Janosik Nędza Litmanowski/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Janosik Nędza Litmanowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Biegł Janosik wdół samotny w pustce myśląc:
— No to wej wiem, poco mie wołało. Fciało mi wej grób syna pokazać. Ludzie na świecie! Cyby ja sie béł kie nazdał, aj nazdał, ka mój syn? Abo ze béł? Ono se wej o cłeku myśli. Nie bój sie! Zawiedzie cie ka fce. Nie wiés, bez co usłuhnies. Ani co za głos taki? W sumieniu sie obzywa. Jako siwarnik w kosodrzewinie. Włade ma nad światem. Nie stois za nic. Raz cie grzmiotami popądzi, raz sie zaś znowa bedzie w tobie obzywać, jak ptasek...
Zbiegł Janosik, jak strumień wezbrany, do swych towarzyszy i zdziwił się, albowiem zdala ujrzał nie trzech chłopów, ale czterech, pod drzewami leżących przy obozowisku.
— Wtoz hań? — zawołał zdaleka.
— Bafija! — odpowiedzieli.
Głos ich tak brzmiał, że Janosika niepokój przeniknął; w kilku susach ogromnych zgóry na dół był przy nich.
— Co fce?
— Juz sytkiemu koniec — rzekł Bafija.
— Jako!? — krzyknął Janosik.
— Sytkiemu koniec. W nocy wojacy cysarscy skądsi przyśli, Hradek wzieni.
— A hłopi?
— Wto nie zginon, to uciók.
Janosik zatoczył się i oparł o drzewo.
— Syćka uciekli!?
— Syćka; jyno ci nie, co ig zabili, lebo pohytali w niewolom. Za pośrednie ziobro wisieć bedom. A wyście ka béli, hetmanie zbójecki!?
Śmignął Janosik obuch toporka wgórę, ale go zatrzymał nad sobą — tylko straszne oczy padły w twarz Bafji, tak że ten zbielał i z ust Janosika grzmotnęło jedno słowo: Idź!...
Bafija się zwrócił i odchodzić począł, niknąc.
— Co gadał? — zapytał.
— Je to, co i tobie — odparł Gadeja. — Przisło w nocy wojsko, obstompiło zamek, hłopi sie bronili, bo ig zniedobacka nie zaśli, Sablik strzóg i warty poustawiał, ale mieli harmaty, moc ig béła, hłopi wzieni uciekać. A Bafija uciekał i tu zaleciał.
— Sablik zginon?
— Nié. Wywiód hłopów.
— Moc zgineno?
Gadeja nic nie odpowiedział.
— Sablik sie osatał hnet, jakom mu piosnecke śpiéwajom — rzekł Mateja. — Uciók i wtorysi za nim.
— Moze połowa — rzekł Gadeja.
— Kiebyś ty hań béł... — rzekł Mocarny.
— Kwała Bogu, co go nie béło! — odparł Gadeja. — Boby béł zginon i ani komu uciec nie dał.
— Nie béłbyś poradziéł nic — powiedział Mateja. — Zołmirzy béło ze dwa tysiąca i harmaty mieli.
— Tak i Bafija gadał — rzekł Gadeja — fała Bogu, co Janosika nie béło! Boby béł ludzi do ostatniego zahubiéł! Tam sie nie béło co bić, jyno uciekać. Jesce, padał, poniewtorzy hłopi z piniondzami śmigli. Pojedna baba za swoim hłope zajajcy, ale sie ta i sproscom, co se do tórb nabrali, padał Bafija. Jedni mieli cas, drudzy nié. Bafija nam tu syćko opedział. Nie béło cie długo.
— Prosto pedzieć: nié majom ludzie na tobie klonć — rzekł Gadeja. — Kazdy wié, coś dobrze ludziom zrobić fciał. A nie dało sie, no toś ty nie Pan Bóg. Nie wróci sie ik moc, prawda. No to zaraz wiedzieli, ze nie na wesele idom. Nie pytał ig ta za Tatry w Luptów nik, pod bukietami, ba pod zbrojom bić sie.
— Zje dyć — rzekł Mocarny. — Musiało być tak, abo tak.
— Bóg strzóg, coś sie hań w tej leśniarce zabawiéł — rzekł Mateja — bo sam wiés, jakiś jest. S tobom niéma aprendu, zanadtoś śmiały. I tybyś béł zginon i my trze by my béli zgineni i sytka do nogi. Aniby świadka nie ostało. Nie dało sie, no to coz radzić?
— Bóg strzóg! — powtórzyli Gadeja z Mocarnym.
— Tak jak kieby cie umyśnie odesłał — mówił Mateja.
— Panu Bogu bez rozum nie przejńdzies — rzekł Gadeja po chwili. — Wtoz wié, co On jesce od tobie fce? Moze cie jesce na to nawiedzie, cobyś Mu kościół ze zbójnickik piéniendzy postawił, tak, jako kiejsi w Nowym Targu zbójnicy Świentom Anne ufundowali. Wóle Boskiej nie sprzepatrzuj, bo nie sprzepatrzys, a do dzieła Boskiego sie nie dosprzycynis, ani mu nie umalis.
Tak mówili, patrząc na Janosika, któremu po licu biel czerwona chodziła, a po oczach cień i złysk.
Słuchał on jakby nie słysząc, a gdy się milczenie stało i trwało chwilę długą, szepnął, jakby gdzieś we wiatr mówił:
„Tyś mie wywiedła, dziewcyno. Ty jedyna u mnie w sercu. Sytkiemu koniec. I mnie i zyciu mojemu“.
Poczem rzekł głośno i śmiało:
— Pocie, hłopy, haw stela wysy. Jest hań rówienecka miendzy kosodrzewinom, podaléj.
— Pocoz hań pudziemé? Trza uciekać za Tatry. Popod Końcystom bez Zelazne Wrota — powiedział Mocarny.
Rozśmiał się Janosik.
— Bez Zelazne Wrota? Wtorędy my sie od Zelaznej Bramy na Dónaju w Polskom ze złotem i śrybłem wracali? Hańtędyj?
— No zy hań nablizy — odpowiedział Mocarny.
— Bedzies miał cas uciekać, nie bój sie.
— A ono by trza. Bo nas sukać pudom — rzekł Mateja.
— Ucieces i ty! Jesce cas.
— Janosik — zaczął Gadeja, ale dalej nie mówił.
Szli wgórę, którędy Janosik na dół był zbiegł. Wydostali się nad las i wstąpili na rówieneczkę wśród kosodrzewiny, gęsto i zbicie otoczoną krzami, wysokiemi nad człowieka.
— Hłopcy! — rzekł Janosik. — Dajcie mi zbroje mojom.
Odebrał z ich rąk rusznicę, pistolety i noże zbójeckie.
— A teraz usłuhnijcie mnie!
— Co fces robić? — zapytał Gadeja niespokojnie.
— Podpalcie kosodrzewine ze trzok stron.
— No co?
— Beecie widzieć. Migem!
— Znak fces dać démem? Komu? Héba wojakom, co my haw!
— Macie cas zuciekać, kimby prziśli.
— A ty co?
— Uwidzicie. Migem podpalujcie! Dokoła!
Trzej towarzysze Janosika skrzesali ogień i podpalili kosodrzewinę, on zaś stał między krzakami w pośrodku.
— Janosik, bo cie ogień ogarnie! — rzekł Gadeja.
Ale Janosik odpowiedział:
— Jesce cas! Pomału gore, dajcie mi ręce.
Dali mu ręce swoje i zdziwieni i nierozumiejący stali chłopi, aż Gadeja, patrząc w lico Janosika, ozwał się powoli:
— Jezus Maryja, Janosik! Coś ty namyślał? Śmierzć se fces zrobić!?
— Cafcie sie od ognia — rzekł Janosik. — Z rówienki...
Chłopi się cofnęli, on zaś mówił:
— Wy mnie słuhać musicie do końca! Zaprzysiengliście. Pokiel ja zyw, ja charnaś, a wyście sprości towarzisia. Pocie haw!
— Janosik! — ozwał się Gadeja błagalnie, w sercu niewiedzącem przeszyty.
Ale Janosik mówił:
— Hłopy! To nié mogło być, coby ja sie dał pobić. Jednej śmierzci, haj, ale więcél na calućkim świecie nikomu. Ani księciu, ani grafowi, ani biskupowi, ani królowi. Jaby sie miał du domu wrócić, cobyk sie pomiendzy ludzi hańbiéł iść, coby mi baby do ocy skakały ze zębami: a kiez pudziemé do Luptowa siedzieć!? Hłopów eś wytraciéł po próźnicy. O mnieby sie wto przekwalać miał, ize ja przed nim uciók? Ja, Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, co o mnie po syćkik dziedzinak na sto mil wkoło hyr seł? Jaby zyć miał, kiejek nie dokonał, na co jek sie zabrał? Kiejek dobryk ludzi pozwybijać dał i sam ś niemi nie zginon wraz!? U mnie jedno słowo, tak, jako pierun. Kie grzmi, to grzmi! Bydźcie zdrowi! Skoda, co Sablika niema, boby mi zagrał! Na ostatek! Mnie nie zal umiérać. Ja haw nie bedem sam. Jest hań wysy, przi Stawie, mojego syna kopieć w skalak...
Niemi patrzyli towarzysze Janosikowi na to, co się stawało. Z oczu siwych i bystrych łzy im spływały na twarde twarze, ale się mu sprzeciwiać nie śmieli. Jego włada robiła, co chciała. Nie dorósł go nikt i przed jego oczami każdy rzednął. On wse kazował.
Dym wzbijał się i ogień wznosił, ogarniając Janosika — rozumieli, że tak umrzeć chciał i że mu nato ręce podali. Okrutna zgroza i żałość ścisnęły im serca, ale go porwać z ognia nie śmieli. On zaś oćmiał od dymu w ich oczach i prawie znikł, na ciupadze wsparty.
— Janosik, zgores! — zawołał Gadeja, z rozpaczą łamiąc ręce.
Nagle Mateja i Mocarny jakby porwać się chcieli, rzucić w ogień — ale z dymu krzyknął Janosik:
— Ja se śmierzć zrobić muse! Zginie, wto przystompi! Inacy nié moze być!... Ja was Bogu oddajem i okfiarujem, bratowie mili! Inacy nié moze być!...
— Hej ty, Tomek — krzyknął jeszcze do Gadei. — Pudzies tu dołu, do starej leśniarki, przy dobrém casie. Powiés hań pannie, Weronka jej, bez co ja sie nie wróciéł! I ojcom powiédz! Hej! Ręce im pobośkaj! Bydźcie zdrowi, towarzisia moji! I Polany!...
W osłupieniu stali opodal ognia trzej towarzysze Janosikowi; płomień piętrzył się, wzmagał się i dym bił wgórę i zaćmił Janosika. Groza ich przejęła, trzęśli się i płakali — ale niemoc ich owładła. Zaklęcie głosu Janosikowego postawiło ich w miejscu. Aż gdy jęk usłyszeli w trzasku ogromnych krzów kosodrzewiny, w kurzawie ognia, który nagle buchnął płachtami czerwonemi, odwrócili się z krzykiem i popadali prawie na twarze, a potem zdjęci lękiem kość mrożącym biec poczęli przed siebie, z włosami spiętrzonemi do góry, jak capy oszalałe piorunem. Długo biegli, nim się uspokoili i nim, posiadłszy zdyszani daleko gdzieś w lasach przepastnych nieznanych, mówić mogli.
— Tak béł powinił umreć — rzekł Gadeja. — Ja to pojon.
— Tak.
— Tak.
— I my mu nie musieli przeskadzać, ba jesce ostatniom słuzbe przy nim odrobić. Béł hłop.
— Béł!
— Béł!
— Godnom se śmierzć zrobiéł... Sam...
— Nie bedzie drugiego takiego.
— Nié!
— Nigda!
— Ciupaga przy nim i syciek sprzęt.
— Dobrze.
— Popiół wiater ozniesie.
— Strasnom se zrobiéł śmierzć, nié móg ścierpieć!...
— Hańbić sie mu nie fciało. Nie bedzies cisem z pod wiérhu w piecu paléł, bo go nie zwleces.
— Nié.
— Nié.
— Wane sie pomodlić.
Klękli w ciemności gąszczu, wpośród czarnych smreków konarami obitych do ziemi i głazów leśnych i modlili się, jak umieli, aż Gadeja, najstarszy wiekiem, rzekł:
— Podźmy, hłopcy, w Polskom. Co haw robić dłuzy? Janosik sie pominon.
— Na zawdy.
— Skońcéł sie.
— Amen.
Ruszyli przed się i prosto szli, nieba nad głowami szukając. Aż gdy w nocy z lasu się wydobyli i w obcej jakiejś stronie wolnem powietrzem odetchnęli i skały prostopadłe gwiazdami poiskrzone ujrzeli, w żałości, pamięci i uwielbieniu zawiedli:
Janosik, Janosik, twoje biłe ruce
budom otwiérały kupieckie truchlice,
kupieckie truchlice i kralewskie składy
budzies se otwiérał Janosicku młady!
I szli wgórę bez chleba i wody, prąc się w skały mimo noc wyżej i wyżej, gnani okropną myślą, która bryzgała w ścianach zsuwistych, złomach ruchomych śmierć kołysających i zawisach urwanych, pod któremi gromadziła się czarna noc, chwytająca widne w świetle gwiazd stopy, zamknięta oczom przerażonym martwą, skrzesaną w niezmierzoną głąb głuszą.