<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jelita
Podtytuł Legenda herbowa z r. 1331
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.


Szły zastępy krzyżackie po Kujawach jak błędne, szukając, coby jeszcze łupić i palić mogły...
Dawano im znać o Łoktku to z boku, to za niemi, to w pobliżu, — to koło Radziejowa, to koło Brześcia.
Dwudziestego szóstego Września jesiennym wieczorem, nadciągnął mistrz znużony i wojsko ociężałe pod Blewo, maleńką osadę, Królewszczyznę, którą też Płowcami zwano, bo wieść niosła, że tam niegdyś Połowców w niewolę pobranych osadzono na królewskiej ziemi. Z jeńców tych zbiegła znaczniejsza część i kilka chatek zaledwie leżało na równinie nagiej.
Marszałek Teodoryk, bacząc, że tu się wszystkie oddziały wygodnie położyć mogą, — kazał przy Blewie obóz rozkładać.
Mila była tylko od miasteczka Radziejowa, gdzieby jego ludzie woleli byli stać, aby i osadę zaskoczyć i lepszy znaleść przytułek. Tu w dzikiém polu, gdzie nigdzie nawet drzewiny nie było, a i o wodę trudno dla tylu koni — szemrano na nie wygodne legowisko.
Lecz z Teodorykiem się spierać nawet Wielki Komtur nie śmiał.
Zygard, Komtur Koprzywnicki, gdy się już rozkładać miano, syknął, obejrzawszy się i do marszałka pobiegł konno. —
— Mamyż tu noc spędzić na tej pustyni, w nizinie mokrej... gdzie ani dobrej paszy, ni wody niema...?
Staniemy tu, każcie rozbijać namioty, odparł marszałek zachmurzony. Mam powody, dla których zebrać tu muszę nasze siły — Ottona z Luterberga czekam i tych, co na Brześć poszli, nie trzeba się rozpraszać. Chociaż mi wojewoda ręczy, że król daleko i że o nas nie myśli a uchodzi — ja nie zupełnie temu wierzę. Oddziały nasze porozdzielane... Tu się zgromadzić potrzeba.
Spojrzał marszałek na mówiącego i wejrzeniem tém pokazał mu, że rozkaz nie może być zmieniony.
Zygard zamilkł. —
— Zdaje mi się, że obawa co do króla krakowskiego próżna — odparł cicho, długo pomilczawszy. — Radby uniknąć spotkania to jawna rzecz, a musi wiedzieć, że i król Jan nareszcie ciągnie, aby Poznań opanować. — Nasi bracia pomęczeni, a tu im stać nie będzie spoczynkiem.
Teodoryk ramionami obojętnie poruszył i powtórzył:
— Dajcie rozkaz, aby się tu oddziały ściągały...
Nie mogło być już sporu o to; Zygard konie zawrócił i pojechał zwolna do swoich braci, którzy szemrali jak on na niewygodny nocleg w mokrej nizinie, nawet chrustu na ogniska niemogącej im dostarczyć.
Starszyzna krzyżacka, bezkarnemi zagony po kraju polskim uzuchwalona, nigdzie dotąd nie spotykająca nieprzyjaciela, przestała już wierzyć w niego.
Opodal trochę od wielkiego namiotu, który pospiesznie rozpinano, bijąc koły mające go utrzymywać, na koniach stali Zygward Koprzywicki, Herman Elbląski Komtur, Albert Ore Gdański, kilku gości znaczniejszych Komturów — kilku grafów należących do zakonu.
Składali oni kółko nawykłe czasu tej wojny zabawiać się razem, ucztować, polować i pastwić nad ludźmi.
Herman Elbląski szczególniej był w chwilach szału żartobliwy i do okrucieństwa umiał mięszać dowcip cyniczny.
Opowiadano o jego rozmaitych wykwintnych a przemyślnych sztukach w znęcaniu się nad pogany, bo co polskie dla krzyżaków za pogańskie stało.
Kółko to dobrych druhów już nieco łowami na ludzi, paleniem i ścinaniem było znużone... Zapasy obozowe z Torunia wzięte na wyprawę wyczerpywały się, wino coraz było gorsze, przyprawa pigmentu coraz mniej korzenna, kuchnia coraz bardziej zaniedbana... Jesień miała poranki chłodne i dnie słotne. Kraj stał wielką wygorzałą pustynią, ludzi nawet dla zabawy nie spotykali, wszyscy więc za tem głosowali, aby z łatwem a zupełnem zwycięztwem powracać do Torunia.
Twarze większej części dostojnych tych panów zasępione były, Herman poziewał, nudziło mu się.
Przybywający Zygard mrucząc, doniósł, iż Teodoryk upiera się stać pod tą lichą osadą.
Elbląski poruszył ramionami.
— Goniemy widmo jakieś — rzekł... Królik ten mały nie ma najmniejszej ochoty spotkać się z naszemi włóczniami — ani go widać, ani słychać. Polski nasz pan Palatyn pierwszyby go zwąchał, bo się lęka dostać w jego ręce, a ten zaręcza i poprzysięga, iż w okolicy znowu go nie ma... po co my się jeszcze tu włóczemy?
Albert komtur Gdański, figura bardzo dostojna, wielkiego rodu, wielkiej dumy — obejrzał się po równinie.
— Prawda, że tu miejsca dość, choćby na dwa razy tyle żołnierza, ile my go mamy, rzekł — ale stać w tym błocie nie jest rzeczą wielce przyjemną.
— Mistrz rzekł! skłaniając głowę trochę szydersko, ozwał się Zygard.
— Ani ognia prędko naniecić nie będzie z czego rzekł Albert, ani wody czystej tu dostać...
— Nie ma innego sposobu, tylko — rzekł Elbląski, do tej wioski, która już pusta być musi, lub za chwilę nią być powinna, słać i kazać te chałupy rozbierać...
Wioska w istocie widna w pewném oddaleniu, tak wyglądała nędznie, iż ledwie się z niej opału było można spodziewać. Z wyjątkiem chaty sołtysa, reszta na pół siedziała w ziemi. Oddział krzyżacki już się tam kręcił, szukając ofiar, ale ludność zbiegła wcześnie. Dwóch bezsilnych starców znaleźli, jednego w lepiance na barłogu, drugiego na przyźbie siedzącego z tą obojętnością na śmierć, jaką późny wiek daje... Zabił jednego żołdak, wbiwszy mu w serce włócznię, drugiego na płocie uwiązano rozkrzyżowanego, aby dogorywał powoli.
Były to zwykłe igraszki żołdaków... Młodsi skarzyli się, że dla lepszej zabawy niewiast nie znaleźli... i dzieci...
Wieś była jak wymarła, ludzie w lesie, bydło i konie z niemi...
Kupka naszych dostojnych rycerzy stała jeszcze na małém wzgórku, czekając rozbicia namiotów, gdy w pewném oddaleniu, polski oddział wojewody się ukazał, szukając tuż miejsca dla siebie... Był on przedmiotem ciągłego niemców szyderstwa. Lżejszy uzbrojeniem, nieco rozprężony pochodami, mniej karny, stawił się inaczej: choć mu na bucie nie zbywało. Wedle pojęć niemieckich, nie był to żołnierz, jakim go oni mieć chcieli. Przodem z otoczeniem swym dosyć strojno i lśniąco jechał wojewoda, u boku jego Dobek i Włostek.
Wincz, który przez czas dosyć długi miał oblicze osowiałe i smutne — teraz spoglądał raźnie, śmiało i czoło niósł do góry.
Zygard to postrzegł.
— Patrzcie no — szepnął, jak odżył polak, upewniwszy się, że się z królem nie spotka! Dopiero od dni niewielu w oczy patrzy śmielej.
— Nie cierpię człowieka tego, odezwał się Elbląski — nie zawinił mi nic, ale jak dla psa kota sam zapach i kształt jest odraźliwy, tak dla mnie każdego polaka, tego zaś więcej, niż innych.
Rozśmieli się inni.
— I ja ich nie znoszę — dodał Gdański — barbarzyńcy są, a chrześcian udają, wolę już prusaków.
Wojsko polskie szło luźno, spoglądając na krzyżaków z ukosa. Milczano w szeregach, lecz było to jakieś znaczące i wymowne milczenie ludzi, zmuszających się do krycia tego, co się w duszy ich działo. Milczeli — ale twarze ich mówiły; ktokolwiek z nich sądził, że nie będzie postrzeżony, oczyma i usty okazywał wstręt, na widok niemców, posunięty do wybuchu...
Starszyzna hamowała surowemi wejrzeniami i mało znaczącemi ruchami, nakazującemi milczenie...
Nie mając nic do czynienia, krzyżacy jakby przegląd sprawiali przechodzącego oddziału. Zwrócili się ku niemu twarzami, uśmiechali się, szeptali, pokazywali sobie palcami odartszych i mniej pozornych, u których często całej zbroi nie było i oręż bardzo lichy.
Komturowi Elbląskiemu, który twarz zawsze układając poważną, drwić lubił — zachciało się zaczepić Wincza, który unikał wejrzenia na stojących gromadką rycerzy.
Nie mógł wytrzymać i głosem tym, w którego powadze pozornej przebrzmiewało szyderstwo — zawołał.
— Pozdrawiam Palatyna.
Wincz skłonił głowę bez odpowiedzi i chciał iść dalej.
— O króliku nic nie słychać? zagadnął Herman.
— Nie ma go — odparł wojewoda — możemy spać spokojnie.
— Nigdy on nam snu nie psuł — rozśmiał się Herman — lecz zawsze bezpieczniej jest wiedzieć, że nam nie przyjdzie dać — dzień dobry?
Słowa te wystosowane do wojewody, usłyszał dobrze Wincz i zatrzymał się nieco. W oczach mu zaświecił ognik jakiś, błysk — niby także szyderski.
— Juścić tak potężne wojsko jak to, które marszałek wiedzie, rzekł, nie ma się co lękać tego krakowskiego panka — to pewne, jednakże ten człeczek czasem bywał szczęśliwy, a zawsze jest zręczny... Nie można go lekceważyć.
— Szczególniej wy, co go lepiej znacie — nie możecie, jak my, nie wiele się oń troszczyć — odparł Elbląski. — Myśmy o nim pochlebnego przekonania nie nabrali, uchodzić umie — to prawda...
— A w wojnie i to sztuka, odezwał się wojewoda.
— Nie wiele czci przynosząca — dodał komtur gdański.
Wojewoda spojrzał dokoła i zagryzł usta.
Dotąd milczący stary zakonu rycerz Maks von Hohlburg, który osobistém męztwem się wsławił — mruknął jakby mimowolnie.
— Nie chciałbym ja teraz się z nim potykać. Żołnierz dzielny i wódz przebiegły, a nasze rycerstwo znużone włóczęgą, dobywaniem miastek, prawdę rzec i łupieżą — ociężałe jest...
Zamknięto mu usta wnet, bo nie chciano, by wojewoda to usłyszał...
Wincz, którego część oddziału już przeciągnęła, powlókł się za nim.
— Co wy mówicie, ofuknął go Elbląski. Nasz żołnierz znużony i znudzony — więcej zawsze wart od ich świeżego... Nigdy i w żadnym razie on nam nie straszny. Nigdy! Patrzyliście na ten oddział wojewody, tacy oni wszyscy... Lud jak lud, ale ani oręża, ani sztuki wojskowej nie mają.
Maks siwą brodę pogładził.
— Nie należy — dodał — nigdy nieprzyjaciela lekceważyć.
Herman rozśmiał się i splunął.
— W jednym tylko razie straszni nam być mogą, gdyby ich dziesięć razy tyle było co nas — Litwa, prusacy, oni, tylko kupą i nawałem złamać nas potrafią.
Maks — coś zamruczał, wąsa zakąsił, sprzeczać się nie chciał. Dokoła ruch powstał ogromny, wbijano drągi, rozciągano sznury, ustawiano żłoby dla koni, wozy wyprzęgano. Oboźni biegali każdemu pułkowi, naznaczając granice. Ciury z niezbyt odległej wsi wlokły już drzewo z chatek, chrust i porozrębywane sprzęty na ognisko...
W tem postać się w śród obozu ukazała, która starszyzny zwróciła uwagę. Był to żebrak z krzywą głową i złamanym grzbietem, który z trudnością podnosząc nieco oczy, rozglądał się w około i wlókł nogami, idąc z ciężkością wielką.
Zkąd się on tu wziął i jak go puszczono bezkarnie, jak uszedł napaści i żołnierskiego okrucieństwa? trudno pojąć było, gdyż z sukni widać było, że do polskiego plemienia należał — a temu nie przebaczano. Kalectwo chyba może dawało mu bezkarnie tak błądzić.
Zdawał się nie lękać wcale tych obcych twarzy i mowy, i z nieświadomością niebezpieczeństwa rękę kiedy niekiedy wyciągał...
Stanął — szukał czegoś oczyma... zobaczył namiot czerwony, którego ściany właśnie się rozwijały, a przy nim obok już wiała wetknięta w ziemię chorągiew zakonu. Skierował się w tę stronę, lecz powolnie bardzo.
— To Zbik — szepnął po cichu komtur Elbląski... inny by się tu nie odważył. Służy nam...
Popatrzyli nań.
Zbik ujrzawszy marszałka, który z kompanami stał przed namiotem, podszedł ku niemu.
Jeden z towarzyszów Teodoryka, na dany przezeń znak, rzucił mu jałmużnę. Można się było domyślać z dala, iż słów kilka zamieniono pospiesznie.
Żebrak mrucząc i ciągle głowę nosząc skrzywioną, powlókł się na miejsce puste nieopodal, kląkł na ziemi i z trudnością położył.
Namioty stały tak, że pomiędzy niemi małe uliczki pozostawiano. Jedna z nich wprost wiodła do oddziału polskiego, tak że żebrak mógł być przez nich widziany.
Ciemniało powoli, rycerze rozjeżdżali się zwolna każdy do swojego namiotu, aby zbroje złożyć i odetchnąć. Na żebraka nie patrzał nikt. Ciury zajęte były rozpalaniem ogni i gospodarstwem koło wozów.
Zbik poleżawszy na ziemi, podniósł się zwolna, ostrożnie, i na kiju sparłszy, iść zaczął. Zdawało się, że błądzi — lub niedowidzi, snuł się tu i owdzie — powracał. Jakby przypadkiem znalazł się w ciasnej uliczce i w niej zniknął.
Obóz polski dnia tego leżał na skraju; stanowił on piąty oddział wojska, którego oprócz niego cztery hufce były. Wojewoda wyznaczonego sobie bagnistego gruntu nie przyjął, z oboźnemi się skłócił i nieco opodal położył, zgromiwszy ich, że w błocie ludzi kłaść nie będzie.
Mały namiot niepoczesny już był gotów, lecz wojewoda na tę noc nic z wozów zdejmować nie kazał, nic dla siebie nie znosić. Rzucono garść słomy dla niego.
Niecierpliwy był, ogni kłaść wzbronił, zbroi zdejmować zakazał, chodził, nie zdając się potrzebować spoczynku.
Dobek siedział tuż na siodle z konia zdjętém, Włostek snuł się ciągle, to do namiotów zaglądając, to do ludzi swych dochodząc... Wojewoda też w namiocie usiedzieć nie mogąc, nieustannie podnosił ściankę u wnijścia i wyglądał...
Zbik się tu przywlókł powoli, głowę nieco podniósł, wpatrywał długo i u namiotu przystanął.
Przysunął się tak blizko, iż gdy wojewoda znowu wyjrzał, oko w oko się z nim spotkał.
Znali się pewnie, gdyż ani wojewoda zbyt się nie zdziwił, zobaczywszy go, ani on się uląkł groźnego oblicza pańskiego. — Chwilkę milczeli.
Wincz popatrzał się w dal i dał mu znak, by wszedł do namiotu.
Znalazłszy się tu Zbik z krzywego stał się prostym i głowa na karku znalazła w swém miejscu. Ręką się skłonił do kolan wojewodzie...
— Widział cię marszałek? — spytał Wincz.
— A jakże? odparł Zbik — i jałmużnę mi dał — przecież ja mu służę...
To mówiąc uśmiechnął się dziko.
— Ale komu ja służę dziś? dodał, albo ja wiem... Służyłem wam, kazaliście mi służyć im, co dalej — albo wiem?
Wam winienem życie — was słucham.
Wlepił oczy w wojewodę.
— Marszałek pytał cię? — rzekł krótko i nie cierpliwie Wincz.
— Pytał.
— Coś mu powiedział?
— Jakeście wczoraj przykazali, rzekł żebrak. Słucham przykazania — nie wiem komu służę...
Rozśmiał się niby głupkowato... i powtórzył.
— Wam winienem życie, przysiągłem za to służyć.
Wlepił oczy w wojewodę, który pochylił się ku niemu.
— Jak daleko są? spytał.
— Tuż, w lesie — rzekł żebrak...
— Straże postawili!
— A jakże... Nocą albo nad ranem przyjdzie mgła pewnie, mówił Zbik obojętnym głosem... człowieka o krok dojrzeć nie będzie można.
— A ty drogę znajdziesz po ciemku? spytał wojewoda.
— Ja? rozśmiał się swym głosem cienkim i piskliwym żebrak... Dokąd?
— Do nich...
— Nie wielkiego na to rozumu trzeba — rzekł żebrak... jam tu swój między Radziejowem a Brześciem.
Westchnął ciężko i natychmiast oczy podnosząc jak wierny pies, co czeka skinienia, wlepił je w wojewodę.
— Dokąd? panku! spytał cicho. — Do nich? Zaraz?...
— Nocą, nie czekając dnia! rozumiesz...
— Z czem?
Wojewoda mu się nachylił do ucha.
— Z czem? począł żywo i niecierpliwie, poruszając rękami. — Powiesz — teraz albo nigdy. — Teraz, jutro... Część ich odeszła do Brześcia... — część nie dociągnęła do noclegu. Ci co są, ociężali, ospali... a nie spodziewają się wcale...
Zbik słuchał tych słów z uwagą wielką, powtarzając je sobie po cichu, oczy wytrzeszczając, jakby wysiłek wielki czynił dla spamiętania wszystkiego.
Wojewoda raz jeszcze ponowił zalecenie.
— Jutro o świtaniu...
Zbik w rękę go pocałował żywo i natychmiast skurczył się, skrzywił, głowę przygiął, kaleką wysunął się z namiotu i zniknął.
Noc nadchodziła.
Jak przepowiedział żebrak, mgła gęsta zsuwać się zaczęła na ziemię, wilgotna, przejmująca, nasycona tą wonią właściwą, którą jesienne tumany z sobą przynoszą — niewiadomo z ziemi ją biorąc, czy z obłoków...
Dymy porozpalanych ogni, przyciśnięte jej ciężarem padały też ku ziemi i rozsiadły się jak szare opony nad obozem.
Najmniejszy powiew wiatru nie poruszał tej atmosfery zsiadłej, mokrej, wygryzającej oczy, oddech uciskającej.
Z obozu polskiego nie widać było niemców, krzyżacy nie mogli też dostrzedz ludzi wojewody. Ztamtąd od żołdaków niemieckich dolatywały okrzyki zwykłe, do koła wojewody cicho szło jako nigdy.
Wszystek lud siedział jakiś zachmurzony i niespokojny...
Wojewoda szepnął coś Dobkowi, ten powstał i skierował się ku namiotom starszyzny Nałęczów...
Pod jednym siedzieli Remisz, Ogon, Żegota i wszyscy ci, których widzieliśmy już zniechęconych do wojewody. Teraz dziwna zgoda panowała w tém kółku. Z małej beczułki nalewali sobie każdy do swojego rogowego lub drewnianego, srebrnego lub mosiężnego kubka, popijali i szeptali cicho, jakby się lękali sami siebie.
Gdy zobaczyli wchodzącego Dobka oczy wszystkich zwróciły się ku niemu.
Głową dał znak im jakiś.
— Pewno! zapytał Siłacz...
— Pewno — rzekł Dobek...
Remisz zatarł ręce tak, jak gdyby się do użycia ich natychmiast sposobił.
— Do kata! noc dzisiejsza będzie długa! zawołał.
— Byle się nasi nie pospali — odparł Klimsz.
— Żaden oka nie zmruży — tak, ręczę — szepnął Remisz — tożsamo co my czują wszyscy... Ze skóry by powyłazili... tak im pilno.
Podniósł ręce do góry.
— Boże miłosierny! Boże mocny, Boże wielki — zawołał, dajże nam dożyć chwili tej, i — i —..
Niedokończył...
— Byle król... rzekł Dobek nie zawahał się tym razem... Bo ich już drugi raz jak tu nie złapiemy, a i mgła okrutna... nie zobaczą go, aż im na kark usiądzie...
Remisz zatarł ręce znowu.
— Powtórzcie no rozkazanie — odezwał się Ogon — co wojewoda mówi?
— Pogotowiu być — a poczynać nie spieszyć, aż król sam znak da, padając na nich...
— A jeźli we mgłę na nas padnie pierwszych...? rzekł Remisz zakłopotany.
— Nie może to być, bo wie gdzie leżym i dla tego wojewoda w dolinie się nie chciał mieścić, choć mu tam wyznaczono.
— Tak mi Boże dopomóż — począł Remisz — życie bym dał, żebym mógł komturowi Elbląskiemu za Sieradzki klasztór i kościół zapłacić.
Wzdrygnął się cały — milczeli inni.
Dobek spojrzał na młodego, w kącie na ziemi siedzącego Nałęcza i rzekł.
— Idź — od namiotu do namiotu, patrz co robią — napominaj, by zbroi nikt się ściągnąć nie ważył, koni nie puszczać... Siodeł nie zdejmować.
— Nuż podpatrzą, żeśmy tak czujni? zapytał Ogon.
— Dziś nie zobaczą nic — pilno im się wylęgać, a nie obawiają się niczego — rzekł Dobek.
Postał jednak chwilę milczący...
— Kto z was trochę szwargocze, a o niemca się otrzeć nie boi? zapytał.
Wstał drugi młokos, któremu się ledwie wąs sypał, syn Remisza, którego paliła gorączka okrutna.
— Ja! — rzekł.
— Idź ku namiotowi marszałka i wielkiego komtura, otwórz oczy i patrz, co robią, czy piją dobrze, czy zbroje zdjęli, czy czeladź już napita... a wracaj!!
Sando chwycił hełm i wysunął się.
Starsi siedzieli.
Oczekiwanie niecierpliwe chwile dłuży — wieczór pełzł na żółwiu... czas zdawał się nieprzeżyty... Patrzali na siebie, to jeden to drugi wstał, przeszedł się, usiadł, zerwał znowu i wzdychał. Uchylali zasłonę wpatrując się w ciemności.
Noc była czarna, a dla mgły gęstej o krok ginęło wszystko.
W tej części obozu cisza śmierci, a dalej głuche szmery i wrzawa...
Czekano powrotu Sławka i Sanda.
Dobek spojrzał na miecz swój wiszący u pasa, dobył go i przy lampce ostrza popróbował: Drudzy zobaczywszy to, rzucili się też do swoich.
Rzadko któremu wyrwało się słowo... szeptano nie wyraźnie...
— W obozie koguty nawet nie zapieją, rzekł Remisz, a w Blewie pono nietylko koguta, ale i szczura niema!! Jak tu człek pozna, gdy się ranek zbliży?..
Pierwszy Sando powrócił — oczy mu się śmiały.
— U marszałka ucztują na zabój — rzekł. Dopiero siedli jeść, a wypili już dosyć... Słychać to z pieśni, bo póki trzeźwi śpiewają pobożne, a już teraz poczęli —... swawolne. Za każdą prześpiewką, bucha śmiech okrutny...
Spojrzeli po sobie wszyscy...
— A u innych spokojnie? pytał Dobek.
— Wszędzie wesoło — odparł Sando...
— Im dłużej czuwać będą, tem na dzień lepiej zasną — dodał Remisz.
Wbiegł Sławek — zwrócono się ku niemu — ręką naprzód pokazał, że wszystko jest jak trzeba.
— Nikt się nawet nie rozpiął — rzekł, a wszystkim tak pilno, jak nam dnia doczekać...
Siedzą po namiotach i pod wozami, jak na czatach, każdy miecz trzymając w ręku.
Uśmiechnęli się ku sobie starsi.
— Jak się wam zda? zapytał Remisz — jestli już północ?
— Kto go dziś wie — rozśmiał się Ogon — ja z doświadczenia to znam, że dni w życiu nie równe — gdy człek chce skrócić to się wyciągają, a gdy przedłużyćby rad, kurczą...
Zaglądali do beczułki, aż ostatnią z niej kroplę wylał Klimcz. Remisz znalazł drugą pogotowiu — lecz nie wszyscy godzili się, by zajrzeć do niej.
— Z mętną głową iść na bój nie dobrze — odezwał się Dobek.
— Albo — albo — sprzeciwił się Remisz — czasem w boju trzeźwy nadto widzi, a lepiej ślepym być.
Poczęli nalewać po troszę, do ranka było daleko.
Ten i ów dobył suchego chleba i zawiędłego mięsa — ale z rozmową nie szło — myśli wirowały około jednego — rychło li przyjdzie ranek.
Co który odsłonił namiot, aby noc zobaczyć, to go wnet zapuszczał — ciemność była nieprzebita... Mgła gęstniała choć ją nożem krajać.
Klimczowi się nudziło...
— Gdyby nam kto choć bajki powiadał — odezwał się.
— Tobyśmy ich nie słuchali, — odparł Dobek — we mnie jedno gada i ja to tylko słyszę — zemsta! zemsta...
— Jabym gotów w kości grać — rozśmiał się Klimcz — aby tę noc jak przebyć...
Ruszyli wszyscy, ale Remisz rękę na tarciczce, co za stół służyła, położył.
— Niech Bóg uchowa! — zawołał — rychlej by się modlić! a toć to uroczysty dzień jak wigilja przed świętem.
— Prawda — odparł Ogon — kości na inny czas...
Uchylili drobinę namiotu. Ciemno było — i cicho...
Nawet od obozu Krzyżackiego nie dochodziło już nic, oprócz ruchu koni przy żłobach i szczekania psów, które Krzyżacy prowadzili z sobą.
Milczenie zaległo w namiocie. Oczekiwanie długie odrętwiało... lecz każdy lękał się zamrużyć oka... i ci co trochę opodal siedzieli, a mimowoli się zdrzemnęli, wstawali wnet, by się nie dać snem ująć.
To jeden to drugi zaglądał w podwórze... nie widząc nic.
— Noc bo się chyba nigdy nie skończy — zawołał zrozpaczony Remisz. — Jakem żyw nawet koło Godów takiéj nocki nie pamiętam... Krzyżacy ją chyba dla siebie zrobili umyślnie...
Umilkł... Wszyscy nastawili uszy, Dobek szybko odgarnął opłotek u wnijścia... Zdala gdzieś coś słychać było... niby stąpanie ciężkie w chmurach miękkich, niby stłumione toczenie się po ziemi...
Nie myliło ich ucho, w głębi tej nocy ruszało się coś, powolnie, ostrożnie, daleko...
Ruch ten ustawał — milknął, ginął i wznawiał się... Poruszyli się starsi...
— Sławek, po namiotach! niech nie śpią, już coś słychać...
Sando i Sławek oba wybiegli... W odsłoniętym namiotu otworze, chyliły się głowy ciekawe — nasłuchując...
Głuche owo tętnienie wznawiało się, lecz dnia, ani brzasku, ani świtania na niebie widać nie było...
Noc nie miała końca.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.