<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jelita |
Podtytuł | Legenda herbowa z r. 1331 |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Milczący ku sobie się zbliżali; król taki, jakim bywał w najcięższych życia chwilach, kamienny, nieporuszony, zdrętwiały a silny — wojewoda zburzony, niespokojny, upokorzony, roznamiętniony walką z sobą samym, nie pewien, co pocznie — przybity i dumny razem.
Od jednego słowa, od brzmienia jego głosu zależeć mogło wszystko...
Wincz téż nie spieszył się przemówić, a król patrzał nań cierpliwie i czekał. Mierzyli się oczyma. Łoktek spokojem swym zwyciężył go, wojewoda spuścić wzrok był zmuszony.
Nie mogąc doczekać się od niego słowa, bo Wincz jak winowajca stał z głową zwieszoną, niemy, oczów już nie śmiejąc podnieść ku niemu; król szepnął cicho, głosem, w którym boleść mężna brzmiała i nieulękniona.
— Nie tak my z tobą spotykać się byliśmy powinni — nie tak!..
Z piersi Wincza wyrwało się coś niewyraźnego jak łkanie i poplątane wyrazy, bezładne — raczéj jęk boleści i upokorzenia.
Łoktek rękę ku niemu wyciągnął.
— Przyszedłeś tu, zawierzyłeś mi, toś już wielki krok uczynił — z Bożą pomocą i reszta się dokona.
To mówiąc, począł król iść ku środkowi namiotu skromnie i prawie ubogo, jak zwykle urządzonego — wojewoda wlókł się za nim.
W tém podniósłszy oczy zdala spostrzegł stojącego w rycerskiéj a pańskiéj postawie, lecz z łagodnym twarzy wyrazem młodego Kaźmirza, i — pobladł na widok jego.
Przypomniał mu upokorzenie, on, co był zajścia całego przyczyną.
W téj chwili, oblany krwią, która mu na twarz wystąpiła, wojewoda możeby się był cofnął — gdyby królewicz z wyciągniętą doń ręką nie przystąpił.
Nie rzekł nic, lecz pokazał, że nie pamiętał winy i gotów był ją przebaczyć.
Wojewoda, który czuł się winnym, dobrocią obu złamany został, skłonił głowę — okazując się na wszystko gotowym, powolnym.
— Słuchaj Wincz — odezwał się król, gdy młody pan odstąpił nieco, nie chcąc się mięszać do początku rozmowy, któréj pozostał świadkiem. — Słuchaj Wincz, na rany Zbawiciela, na miłość dla téj korony, którą mi zdobyć i połączyć pomagałeś; na dawne twoje przywiązanie dla mnie, — zaklinam cię — krok twój nieszczęśliwy napraw!!
My — tu wskazał na syna — zapomniemy o wszystkiem — ja ci na to uroczyście przysięgam! Ratuj, nie mnie, nie nas, ale Polskę. — Jam dla téj korony nie jeden raz życie niósł i dziś je dać gotów jestem! Ty jéj nie gub i nie podawaj w ręce obcym...
Wincz rękę położył na piersiach i wyjęknął.
— Panie mój!... Głosu mu zabrakło.
— Widzisz, co ci złoczyńcy, z któremi sprzymierzyłeś się, czynią z nami. Doświadczyłeś już ich — mówił król. Zniszczyli tę twoją i moją Wielkopolskę, stratowali ją, spustoszyli, złupili.
Nikomu oni nie przebaczą — ani wam! Zgubicie kraj, zginiesz ty!
— Panie! miłosierny Panie! — począł wojewoda — ah! zawiniłem... aleś ty mnie starego w samo serce ubódł, upokorzył i znieważył... Oszalałem z bólu.
— Ja? czém? — przerwał król. — Wincz, ty sam zważ i sądź! Ja sam gotówem synowi miejsca ustąpić, a tyś chciał, abym ciebie przeniósł nad niego? Przecież on, dali Bóg utrzymać ją na skroni, będzie koronę nosił; a żeś ty przyszłemu królowi rządów musiał ustąpić — byłoż to upokorzenie?
— Wojewodo — odezwał się Kaźmierz zdala, głosem łagodnym, szanowałem cię i byłbym rad twych słuchał jak ojcowskich. Źli ludzie podbechtali na mnie... i oni są sprawcami niesnaski. Ja was uniewinniam...
W tém król pomilczawszy dorzucił.
— Słyszysz! Wincz... Zawdzięczymy ci oba — powracaj do nas — powracaj...
Wojewoda tchnął z głębin piersi.
— Panie — szepnął wahając się — jakże to dziś się da zrobić? Jam w ich rękach — niestety! Chcieć się wyrwać, wyrzezą nas do nogi zbójcy ci... Ze mną ród mój niemal cały...
Król przysłuchując się, powoli począł przybliżać do niego.
— Byle najmniejsze podejrzenie powzięli, tego im potrzeba — ciągnął daléj wojewoda — osaczą nas jak zwierza w lesie, siły nasze im nie sprostają — zginiemy wszyscy... Co komu po tém!
— Zgubić się byłoby nierozumem — przerwał żywo Łoktek — tego ja od was nie chcę, ani myślę na to narazić. Owszem, pozostańcie z niemi, idźcie... Nie wydawajcie się z tém wcale, co w sercu mieć będziecie i myśli.
Ja — ścigam ich od dawna, krok w krok dążę za niemi — blizka jest, zdaje mi się chwila, gdy się rzucę na nich, wtedy kiedy się mnie najmniéj będą spodziewali.
Jeźli nie do walnéj bitwy, któréj ja im wydawać nie myślę, przyjdzie do rzezi i pomsty!!
Gdy zawre... naówczas ty, bądź pogotowiu; napadnijcie na nich wraz ze mną, z drugiéj strony, a sprawim im łaźnię, iż noga ich nie ujdzie ztąd.
Zapłacą za krew ziemian moich i chłopków!
Król mówiąc to, zadrgał cały.
— Zapłacą! — powtórzył zimno i dobitnie — zapłacą!
Wojewoda podniósł powoli oczy, w króla się wpatrzył i głową dał znak przyzwolenia na myśl jego. Łoktek mówił daléj.
— Chcieli mnie zniszczeniem ziemi mojej przerazić i odstraszyć, okrucieństwem zmusić, abym im oddał na pastwę Pomorze, z czémś więcéj jeszcze i pokłonił się... — ale nie dopną czego chcieli. Ząb za ząb, będę i ja okrutnym, nie przebaczymy ani płaszczom białym, ani złotym łańcuchom, ani panom gościom co na nas chrześcian jak na łowy przyjeżdżają.
Wstrząsnął się cały król, lecz natychmiast ostygać począł.
— Chwila blizka — mówił daléj Łoktek patrząc na wojewodę zdumionego i jakby niedowierzającego...
— Ufam w Bogu moim, nie może on dopuścić aby się bezkarnie pastwiono nad narodem chrześciańskim. Pomścimy krzywdy nasze, a tych żołdaków zgnieciem...
Nie będziesz czekał długo, pewien jestem! Padnę na nich gdy o mnie wiedzieć nie będą... ani się spodziewać; ale ty, wojewodo, pomocą mi być musisz... W ich krwi zmażesz winę twoją.
Król zamilkł, wyciągając go na odpowiedź.
— Miłościwy panie — począł Wincz, — Bogdaj się wasze ziściło proroctwo... — Niech się stanie jakoś rzekł... Lecz, lękam się ich przemocy, na rozdzielonych trzeba wpaść.
Liczbą i zbroją przemagają nad nami. Jak tu się porwać na te kłody żelazne chodzące, od których nasze strzały odpadają bezsilne... A tyle ich zwlokło się tu na łupieże.
— Nie frasuj się — odparł król, — wybrać godzinę — moja rzecz. Opatrzę ją, ale na główny oddział muszę się kusić, aby najdostatniejsi dowódzcy głowy położyli... po ciurach mi nic... Sciągnę ich łatwo. Komturów i grafów ich łaknę — i będę ich miał....
Oni sami nauczyli mnie, że bez szpiegów wojny nie ma.
Znajdę ich w obozie, snują się koło niego, idą za nim... Patrzę i z oka ich nie puszczę.
Ty, czekaj gdy ja pocznę, a posłyszysz surmy nasze... rzuć się na obrzydłych siepaczy — życia nie dawać nikomu...
U mnie też garść jest żołnierza, który ich niemieckiemu nie ustąpi i tak okuty, a dzielniejszy, obrotniejszy... Mam też Węgrów, co i Czechom nie zejdą z pola...
Uśmiechnął się król...
— Chwili tylko muszę wypatrzyć.
Łoktek dokończywszy, patrzał jeszcze na milczącego. — Obie ręce swe silne, żylaste, namulone wyciągnął ku niemu...
— Dajże mi słowo, Wincz, mnie i synowi.
Tu Kazimierz się zbliżył, rękę wyciągając także.
— Wojewodo, rzekł — zapomnijże raz i wróć do nas... Uratujmy Polskę... pomóż nam do tego... Prosimy cię oba.
Wojewoda był poruszony, nizko skłonił głowę, obie ręce skrzyżował na piersiach.
— Uczynię jak rozkazujecie, rzekł krótko. — Uczynię, tak mi dopomóż Boże. — Zawiniłem, przebaczyliście krewkości mej, niech Bóg wam to płaci... Jam wasz — wasz...
Rozrzewnienie w mowie czuć było. Złożył palce dwóch rąk na krzyż, wyciągnął je i jak znak krzyża ucałował, składając nań przysięgę...
— Tak mi pomóż i zbaw Boże!
Król wziął ze stoła stojący krzyżyk i okazując go, zawołał podniesionym głosem:
— Wincz, znasz mnie nie od dziś! Ja ci też poprzysięgam przebaczenie i łaskę moją zapewniam... Włos nie spadnie ci z głowy. Uratujesz koronę tę... Z tobą ja ich pokonam, wypędzę i krwawo zapiszą swój powrót...
Kazimierz przystąpił też żywo i wojewodę ściskać zaczął, który mu do nóg się pochylił.
Gdy w ten sposób umowa uroczyście zawartą została, król korzystając z czasu żywo rozpytywać począł o siły krzyżaków, o dalsze ich zamiary, dokąd ciągnąć myśleli: czy się mieli znów ku Kaliszowi zawrócić?
Wojewoda w niewielu rzeczach mógł króla objaśnić — bo to wiedział tylko, na co patrzył, a zresztą, niemcy się przed nim taili i milczeli.
Między wielkopolanami a niemcami, chociaż razem szli, coraz mniej było porozumienia i zgody. Wojna, w ktorej[1] oni często napastowanych i krzywdzonych braci swych bronić usiłowali — coraz bardziej z obu stron rozjątrzała. Musiano czasami rozsuwać obozowiska aby, do krwawych zajść nie przyszło.
Gorącej krwi Nałęcze często się burzyli, dobywali kordów, a niemcy ufni w swą siłę, nacierali na nich kupami i starszyzna wdać się musiała; tak ich rozerwać było trudno.
Nie jeden trup w nocy z rozpłataną głową legł potem i znalazł się nad ranem pod polskiemi lub niemieckiemi namioty, co go ze dniem straże za nogi wywlekać musiały, aby nie widzieli wszyscy... Znikali ludzie, a nienawiść rosła.
Marszałek, wedle opowiadania wojewody, coraz mniej miał dla niego względów, przyjmował go chłodno, niezapraszał nigdy, a gdy się wśród ich uczty zjawił, okazywano mu, nie kryjąc się, jak go sobie ważono mało.
Ile razy zapytywał wojewoda o pochód dalszy lub chciał obronić swoją ziemię od najazdu, zbywano go szyderstwy i ogólnikami. Nie zwierzano mu nic, i niesłuchano w niczem.
Król słuchał tych skarg z pociechą wielką, widząc z nich, iż wielkopolanie na duchu byli przygotowani do odstąpienia krzyżaków. Skinienia tylko na to było potrzeba.
Wojewoda, który tejże nocy musiał do obozu powracać, zabrał się żegnać króla i królewicza, nie tak jak ich witał z obawą, ale po staremu do kolan im się zginając. — Król ściskał go, Kaźmirz z uśmiechem ręce wyciągał.
Wiedli go tak ku wyjściu.
— Nie zrywaj się sam — dodał Łoktek — nie wydawaj się z niczem, czekaj aż na nich uderzę, a posłyszysz surmy moje... Znasz je, bo cię nieraz do boju wzywały. Nie grają one łagodnie, krzyczą, bo do zemsty wołają!!
Marszałkowi kłaniaj się do chwili ostatniej, aby ci ufał...
Nie będziesz już czekał długo, mam ufność w Bogu — niech on cię szczęśliwie prowadzi.
Wojewoda wyszedł z namiotu jak upojony, odrodzon, oczyszczonym się czując — innym wcale, niż tu wchodził.
Powietrze do oddychania zdało mu się lżejszem.
O krok od progu czekała nań niespokojna żona, podszedł ku niej i objąwszy rękami całować, począł z rozrzewnieniem wdzięcznem.
— Bóg płać! szepnął — tobiem to winien — wierna moja, poczciwa Halko... Stało się, jakoś ty u Boga wymodliła i dobrze się stało...
— Wracasz tam? zapytała wojewodzina, widząc, że chciał iść i oczyma koni szukał.
— Muszę, natychmiast — rzekł krótko wojewoda. — Mam rozkazanie pańskie i tam najpotrzebniejszy jestem.
— A ja? zapytała nieśmiało żona.
Wincz ręce opuścił — zamyślił się.
— Nie — teraz do naszego obozu wziąć cię nie mogę[2] — Do domu wracać niebezpieczno... któż wie, jakiej zemsty i kto na mnie szukać zechce? Musisz tu zostać...
— Do klasztoru? spytała Halka.
— Alboż ci psi klasztory szanują, wyrwało się wojewodzie. Nie — zostań gdzieś była, połączemy się wkrótce, król ci opiekę da.
— Kto się opiekował tobą?... spytał w końcu.
— Wielu dla mnie było pomocą, odparła wojewodzina, a najlepszym przyjacielem Floryan Szary ze Surdęgi — ten co ma moją powinowatą za sobą.
— Szary? Ten u mnie bodaj w Pomorzanach od Hebdy posłem był? Tak — li? niemówił o tem?
— On jest, on[3] —
Wojewoda się obejrzał.
— Gdzież go szukać? rzekł.
Wojewodzina zwróciła się, czując, że ten opiekun niedaleko być musiał, bo on ją z jednym z Nałęczów do męża wodził.
W istocie Floryan stał o kroków kilka. Wincz podszedł ku niemu, gdy go wskazała.
— Żonę wam w opiekę oddaję, odezwał się, rękę doń wyciągając. Bóg da, kiedyś wszystko dobro odwdzięczę.
Floryan skłonił głowę, dając znać, że przyjmuje, co mu zwierzono.
— O wdzięczności to tam niema co mówić — odparł raźno. — Czyni się, co człowiek powinien nie dla niej, a dla miłości Bożej i ludzi.
Nie troskajcie się o panią waszą. Strzedz jej będziemy — a teraz chcecieli być u siebie pod namiotem, nim niemcy się pobudzą — jedźmy. Spieszyć trzeba.
Żona rzuciła się Winczowi na szyję i tak długo trzymała go w uścisku, aż się z niego na ponowne napomnienie Floryana sam wyrwać musiał.
Natychmiast we trzech siedli na świeże konie i kłusem popędzili ku lasowi. Nocy jeszcze stało dosyć na przebycie drogi przed porankiem, lecz do obozu ostrożnie się zbliżać było potrzeba, ażeby niemcy wycieczki tej nie wyszpiegowali.
Szło teraz wojewodzie o to, aby najmniejszego nie ściągnąć podejrzenia. Mściwy człek równie pragnął się odpłacić za lekceważenie i pogardę krzyżakom, jak wprzódy na królu chciał mścić się upokorzenia swego. Dusza mu się radowała na tę myśl, iż dumnych mnichów rzezać i gnieść będzie bez litości.
Dla króla, który się tak łaskawym dlań okazał i przyjął go jak marnotrawnego syna z miłością ojcowską — wdzięcznością pałał... Nie upokorzył go on, nie poniżył — przytulił owszem. Wszystko więc zatrzeć się mogło, a Dobek zuchwały miał się przekonać, że wojewoda Nałęczów nie zgubił i nie zbezcześcił.
Znowu przyszłość lepsza uśmiechła się wojewodzie, ale ciężkie jeszcze przejść musiał koleje, nimby dobił się do celu.
W tych myślach milcząc, przejechał las ze swemi towarzyszami. Wyjechali na równinę, wśród której zdala pod miastem obóz się rozpościerał.
Noc była jeszcze, lecz od strony wschodu niebo zaczynało przybierać tę barwę płową, która poprzedza świtanie. W dolinie ognisk jeszcze widać nie było, ruchu nie słychać — konie pasły się na łące, a ciury nadedniem spały mocniej jeszcze, tak że przejeżdżający minęli ich niepostrzeżeni. Szary zatrzymał się tu i wojewodę pożegnał.
Dalej nie był mu już potrzebnym.
— Pomnij przyjacielu, com ci zwierzył — szepnął Wincz.
— Spokojni bądźcie — to sprawa sumienia — rzekł zawracając Floryan.
Wjazd do obozu, skutkiem pospiechu i nieuwagi, nie obszedł się bez wypadku. Wojewoda zapędziwszy się trochę za daleko na prawo, zamiast wprost wjechać między swoich — znalazł się wśród krzyżackich namiotów. Straże około nich ospałe krążyły. Poskoczył zaraz niemiec i za uzdy konia mu pochwycił.
— Wer da?
Towarzysz wojewody i on sam poczęli po polsku łajać, co sprawę pogorszyło. Wszczęła się wrzawa, wojewody znać nie chciano, niemiec uzdy konia jego nie puszczał i z mieczem się nań porywał. W namiotach pobudzili się inni i przybiegali. Otoczono ich kołem.
Cały niemal obóz zatrwożony się zrywał, a marszałek Teodoryk, który przededniem wstawał i już we zbroi był, nadbiegł z dwoma swemi kompanami.
Wojewoda zdala już począł doń wołać z wymówkami i skargą na jego straże, że znać nie chcieli, kto był.
Na twarzy Teodoryka widać było pewne zdumienie i nieufność.
— A gdzieżeście po nocy bywali? — odezwał się.
— Obóz przecież mój musiałem obejrzeć, aby się nieporządki nie działy. Ludzi mi co noc ubijają.
Marszałek podjechał ku niemu.
Zaczynało dnieć zwolna, wpatrywał się w wojewodę, marszczył brwi.
Podjechali tak razem ku przodowi obozu, gdzie namiot czerwony stał i ludzie się kręcili, a ogniska zapalały... Marszałek to milczał, to patrzał z natężeniem na Wincza i na konia jego, po którym poznać było można, iż nie małą objazdkę około obozu odbył, ale dość długim biegiem był shasany.
Przed namiotem zsiadłszy Teodoryk zaprosił do siebie wojewodę, który konia oddał i razem z nim wszedł do pustej teraz sali, w której tylko stół wczorajszy z obrusem pomiętym i zastawionemi na nim kuflami widać było. Marszałek względniejszy niż zwykle wprowadził do swej sypialni wojewodę.
Tu jeszcze lampka płonęła nocna pod obrazkiem złocistym matki Boskiej.
Usiedli.
— Musieliście po za obóz robić wycieczkę[4] — Spytał bystro nań spoglądając marszałek, bo koń wasz dobrze był zmęczony...
Wojewoda ramionami poruszył.
— Tak jest, rzekł on, nie mylicie się. Od wczoraj niespokojny byłem. Doniesiono mi o królu krakowskim w blizkości, a jeżeli kto, to ja niespodzianej jego napaści się lękam...
— I mnie o nim donoszono — przerwał żywo Teodoryk — wiecie co więcej?
— Chciałem się lepiej wywiedzieć i rozpytać — mówił Wincz. Wasi niemcy z naszym ludem rady sobie nie dadzą, i z nich język nie dobry... Napłoszą chłopa, to im prawi, co ślina do ust przyniesie.
— Cóżeście się dowiedzieli? coraz niespokojniej badał Teodoryk.
— Przynajmniej wiem napewno — dokończył wojewoda — że tak prędko się niema czego obawiać. Łokieć zasłyszawszy o waszej sile rzucił się w stronę i ruszył w lasy. O wydaniu bitwy ani myśli.
Z wlepionemi w mówiącego oczyma, jakby był chciał zbadać go do głębi duszy, słuchał Teodoryk. Wincz spokojnie i powoli ciągnął dalej.
— Obawy nie ma żadnej, dlategom też jeździł aż do osady znanej mi w lesie, abym języka dostał.
— Ja — przerwał Teodoryk — radbym się wreszcie spotkał z nim — i pobił go — a gdyby się udało obu wziąć, bo słyszę i syn z nim jest razem.
Wincz głową poruszył.
— Czy syn jest z nim — nie wiem, rzekł, ale że go w bitwie nie będzie, to pewna. Choćby on chciał, ojciec go nie puści, osłania go i strzeże, bo to jedna rodu nadzieja.
Marszałek przeszedł się po namiocie.
— W którą się król udał stronę? zapytał.
— Ludzie dobrze nie wiedzą, bo on ostrożny jest, mówił Wincz — lecz z pewnością zdala od nas trzymać się będzie. Siłę ma za małą, mierzyć się z wami nie chce.
— Dla tego jabym właśnie rad się z nim spotkać — zakończył marszałek.
Rozmowa przerwaną została wejściem Komtura Elbląskiego, który z ukosa na wojewodę spojrzawszy, coś szepnął Teodorykowi i oddalił się.
— Na waszych nieswornych ludzi są skargi nieustanne — odezwał się po wyjściu jego marszałek.
— Ja też skarżyć bym się powinien, ale że próżno pono domagać się u was sprawiedliwości, milczę, rzekł wojewoda. Obchodzicie się z nami gorzej, jak z najemnikami.
Teodoryk zwrócił się doń słuchał, iwpatrując[5] się znów pilno.
— Z obu stron nam trudno, rzekł utrzymać ład między żołnierzem, co dawniej bić się był nawykł z temi, z któremi dziś idzie razem.
Wojewoda westchnął i wstał, pokłonił się Teodorykowi, który długo za nim patrzył — i wyszedł.
W chwilę potem Komtur Elbląski powrócił powołany.
— Nocą jeździł za obóz — rzekł marszałek żywo — powiada, że śledził obroty Łoktka, że języka szukał... Podejrzana rzecz...
Komtur nie zdawał się dzielić tego przekonania i pogardliwie dodał.
— Nie może nic, choćby chciał...
— Zbiedz mi z ludźmi i skryć się w lasy gotów — odezwał się Teodoryk. On jak on, ale jego żołnierz szemrze, kłótnie nieustanne, wiem że zburzeni są bardzo.
— W najgorszym razie — odparł komtur — jeźli się ruszą, otoczymy ich i łatwo się pozbędziem...
Marszałek głową począł okazywać, iż tego nie chciał.
— Wy wiecie, rzekł — króla Jana musiemy poszanować i nie narażać mu się. Znacie go, ma rycerskie swe fantazye, nie lubi, gdy na raz wiele ludzi pada ofiarą. Pamiętacie jak nam kilka tysięcy pogan chrzcić kazał, gdyśmy ich w pień wyciąć chcieli. Zowie się królem polskim, gdybyśmy ten oddział, co się niby wojskiem zowie, byli zmuszeni...
— A! odparł Elbląski — znacie króla Jana, i mówicie to? W najgorszym razie ofiarą grzywien zgodę byśmy przywrócili...
— I grzywien szkoda — odezwał się marszałek, musiemy wykupić Pomorze, opłacać najemnego żołnierza, żywić i obdarzać gości.
— Skarbiec zakonu dzięki Bogu! nie próżny — dodał komtur.
— Na wojewodę każcie mieć oko — począł po chwili Teodoryk. Nie wierzę mu, źle z oczów tego człowieka patrzy, a z tego co zyskał rad być nie może...
Zlećcie oboźnym, aby ich zawsze w pośrodek brali — zakończył marszałek — bezpieczniej tak będzie.
Rozeszli się, gdyż dzień poczynał być wielki.
Wojewoda w namiocie swym rzucił się na posłanie, choć myśli mu głowę oplotły ciężkie mimowoli usnął twardo...
Krzyżacy nie ruszali dnia tego, bo i niewiedzieli, gdzie się zwrócić, splądrowawszy już znaczną przestrzeń kraju. Celem ich teraz było, króla, o którym słyszeli ciągle, o którym im to tu, to owdzie opowiadano, spotkać i w walnej bitwie pokonać.
Szukali go, znaleść nie mogąc, a czując że szedł za niemi. Gdy o nim oznajmiono, zwracali się na wskazane okolice i zastawali tylko ślady obozu z pogasłemi ogniskami.
Dzień ten cały zszedł na wysyłaniu oddziałów w różne strony na zwiady, na wycieczkach po wsiach, które jeszcze ocalały.
Szalał najemnik krzyżacki w tak nielitościwy i barbarzyński sposób, iż historya zapisała tę wyprawę ich na nieszczęśliwą ziemię naszą krwawemi głoskami.
Komtur Elbląski, gdy przy zdobyciu Sieradzia, wchodził do miasta wedle obyczaju nie przepuszczając nikomu, przeor zakonu dominikanów, który wprzódy w Elblągu był i znał dobrze niecnego Hermana, padł na kolana przed nim, błagając go, aby niewinnych ludzi mordować nie kazał, klasztór i kościół ich od grabieży ocalił, dokąd ludzi się wielu pod opiekę krzyża tuliło.
— Oszczędź domy Boże! wołał ze łzami.
Komtur z konia spojrzał szyderczo na biednego mnicha i urągając mu się, krzyknął zepsutym językiem prusaków:
— Ne prest! (nierozumiem).
Wpadli potem na kościół i klasztór, który poczynając od ołtarzy złupili ze szczętem. Dominikanów w kościele odarto ze sukien do naga, kobiety i mężczyzn poobrażano, zabijano, pastwiono się.
Komtur patrzał na to, nie hamując wcale tłuszczy swej.
Można sobie wystawić co się działo naówczas z polskim oddziałem, który na to patrzeć musiał i być tych zbrodni niejako współwinowajcą.
Z każdym też dniem rosła w Nałęczach nienawiść do krzyżaków i do wojewody, który ich wydał w te ręce, niewinną krwią skalane.
Wincz potrzebował choć iskierkę nadziei dać swoim, aby mu się nie rozbiegali, gdyż codzień liczba się zmniejszała.
Myślał, w jaki sposób to mógł uczynić, gdy zbudziwszy się ze snu, ujrzał Włostka przed sobą, oznajmującego mu z obawą i wahaniem, że Dobka w obozie ujęto...
Nic lepiej na rękę nie mogło przypaść wojewodzie...
— Przywieść go do mnie — rzekł — a niech ludzie bardzo o tem nie głoszą...
Z dumą i obojętnością na los, jaki go mógł spotkać, Dobek przyprowadzony do namiotu, wszedł i stanął milczący.
Po wczorajszej rozmowie wieczornej, mówić już nie miał co...
Gruchnęła wieść po obozie, że Dobka pochwycono, gdy ludzi do ucieczki namawiał. Wielu przyjaciół jego kupić się zaczęło groźnie, lękając jakiegoś sądu i — okrucieństwa...
Mrucząc stali długo gromadą u namiotu, u którego Włostek straż odprawiał, nikogo nie chcąc dopuścić.
Co chwila spodziewano się rozmowie końca i ukazania się gniewnego wojewody... Tymczasem, Dobek pozostał z nim razem tak długo, iż przyjaciele jego, w końcu znużeni oczekiwaniem rozchodzić się zaczęli...
Późno już nad wieczór Dobek pokazał się znowu, swobodny pomiędzy swemi. — Spojrzeli nań, milczący był, lecz spokojny i niemal wesół.
Ci, którzy ochotę mieli razem z nim uchodzić, otoczyli go naciskając...
— Wiecie co? odparł im — zamiast co wy ze mną byście iść mieli, namyśliłem się, zostanę z wami... Poczekamy...
Mnie się zda, że tu dożyjemy lepszego czasu.
Zdumieni patrzali nań — pomrugiwał jedném okiem.
— Już to wierzajcie mi, dodał, że ja na plewę się nie dam wziąć. — Trzeba do czasu znosić tu biedę i upokorzenie, aby się nam one sowicie opłaciły...
Rękę na piersiach położył.
— Zawierzcie mi — będzie lepiej... Czekać — hasło! Ja z wami. — Macie zakładnika...
Chcieli go dopytywać, zamknął im usta.
— Gdy pora przyjdzie, będę gadał — rzekł teraz nie czas...
I na tem się skończyło...
Nałęcze zbiegać przestali.