<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jelita |
Podtytuł | Legenda herbowa z r. 1331 |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Przed ołtarzem niedawno wzniesionym w kościele zamkowym na Wawelu, odprawiała się msza święta.
Ołtarz to był kosztem króla poświęcony patronowi jego, Władysławowi świętemu i przed nim teraz król i królowa Jadwiga, modlili się, bo tego dnia Łoktek miał przeciw Krzyżakom wyruszyć w pole. Oddziały jedne już przodem wyszły z obozowisk, drugie się gotowały ciągnąć.
Dzień był jesienny, niebo ołowianą zasłoną obciągnięte całe, powietrze ciche; natura jakby usypiająca i znużona. Na wielu drzewach liść już był pożółkły, z innych opadać zaczynał. Dymy z kominów miejskich wlokły się nizko i rozkładały po nad ziemię.
Są takie dnie, jak ten był, gdy wszyscy czują, jakby im czegoś do życia brakło, jakby odpadała ochota — nie obiecywało nic jutro, a groziło czemś nieznanem i strasznem.
Taki ciężar i teraz leżał na duszach tych ludzi, którzy króla otaczali.
On sam zwykle wesół i ochoczy, gdy się na wojnę wybierał, nieustraszony niebezpieczeństwem żadnem, zasępiony był, milczący, chmurny.
W ciągu kilku dni ostatnich coraz bardziej niepokojące nadchodziły wieści od Wielkopolski i Krzyżackiej granicy. Potwierdzała się knowana zdrada wojewody Wincza z Pomorzan, i znoszenie się jego z Krzyżakami.
Mniej się tego może lękał król dla siebie i dla kraju, jak dla syna.
Kaźmierz miał przy sobie statecznego męża Nekandę, lecz młody był, nieopatrzny, i choć mu na męztwie nie zbywało, w rzemieśle rycerskiem mniej wprawny, niż inni jego rówieśnicy książęcego rodu bywać zwykli. Dziecię tego ojca który przez pół wieku nie spoczął nigdy, z orężem ciągle i na koniu dobijając się i broniąc korony swej — Kaźmierz tą sprzecznością, która jest tajemnicą, a powtarza się często w następstwie pokoleń po sobie — nie miłował tak wojny jak ojciec, obojętnym był dla spraw rycerskich i wolał życie w pokoju i pracy gospodarskiej.. a rządnej.
Obawiał się Łoktek, aby w chwili niebezpieczeństwa, sama nieznajomość jego, zuchwałym go nie uczyniła.
Ku Poznaniowi teraz i król i królowa zwracali tęskne oczy, radzi się co o synaczku dowiedzieć.
W nim oni żyli oboje.
Posłowie, którzy przynosili różne wieści, o królewiczu mało wiedzieli. Mówiono że miał wyciągnąć, dokąd nie powiadano, bo dla bezpieczeństwa taić musiano, schronienie jego.
Król dnia tego sam za wojskiem wyruszyć miał.
Wiedziano już, że Jan, król czeski, który się razem i polskim nazywał, miał z Krzyżakami razem uderzyć na Polskę. Zakon czekał na niego, z nad Renu, z Inflant posiłki do Malborga i Torunia już nadeszły. Czechy się ociągali.
Uwiadomiony o tem król, chciał korzystać z opóźnienia i na Krzyżaków uderzyć, nimby się z Czechami połączyli.
Pobożna królowa Jadwiga, przed odjazdem małżonka pociągnęła przed ołtarz patrona.
Cały wojenny dwór pański, który razem z nim się wybierał w pole, zajmował szczupły naówczas kościół i kaplicę.
Modlili się oboje królestwo na tem właśnie miejscu, gdzie, wedle woli swej wkrótce może spoczywać mieli. Ołtarz św. Władysława grób wyprzedzał..
Łoktek, który dawniej przed swą podróżą do Rzymu mało pobożnym był, a duchownych lekceważył, w ostatnich czasach odmienił się bardzo. Za przykładem żony swej, która się zwała szczęśliwą, gdy na święto jakie do klasztoru zakonnic zjechać mogła do Sąndcza i z niemi modlić się, do stołu zasiadać, noc spędzać na pół w chórze, wpół na twardej pościeli — Łoktek stał się pobożnym także.
Rzym, a teraz Awinjon popierał go we wszystkiem i to właśnie drażniło zakon krzyżacki, że staraniem Łoktka objaśniony papież, surowo gromił rabusiów... conantes exterminare idioma polonicum (usiłujący wyplenić mowę (i plemię) polskie) jak się wyrażali współcześni annaliści. Król na pół klęczał, pół siedział obok szaro ubranej, z zasłoną białą na głowie królowej, modlącej się gorąco, z podniesionemi do góry oczyma; — załzawionemi. Poorana, opalona twarz jego smutną była, oczy błądziły po kaplicy, po przytomnych, a myśli gdzieś daleko po świecie.
Na mieczu się opierał, zbroję już miał na sobie, a hełm z głowy zdjęty trzymało przy nim stojące pachole.
Mszą biskup Jangrot (Jan Grot) celebrował, poważny w sile wieku człowiek, którego by za wielkiego w kościele dostojnika nikt nie wziął, gdyby nie oznaki biskupiej godności.
Dziwny traf posadził go na tej stolicy, której on nie pożądał ani się spodziewał. W młodych latach, gdy Jan w Bononji na naukach przebywał, znaleźli się tam razem z synaczkiem ubogiego szewca z Cahors, z Jakóbem Eudem; i razem z nim czerpali mądrość z jednego źródła, a miłowali się z sobą.. Stracili się potem z oczów i Jan Grot spokojnie siedział na probostwie w Polsce, nie dobijając się dostojeństw, a kościół swój opatrując, gdy wysłani do Awinionu po osieroceniu katedry krakowskiej posłowie, (bo Nankiera wzięto do Wrocławia) — zalecający na stolicę Ottona proboszcza gnieznieńskiego; spytani zostali przez papieża Jana XXII, czy by jakiego Grota nie znali? co się tam z nim działo i jak mu się wiodło? Syn ubogiego szewca zasiadł teraz na stolicy Piotrowej i przyjaciela młodości przypomniał sobie.
Posłowie o Grocie nie wiedzieli nic, lecz papież chciał go mieć na biskupstwie krakowskiem, i sam z siebie mianował. Ubogi proboszcz musiał tedy nagle, przeciw woli króla Łoktka, przyjąć ciężar biskupiego dostojeństwa. Król mu był zrazu niechętny i przeciwny, lecz się pojednali wprędce. Biskup był człowiekiem spokojnym, cichym, nauką i kościołem zajętym tylko.. Pobożność jego i świątobliwość, prostota obyczajów zjednały mu króla i królowę. Nie były to już czasy owe, gdy biskupi krakowscy na pół z książęty rządzili krajem; Łoktek nikomu z sobą nie dawał w państwie gospodarzyć, jednakże Jangrota wzywał do rady i mało co bez niego poczynał..
Biskup był powierzchowności tak skromnej jak ducha, lecz znać w nim było mężnego pracownika tej winnicy, której całym oddać się musi człowiek, chceli jej służyć.. I na jego twarzy w tej chwili ofiary wielkiej widać było uroczyste przejęcie się modlitwą za króla i za kraj. W ręku starca tego znużonego były przyszłe jego losy. Jeśliby niepodołał Władysław królestwo zaledwie zlepione znowu rozpaść się miało i pójść na pastwę obcym..
Dwu królów spierało się o koronę, z których jeden piastował ją, aby pomnażał, drugi wydzierał aby rozerwał. Jan Czeski gdyby ją osiągnął zawczasu się nią dzielił z Krzyżakami.
Modlitwa więc za pomyślność oręża Łoktkowego była modłami za odrodzoną Polskę, zagrożoną śmiercią nową.
Wszyscy czuli uroczystość tej chwili.. poprzedzającej walkę, na sercach wszystkich brzemieniem już leżała wiadomość o zdradzie wojewody...
Biskup się modlił gorąco.
Msza właśnie dokończyć się miała błogosławieństwem, gdy od progu zaszeleściało coś, zamruczało, ludzie się rozstępywać zaczęli, głowę zwracać, królowa przelękniona drgnęła i w pośród rozstępującego rycerstwa, jak zwiastunka wesela, jakby anioł prorokujący dni jasne, ukazała się młodziuchna Hanna..
Wyprawiono ją dla bezpieczeństwa z Poznania, przybywała właśnie niespodzianie, z tą swą wesołością ptaszęcą, która jej nieopuszczała nigdy, z uśmiechem różowym, z wejrzeniem promienistem..
Gdy to jasne, młode oblicze zjawiło się wśród posępnego rycerstwa i poważnego mężów orszaku, z niem razem powiało nadzieją.. przyszła światłość jakaś na te smutku mroki — twarze posępne uśmiechać się zaczęły. Szła tak śliczna pani, aż do kaplicy progu, z oczyma śmiało w ołtarz wlepionemi, — i tu poklękła z dziecinną pobożnością świeżo nawróconej poganki nawykłej tulić się do swych domowych bogów.
Król i królowa z rozrzewnieniem patrzyli na nią, taką swobodną i pełną nadziei czy nieświadomości.
Cała jej postać tchnęła młodością oblicza, szaty się do niej składały, płaszcz ze skarłatu, suknia bogato w kwieciste szyta wzory.. Piękny włos trzymała siatka złocista, a zasłona głowy biała, która innym mniszego coś dawała, ją ubierała wdzięcznie, łamiąc się w fałdy tysiączne.
Patrzano na nią, lecz — wkrótce oczy od tego obrazka odwróciły się z ciekawością rozbudzoną żywo, spoglądając na poważną, z oczyma do łez zaczerwienionemi niewiastę w płaszczu jedwabnym i czapeczce na głowie.
Szła tuż za królewiczową, sama jedna, gdy reszta dworu trochę się dalej zatrzymała.
Ludzie zobaczywszy ją, szeptać coś do siebie zaczęli. Smutno wyglądała jak ofiara, jak cierpiąca okrutnie, a usiłująca boleść stłumić w sobie.
Matrona była, której przystało snać w ślad iść za królewiczową, i która w prawie się czuła przy niej miejsce zajmować.
Na twarzy Łoktka malowało się zdziwienie i jakby odcień jakiejś radości, za którą wejrzeniem zaraz Bogu podziękował.. Biskup stał błogosławiąc powoli podniesioną ręką, tak aby promienie tego krzyża siągnęły najdalszych pobożnych... Spojrzał na klęczącą Hannę i ręka jego poruszyła się, jakby umyślnie jeszcze dla tej spóźnionej.
Chór księży z Marcinem Kantorem na czele zanucił pieśń błagalną i poklękli wszyscy.. Rycerstwo jej wtórowało..
Wielu z żołnierzy tego dnia przystępowało do komunji, bo kto na wojnę szedł, zbroił się w kościele. Na pobojowisku nie zawsze znaleźli się kapłani..
Naostatek rycerstwo z kościoła wypływać zaczęło, wstała królowa idąc synowę uściskać, podniósł się król i razem wszyscy przejściem krytem zmierzyli ku dworowi pańskiemu.
Poważna niewiasta idąca za Hanną strzymała się chwilę, jakby nie wiedziała czy ma się pozostać, czy razem z niemi dalej iść, gdy król, po wyjściu z kościoła, zwrócił się ku niej.
— Jużciż oczy mnie nie mylą! odezwał się — wy tu pani Halko! wy tu? wy?
Głos drżał królowi, niewiasta spuściła oczy, wybuchnęły z nich łzy, zakryła je chustą i żywo poczęła odrywając ją, a zmuszając się do odpowiedzi królowi.
— A! ja to jestem! ja! miłościwy panie — a moja bytność mówi o nieszczęściu mojem.
Załamała ręce.
Łzy powtórnie zalały jej oczy i odebrały mowę. Król stał, dając się wyprzedzić żonie i synowej, która śmiała się, szczebiotała, podskakiwała, a uroczysta owa chwila nie mogła żywej krwi jej pohamować. Zdala słychać było głos srebrzysty i śmiech do piosenki podobny..
O kilka kroków od tego wesela dziecinnego, smutna i płacząca stała matrona przybyła z królewiczową i król, któremu jeszcze przytomność jej tutaj była nie wytłumaczoną.
— Rozumiem przybycie wasze, począł Łoktek napróżno oczekujący, aby płaczu się jej przebrało.. Przybywacie z niecnej potwarzy męża oczyścić!!
Spojrzał na nią, ale ona z małym boleści krzykiem, twarz zanurzyła w chustkach i zdawała boleściwszą jeszcze po królewskim słowie.
Czekał Łoktek, aby łzy otarła. Wzmagający się płacz nauczył go, że przypuszczenie, z którem się odezwał, fałszywem być musiało.
Cóż więc mogła tu robić na dworze jego żona wojewody Wincza, którego obwiniano o zdradę?
Wpadł król na myśl, iż ją chyba jako zakładnika siłą porwano, i tu przywieziono.
— Czy wam zadano gwałt.. rzekł, zmuszając jechać do Krakowa?
Halka podniosła oczy spłakane.
— Nie! odezwała się głosem mocnym, jakby tem przypuszczeniem dotknięta — nie, miłościwy panie, przybyłam tu.. bo tam, niechciałam być świadkiem ani wspólnicą tego co się dzieje — co się dziać będzie.
Miłościwy panie! dodała żywo, chwytając króla za rękę, jeszcze czas może — jeszcze się to nie spełniło. Ślijcie do niego słusznych, poważnych ludzi, niech doń przemówią słowem twem — on się opamiętać może.
Rozżalony jest.. a! tak! zabolało go to że gdzie długo panem był sługą mu być kazano. Zawsze niepohamowanym był, gorącym, namiętnym. Jam żyła z nim, znam go.. on złym w duszy nie jest, on sam się zagryzie tem. Siebie ratujcie! jego ratujcie, miłościwy panie i ród nasz aby się nie skaził zdradą!! Slijcie do niego.. nie poszedł może jeszcze..
Jam uciekła z domu, próżno go błagając i przybyłam tu umyślnie, paść do kolan waszych, abyście go ratowali!
Złożyła ręce Halka.
— Jeszcze czas! poczęła wołać łkając, czas jeszcze...
Łoktek stał poruszony.
— Chodźcie za mną, rzekł powoli, tu nadto nas ludzi słucha i otacza.. pomówiemy..
Szli ku dworowi, król przodem, niewiasty wiodąc za sobą.
Łoktek wprowadził ją do izby posłuchalnej, w której nikogo nie było.
Żona wojewody padła mu do nóg, obejmując je.
— Miłościwy królu, zaczęła na nowo — on sam płakać i żałować będzie występku swego, jeżeli go popełni. Jedno dobre wyrzeczone słowo odwrócić może odemnie hańbę, od was nieszczęście..
— Idę sam z wojskiem w tę stronę, odezwał się król, naprzeciw Krzyżakom, a może i swoim własnym. Nie czas stać, spotkamy się — lub w obozie, jeźli się upamięta, lub na pobojowisku!
— Ciągniecie tam? przerwała Halka powstając — tam! Pozwólcież mi za obozem iść waszym. Ja pójdę do niego z posłami waszemi.
Król ręką dał znak przyzwolenia,[1]
— Jedźcie — rzekł, pewnie że się mnie i temu nieszczęśliwemu przydać możecie, lecz spocznijcie wprzódy — ja już w pole muszę.
— Ja nie potrzebuję spoczynku, i nie znajdę go nigdzie, dopóki strach ten sromoty gonić za mną będzie..
— Aż do tej chwili — odezwał się Łoktek smutnie — wierzyć nie chciałem. Codzień przychodziły wieści, odpędzałem je. Wy dopiero tego nieszczęścia przynosicie mi pewność!
To mówiąc skinął ręką i oddalił się.
Czekano na niego.
W podworcu konie rżały. Ciężko zbrojni z pomocą czeladzi wspinali się na konie. Szczękały oręże, rozlegały się wołania, zbierali się znajomi i do jednych należący pułków, by jechać razem. Dwór królewski doładowywał wozy szybko.
Dalej ku wrotom do czeladzi i rycerstwa wychodzącego, widać było przybyłe na pożegnanie niewiasty z miasta, z węzełkami, dzbanuszkami, z podarkami na drogę, ocierające łzy.
Szlochanie ich ciche, mięszało się razem ze śmiechami młodszych, ze skomleniem psów i dawanemi hasłami.
Niektórzy zawczasu wyjeżdżali w miasto, jeszcze po drodze zapewne chcąc wstąpić do browaru i napić się piwa..
W komnacie królowej zarumieniona podróżą, rada że ją dokończyła, siadała, kręciła się, pod skakiwała[2] wesoła zawsze Aldona.
Król patrzał na nią i lice mu się rozpogodzało.
— Gdzież Kaźmirz? — pytał — ja nic nie wiem. Niepokój mam o niego śmiertelny...
— Kaźmirz, — głosem śpiewnym i przeciągającym poczęła Aldona, — o! o niego możecie być bezpieczni! Ma przy sobie Nekandę, a to bardzo stateczny, rozumny i mężny człowiek...
No — i Kaźmierz téż mężny jest... boć synem twoim! a gdyby rycerzem nie był jabym go miłować nie mogła...
Prawda — dodała — mówią na niego że on wojny nie lubi! ale któżby ją lubił — kiedy tyle krwi wylewa! A, dla tego, gdy bić się potrzeba!
Podniosła rączkę białą ale silną do góry, jak gdyby miecz w niej miała i rozśmiała się sama z siebie, a potém jak dziecko twarzyczkę zakryła.
I oboje starzy, choć ochoty nie mieli do wesela — rozśmiać się z nią musieli.
— Dokąd że Trepka Kaźmirza poprowadził? rzekł król.
— A! to wielka, wielka tajemnica, któréj mnie nawet powiedzieć nie chcieli.
Uśmiechnęła się. — Kto wié? oni może sami nie byli pewni dokąd pójdą, ale Kaźmierz ma ludzi wybranych, doskonałych i tak zbrojnych jak Krzyżacy... w żelezie od stóp do głów... Oh! o!... Ci się nikomu nie dadzą...
Na zamku w Poznaniu — szczebiotała ciągle patrząc bystremi oczyma na króla i królowę, jabym się była chętnie została, choć sama... Nawykłam już do okolicy... w lesie tam... przypominała mi się Litwa i nasze puszcze, tu koło Krakowa takich drzew nie ma...
No cóż! nie pozwolili mi siedzieć w Poznaniu. Trepka mówił ciągle że tam pod każdym kamieniem zdrada siedzi... Ja jéj tam nie widziałam. Kto ich wie? Mnie się ludzie uśmiechali...
Ruszyła lekko ramionami.
— Tu bezpieczniéj — odparł król.
— Tak! tak, smutnie — przebąknęła królowa Jadwiga spoglądając na synowę — będziemy razem się modlić...
Wielkiemi oczyma popatrzała Aldona na matkę, nie odpowiedziała nic.
Ta nieustanna modlitwa, do któréj nie była przywykłą poganka, — dziwiła ją i była dla niej niepojętą. Jéj śpiew wesoły stał za modlitwę a wesołość za służbę Bożą.
Zdawało się biednej że młodość na to Bóg dał, aby ona się jemu i światu jak kwiatek wdzięcznie uśmiechała...
Posłuszną była matce mężowskiej i duchownym, lecz nie rozumiała modłów i one czyniły ją smutną, gdy tak potrzebowała być wesołą.
Jadwiga badała ją oczyma...
Był moment milczenia...
Wrzawa dochodząca z podwórców przypominała królowi że wyruszyć musiał. W tém na myśl mu przyszła żona wojewody, i zapytał synowéj.
— Jakżeś i gdzie dostała tę towarzyszkę?
— A! żonę tego niepoczciwego zdrajcy — odezwała się Aldona. Ta mnie napędziła na drodze, prosząc, błagając, abym ją zabrała z sobą. — Cóż miałam czynić! Ah! a taka była przez całą podróż smutna, że mi zaśpiewać nie dawała...
Ja tak śpiewać lubię, jam tak do pieśni nawykła — lecz ile razy spojrzałam na jej twarz chmurną, na zapłakane oczy, piosnka mi w ustach zastrzęgła.
Biedna kobieta — oczy wypłacze... Porzuciła męża — a mówi że go kocha i że go chce ocalić... Jak go ocalić? — dodała krzywiąc się — kiedy wszyscy mówią, że poszedł do tych zbójców Krzyżaków. Kto się ich dotknie... ten się już nie oczyści nigdy... O! Krzyżacy!!
Zrobiła rycerską minkę, ale że śmiech u niéj kończył wszystko, sama rozśmiała się z siebie.
Król stał, słuchał, patrzał, bawił go szczebiot ten młody i choć konie rżały, odejść mu się nie chciało...
Królowa tymczasem z opóźnienia korzystając niosła na jedwabnym sznurku zaszyte relikwje, które mężowi na wyprawę dać chciała.
Gdy się zbliżyła i ukazała je, król pocałował, i natychmiast na szyję zarzucił sznur, tak, aby relikwiarz skrył się pod zbroję.
— Nie zgubcież go! — szepnęła Jadwiga, — pobożni księża nasi zaręczyli mi, że od wszelkiego zbawią cię niebezpieczeństwa, i zwycięztwo zapewnią...
— Zwycięztwo! — westchnął Łoktek — królowo moja — nie śmiem ja marzyć o nim. Jeżeli Jan nadciągnie z Czechami, a ten nicpoń mi wielkopolan oderwie, nie będę miał z czém stanąć przeciw takiej sile... Po staremu z boku ich będę zarywał i niepokoił, do boju wstepnego nie stanę, rycerstwa mam mało...
— Bóg łaskaw — szepnęła królowa.
Aldonie oczy się zapaliły.
— Wy musicie zwyciężyć! — zawołała — naprzód, że sprawa wasza dobra... a Bogowie, (tu zarumieniła się mocno i poprawiła natychmiast) Bóg i święci patronowie pomogą. A wy, królu, ojcze, wyście mieli szczęście zawsze i wszyscy mówią że bijecie się jeszcze jak młody i za dziesięciu starczycie.
Królowa przerwała.
— Właśnie on bić się nie powinien, tylko patrzeć, dowodzić, rozkazywać, a to jego grzech, że żołnierzem być chce, gdy mu wodzem być potrzeba.
Łoktek nieco się uśmiechnął.
— Tak, tak, babo moja — rzekł żartobliwie, — rozumnie mówisz. Ja to wiem! Ale gdy człowiek w pole wyjdzie, nieprzyjaciela zobaczy, konie zarżą, kordy zabrzęczą, a posunie się rycerstwo na nieprzyjaciela — jak tu ustać! jak wytrwać jak tu miecza nie dobyć i nie pokosztować téj potrawy! Człek gdyby go związano urwałby się.
Gdy tak mówił twarz mu odmłodniała, drgnął, zdawał się rosnąć maleńki pan — i gorąco popłynęła mu krew stara w żyłach.
— Czas — rzekł — ludzie czekają, niech Bóg błogosławi...
Jadwiga i Aldona przyszły go całować po rękach żegnając, i chwilowe rozweselenie zmieniło się znowu w tęsknotę i smutek.
— Król wyrwał się z izby...
— Na koń, — zawołał w sieni, gdzie ludzie jego stali — na konie!
Na rozkaz ten królewski, podawany z ust do ust, w podwórcu odezwała się zaraz trąbka, za nią dalej zagrały inne.
Ludzie z proporcami zaczęli się ustawiać na drodze, szykować, ściskać, — kobiety i czeladź prędko z tłumu uchodzić zaczęła ku wałom i murom...
— Król! król! — odzywali się jedni drugim oznajmując...
Dwie niewiasty, dwór cały zajmował przedsienie, księża stojąc błogosławili krzyżami, po chwilce ozwała się pieśń pobożna i zagłuszyła wszystko.
Ją teraz jednę słychać było.
Bogu rodzica, dziewica,
Bogiem sławiena Marya,
U twego syna gospod’na
Matko zwolena Marya,
Ziścij nam, spust winam...
Kirje elejson!!...
I pochód uświęcony tą pieśnią odwieczną stał się jakby uroczystością kościelną, jakby wielką processją pobożnych. Wszystkie oblicza spoważniały, znikły uśmiechy, lecz razem znikła troska wszelka o przyszłość... Szli z modlitwą, więc z Bogiem... Bóg szedł z niemi...
Tem gorętsze były modły, że oręż wymierzonym był przeciw Krzyżowi, przeciw tym co się Maryi sługami zwali... i w wielu sercach rodziła się wątpliwość...
Zwolna tak pułki wyciągały z zamku żegnane chust wiewaniem, czapkami, cichemi głosy...
Na Wawelu bito w dzwony.
Król jechał otoczony przez wojewodów swych, a siwy włos rozwiewał mu powiew wiatru, jechał i usta mu także poruszała modlitwa, a oczy szukały żony płaczącéj i synowéj, któréj smutek do tak dziecinnéj nie przystawał twarzy...
Za rycerstwem, za ciurami, za czeladzią i wozami, — jechała na wysłanym wozie, czterema końmi zaprzężonym, otoczona swą służbą, czarno odziana, jak żałobą, zakwefiona żona wojewody, ze spuszczoną głową, z różańcem w ręku, — jechała jakby wieziona na stracenie za męża winy, jak pokutnica, jak ofiara... I zasłaniała oczy, aby jéj nie widzieli i nie poznawali ludzie, a nie piętnowali strasznym ognistym znakiem — zdrajcy żona.
Na ulice Krakowa przez które ciągnąć mieli wyległ lud aby zobaczyć i pożegnać króla...
Około ratusza stał burmistrz pan Mikołaj Wirsing z pany radnemi Wigandem z Lupsicz, Mikołajem Rusinem, Mikołą z Sąndcza, Heynuszem z Nisy, — a przy nich wójt Staszko i ławnicy...
Do przejeżdżającego króla z odkrytą głową zbliżył się burmistrz, uśmiechem go pozdrawiając serdecznym, na który król téż dobrém słowem odpowiedział...
Teraz już między miastem a królem zgoda była i miłość, a obawy o zdradę nie miano...
Z ramienia pańskiego wysadzona była starszyzna i nie gospodarzył tu wójt dziedziczny, ale wierny królewski sługa...
Rycerstwo się do mieszczan uśmiechało, z okien słano im pożegnania...
— Wracajcie zdrowi a w dobrą godzinę.
— Bywajcie zdrowi!!
Idzwony[3] biły u P. Maryi, po kościołach, po klasztorach...
A potem gdy wszystko to, ludzie, ciury i wozy wyciągnęły w pole, stało się cicho i smutno.. Ostatni dźwięk przebrzmiał... Ludzie patrzali choć już nic widać nie było i myśleli — z czém oni powrócą?
Stary król co walczył pół wieku prostym żołnierzem szedł może na ostatnią swą wojnę...
Nie posłał wojewodów za siebie, ciągnął sam jak był nawykł, niosąc na posługę ludziom dłoń swoją, krew swą i wielkie swe serce.