<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jelita
Podtytuł Legenda herbowa z r. 1331
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.


Dniało — lecz była noc jeszcze, z czarnych tylko ciemności się zmieniły na białe. W tej szarej oponie oko tak samo dojrzeć nic nie mogło, jak wprzódy w czarnéj nic nie widziało.
Dzień przychodził nie wiedzieć zkąd, a mgła zdawała się coraz zsiadlejszą, a chłód przejmował do kości, wilgoć oblewała wszystko — świat był mokry, jakby w wodzie zanurzony.
W polskim obozie zdawało się spać wszystko — lecz jedna powieka się nie zamknęła na chwilę. — Niemcy ucztowali długo i spali twardo.
Straże ich nawet posiadały na ziemi poobwijane w płaszcze, i kamieniały znużeniem...
Po nad namiotem marszałka wielka chorągiew zakonu, wisiała także jak uśpiona, obmokła... i znikł z niéj ten krzyż, którym się urągała światu... Pokrajana w pasy czarne i białe, wydawała się żałobnym proporcem, zawieszonym nad grobem.
W dali ciągle coś słychać było... jak gdyby morze zbudzone szło zalewać ziemię... i huk ten stłumiony tak właśnie jak fale przestankami był przerywany...
Spali niemcy — oprócz Teodoryka, który przed obrazem N. Panny się modlił. Dwaj kompani stali u drzwi jego...
Wstał wreście z klęcznika, i płaszcz narzuciwszy na ramiona, szedł przez pusty namiot wielki ku wnijściu. Ucho jego chwyciło ten szum fali... to toczenie się jakieś głuche...
Stanął, wyprostował się i pobladł...
Odchylił wnijście — słuchał i oczy mu słupem stanęły...
W obozie o krok nic widać nie było, a na wpół mgłą obwinięte straże najbliższe, siedziały jak skamieniałe...
Brwi mu się ściągnęły groźno...
W téj chwili tentent powolny zaczął go dochodzić tak wyraźnie, iż stojącego kompana za ramię pochwycił.
— Pobudka! — krzyknął — dzień! Śpi wszystko...
Pobudkę uderzyć...
Wśród ciszy głos marszałka rozległ się głucho i stłumiony w powietrzu, które mu iść daleko nie dało — zgasł u progu.
Kompani biegli do straży...
W dolinie rżały konie i jakby szczękały oręże — zkąd? czyje? swoje oczy obce? marszałek rozeznać nie mógł.
Uczuł w sercu trwogę i przeczucie jakieś — groźbę niebezpieczeństwa, w które nie wierzył dotąd.
Widmo Łoktka stanęło mu przed oczyma. — Był niemal pewien, że on to nadciąga, korzystając z mgły i ociężałości ludzi jego, długiemi po kraju bezbronnym łupieżami znużonych i wysilonych...
— Na koń — zawołał chwytając za ramię w szarym płaszczu nadchodzącego pół-brata Krzyżackiego Jurgę... — na koń i w czwał za Ottonem Luterburgiem, aby mi w pomoc pospieszał.
Polacy nadciągają...
Jurga stanął zdumiony, gdyż nikt ich ani słyszał, ani widział. Przeczuł ich Teodoryk...
Jak stał na pół ledwie i lekko uzbrojony, pierwszego konia, który mu się nastręczył pochwycił i dosiadł. Był to wierzchowiec jednego ze straży obozowej, śpiącego pod namiotem.
Marszałek skoczył na siodło, a to było znakiem dla dwóch jego kompanów, którzy nigdy go odstępować nie mieli prawa, by także konie porwawszy, zdążali za nim.
Teodoryk popędził w tę stronę, z któréj go tentent dochodził najwyraźniéj. Dzień coraz był pozornie jaśniejszy, ale na ziemi osiadająca mgła biała, nie dawała nic widzieć o kilka kroków.
Przebił się marszałek przez namioty i wozy i odważnie puścił w dolinę... Tu stąpanie koni i chrzęst zbroi wyraźniej się słyszeć dawały; ale napróżno wzrok wytężał... nigdzie żadnych przednich czat dostrzedz nie mógł.
Obawa o los oddziału, któryby bez niego straciwszy wodza, łatwo mógł się rozprzęgnąć, nie dozwalała mu zbyt się posuwać daleko... — Zwolnił kroku...
W tém z gęstéj mgły, wynurzać się zaczęło kilku jezdźców...
Zbrojni dobrze, w hełmach żelaznych, z lekkiemi włóczniami w rękach, na koniach siatkami żelaznemi okrytych, posuwali się zwolna... na pół jeszcze mgłą okryci...
Dość było widoku ich dla marszałka, aby to co w nim jako przeczucie się objawiło — stało się dlań rzeczywistością.
Krakowski król podchodził do ich obozu!
Teodoryk zawrócił konia i pędem rzucił się nazad, a pierwszych namiotów dopadłszy, wołać począł głosem wielkim, rozpaczliwym...
— Na koń! na koń...
Ludzie schwyceni wołaniem tém wśród snu, wybiegali nie odziani z namiotów, straciwszy przytomność, chwytając i rzucając, co napadli.
Starszyzna rychlej zbudzona... uwijała się wśród obozu z podniesionemi mieczami, płazując opieszałych, uderzając po namiotach... — rozkazując trąbić i krzycząc:
— Do broni! do koni.
Popłoch niewysłowiony w mgnieniu oka poruszył całym, przed chwilą jeszcze w głębokim śnie spoczywającym obozem...
Nieprzyjaciela widać jeszcze nie było, lecz czuli go na karkach wszyscy.
Teodoryk nie zsiadając z konia — biegał sam do koła...
Rozkazał łańcuchami żelaznemi opasać obozowisko swoje, które pierwsze natarcie wstrzymać mogły, by dać czas rycerstwu uzbroić się i stanąć w szeregach...
Żołnierz, który tak długo miał do czynienia z ludem bezbronnym i nabrał zuchwałości bezmiernéj — schwycony niespodzianém niebezpieczeństwem — w części mu nie dowierzał, w części znalazł się w obec niego bezradnym...
Odwykł od boju...
Napaść nań, która się gotowała w łonie tych białych ciemności, miała w sobie coś zagadkowego, niezrozumiałego — strasznego tém, że się niedawała pochwycić — że nieprzyjaciel przychodził niepostrzeżony, i nie można go było obliczyć...
Część wojsk krzyżackich z najemników złożona, jeszcze nie wytrzeźwiona po wczorajszym chmielu wieczornym — nie wierzyła w popłoch... miała go za jakąś igraszkę lub wymysł...
Komturowie tylko, goście obcy, starszyzna z przytomnością umysłu większą, odziali się we zbroje i występowali w pośrodek obozu, nawołując do siebie żołnierzy, którzy z pośpiechu ledwie się uzbroić mogli...
Kupki składały się nie jednolite, nie tak jak iść były nawykłe... Wrzawa obozowa nie dawała słyszeć nadciągającego nieprzyjaciela...
Komtur Elbląski i Gdański, którzy się wysunęli po za łańcuch już obóz opasujący w części — widzieli go — harcownicy polscy, wypadali z mgły ku obozowi... ukazywali się i znikali.
W małych przestankach cichszych, marszałek mógł pochwycić oddalone głosy surm polskich, przeraźliwe, dzikie — a śmiałe... zdające się urągać Krzyżakom...
Zuchwalstwo to, z jakiem król tak długo unikający spotkania teraz sam do niego wyzywał, było dla Teodoryka upokarzającem.
Zwiastowało ono, że ostrożny Łoktek — musiał być pewien siebie i swej przewagi.
Taż sama myśl odjęła męztwo komturom Hermanowi i Albertowi, ale natchnęła ich rozpaczliwym szałem...
Czuli, że cześć a może i życie stracić mieli — chcieli je przynajmniej walką okrutną okupić. Herman co nie przebaczał nikomu — wiedział, że mu nie przebaczą...
Zebraną garść prowadził ku opasującemu obozowisko łańcuchowi.
Teodoryk objeżdżał do koła namioty i ludzi rozpierzchłych słał tam, gdzie mu się pierwszy napad grozić zdawał...
Domyślał się Łoktka z jednej strony, od któréj naprzód turkot i surmy słyszeć się dały — objeżdżając w koło, przerażony został, widząc w innych częściach obozu przemykające z różnych stron polskie czaty...
Tu i tam surmy grały wyzywając...
Polacy więc bez mała otaczali do koła...
Wśród tego zamięszania które panowało pomiędzy niemcami, nikt ani pomyślał o polskich posiłkach wojewody... Gdyby niemcy byli spojrzeli na tych sprzymierzeńców swoich, mogli by byli już teraz domyślać się w nich, jeśli nie zdrady, to umyślnej opieszałości...
Gdy tuż obok biegał żołdak niemiecki rozgorzały i nieprzytomny — wadząc się o broń i konie, aby co prędzéj stać w gotowości do obrony; w polskim obozie milczenie i spokój panował...
Nie przestraszył się tu nikt. Zwolna wysuwały się już w pełnych zbrojach postacie blade, włócznie w ziemi utkwione powoli ściągając, konie opatrując i nie spiesząc do wystąpienia... Tu wszystko zdawało się być w gotowości i w lepszym niż zwykle porządku...
Spoglądano ku namiotkowi wojewody, który się nie ukazał.
Dobek z chustą białą na hełmie zawiązaną, które sobie dla znaku pewnie, poczepiali i inni Nałęcze — snuł się bliżéj niemieckiego stanowiska — ciesząc widokiem bezładu, jaki tu panował.
Szczęściem dla wojewody, czy zapomniano o nim, czy tak nań mało rachowano — czy téż nie miano czasu się troszczyć o Polaków, nie zajrzał tu nikt...
Łańcuch, którym się opasywali na prędce niemcy, z rozkazu marszałka, nie objął polskiego obozu, który po za jego obrębem pozostał.
Nieprzyjaciel dotąd zaledwie surmami zdala się oznajmujący, w chwili gdy połowa Krzyżaków nie była do boju gotową, a część znaczna błąkała się bezładnie, w jedne miejsca cisnąc tłumnie, drugie pozostawiając bez obrony — nagle wystąpł[1] z za zasłon, które go kryły i wszędzie wielkim lasem włóczni runął na rycerzy stojących u łańcucha...
Krzyżacy wytrzymali to uderzenie pierwsze, odpierając je ciężkiemi włóczniami swojemi — kilku jezdnych obaliło się z końmi, z jednéj i z drugiej strony — walka rozpoczęła się wściekła.
Teodoryk znajdujący się w pośrodku — widział już, że był zewsząd opasany i że siłom tym, których policzyć nie mógł, oprzeć się nie potrafi...
Z trwogą pomyślał, czy posłaniec po Chełmińską brać, wymknąć się zdołał, czy komtur mu ją na odsiecz przyprowadzi.
W tém była nadzieja cała...
Teraz dopiero, gdy już zbroje o miecze szczękać zaczęły i bój u łańcuchów wrzał zajadły — wzrok jego padł w tę stronę, gdzie stał oddział wojewody...
Przypomniał sobie swych sprzymierzeńców lekceważonych z radością, rachował bowiem, że Wincz ocalając głowę, bić się będzie rozpaczliwie.
Kroków kilkadziesiąt dzieliło go od tych namiotów — podbiegł ku nim... Łańcuch je od niemców przedzielał. Za mgłą dostrzegł opróżnione już obozowisko, powywracane szałasy, poobalane wozy i w dali wojewodę na koniu, ludzi w szeregach, jakby tylko znaku oczekujących.
Zdumiało go to, że zamiast twarzami być zwróceni ku nieprzyjacielowi, stali, włócznie na obóz niemiecki nastawiwszy, czołem przeciw niemu.
Marszałek chciał dać rozkaz jakiś... gdy wśród mgły ujrzał nadbiegającego konno rycerza z białą chustą w ręku, który wojewodzie wskazywał obóz krzyżacki...
Ziemia zatętniała i z okrzykiem dzikiej radości, z wybuchem szału, oddział wojewody puścił się z téj strony, która wolną jeszcze była od napaści... na obóz Krzyżaków.
Teodoryk stał chwilę zdrętwiały, patrząc na tę nową klęskę i uskoczył ku wielkiemu namiotowi...
Naprzeciw niego toczył się bój, jakiego dzisiejsze walki wyobrażenia dać nie mogą.
Dwie żelazne ściany naciskały jedna na drugą, łańcuch był dawno rozerwany, Polacy szli ściśnięci i opasywali broniących się z męztwem wielkiém Krzyżaków...
Kruszyły się włócznie o zbroje, padali rycerze na ziemię, a który z nich runął z konia, o swéj sile podnieść się niemógł, tratowano go...
Włócznia była najgłówniejszym orężem. Strzała rzadko trafiała w obnażone od zbroi całkiem ciało okrywającéj części, miecz kruszył się na grubych blachach... Topory ciężkie i straszliwe cepy żelazne na łańcuchach umocowane tłukły o szyszaki i napierśniki.
Krzyżaków padało więcej zgniecionych ciężarem własnych zbroi, Polacy lżéj zbrojni, rany odnosili częstsze... i więcéj krwi przelewali...
Napad wojewody z téj strony, która przez niego bronioną być miała, zawyrokował o losach dnia tego. Lecz... nie łatwo mieli się poddać Krzyżacy... Cześć rycerska zdać się im nie pozwalała... walczyli, drogo sprzedając życie...
Taką wydawała się teraz walka ta widziana z obozu niemieckiego...
Inną wcale była z polskiej strony... Zakon ważył może najlepszego żołnierza najemnego, król na szalę rzucał życie i królestwo swe...
Lecz królem tym był osiwiały w bojach i mękach Łoktek, umysłu nieugiętego i wielkiéj wiary w przeznaczenie i opiekę Bożą... Czuł się zesłanym dla ocalenia téj korony i ziemi...
Przededniem jeszcze wystąpił z lasów, wiedząc dobrze o położeniu nieprzyjaciela, o siłach jego, o oddaleniu się komtura Chełmińskiego... Wojsko szło w ciszy, osłonięte mgłami aż na kilkoro stai od obozu nieprzyjaciela.
Tu król wystąpił sam, zwołując przed siebie wojewodów i chorążych, którzy go kołem otoczyli.
Blady był i wzruszony...
Dniem wprzódy z obawy o los jedynaka, zmusił go do oddalenia się z Trepką, zakazał mu uczestniczyć w tym śmiertelnym boju.
— Ostatni to może raz pan Bóg mi dozwolił stanąć do bitwy z wami... — rzekł do swoich — niechże sromu nie poniosę!!
Nieprzyjaciel mocen jest, ale obciążony łupami i taborem, nie spodziewa się nas... Zwyciężym go...
Głos mu przerywał oddech przyspieszony. Spojrzał na wojewodów; wołając na nich po imieniu, chorążych do siebie pozwał, obiecując im wdzięczność swą.
— Ostatni raz ja z wami idę, — powtórzył — ufajmy Bogu, a zwyciężymy...
Wszyscy się garnęli doń, przyrzekając walczyć do upadłego.
Król tego dnia wdział starą swą doświadczoną, w mnogich miejscach pogiętą i porąbaną zbroję, hełm zawarty — bez żadnych oznak, gdyż i tak wzrost go czynił do poznania łatwym, a nieprzyjaciela nań wyzywał.
Wojewoda krakowski zaczął wraz z innemi prosić go, aby na uboczu stał, do boju się nie mięszając — a im pozwolił zetrzeć się z nieprzyjacielem — lecz żadna siła w świecie starca powstrzymać nie mogła... Rwał się w pierwsze szeregi z niecierpliwością młodzieńczą.
Dodano mu do boku kilku, aby go przynajmniéj osłaniali.
— Nie lękajcie się o mnie — rzekł do Hebdy — dali Bóg zwyciężyć będę cały, — lecz jeźli nas klęska spotka... nie chcę żywym zejść z pola!!
To rzekłszy król z innémi rzucił się na obóz krzyżacki...
Łańcuchy, które go opasywały, przy pierwszém uderzeniu porwane zostały. — Polskie hufce wtargnęły do obozu, zmieszali się tu Krzyżacy z Polakami, a gdy szeregi prysnęły, bój pojedyńczy aż pod namioty i w środek obozu się rozciągnął.
Mgła długo nie dozwalała dojrzeć nic, oprócz nieustających walk, konnych, pieszych, a wreście i leżących już na ziemi, a pasujących się i dławiących przeciwników...
Około pół dnia, gdy bój wrzał jeszcze ciągle — słońce przedarło się przez te opony szare... i straszliwy obraz odsłoniło oczom — samych walczących.
Pobojowisko trupami i rannemi było zasłane.. w pośród nich, na nich ucierali się Krzyżacy jeszcze, wiedząc że ocalić się nie mogą, a poddać nie chcąc jeszcze.
Marszałek zagrzewał resztki, zbierając rozpierzchłych, obiecując przybycie komtura Chełmińskiego i odsieczy.
Obok niego otoczony wybranemi z między rycerstwa, stał z chorągwią zakonu Iwan... wielkiej siły i męztwa żołnierz, któremu dla postawy téj i okazanych już odwagi na placu boju dowodów powierzono znamię najdroższe...
Wojewoda Wincz z Dobkiem, rzucili się na gromadkę i zewsząd ją opasawszy, nacisnęli tak, że toporem rażony przez Dobka olbrzym padł, chorągiew na ziemię wlokąc z sobą.
Marszałek, który to ujrzał zdala, osłonił sobie oczy, ręka mu bezsilna opadła... Stał nie myśląc już o walce i nowy oddział, który na niego natarł, razem z kompanami zabrał go w niewolę...
Nad wieczór walka była tak jak skończona, a jednak król rycerstwu nie dawał złożyć broni, ani się położyć na pobojowisku... Był pewien że za przybyciem powołanych posiłków, bój się raz jeszcze rozpocznie...
Jeńców powiązano sznurami, zwleczono do namiotów otoczonych strażą... Wojsko nie otarło mieczów i nie dało koniom wytchnąć...
Posiłki w istocie pod wodzą Plauena, nadbiegły z pod Brześcia... Gdy je nadciągające ujrzano, już jeńcy byli pod strażą, a król gotów do nowego boju.
Bój to był w szczerém polu, — ze świeżym żołnierzem, zemstą zagrzanym, gdy król miał z sobą znużonych już całodzienną walką, ale zwycięztwem podniesionych na duchu...
W tém drugiém spotkaniu ranny, lecz zagrzany tém, że mu dzień ten płacił się na każdym kroku szczęściem wielkiem, Florjan Szary, który był już trzech znakomitszych rycerzy niemieckich z koni zsadził i oddał w niewolę, — rzucił się ze swemi kilku wprost na komtura wielkiego, Plauena...
Najdzielniejsi Krzyżaccy bracia bronili ostatniego dowódzcy — Szary z taką gwałtownością natarł na nich, wiodąc za sobą Sieradzian, iż trzy włócznie razem, strąciwszy zbroję lekką i już w boju zluzowaną, utkwiły w nim.
Padł, nie wydawszy jęku, rozdarty straszliwie na pobojowisku, w chwili, gdy ciągnący za nim rzucili się na Plauena i porwali go w niewolę...
Szary cały swój pochód ten odbywał na wiernym koniu siwym, który od dawna mu służył... Byli to towarzysze nierozłączni i przyjaciele, koń znał głos, chód — czuł pana zdaleka... W pochodzie zdali się jednym jakimś centaurem, w którym dusza i myśl obu była wspólną.
Gdy Florjan zakrwawiony padł, oburącz chwytając rozdarte ciało, z którego wychodziły jelita... — koń stanął nad nim, kopytami wrył się w ziemię i pokrył go sobą. Uchronił go od stratowania i zgniecenia, którego ofiarą padało drugie tyle ludzi co zabitych mieczem i toporem.
Szary wychowany był i zahartowany jak na rycerza przystało... Każdéj chwili gotów umrzeć, każdéj godziny gotów cierpieć, czując życie w sobie, wspomniawszy na dom, żonę, dzieci — oburącz nacisnął wnętrzności i pozostał pod koniem, wśród dokoła wrzącego boju, czekając, co zrządzi Opatrzność.
On, ludzki swój i rycerski spełnił obowiązek do końca, teraz musiała wystąpić ta opieka Boża, która rozporządza żywotem i przeznaczeniem człowieka.
W duszy swej westchnął do Boga.
Miał li być ocalonym — z wyroku jego, potrzeba było mężnie doczekać chwili, w któréj mógł nadejść ratunek — przeznaczoném mu było umierać? — powinien był z męztwem dotrwać do zgonu...
Koń stał nad nim ciągle, — innym wyrywającym się i czwałującym po pobojowisku, a napadającym na niego, broniąc się i osłaniając pana.
Florjan nie widział już, co się działo w koło niego, słyszał tylko zwycięzkie swoich okrzyki.. Krew z ran płynęła obficie, ręce w niéj obie zbroczone czuł jak ukropem oblane, — nie mógł ich odjąć na chwilę, gdyż poszarpane ciało... razem z krwią wyrzuciłoby było wnętrzności...
Pot występował mu na czoło, modlił się spokojnie... Rachował rychło li ratunek jaki zjawić się może, ażali mu na tak długo sił stanie...
Mdłości chwilami jakby obłokiem osłaniały mu oczy, lecz wielka siła woli zwyciężała je — otrząsał się męczarni tej... spartańską siłą, — siłą męczenników tych, w których życie potęgowała wiara...
Przed oczyma stał mu jego dom, rodzina, ojciec stary... i ten sąsiad straszny, którego pastwą może stać się mieli najdrożsi, gdyby on już tam powrócić nie mógł.
Nie stracił jeszcze nadziei... Krew upływała wprawdzie, lecz silne dłonie trzymały rozdarte rany spojone... Ręką wpychał jelita i — czekał...
Bój się zdał oddalać od niego... zbliżył raz znowu, odbiegł i cisza nastąpiła dla niego prawie od walki straszniejsza...
Koń z głową spuszczoną wąchając wyciągnięte jego nogi, to stał spokojny, to rżeniem niecierpliwem wołać się zdawał na pomoc ludzi...
O ile dojrzeć mógł Szary... żywego do koła nie było już nikogo. Na wpół w ziemię wbity leżał przy nim Krzyżak własną zbroją zgnieciony, z głową obnażoną, z któréj hełm spadł, ze znakiem podkowy końskiéj na czaszce i czole strzaskaném. Daléj nieco koń dogorywający napróżno usiłował się zerwać na nogi, przedniemi kopytami rył ziemię, do pół się dźwigał i opadał.
Daléj widać było pogruchotane włócznie z ostremi drzazgi sterczącemi do góry, połamany oręż, kupy błota w których już ciał startych na miazgę rozeznać nie było można... Mrok wieczora powoli zstępował na pobojowisko, do którego zdala, z miejsca, gdzie obóz był Krzyżacki — dochodził gwar i okrzyki zwycięzkie...
Szary czuł, że król otrzymał pole, że tam bracia jego weselili się ocaloną czcią rycerską...
Wśród szumu i śmiechów nagle cisza się stała...
W tém głos jeden jakiś począł pieśń kościelną, Ciebie Boga chwalemy: i ogromnym chórem wszystko, co żyło powiodło za nim...
Szary miał na oczach łzy...
— Gdyby zginąć przyszło, — myślał w duchu, — krew nie darmo przelałem. Stań się wola Twoja.
Ręce mu drętwiały, siły się wyczerpywały.
Miałżeby nikt nie zajrzeć na pobojowisko??
Noc nadchodziła...
Szary wiedział o tym zwyczaju wojskowym, iż ciury obozowe trupom długo nie odartym, leżeć nie dopuszczały, spiesząc do łupu... Często po nocy z pochodniami spieszyli pochwycić, co im bój zostawił po sobie...
Pieśń przebrzmiała... wrzawa nastąpiła po niéj, przestanki ciszy, krzyki, wołania i oklaski...
Lecz słuch jego tępiał... oczy coraz widziały mniéj, — czuł, że koń stojący nad nim drży i słania się... Rżał coraz słabiej, coraz rzadziej, ruszył się w końcu ostrożnie, zszedł o krok, głowę spuścił, nozdrzami dotykając jego twarzy...
Zdawał się patrzeć czy żyje... Florjan słabym głosem zawołał go jak zwykle... Siwy drgnął, ale i jego opuściły już siły — zwolna legł przy panu...
Nadzieja zaczęła słabnąć w sercu Szarego... Czuł że nie wydoła długo, że dłonie zmartwiałe ran nie utrzymają, i — życie wyniosą z sobą wnętrzności.. Potem zimnym oblewało się czoło..
Modlił się, duszę polecając Bogu... Zamknął oczy...
W tém koń zerwał się na nogi, wyciągnął szyję i rozpaczliwie zarżał. Zdało mu się, że usłyszał ludzkie głosy... że mignęły światła, że ziemia tętniała chodem ludzi, biegiem koni...
Otworzył zwolna osłabłe powieki...
Nad nim stał z jasną twarzą, otoczoną blaskiem nadziemskim król w swéj zbroi potłuczonéj i płaszczu szarym... patrzał na niego...
Obok w sukni księżej podeszłych lat mężczyzna... Dalej kupka ludzi...
— Mój Boże — co on za straszną mękę ponosi...
Głos ten życie przywrócił Szaremu, zebrał się na sił ostatek... i z uśmiechem męczeńskim odparł słabym głosem...
— Miłościwy panie... Sroższa daleko męka znosić pod bokiem złego sąsiada, jakiego ja miałem i mam!
Król postąpił krok bliżéj. Stał przy nim Hebda i zawołał.
— A to mój Florjan z Surdęgi!
— Bądź dobrej myśli — odezwał się król — jeżeli się z tych ran wyleczysz, ja cię uwolnię od złego sąsiada...
Hebda natychmiast na nosze go ludziom wziąć przykazał i do obozu nieść, gdzie królewski lekarz miał rany opatrzyć i obwiązać.
Florjan dotrwawszy do téj chwili, więcej mocą ducha niż ciała, gdy uczuł się już pod opieką — omdlał...
Miał zaledwie czas, czując się opadającym na siłach, zawołać ku wojewodzie.
— Siwego mego zabierzcie!!







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wystąpił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.