<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik Nędza Litmanowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


A zaś Janosika ciągnęła myśl, gdzie niegdyś przed laty, młodym chłopcem będąc, ze strykiem Wawrzkiem Nędzą, (któremu nos złamał niedźwiedź) i z Jaśkiem Jarząbkiem, jego przyjacielem, (któremu nos złamała Kunda Harendzka trąciwszy go weń ramieniem przy zwyrcie w tańcu, iż tak mówili obaj, że nikt ich nie rozumiał, a oni się wzajem rozumieli), wielkimi myśliwymi, był chodził. Żyje li leśniczanka Weronka, po której mu tylko pozostała pieśń marzeń i natchnień wojennych:

Pod jaworkem, pod zelenym,
orze Hancia wołkem ciemnym,
jesce skiby nie zorała,
matka na niom zawołała:
Hanciu, Hanciu, pójdź sem dómu,
wydajem cie, nie znam komu,
wydajem cie Janickowi
i hroznemu zbójnickowi...

Żyje li jeszcze w leśniczówce pod Batyżowiecką Doliną, ona i jej siostry Irma i Juczi, i jej brat Andrysz kulawy, co na harmonji grał?
Żyje li jeszcze?
Nic o niej nie wiedział. Trudno było z odwiedzinami i w odwiedziny po Spiżu i Liptowie chodzić, gdy na głowę cenę wywołano.
A z nieprzepartą mocą poczęła Janosika ciągnąć myśl.
Taka tęsknota mu objęła piersi, że aż mu serce mdlało.
Nigdy, nigdy się już nie wróciła taka noc, noc podobna.
Nigdy i nigdy...
Coś go rwało, jak strumień gałęź rwie, co na głąb w kotlinie upadłszy, krąży po niej, a prąd ją porywa, coraz bliżej, coraz bliżej koryta i spadu.
— Co mie to kusi? — myślał. — Co mie hań pozywa? Ono mie cosi woła...
A że popłoch paść musiał szeroko dookoła i chłopi byli zmęczeni, dał im Janosik w Hradku spoczynek, sam zaś z towarzyszami Gadeją, Mateją i Mocarnego Wojtkiem lasami popod Tatry, do leśniczówki pod Batyżowiecką Doliną ruszył.
Nad wieczorem było i już gwiazdy pierwsze wschodziły, gdy pod polanką w lesie, na której pobudowaną była leśniczówka, stanął. Potok szumiał, a ten szum poznał Janosik — wstrzymał krok, przymknął oczy i posłuchał chwilę. Tak jakby od tego szumu do szumu całe długie lata nie ubiegły...
— Ostańcie haw — rzekł do towarzyszy — bo by myśleli, ze ik zazbójować idziemé i przelękli by sie. I zbroje wam oddam, jyno ciupage od psów weznem.
Więc legli trzej towarzysze w gęstwinie, a Janosik szedł ku leśniczówce. Stanął u płotu przy furcie, gdy wysoka smukła kobieta właśnie psy podwórzowe z łańcucha spuszczać miała.
— Hej! — zawołał Janosik od furty.
— Kto? — zapytała.
— Swój!
— Kto?
— Z Polski. Ja haw na polowaniu béł, bedzie dzisienć roków temu.
Smukła kobieta się zastanowiła i odjęła rękę od łańcucha. Zadrżał jej głos, gdy pytała:
— Kto taki?
Poznał Janosik i szepnął głośno:
— Janosik.
Smukła kobieta postąpiła szybko ku furcie.
— Wyście to, Janosik? Z Polski?
— Ja — — Weronko — — —
Jakieś milczenie zapadło w ciemnym lesie. Smukła kobieta oparła się na sztachetach furty.
— Janosik — zadrżały jej usta. — Wyście to?... Wy?...
On zaś pytał szybko:
— Tata zyjom?
— Umarli.
— Mama?
— Umarli.
— Siostry?
— Pozwydawały sie. Niema ich.
— Andryś? Brat.
— On tu ze mną. Samiśmy.
— Wyście wydana?
— Nie.
— Wtoz za leśnickiego?
— Inny, gdzie indziej. Myśmy tu tylko sami z Andrysiem i sługami. Skąd idziecie?
— Z Polski.
— Przenocować chcecie?
— Przenocujecie mnie?
— Wdzięcznie.
— Nie boicie sie?
— Czego?
— Cy mie pote nie udali zbójnikem?
— Wyście wszyscy zbójnicy, z Polski — uśmiechnęła się Weronka.
Poznał zaraz Janosik, że jeszcze przez lasy wieść o napadzie na Hradek nie doszła, ni też że Weronka nie wie, iż ów straszny Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, to on sam.
— Gdzie idziecie?
— Na robotę. Do Peśtu. Do hut zelaznyk.
Otwarła Weronka furtę.
— Wejdźcie — rzekła. — Głodniście?
— Nié. Jyno byk rad ugwarzéł s wami.
— Potoście przyszli?
— Poto.
Weronka zatrzymała się.
— Janosik — rzekła — dziesięć lat — —
— Samo tak pachnie ten las i potok sumi — odpowiedział. — Ja kiek nad nim stanon, to sie mi widziało, zejek go nie odhodziéł nigda.
— A nie słyszeliście go dziesięć lat — —
Wezbrało Janosikowe serce.
— Weronka — rzekł — bacycie wy?
Smukła kobieta odwróciła głowę.
— Bacycie wy?
Głos Janosikowi, hetmanowi zbójeckiemu, zadrżał nieco.
— Coście wy musieli przez ten czas — — szepnęła półgłosem Weronka.
— Ale ja sie obiecał wrócić i hawek; wróciłek sie.
Głowa Weronki pochyliła się mimowoli ku ramieniu Janosikowemu.
— Stara już jestem — rzekła.
— Niéma wam jak siedem dwaścia.
— Dużo.
— Ja bacem. Hej, dziéwce — rzekł Janosik, obejmując Weronkę wpół — ja o tobie nigda nie zabacył, za te casy. A tyś o mnie pamientała?
— Pamiętałam.
Ogarnąć ją rękami, przycisnąć do siebie, ucałować po licu przyszła Janosikowi chęć, ale się lękał jej uczynić przykrość zbytnią śmiałością.
Usiedli pod izbą na ławie, w pomroce.
— Weronka — zaczął Janosik — ja se wasom pieśń śpiéwać kazował. Bacycie jom?
I zagwizdał zcicha nutę swych natchnień wojennych.
— Pamiętam — odpowiedziała Weronka.
— Haj, kazowałek se. Gwiazdy wte samo tak świéciły, jak dziś.
— Tak samo.
Wzbierało Janosikowe serce.
— Weronka — rzekł — mnie casem tak luto béło za tobom, co cud! Jaby béł haw horami, wirhami leciał...
— Czemużeś nie przyszedł?
— Cemu?
Zmilczał Janosik i zagwizdał cicho, na wargach, szemrząc w myśli:

Cemuześ nie przyseł, kie miesioncek wyseł?
Byłbyś se posiedział i du domu poseł...

— Dziesięć lat, długi czas — mówiła Weronka.
— Cyście mie cekali?
— Zrazu tak, potem już nie...
— Weronka — zaczął Janosik cicho — Weronka, bacycie wy — ten noc?...
Dziewczyna spuściła głowę ku piersiom.
— Haj?
Z oczu Weronki spłynęły łzy.
— Cegoz places? Ja haw! — ozwał się Janosik wzruszony.
— A moja młodość — — gdzie? — wyrzekła przez te łzy Weronka.
Rozpłynęło się w piersi Janosikowe serce. Objął dziewczynę rękami, przygarnął ku sobie i po licu całować począł.
— Ja haw, Weronka, wyrtnonek sie — mówił.
Dziewczyna otarła łzy.
— Co tam wspominać — rzekła — jak miało być, tak się stało. Idziecie jutro? Dalej?
— A jakobyście fcieli?
Naówczas Weronka ujęła obie Janosikowe ręce w dłonie i rzekła:
— Pocóż pytać?
I szła cicha noc, a oni siedzieli na ławie pod izbą, w śródlesiu bezgranicznem, tajemnem, wysoko nad światem, dalecy życiu. I mówili. Aż Weronka śpiewać półgłosem po słowacku poczęła:

U zelenej rokyty
lezy Janik zabity.
Kto ho zabil? preczo zabil?
my nezname,
ale si ho my panenky
pohowame.


Kdeże ho polozime,
kdeże ho pohowame?
Do hajika, do hajika
zeleneho,
tam mu bude slavik spieval
w hrobe jeho.

Oplakala Marika
jej wernego Janika.
Pametajte, ludia Bożi,
że ja zamrem,
a od żalu welikeho
sa pominiem.

A ked priszło ku jari,
spadły ruże s jej twari.
Eszte ani na jar zitko
nezożali,
uż Mariszke, uż Mariszke
hrob kopali.

A na tie dwa hrobeczky
zasadili ruziczky.
Spajaju sa konariky
s konarami,
ako by sa mila s milym
objimali..

Słuchał Janosik cicho nuconej cudnie słodkiej, cudnie tęsknej, cudnie smutnej słowackiej pieśni.
— Hej, Boze! — rzekł. — Jak to świat idzie...
Oparła mu Weronka na ramię lico, szepcąc tak cicho, jak gdyby ćma przefrunęła:
— A ty chcesz iść?
— Ka?
— Na grób?
— Jaki grób?
— O Janosik! W dolinę, wysoko, w Dolinę Batyżowiecką...
— Zy wtoz hań lezy?
— Kto?
Podniosła go ręką i powstali i przeszli ku bocznej bramce za domem, wprost w las, skąd się leśna perć rozpoczynała. Weronka szła naprzód.
Wolno szli w oćmie nocnej, pod górę, bystro, a gdy minęli smrekowy ślepy las, i w kosodrzewinę wstąpili, gwiazdy stały nad ich głowami.
Gdzie niegdzie stała samotna wyniosła limba, jak cień.
Przebyli kosodrzewiny ogromne, gałązkami perć grodzące, świtać już miało, gdy w progi głazów wstąpili.
— Batyżowiecka Dolina — rzekła Weronka.
— Spady — odpowiedział Janosik.
Z głazu na głaz, progami się posuwali wgórę, a skały nad nimi stały zaćmione, ciemne, gwiazdami tu i owdzie podziergane u szczytów i grani i wiatr chłodny szumiał, poranny.
— Jam cię tu choć raz chciała przywieść — szepnęła Weronka.
— W ten doline?
— Ku stawu.
Gdy głazy przebyli, jął się zabielać świat. Nikło odmraczać się jęły góry, zwolna widnieć, jak szare masy, i błękitnieć i w kotliny mroczno, głęboko niebieskie między skały, brzask począł wpływać blady. Oczom ukazał się posępny, czarny Batyżowiecki Staw, wpół chmurą przysiadły, której przędzione strzępy wody tykały.
— Na prawo — rzekła Weronka.
Ostry, przenikliwy, długi, pszkający gwizd przedarł ciszę.
— Cap! — rzekł Janosik, wznosząc głowę.
Zahurkotały kamienie lecące w turniach na dół i echo poszło; snać cap ruszył skokiem.
Po płaskich głazach zwilgłych od wody przeszli.
— Tu — rzekła Weronka.
Ujrzał Janosik kopczyk mały, z kamieni usypany.
— Cos to? — zapytał.
Weronka uklękła bez słowa z rękami opuszczonemi.
Patrzał Janosik na szary kopczyk kamienny, nad którym skały mgliły się w mroku i brzasku, jakby ruchome, a nieruchome wieczyście.
Weronka przeżegnała mogiłkę i wstała, mówiąc:
— Janosik, tu twój syn.
Janosik drgnął.
— Tum go pochowała. Żył tylko dzień. Nie dałam go ludziom, ani robakom ziemnym. Tu w trumience drzewianej, limbowej, gdzie nic do niego nie przyjdzie, leży w głazach i pod głazami, a za matkę mu wiatr...
— Ja nie wiedział — ozwał się Janosik.
— Wyniosłam go tu sama. Tu leży nasz syn... Aniś go nie widział nigdy.
— Hej, Boze! — westchnął Janosik. — Jako to idzie świat...
Weronka zaś mówiła:
— Co wiosnę jam tu szła, patrzeć... Gdy śniegi wytajały... Jeszcze na stawie był lód. Wiatr mojemu dziecku do snu śpiewa — — luli, luli, maleńki... Ściany krzesane Gierlachowskiej Wysokiej to jego dom...
— Hej — rzekł Janosik — tak se haw lezy, jako oreł młody na gnieździe. Wysoko.
— W to się obróciło, kiedyś mi ty mówił: biorę z ciebie miód, jako pszczoła z bzu —
— A tyś mi pedziała, co jek ci taki, jak las...
Weronka mu zarzuciła ramię na szyję.
— Ulżyło się sercu memu, gdym ci go pokazała. I on ojca poznał. W nocy się mi pytać chodził: jaki mój ojciec? skąd? On z Polski — —
Janosik przystanął dumnie na głazie, wzniósł głowę i rzekł:
— Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki.
— Jezus Maryja! — krzyknęła przeraźliwie Weronka, cofając się z przestrachem.
Ale Janosik ujął ją za rękę i powiedział:
— Nie bój sie. Mojom bedzies i nad Luptowem paniom. W zamku siedzieć bedziemé, a tu stanie złoty krziz.
— Tyś po Luptowie zbójował!? Na ciebie płakano i przeklinano cię!? Na twoją głowę pieniądze naznaczono!? — wołała Weronka.
— Ale ja nigda biédnemu nie wzion, ba tam, ka béła kupa. Ja świat równał. Bo mnie samemu nie trza béło. A i wesołyk béł! I śmiały! Dziad zbójnikem nie bedzie, jyno hłop! Ja sie rad béł świate uciesyć i ze świate sprógować: wto lepsy? Ja sie tom ciupagom od Dónajca po Dónaj przerombał! Haj!
I wzniósł ciupagę do góry.
— Strasznyś! — rzekła Weronka.
— Alek hyrny, władny i bogaty!
Przychyliła Weronka głowę.
— Jak król — rzekła z pomimowolną pokorą.
— Jako król!
Potem Janosik objął ją przez ramiona i mówił:
— Ja ci twojom młodość nadgrodzem... We złocie i w jedwabiak hodzić bees... Wdzięcny ja ci jest i zawdy jek cie w sercu miał. Byś ty mie swojom pieśniom zacarowała, w niéj béło scéńście. Is, jaki świat.
Wybielała spiska rówień na dole, słońce strzeliło za Tatrami a na czarne szczyty i granie Gerlachowskiej Wysokiej wybiegło różowo złociste światło i zapłonęło na nich, na zrębach i w załomach błękitnych, jak wstęga kwiatów.
— Dziecko nieg śpi — rzekł Janosik, odwracając poza się głowę ku jezioru. — Jemu haw dobrze. Haw spokój. Nie przydzie ku niemu nik, nie mąci koło niego. Haw ciho. Turnie go ogrodziły, jak mury. Tak se lezy, jako na zamku kralewski syn. Bydź zdrowa, Weronka. Ja haw prosto dołu zlecem, za wolem pérciami i bez las.
— Dokądże idziesz?
— Mnie ceka wojna.
— Z kim?
— S panami...
— Janosik! Zginiesz!
— Abo ja, abo oni. Wtosi zginonć musi. Jakby sie nieprzyjaciele bali, toby wojnów nie béło. Bydź zdrowa! I wyziéraj mie!
Objął Weronkę w szerokie ramiona, przygarnął ku sobie, ucałował w lico i oddalać się począł. Gdy znikł wśród złomów, zbercząc ciupagą, rozpaczliwie krzyknęła Weronka:
— Janosik!
Ale z gęstwiny dobiegł jej już tylko śpiew:

Nie smuć ze sie dziéwce, kie ja sie nie smuce,
cały świat obejńde, ku tobie sie wróce!
Janicku, zbójnicku, sto hromów do tobie!
Po całej dziedzinie idzie hyr o tobie!...

Stała Weronka w pustce. Tak się jej zdawało, że jej się śniło. Po kosodrzewinie poniżej falami gnąc ją złociście we wschodzącem słońcu spływał wiatr. Weronka odgarnęła włosy opadłe z czoła i uczyniła za Janosikiem w powietrzu ręką krzyż.
— Zginiesz — szepnęła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.