwawej walki.
A skoro przyszło, — była straszną i stanowczą. Na polach Grunwaldu rozstrzygały się losy narodów: kto nie zwycięży tutaj, musi zginąć.
Więc oba kraje szły po śmierć lub życie, a ciężka i mordercza praca ich rycerzy była walką o wolność, o istnienie.
Potężny Witold na czele Litwy i Tatarów walczył jak lew raniony, — rycerstwo polskie składało dowody nieustraszonej odwagi i męstwa — i szala sprawiedliwości przeważyła: zdradziecki Zakon upadł, złamany na zawsze.
Krzyżacy, lekceważąc do ostatniej chwili nieprzyjaciela, butni i zarozumiali, na szyderstwo przysłali Jagielle dwa miecze, by zmusić go nakoniec do rozpoczęcia bitwy.
Bo Jagiełło także do ostatniej chwili łudził się jeszcze nadzieją pokoju, i choć dwa wojska stały naprzeciwko siebie, on zatopiony w gorącej modlitwie, nie wydawał hasła do boju.
Zniecierpliwiony Witold zostawił wreszcie brata przy ołtarzu, a sam przebiegał szyki, ustawiał, gotował do pierwszego spotkania, dodawał odwagi, zachęcał i obiecywał zwycięstwo.
Wtem z piersi stutysięcznej zabrzmiała poważna pieśń bojowa:
I rozpoczęła się walka straszliwa. Pierwsze natarcie Litwinów odparte, szyk złamany, rozsypka. Lecz Polacy wspierają pierzchających, walka wre już wszędzie na olbrzymiem polu: huk strzałów, krzyki, jęki, szczęk oręża, rozkazy, nawoływania, tętent koni.
Jagiełło nie brał udziału w tej bitwie: nie pozwolili mu na to Polacy, bo gdyby zginął, któżby go zastąpił, utrzymał unję z Litwą? Krzyżacy rozumieli, jak wielkie znaczenie dla obu krajów ma jego osoba, i całą siłę zwróciliby przeciwko niemu. Dlatego na uboczu stał pod silną strażą najdzielniejszych rycerzy, a znalazł się śmiałek, który godził na niego i życiem zuchwalstwo przypłacił, Zbigniew Oleśnicki odparł cios drzewcem od włóczni i uratował króla.
Gdy zachwiała się polega Krzyżaków, sam mistrz uderzył na czele ostatnich chorągwi, ale poległ wraz z niemi.
Klęska była stanowcza: wszystkie chorągwie dostały się w ręce Polaków, cała starszyzna padła na placu boju lub dostała się do niewoli, garść niedobitków pierzchnęła w popłochu.
Zachodzące słońce oblało krwawe pole strasznym blaskiem: tysiące ciał zabitych — ludzi zdrowych, silnych, którzy żyli przed kilku godzinami, — jeziora krwi! U stóp Jagiełły 600 białych płaszczów, a na nich martwe zwłoki komturów, mistrz wielki, cała starszyzna Zakonu.
Okropny obraz, — lecz straszna ta chwila na długie lata dała ludziom spokój i zapewniła słabym bezpieczeństwo od przemocy, krzywd i napaści.
W żelazie chodzili od stopy do głowy,
Ich konie w żelaznem okryciu
Na boje ich niosły, turnieje i łowy;
A strój ich był równy ich życiu.
Bo życie to było i twarde i krwawe,
A głośne, jak bitew fanfary,
Do świętej szli ziemi po śmierć lub po sławę
Pod krzyża białemi sztandary.
Na twierdze pogańskie po trupach się darli,
Zatknęli swój znak na wieżycy;
A kiedy spoczęli, to dłonie oparli,
Na krwawych swych szabel głowicy.
A jeśli wracali w obronne swe dworce,
To z blizną na piersiach lub twarzy;
Ze złotym księżycem pogańskie proporce
U Pańskich składali ołtarzy.
A jeśli klęczeli — to tylko w kościołach,
A jeśli się bali — to czarów,
Po wojnie przy wielkich dębowych swych stołach,
Z zdobytych pijali puharów.
Adam Pajgert.
Liche to dzisiaj miasteczko nad Bugiem, lecz przed pięciuset laty inaczej wyglądać musiało, gdy gościło w swych murach pierwszych dygnitarzy Polski i Litwy, z królem Jagiełłą na czele.
W domkach mieszczan, w namiotach okazałych, mieścił się dwór królewski, książęta Mazowsza, arcybiskup, biskupi, najwyżsi urzędnicy państwa, Witold, bracia Jagiełły, panowie litewscy i liczne duchowieństwo, a każdy z dworem i niezbędną służbą; prawdziwy obóz otoczył miasteczko.
Jakiż cel tego zjazdu? — Musi być bardzo ważny, bo dalsze podróże połączone były wówczas z niemałym trudem, kosztowały wiele, i nie urządzano sobie wycieczek dla przyjemności.
Cel rzeczywiście jest bardzo poważny: król Jagiełło panuje w Polsce od lat 27, jest starcem, dzieci nie ma, co się stanie z połączeniem Polski i Litwy, gdy umrze?
On, wielki książę Litwy, złączył oba kraje, bo miał prawo rozporządzać swojem państwem, — lecz nowy wielki książę mógłby mieć inne zamiary, a Litwini zrozumieli już korzyści, jakie wyniknęły z tego połączenia, i chcą utrwalić unję, aby się nie zerwała wraz ze śmiercią Jagiełły.
Tego samego pragną i Polacy. Zwycięstwo pod Grunwaldem przekonało oba narody, jak wiele znaczy zgoda i jedność, jak niepokonaną razem stanowią potęgę. To też chcą nadal pozostać w złączeniu, choćby Jagiełło nie zostawił syna. Przybyli się umówić, że Polska bez Litwy, ani Litwa bez Polski nowego pana sobie nie obierze, że chcą na zawsze zostać złączeni, jak bracia, mieć wspólne prawa i jednego władcę.
Jest to najpiękniejszy akt w historji ludów: dwa narody łączą się dobrowolnie, bez przymusu i krzywdy, łączą się w imię miłości wzajemnej i wspólnego dobra.
Oto jak się zaczyna ten piękny dokument:
„W imię Pańskie — amen. Ku wiecznej pamięci. — Nie dozna łaski zbawienia, kto się na miłości nie oprze. Miłość jedna nie działa marnie; promienna sama w sobie, gasi zawiść, osłabia urazy, daje wszystkim pokój; łączy rozdzielonych, podnosi upadłych, gładzi nierówności, wspiera każdego, nie obraża nikogo, i ktokolwiek się schroni pod jej skrzydła, znajdzie się bezpiecznym i nie ulęknie się niczyjej groźby. Miłość tworzy prawa, rządzi królestwami, zakłada miasta, prowadzi do dobrego stanu Rzeczypospolitej, wydoskonala cnoty cnotliwych, a kto nią pogardzi, ten wszystko utraci. Dlatego też my wszyscy zebrani — prałaci, rycerstwo i szlachta Korony polskiej, chcąc spocząć pod puklerzem miłości, i przejęci pobożnem ku niej uczuciem, złączyliśmy się i związali, a niniejszym dokumentem stwierdzamy, że łączymy się i wiążemy nasze domy i rody, nasze rodziny i herby ze wszystką szlachtą i bojarami litewskimi tak, by odtąd i po wsze czasy mogli się posługiwać tymi naszymi herbami i godłami, jakie posiadamy od naszych ojców i przodków, by ich używali jako świadectwa prawdziwej miłości tak, jak gdyby je dziedzicznie po swoich własnych przodkach posiedli. Niech się więc łączą z nami w miłości oraz braterstwie, i niech będą nam równi wspólnością herbów tak, jak nimi już są wspólnością wiary, praw i przywilejów. Przyrzekamy uroczyście, słowem czci i przysięgą, nie opuszczać ich w żadnej przeciwności lub niebezpieczeństwie, lecz pomagać w każdej okoliczności radą i czynem, wspierać przeciw wszelkiemu wrogiemu wobec nich przedsięwzięciu, a wstawiać się najgoręcej do naszego miłościwego pana, Władysława, z woli Bożej króla polskiego, i najjaśniejszego Witolda, wielkiego księcia litewskiego, by jaknajobficiej i najszczodrzej obdarzali braci naszych Litwinów coraz większą wolnością, łaskami i dobrodziejstwami. Co też i przezacni panowie, mieszkańcy ziem litewskich, pod przysięgą i słowem obowiązali się czynić dla nas nawzajem“.
Było to w 3 lata po bitwie Grunwaldzkiej i stanowiło jej najważniejsze następstwo.