<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Jaskółczym szlakiem
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Wydanie czwarte
Data wyd. 1921
Druk Tłoczarnia Wydawnictwa Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

— Granica! Paszporty!
To hasło, rzucane do wnętrza wagonów przy wtórowaniu otwieranych drzwiczek, gwarze stacji o szarym, letnim świcie, budziło brutalnie pasażerów.
Wpadło też zkolei do przedziału drugiej klasy, gdzie jakby czatowała na nie kobieta niemłoda, wyzierająca oknem na piaski krajobrazu, rozbudzona dziwnie, uśmiechnięta, szczęśliwa.
Zwróciła się żywo i poczęła trącać śpiącego na przeciwległej ławce mężczyznę.
— Kostuś, granica! Teraz ci spać więcej nie dam. Otwieraj oczy i uszy! Jesteśmy u siebie.
Mężczyzna usiadł, źle jeszcze rozbudzony, przetarł oczy, wyjrzał oknem i podniósł wzrok na kobietę.
— Aha, to granica. Bardzo dobrze. Będą nas znowu rewidowali, po raz piąty pono! — rzekł, powstając.
Już urzędnik stał z torbą u drzwiczek.
— Czego ten chce? — zagadnął mężczyzna, nie rozumiejąc żądania.
— Paszporty nasze oddaj!
Rozmawiali po francusku. Urzędnik odszedł.
Stara zbierała drobiazgi, które tragarz porywał, spiesząc się. Ruszyli za nim na stację.
— Ohydna dziura! A brudy! — mruknął mężczyzna. — Ciocia zostanie w bufecie, aż ja się załatwię.
Pokiwała głową roztargniona, oglądając ludzi, nastawiając uszu, uśmiechając się z wewnętrznem zadowoleniem.
On się z tłumem zmieszał, a jednakże wyróżniał się wśród niego. Odgadywano w nim cudzoziemca.
Przy rewizji kufrów urzędnik zadał mu parę pytań, na które odpowiedzieć nie potrafił; ruszył ramionami.
Wtedy jakiś towarzysz losu powtórzył mu pytanie po francusku i wytłumaczył urzędnikowi odpowiedź.
Z tej racji zawiązała się rozmowa.
— Pan dobrodziej do Warszawy?
— Tak.
— Z Paryża?
— Nie. Z Algieru.
— Oho! Kawał drogi. Ja tylko parę stacyj. Wracam z Krakowa.
Kufry zamknięto. Ruszyli razem do bufetu.
— Będzie panu trudno porozumieć się na drodze, nie posiadając języka.
— Umiem po polsku.
— Ach, tak! — rzekł tamten tonem podziwu.
Spojrzał po nim uważnie.
Śmieszny Francuz, umiejący po polsku.
Był to młody człowiek, pięknie zbudowany, przystojny, o ruchach, zdradzających wojskowość.
Twarz miał mocno śniadą, rysy ściągłe, włos tuż przy czaszce ścięty. Dziwnie przy tej ciemnej cerze odbijały jasne wąsiki i szare oczy, patrzące hardo i swawolnie z pod płowych brwi i szerokiego czoła.
Ubiór wskazywał zamożność.
U drzwi pożegnali się, ale obywatel nie stracił go z oczu.
Dopilnował, gdy wychodził pod rękę z jakąś staruszką i w ślad za nimi podążył.
Zajęli miejsca w jednym przedziale.
Stara ulokowała się przy oknie i kazała młodemu usiąść naprzeciw.
— Tylko uważaj teraz! Jesteśmy u siebie! — rzekła pieszczotliwie, gładząc go po głowie.
Żandarm wracał z paszportami.
— Paszporty dwa francuskie: Konstanty i Felicja Jamont — rzekł młody człowiek.
— Aha, już wiem! — mruknął do siebie obywatel z drugiego kąta, odbierając swój bilet nadgraniczny.
Milczał jednak, aż pociąg ruszył. Wtedy dopiero, uchylając panamy, spytał staruszki:
— Czy pani dobrodziejce dym nie szkodzi?
Drgnęła i odwróciła się gwałtownie. Sekundę była bez głosu, czerwona, z oczami pełnemi łez, zasłuchana.
Potem wyciągnęła do niego rękę drobną, suchą i rzekła, walcząc ze wzruszeniem:
— O, pal pan cygaro i powiedz co jeszcze po naszemu!
— Pani dobrodziejka zdaleka, jak to od syna słyszałem! — uśmiechnął się obcy łagodnie.
Przysiadła się do niego, zapominając o oknie.
— To nie mój syn, to synowiec. Jedziemy z Algieru. O, dawno tu nie byliśmy! Lat dwadzieścia. On był dzieckiem, ja młodą dziewczyną! No, i patrz pan, znowu jesteśmy!
— Musiała pani zatęsknić?
— Ba!
Rzuciła głową, a potem zaruszała nią w obie strony w milczeniu, zamyślona rzewnie.
Ale po chwili rzeczywistość znowu ją ogarnęła radosna, więc poczęła mówić:
— Bo to, widzi pan, brat mój tam osiadł. Kupił w Algierze posiadłość i dobrze się powiodło. Mamy ogród i pole, dęby korkowe, pomarańcze, ryż, warzywa, żeby tylko nie tak daleko!
— Pani do rodziny jedzie? Zapewne w odwiedziny?
— A tak! O, zostawiliśmy dużo krewnych! Odwiedzimy wszystkich. Niech poznają naszego chłopca, a on niech też zobaczy, jak tutaj wygląda.
Zwróciła się do Konstantego z uśmiechem.
— No, i niech nie sam wraca! — dodała.
— Aha, z żoneczką! — rzekł obywatel z uśmiechem.
Zapalił cygaro i po chwili namysłu spytał:
— Państwo mają krewnych w Warszawie? Znam profesora Jamonta w gimnazjum, gdzie mój syn się kształci.
— To z innych zapewne. Nasza rodzina z Polesia, na roli osiadła. Są tam dwie siostry zamężne, stryj i dzieci stryjowskie. A jakże na imię temu profesorowi?
— Władysław. Młody jeszcze człowiek, ale chorowity.
— Władysław? Patrzcie-no! Był Władek u stryja! Ale skądby się tam wziął? My z tych Jamontów, co na Polesiu!
— Hano! Za chlebem mógł odejść, jak wielu. Znam i drugiego tegoż nazwiska. Służy w mojem sąsiedztwie, jest nadleśnym w wielkich dobrach. No, ale państwo zapewne utrzymywali choć listowny stosunek z rodziną, wiedzą o jej losach?
— Właśnie, że nie. Dużo listów musiało poginąć, bo nie było odpowiedzi. Ostatnie lat dziesięć byliśmy bez wieści. Co rok mieliśmy jechać, ale się to zwlokło z powodu służby wojskowej Kostusia, a potem żałoby w domu. Bratowa umarła zeszłego roku. Ach, ona biedaczka miała z nim jechać i ot, na mnie to spadło. Alę przecie odnajdziemy swoich.
— A czy znajdziemy ładne dziewczęta?
— O, ładne, pewnie! Coś wartych, to nie wiele — mruknął nowy znajomy.
— Eh, to jakiś mizantrop! — szepnęła panna Felicja, powracając do okna. — Wyglądajmy lepiej na kraj!
— Wyglądałem przez czas rozmowy cioci. Widzę piaski, pokryte marną sośniną, lub pola w bardzo zaniedbanej kulturze. Wolę czytać, zanim się coś weselszego pokaże.
— Co tam! Aleś sośniny nie widział w Algierze ani takich macierzanek! Patrz, oto wieś i gościniec sadzony. Mój Boże! Ile się to taką drogą przejeździło w młodości!
— Żeby-no ciocia trafiła do celu. Wnoszę z opowiadań tego pana, że możemy łatwo zbłądzić.
— At, gadanie. Żebym nie trafiła do Sadyb, gdziem się urodziła i wzrosła! Tylko się spuść na moją pamięć! Wstąpimy odrazu do stryja Eustachego, bo to po drodze; stamtąd pojedziemy do ciotki Matyldy, a rozkwaterujemy się na dłużej u ciotki Zofji, bo tam najliczniejsze sąsiedztwo, miasto pod bokiem, zjazdy, reduty, kontrakty, no i powinowatych i krewnych pełno w pobliżu. Wszystko to już sobie w domu ułożyłam i tak będzie, zobaczysz!
— Może mi już ciocia i żonę wybrała? — zaśmiał się Konstanty.
— Żartuj zdrów! A pewnie, wybrałam jakoby. Ożenisz się albo z jaką Stocką, albo z Zawirską.
— A to czemu?
— Bo widzisz, w tych rodzinach jest zawsze pełno panien i ładnych.
— A jeśli odstąpili od tej tradycyjnej cnoty i znajdziemy samych chłopców?....
— Nie może być! No, to są jeszcze Wojniczowie i Janiccy! Nie będzie z tem kłopotu.
— A chociażby, to zawsze pozostanie nam ucieczka do sąsiadów Tirardów. Ciocia pogodzi się z Klarą Tirard i będzie kwita.
— Za nic! — zawołała, czerwieniejąc z zapału. — Francuzicy u nas nie będzie! Nie wspominać mi tej sroki, bo mi się żółć obrusza! Prawda, dla niej pracowałam! Akurat!
Chłopak śmiał się swobodnie.
— To mi ciocia wreszcie nie pozwoli zakochać się nawet bez upoważnienia swojego.
— Tutaj pozwolę, pozwolę! — odparła — tutaj przecie swoi. Tam, za morzem, tylko szmatek był nasz, a reszta cudze; tu zaś, patrz, ot, tak wszystko, co spojrzysz okiem, to swoje.
Szerokim ruchem ręki wskazała krajobraz za oknem, a mówiąc to, tak promieniała, tak była żywa, odmłodzona, że Konstanty wpatrzył się w nią zdumiony i rzekł:
— Ciociu, żebym nie był synowcem, oświadczyłbym się w tej chwili o ciocię. Doprawdy, jaka ciocia ładna teraz!
Spojrzała nań z gniewem i otulając się jedwabnym płaszczem, wsunęła się w głąb siedzenia z ruchem obrażonej dziewicy.
— Francuski koncept z garnizonu! — mruknęła.
— Ależ naprawdę nie poznaję cioci! — tłumaczył się, pomimo oporu całując rękę na przeprosiny. — Inna osoba!
— Boś mnie nigdy u siebie nie widział. Jeśli temu się dziwisz, to ci wstyd. Powinieneś sam to czuć.
Towarzysz podróży wtrącił się do rozmowy.
— To pan dobrodziej gospodarujesz w Algierze? — spytał.
— Właściwie dotąd pracowałem bardzo mało — odparł Konstanty. — Nauki zajęły mi dużo czasu, potem służba wojskowa. Ano, od paru lat pomagam ojcu w robotach technicznych, bo to moja specjalność, a w ostatnim roku odbyłem kurs praktyki gospodarczej.
— Ho, ho! To pan dobrze przygotowany.
— Ma pracy dość! — zawołała panna Felicja. — Bo czy to tam w Algierze, jak u nas, panie! U nas to po Bożemu — jest dwór pięknie osadzony, jest rzeka, staw, wreszcie choćby studnie. Daje Bóg, prawda, zimę, ale zato latem w miarę upał — w miarę deszcz. Jest wiosna i robotnik poczciwy, jest sąsiad na pociechę. Ale tam, w tym Algierze, wszystko jak w gorączce, wszystko z męką. Mówię panu, jak brat mój tę kotlinę kupił i nas sprowadził, tom ręce załamała. Wystaw pan sobie: wkoło góry, że aż zimno się robi na nie patrzeć, a tu jeździć przez nie trzeba z każdym towarem.
We środku dolina, a na niej piasek i kaktusy — mówię panu — pustynia.
A brat, patrząc na nas, głową trzęsie.
— Ej kobiety — powiada — przyglądać się niema czasu, wracać niema dokąd — iść dalej niema gdzie. Trzeba z tej skały i piasku zdobywać chleb i basta! Nazwiemy to Sadybami dla pamięci.
Tyle nas tylko pocieszył, a potem, patrząc na jego mękę i cierpliwość, jużeśmy nigdy słowa skargi nie pisnęły.
I co pan powie, Bóg nas tam snadź osadził, bo dziwnie się wiodło.
Przez lat ośmnaście nie było klęski ni rozboju, ni choroby, ni szarańczy.
— Tak mi to pani jasno maluje, że aż chęć bierze samemu tam drapnąć — za morze. A przynajmniej chłopców posłać, którzy w domu bąki zbijają — nie wiedząc, gdzie się podziać, co robić! Czy ziemia tam nie droga?
— Na pomorzu bardzo podrożała — odparła kobieta — w głębi kraju zaś niebezpiecznie osiadać pojedynczo. Zresztą trzeba przywyknąć do klimatu, do miejscowych warunków i potrzeb. Nie wierzę, by komukolwiek było lżej i lepiej na obczyźnie, niż u siebie.
— U siebie. Albośmy tu u siebie? — zaśmiał się gorzko towarzysz podróży. — Tak, rola nasza, bo tak już obdłużona, że jej nikt nie ma ochoty odebrać. Ano i cmentarze nasze. Tam, gdzie państwo jadą, jeszcze gorzej podobno.
Konstanty miał pytanie na ustach, gdy wtem pociąg stanął, obywatel wyjrzał oknem.
— Co to? Już moja stacja! A tom się zagadał! — zawołał, zrywając się i szturmując do drzwi. — Żegnam państwa, szczęśliwej drogi! — dodał spiesznie, wyrzucając manatki i kiwając na stróża.
Jeszcze z peronu podał dłoń Konstantemu, ukłonił się kapeluszem pannie Felicji.
— Żarski Nikodem! — przedstawił się. — W każdym razie, kto wie, może chłopców do państwa przyślę. Nie skończyłem mówić, ale pan sam zobaczy. Padam do nóg, a życzę ładnej żoneczki!
Zatrzaśnięto drzwiczki, pociąg ruszył.
— To dopiero muszą być niedołęgi te jego chłopcy! — zdecydowała panna Felicja. — Niby to brak pracy na świecie.
— Dlaczego tutaj tak sennie wygląda? — zapytał Konstanty. — Mnie, patrząc na te okolice, powieki gwałtem się zamykają. Radbym już być u celu.
— Oho, a cóż ty myślisz, że ten kraj to taka figa jak Francja?
Ziewnięcie Konstantego odpowiedziało niezachęcająco. Wyciągnął się na ławce i pomimo protestów ciotki, usnął niebawem.
Co prawda, zahartowany był i wytrzymały na trudy. Od wczesnej młodości walczył z naturą, z afrykańskiem słońcem, z ludźmi, ze zwierzem.
Ale trudy te były niczem, wobec sił i gorączkowości panny Felicji, wobec jej żądzy pośpiechu i niespokojności charakteru.
Ze wstydem wyznać musiał młody człowiek, że go zamęczyła ze szczętem.
Z Algieru nie dała mu sekundy wytchnienia, spokoju i opamiętania.
Miał w głowie chaos, utworzony z kołysania statku, turkotu wagonów, zamętu przy zmianach pociągów, kłopotów celnych i paszportowych i bezustannego gadania ciotki.
Nigdy nie przypuszczał, że jedna słaba kobieta będzie mogła go pokonać, a oto już w Wiedniu złożył broń i jako jedyny ratunek przyjął zasadę snu rzeczywistego lub udanego, w czem wkrótce doszedł do perfekcji.
Należy objaśnić, że wyprawa ta z pod Algieru była wygnaniem, na które skazano go sądem familijnym po bardzo burzliwem posiedzeniu i że zpoczątku był przez pannę Felicję traktowany jak nie bezpieczny opryszek, zdany jej pod nadzór i odpowiedzialność.
Aż do Marsylji interpelowała go nawet w trzeciej osobie.
Kostuś był to sobie chłopak wesoły i pracowity, obowiązkowy i wytrwały, o tyle, o ile nie weszła mu w drogę kobieta.
Że zaś był młody i swawolny, zamożny i przystojny — o pokusę nie było trudno. Choroba zakochania była u niego chroniczna, a odbijała się tragicznie na całej ludności kolonji.
Gdy był daleko, drżano o jego los i życie, gdy był w domu, dzień jeden nie przeszedł spokojnie, gdy wyjeżdżał na dni kilka, odprawiano nowenny, gdy wracał, oddychano jak po zmorze. Życie z jego powodu było bezustanną gorączką.
Gdy wrócił ze szkół, przywlekła się za nim jakaś modystka, trzeba jej było w Algierze założyć magazyn.
Powrót z wojska urozmaicony został przybyciem jakiejś arabki, za którą przygnał się cały jej klan i odebrawszy piękność, za waletę spalił owczarnię.
Przyjazd z praktyki gospodarczej nie odbył się też pospolicie. Tym razem przywiózł sobie jakiegoś ojca z córką, którzy jakoby byli specjaliści ogrodnicy.
Osadzono ich tedy w ogrodzie, ale rychło się pokazało, że ojciec był specjalistą od absyntu, córka zaś umiała tylko śpiewać kuplety i zabawiać Kostusia.
Tym razem opłacono gruby okup.
Pomniejszych wypadków było bezliku.
Po każdej takiej „fudze“ Kostuś wracał do przytomności, pracował za trzech, żył jak mnich, odrzekał się od miłości i kobiet jak pijak od wina, był uległym synem, miłym towarzyszem, słodkim i pokornym, choć go przyłóż do rany.
Mimowoli zapominano zgryzot i kłopotów; usidlał nawet ojca, a kobiety zawsze pewne były, że to już ostatni wybryk — i wreszcie wyrzucano sobie, że go strofowano za ostro. Był przecie jedynakiem — nadzieją, chlubą, ukochaniem tych trojga rozbitków, którym tyle odebrały los i życie.
Stary Jamont, zapracowany, wyschły jak daktyl, wciąż tylko przemyśliwał i zbierał, by chłopaka hulanki nie zubożyły — ciotka troskała się o jego zdrowie i wypoczynek — matka tylko jedna znalazła sposób radykalny.
— Trzeba go ożenić, Jasiu! — mawiała do męża.
— Ba! — odpowiadał ruszając ramionami. — Chcesz, żeby jeszcze jednej osobie więcej czynił zgryzotę. A zresztą, pilno ci obcą tu zasadzić? Poczekaj, nacieszysz się nią rychło!
— Ależ nie obcą, Jasiu. Wezmę go z sobą, pojadę do kraju, tam go ożenimy!
— Tere-fere! Która to zechce stamtąd odjechać tutaj dla takiego urwisza!
— Ja ją uproszę, zobaczysz! Jabym tak chciała przed śmiercią tam jeszcze być. Pozwól, Jasiu!
— Ano, jak chcesz. Zobaczymy, jaki będzie zbiór owoców. Podróż kosztowna!
Czekali tedy zbioru. Myśl była rzucona, mówiono o niej coraz częściej, budowano plany. Kostuś się śmiał niefrasobliwie, nie wierzył w urzeczywistnienie projektu, a choćby i doszedł do skutku, no, to będzie zabawne. Napisano nawet do krewnych z oznajmieniem, zaprenumerowano pismo polskie i kartę szczegółową Europy.
W dżdżyste wieczory był to temat rozmów niewyczerpanych, którym się Kostuś przysłuchiwał, gryząc cygaro, lub coś nucąc pod nosem. Wyglądało mu to na baśnie, zwykłe baśnie wieczorne na kolonjach, gdzie niema towarzystwa ni nowin.
Na kominku winograd suchy trzaskał, po płaskim dachu deszcz pluskał, za ścianą Mohamed, służący, brząkał na arabskiej gitarze. A tu, w izbie, opowiadano o śnieżnych zamieciach, o brzozach, o łanach, o ludziach, zupełnie mu niepojętych, o stosunkach dziwnych. Trochę legendy czuć było w tych pamiątkach z przed dwudziestu lat, trochę poetycznego zabarwienia.
Contes de veillées! — mruczał Kostuś.
Podróż nareszcie dostała termin i cel stanowczy. Zaczęto się do drogi sposobić nie na żarty. Chłopaka lęk trochę ogarniał, choć nadrabiał rezonem. Żenić się — brr! Kto zaręczy, że żonie można będzie oczy zamydlić, gdy tak — kto inny się spodoba.
Źle — to jakby się dobrowolnie brało do domu kwaterunek śledczej policji!...
Ale nie było rady. Matka tak chciała, a on pono matki jednej się bał i słuchał, choć właśnie ona jedna nigdy go ostro nie strofowała. Wzdychając, godził się z wolą starszych.
Tymczasem w podróż ruszyła tylko matka.
W podróż daleką, bezpowrotną.
Zabrało ją zapalenie płuc.
Po tem odejściu tak nagłem kolonja długi czas była jak łódź bez steru, jak martwe ciało. Ruch odbywał się mechanicznie, siłą raz danego rozpędu — powoli znać się dawało opuszczenie.
Istotnie pracowała jedna panna Felicja, stary Jamont osowiał i ręce opuścił. Kostuś zdawał się nie myśleć, wewnętrzny porządek się rozprzęgał. Stara ciotka nie była w stanie wszystkiemu podołać.
Nieurodzaj haniebny otrzeźwił starego. Poczuł, że grozi ruina. Wysiłkiem woli otrząsnął apatję i rozpacz, zagarnął znowu rządy w swe doświadczone dłonie.
Było to w pół roku po śmierci żony.
W domu jednak pozostała niczem nie zapełniona pustka. Gdy wieczór ich zgromadzał, milczeli ponuro, by nie wspominać okropnej straty, pracowali bez chęci. Tak byli swą troską zajęci, że czas jakiś nie zauważyli częstych eklips Kostusia, zrazu tylko wieczorem, w święto, potem od rana w niedzielę, wreszcie i w dnie robocze.
Panna Felicja, pierwsza jak zwykłe, uderzyła na alarm.
— Nie wiesz, Jasiu, gdzie Kostuś? — spytała razu pewnego.
— Gdzieżby miał być, w winnicy zapewne! — odparł Jamont niedbale.
— Ależ on już trzecią noc spędza za domem. Mówię ci, to nowy paroksyzm amorów!
— Bój się Boga, kobieto! — upominał kolonista. — Toć on niedawno matkę pogrzebał. Codzień jej na mogiłę nosi kwiaty.
Tak, kwiaty nosił Kostuś, ale nie ze swego ogrodu.
W sąsiedztwie, o milę, osiadł przed rokiem nowy plantator, niejaki Tirard z Marsylji, posiadacz siedmiorga dzieci i sporej dozy handlowego sprytu. Siła rąk było do pracy, więc też w mig wywiercono kilka studni, i na szmacie piasku zazieleniała winnica i pole pod uprawę tytoniu, w cieniu zaś kilkunastu eukaliptusów domek mieszkalny, otoczony kwietnikiem.
Sąsiad Tirard odwiedził Jamontów, chciał się zaprzyjaźnić nawet, ale między temi dwiema rodzinami było tyle różnic szczepowych, tak mało porozumienia, że stosunki, ledwie zawiązane, ograniczyły się do rzadkich odwiedzin za interesem lub w nagłej potrzebie.
Napastował kilkakroć Francuz Jamonta, aby mu syna udzielił do robót technicznych przy nawodnieniu i utrzymaniu studzien, ale trafił na opór. Stary się tłumaczył wiekiem i pilną robotą i Kostusia nie puszczał. Potem choroba i śmierć żony zatarła mu w głowie nawet pamięć o sąsiedztwie.
Pewnego dnia, gdy Kostuś eskortował do stacji handlowej swój transport korkowego dębu, spotkał Klarę Tirard z bratem, wiozących na osłach kosze ananasów i moreli.
Kompanje na wąskiej drodze górskiej szły jedna za drugą powoli, młodzi zbliżyli się i poczęli rozmawiać, potem żartować, potem umawiać się o dalszą wspólną drogę.
Tak się i stało. Zdali towar jednocześnie, załatwili interesy i obładowawszy osły towarem europejskim, zabierali się do powrotu. Ale w ostatniej chwili Tirard gdzieś się zabałamucił, przepadł w zaułkach, gdzie tańczyły almee, nie dał się Konstantemu namówić do powrotu.
— Wracajcie! Dopędzę was konno! — rzekł.
Powrót ten sam na sam w cudną noc afrykańską, przez góry, cedrami poszyte, z piękną i zalotną dziewczyną wystarczył, aby Kostuś stracił ze szczętem głowę i serce. Pojechał do sąsiadów raz i drugi, na chwilę, ukradkiem, a widząc, że mu to bezkarnie uszło i nikt nań w domu nie zwraca uwagi, począł bywać codzień, spędzać tam dnie, potem wieczory, wreszcie noce.
Tirard zacierał ręce. Chłopak mu bezpłatnie przeprowadzał nawodnienie, robił niwelacje, wiercił studnie, no, a w dalszym ciągu miał zostać zięciem. Francuz już uważał Sadyby za swą własność.
No, i Bóg wie, czy nie doszłoby do tego, gdyby nie czujne oko panny Felicji.
Widząc, że brat nie ma głowy ni pamięci, sama się zabrała do szpiegostwa.
Raz i drugi Kostuś, wzięty na indagację, wykręcił się, śmiejąc się bezczelnie, pewny, że ciotka go nie upilnuje, rad, że jej płata figle. Miał na każdą nieobecność gotowe tłumaczenie. Oburzona, wezwała brata do pomocy.
— Mówię ci. On nam gotuje jakąś straszną awanturę. Pilnuj go! Zapytaj, gdzie bywa!
Jamont, żeby się zbyć, zawołał syna.
— Słuchajno! Ciotka mówi, że znowu urządzasz warjacje i wstyd! To być nie może, żebyś tak prędko matki zapomniał. Ona cię, konając, zaklinała, byś się szanował.
— Ja się też szanuję! — upewnił syn.
— Poco się zapierasz? Powiedz, w kim się znowu kochasz! — zawołała panna Felicja.
— Ciocia zawsze mnie przed ojcem oczerni! — westchnął Kostuś z miną ofiary.
— Nieprawda! Kochasz się i domyślam się w kim. W tej czarnej małpie z sąsiedztwa.
— Dałeś się wciągnąć do Tirardów, wbrew memu zakazowi! — oburzył się Jamont. — A wiesz ty, skąd oni, co za jedni, czy na ich pieniądzach i rękach niema kradzieży lub oszustwa? Mężczyźni wyglądają jak komunardy, a córka chowała się w marsylskim porcie.
To nie dla ciebie towarzystwo ani znajomość, ani tem mniej partja. Zabraniam ci tam bywać i czynić im jakie nadzieje zbliżenia. Nie życzę sobie mieć żadnej sprawy z Tirardem.
Jamont, rzekłszy to, uważał kwestję za skończoną i zajął się czem innem.
Kostuś przyczaił się jak mysz pod miotłą i czas jakiś uśpiły się obawy panny Felicji.
Aliści dnia pewnego, wracając z pola do domu, usłyszała w winnicy szepty i śmiechy. Podkradła się bliżej i na własne oczy ujrzała Klarę Tirard i Kostusia, trawiących czas drogi w zalotach.
Chłopak, który krzesał winograd, dawno już snadź roboty zaniechał, narzędzia rzucił i wyciągnięty u stóp dziewczyny, na stosie świeżo pociętych gałęzi, świątkował bez ceremonji i prawił czułości; dziewczyna droczyła się z nim, śmiejąc się swawolnie.
Panna Felicja na przełaj, tratując warzywo, kalecząc twarz, drąc odzież, puściła się ku domowi i wpadła do brata.
— Są, są! Siedzą w winnicy! Ona go nazywa „ty“, a on ją „ma chére“! Sama słyszałam. Idź prędzej, Jasiu, masz oto bambus!
Jamont oburzony ruszył ku winnicy, bez bambusa wszakże.
Trafił jeszcze gorzej niż siostra, bo na bardzo czułe pożegnanie i stanął nad nimi jak karcące bóstwo.
Kostuś na sekundę stracił przytomność, po chwili jednak, myśląc, że ojciec obrazi dziewczynę, hardo się wyprostował, gotów ją bronić.
Ale stary odezwał się sztywno:
— Może mnie przedstawisz?
— Mój ojciec! Panna Tirard! — zamruczał, tracąc rezon i pojęcie.
— Bardzo się cieszę, że panią spotykam! — rzekł Jamont z ukłonem. — Właśnie mam do pani interes, otóż skorzystam ze sposobności, aby ją do domu odprowadzić i mą sprawę wyłuszczyć, po drodze.
Zwrócił się do syna i dodał:
— Zbierz, proszę cię, zmysły, narzędzia i gałęzie, i nie odchodź, aż wrócę.
— To dopiero granat mi się rozerwie na głowie! — stęknął Kostuś, trąc czuprynę.
Jamont wrócił późno w nocy, zastał syna na werandzie.
— Poproś ciotkę!
Panna Felicja była niedaleko, czyhała na tę chwilę.
— A co? Dopilnowałam w porę! — myślała triumfująco.
Jamont bez długich wstępów sprawę zagaił.
— Jesteś kłamca, oszust, hulaka i głupiec w dodatku. Dałeś się wziąć na wędkę, jak kiełb! Okłamałeś ciotkę, oszukałeś ojca, panna nazywa cię swoim narzeczonym. Jutro jej ojciec tu będzie, aby się umówić o dzień ślubu i o intercyzę, co najważniejsza. Rozporządziłeś się swoją osobą beze mnie, żyjże sam, z nową rodziną. Felo, upakujesz swoje i moje manatki, pojutrze pojedziemy stąd.
— Dokąd? — krzyknęła przerażona.
— Co ci do tego? Nie bój się! Nie zginiemy we dwoje. Świat wielki! Zaczniemy na nowo pracować!
— Ojcze! — wybuchnął Konstanty. — Jeśli wy pojutrze, to ja jutro stąd ucieknę! Panna kłamie! Nigdym nie był jej narzeczonym, niech mi to powtórzy!
— Czy ty wiesz, szalona pałko, co mówisz i czynisz, gdy szalejesz? Nie tłumacz się. Ratowałem cię dosyć często, teraz basta! Pij sobie sam piwo, któreś nawarzył!
— Za nic! Ani myślę na tych warunkach. Żeby ojciec dał się przekonać co do panny Tirard, to możebym się z nią ożenił, bo doprawdy nikogo niema, ale żebym miał dla niej was stracić! O Boże! Ot, zabieram się i wracam do garnizonu. Tak się to najlepiej skończy! Ach, te panny! Bodaj-em ich nigdy nie spotykał! Żeby ojciec wiedział, co ja przez to cierpię!
— A pocoś kłamał? — wtrąciła panna Felicja.
— Ba, żebym cioci zawsze prawdę mówił, tobym nigdy nie zaznał zabawy. Słowo daję, ożenię się, niech się to raz skończy!
— I owszem — rzekł chłodno ojciec. — Żeń się! Masz po temu dosyć choć lat, bo nie rozumu! Ja na to patrzeć nie będę!
— Tatusiu! — błagalnie zawołał Kostuś.
— Milcz! Zapomniałeś matki, zapomnisz i nas. Nam starym nie czas uczyć się nowych teoryj. Ty zostaniesz pod opieką Tirardów. Jak cię oskubią do nitki, może nabierzesz rozumu, którego ani moje słowo, ani przykład nie mogły ci zaszczepić. Idź spać teraz i przygotuj się do rozmowy z przyszłym teściem. Ja z nim traktować nie będę.
Nazajutrz istotnie Tirard się stawił, eskortowany przez trzech synów. Kazali się meldować Jamentowi, ale ponieważ go nie znaleźli, udali się za Arabem, służącym, do winnicy, gdzie Kostuś odrabiał wczorajsze świętowanie.
Zawiązała się rozmowa długa, coraz gwałtowniejsza, z której Kostuś osiągnął tę naukę, że poznał, iż dostał się w ręce zbójów i aferzystów, na wszystko zdecydowanych.
Ledwie się ich pozbył obietnicą zwłoki i decyzji ojca. Czuł jednak, że się słomą nie wykręci.
Prosto stamtąd, zdesperowany, popędził do ojca.
— Nic nie pomoże. Zginąłem! — jęknął.
— Nareszcie! — odparł stary. — Dawno ci się to należało. Trafił frant na franta.
— Ratujcie, tatusiu! Ja się żenić nie chcę!
— Za późno! Teraz się żenić musisz!
— Wcale nie, jeżeli ojciec nie pozwoli. Ja im tak odpowiedziałem.
— Jesteś ideałem uległości, gdy ci to potrzebne. Ale ja się temu wcale sprzeciwiać nie będę. Jutro umówimy się z Tirardem ostatecznie.
Kostuś umilkł, sumował, potem nagle rzekł:
— Proszę mi, ojcze, dać sto franków!
— Tak zaraz? Nie mam przy sobie. Dostaniesz za dni parę.
Chłopak więcej nie nalegał, ale wieczorem, wzdychając ze skruchą, umizgnął się do sakiewki ciotki. Cierpliwie wysłuchawszy admonicji godzinnej, dostał przecie żądaną sumę i uśmiechając się pod wąsem, udał się na spoczynek.
Nazajutrz zostało po nim na kolonji tylko wspomnienie i kartka tej treści:
„Nie wrócę, aż mnie ojciec odczepi od Tirardów. Proszę do mnie pisać: Algier — poste restante“.
— Przeklęty błazen! — wybuchnął Jamont. — Teraz ja zaprzysięgam, że on tutaj wróci żonaty. Za starzy jesteśmy, aby go pilnować. Funduszu wreszcie nie starczy na te okupy!
Podarł kartkę i oczekiwał sąsiada.
Tirard nie zwlekał. Stawił się następnego dnia bardzo czuły i rozpromieniony.
— Połączenie naszych rodzin — zaczął — napełnia mnie radością i szczęściem!
— Jakie znów połączenie! — przerwał Jamont. — Syn mój dziś w nocy został wezwany do wojska. Wysłano go do Chin podobno. Nie wiem, kiedy wróci. Ja zaś szukam kupca na kolonję. Wolę mieć kapitał niż ziemię, tembardziej, wyznam panu, że moje studnie co rok ubożeją. Za dziesięć lat piasek pożre moją pracę! Trzeba uciekać, póki czas!
— To blaga! — odparł Tirard. — Pan mnie oszukujesz. Nie chcesz pan dać mi syna za zięcia! Ale ja go sam dostanę, znajdę, zmuszę! A wtedy zobaczymy!
— Kiedy tak, to rzecz skończona! Szukaj pan Kostusia. Odjeżdżając, prosił mnie o przypomnienie panu należytości za jego roboty. Podyktował mi rachunek. Oto jest. Zechce go pan uiścić!
— Nie było mowy o wynagrodzeniu.
— Ale jest na to prawo. Zresztą, jeśli pan trwa w chęci wydania zań swej córki i skłoni go do tego, ja jeden tylko stawiam warunek. Znamy się tak mało, że pragnąłbym mieć trochę więcej szczegółów o pochodzeniu i przeszłości pana. Zanim pan znajdzie Kostusia, ja udam się do Marsylji i zasięgnę o panu wiadomości. Tymczasem, żegnam!
Tirard odjechał. Panna Felicja przez czas jakiś co noc spodziewała się zemsty sąsiadów. Jamont czekał wezwania do sądu.
Ale jedno i drugie nie nadchodziło, aż wreszcie dowiedziano się, że panna Klara wyjechała do Francji.
— Przegrali! Zlękli się swej przeszłości! To się udało! — odetchnął Jamont.
Kostuś, który tymczasem siedział w Algierze, ukryty u znajomego, i wychodził tylko w nocy, odebrał wreszcie list z domu:
„Będziemy w hotelu Angielskim pojutrze, czekamy na ciebie“.
Odetchnął. Więzienie mu już bardzo dokuczyło.
Gdy ujrzał ojca i ciotkę, zapomniał o swem przestępstwie i o ich gniewie. Jak szalony jął ich ściskać i całować.
— A co? Zwojował ojciec Tirardów! Czy ja nie mądrze zrobiłem? — wołał.
— Milczałbyś, nicponiu! Jutro rano odjeżdżasz z ciotką do Europy!
— Poco? Nie mam ochoty!
— Właśnie ja dbam o twą ochotę. Jedziesz, bo ci każę i basta! Ciotka cię weźmie pod opiekę, będziesz jej służył i słuchał. Tam sobie wybierzesz żonę i wtedy wrócisz.
— Ależ, tatusiu! Jakże ojciec podoła sam tylu robotom tak długo! To niemożliwe!
— Wolę mieć trzy kolonje do zarządu, niż ciebie jednego kawalera w domu! Trzeba z tem raz skończyć!
— To niech ciocia sama jedzie i przywiezie z sobą jaką pannę. Ja ich tak nie cierpię! Mam wstręt, ohydę!
— Nie bredzić! Macie pieniądze, paszporty i pół roku czasu. O świcie statek rusza!
— To ja zresztą sam pojadę! — zawołał Kostuś, zapominając o wstręcie i ohydzie.
— Pewnie! Żebyś nam znowu sprowadził jakąś modystkę czy awanturnicę! Pojedziesz pod moją opieką! — odparła panna Felicja.
Kostuś stęknął, potarł czuprynę i spojrzał po nich desperacko.
— Pijcie moją krew! — zamruczał zrezygnowany.
I oto, jak się stał ciotki więźniem stanu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.