<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jelita
Podtytuł Legenda herbowa z r. 1331
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.


Nocy téj nikt na pobojowisku nie zasnął, oprócz tych, co już nigdy wstać nie mieli.
Tam, gdzie niedawno był obóz Krzyżacki, rozbito namiot dla króla, gdzie powiewała wielka chorągiew zakonu z czarnym krzyżem i orłem, wiatr unosił czerwony proporzec królewski z orłem białym...
Na placu jak zajrzeć leżały trupy w części już poobnażane, częścią w zbrojach i szatach, zmięszane razem z końmi, potłuczonemi wozy, połamaną bronią.
Gdy ostatnia walka z Plauenem, wziętym do niewoli, skończyła się rozpędzeniem jego ludzi, którzy w nieładzie pierzchnęli — spędzono do gromady wszystkiego niewolnika wziętego rano i wieczorem; rycerzy, knechtów, co tylko poddało się lub żywo pochwycone być mogło...
Tłum to był, w którym najdostojniejsi mięszali się z najlichszemi, usiłując ocalić, małemi czyniąc.
Lecz po resztkach zbroi, po twarzach i postawach, łatwo było rozeznać dowódzców, resztki białych płaszczów poszarpanych zdradzały ich..
Pięćdziesięciu sześciu rycerzy dostało się w ręce Polaków — około czterechset legło na placu.
Tłum który otaczał niewolnika, warczał groźno... Nie chciano im przebaczyć — wołano o pomstę za swoich... Niektórzy rzucali się na bezbronnych, tak że straże ledwie do przybycia króla, osłonić ich mogły...
Gdy Łoktek zsiadł z konia i spojrzał na powiązanych sromotnie sznurami nieprzyjaciół swych, między któremi znajdował się i Marszałek Teodoryk, z chłodną rezygnacją oczekujący śmierci — komtur Elblągski Herman, blady jak trup, Albert komtur Gdański, wielki komtur Otto von Bonsdorf i na ostatku wzięty Russ von Plauen — zmierzył ich oczyma zaiskrzonemi, słowa nie mówiąc.
Najzuchwalsi z nich, obawiali się rozjątrzonego tłumu, lecz za przybyciem króla pewni byli, iż się Krakowski pan, nie będzie śmiał ważyć, mściwego zakonu rozdrażniać, na śmierć ich skazując... Z wejrzeń ich widać to było. Herman dumniéj podnosił głowę, Albert śmiało naciskający tłum odpychał.
Lecz Wielkopolanie, którzy byli świadkami, jak nieludzko się pastwili Krzyżacy nad bezbronnemi, po kościołach lżąc niewiasty, odzierając kapłanów, mordując starców u ołtarzów, pod których opiekę się schronili — Wielkopolanie zbiegli się kupą, najzajadlej domagając nie zemsty, ale słusznego ukarania.
Łoktek właśnie Marszałka Teodoryka, którego mu wskazał nadchodzący Wincz kazał oddzielić i pod straż oddać osobną, gdy Remisz z głową pokrwawioną przypadł do niego, uląkłszy się, aby i innym nie darowano życia.
— Miłościwy panie! — począł wykrzykiwać, — miłościwy panie — posłuchajcie nas, myśmy najlepsze świadki.
Król wskazując na niemców zapytał.
— Co to są za ludzie?
— My wam powiemy, miłościwy panie, co to są za ludzie — zawołał Remisz... Zbójcy są, okrutnicy, co ani krzyża na kościołach, ani niewiast, ni starców, ni kapłanów nie szanowali.
Wskazał na Elblągskiego Hermana...
— Oto kat... co dzieci kazał mordować, a klęczącemu przed nim przeorowi Dominikanów szyderstwem odpowiedział na błaganie...
Herman — w którym obawa o życie dumę złamała — odparł podniesionym głosem, siląc się na ladajaką polszczyznę, do króla.
— Wy najlepiéj wiecie, wodzem będąc, czy on odpowiada za żołnierskie zbytki...
Słysząc to Remisz przypadł doń z pięściami i rzucił mu w twarz.
— Ne prest! niemcze przeklęty, ne prest!
Za nim Wielkopolanie wszyscy pokrzykiwać zaczęli.
— Śmierć im wszystkim! śmierć!
— Po rycersku od miecza, zbóje ginąć nie są warci — krzyczał Remisz — postronkami ich, na postronki...
Zaledwie słów tych dokończył, a król nie miał czasu jeszcze odpowiedzieć ni powstrzymać, gdy tłum rzucił się ławą na krzyżackich jeńców i sznury im zarzucając na szyję, dusić począł.
Jeden z pierwszych, padł komtur Elblągski, którego ciało wywleczono precz, odarłszy ze zbroi. Za nim poszli inni. Ze starszyzny nie oszczędzono nikogo. Wściekłość była niewysłowiona.
Król ani zapobiedz nie mogąc temu zemsty wybuchowi, ani chcąc nań patrzeć, wszedł do swojego namiotu.
Ogromny łup z obozu Marszałka ściągano teraz zewsząd, na kupy go zrzucając przed namiotem królewskim...
Noc zeszła na obrachowywaniu strat w ludziach i obmyśliwaniu skutecznego oporu zakonowi, o którego mściwém wystąpieniu, jak skoro wieść dojdzie do Malborga o klęsce, nie wątpiono...
Leżeć tu długo stary król nie miał ochoty, ni czasu; donoszono mu, że król Jan czeski z siłą dość znaczną ciągnął na Poznań. Nie był on teraz tak strasznym, gdyż spodziewał się poparcia Krzyżaków, którego mu miało zabraknąć.
Łokietek ciągnąć chciał przeciwko niemu z niecierpliwością młodzieńczą, pewien zwycięztwa. Poznania mu dać nie godziło się...
Nazajutrz jednak wyciągnąć z pobojowiska pod Płowcami, nie było można; król musiał swoje pułki na nowo pościągać, łup odesłać; spieszył posłów z radosną nowiną o zwycięztwie wyprawić do żony i syna...
Ranek upłynął na tych zachodach i przygotowaniach.
Było już około południa, gdy na gościńcu od Brześcia Kujawskiego pokazał się mały poczet konny, zwolna zmierzający ku namiotowi króla. Na czele jego powoli jechał mężczyzna wiekiem pochylony, siwy, z różańcem w ręku, w czapce futrzanej na głowie, z krzyżem na piersi.
Rozpoczęta modlitwa na wargach mu skonała, i oczy wlepione miał w smutny widok pobojowiska, na którem obnażone, sine.. podarte, leżały ciała zabitych.
Noc, w czasie któréj ciury nie próżnowały, — już wszystkie te trupy odarła z sukni, stada kruków ulatywały nad niemi, to spuszczając się na pole, to ulatując i krążąc spłoszone...
Od lasów... sunęły jakby cienie, ukazujące się i niknące w kotlinach... psy czy wilcy?
Starzec jechał, spoglądał i łzy stawały mu na oczach... Nie wiedział nawet, gdy koń go zaniósł przed namiot królewski i stanął przed nim...
Starcem tym był Matjasz, biskup Kujawski.
Łoktek w szaréj swéj opończy wyszedł przeciw niemu...
Spojrzał na biskupa, uśmiechając się — lecz starczyło tego wejrzenia, by się przekonał, że starzec nie z radością zwycięztwa tu przybywał, lecz z boleścią nad tylą ludzkiemi żywotami, którem ono opłacone było.
Król widział w tém tryumf, duchowny płakał nad ofiarami...
Matjasz skłonił głowę sędziwą przed witającym go panem.
— Widzicie — ozwał się król — Bóg to zrządził. On mi dał nad dumnym wrogiem zwycięztwo, chwała niech mu będzie na wieki, iż się ulitował nademną...
— Ten sam Bóg — odezwał się biskup spokojnie — sprowadził mnie tu, miłościwy panie, abym ja, sługa jego — spełnił chrześciański obowiązek — wrogom zarówno i swoim należy pogrzeb i modlitwa...
Dozwól mi, abym ciała te pogrześć mógł — a okazał nieprzyjaciołom, iż chrześcianami jesteśmy i obowiązki nasze pełniemy...
Król milcząco skłonił głowę...
— Poniosłem i ja straty dotkliwe — odparł.. — Zginął mój wierny Żegota z Morawicy, niema Krystyana z Ostrowa, Prandoty i Jakóba z Szumska... bronili moich chorągwi i położyli głowy..
Biskup ze smutkiem spoglądał na obnażone trupy wymordowanych Krzyżaków, na których szyjach postronki jeszcze zastrzęgły... któremi ich poduszono.
— Bogdajbyśmy za to drogo i długo nie musieli płacić! — odezwał się — możni są, mocni są, a mściwi i okrutni!
Pozostał kto żyw z wodzów ich? — spytał cicho.
Łokietek z niechęcią wymówił Marszałka imie.
— Jednego jego ocalić mogłem — rzekł — resztę ci wymordowali, którzy na ich niecne morderstwa patrzali.
Biskup natychmiast z konia zsiadłszy, z gromadką swoich ludzi i dodaną mu służbą obozową, poszedł dozorując, aby ciała zebrano i kopano mogiły...
Nad ranem z lasów nadciągnął na pobojowisko pozostawiony w nich obóz królewski. Z nim razem przybyła żona wojewody, która z sercem zbolałem, poszła szukać męża...
Wojewoda na uboczu stał ze swemi.. Wszystek lud jego ochoczo się mięszał z królewskim, on jeden pozostał odosobniony.. W twarzy jego nie tyle widać było radości, co niepokoju...
Pomiędzy wojskiem króla, znajdowało się niemało ziemian, których majętności zniszczyli Krzyżacy.. Winę spustoszenia tego przypisywano wojewodzie. Jego też i Nałęczów, choć się teraz przyłączyli do Łoktka, nie bardzo uprzejmie witano... Wielu się odwracało z pogróżkami i opryskliwem łajaniem.
Nałęcze radzi nie radzi wskazywali na Wincza...
Przebaczono mu było — lecz ci co ucierpieli, strat swoich darować nie mogli.
Wincz też po pierwszem z królem spotkaniu, napastowany pół słowy i wejrzeniami, poszedł z gorzkiem uczuciem schronić się do swojego namiotu i siedział bolejąc nad tem, że się przeszłość zatrzeć nie dała...
Tu zastała go żona nie jakby zwycięzko wyszedł z walki, lecz niemal jako pobitego i upokorzonego...
W milczeniu uścisnął ją. — Czytała w twarzy męża, iż cierpiał.
— Nie dano mi było zginąć — odezwał się — choć pragnąłem śmierci... Ciężkie będzie życie moje...
—  Wszystko przebaczone — przerwała Halka — król łaskaw.
Wojewoda wskazał po za namiot, na kupy, które się snuły.
— A kto im pamięć odejmie?. — rzekł — ci mi nie przebaczą... Król — dodał po przestanku — ciągnie ku Poznaniowi, odstać od niego nie mogę, pójdę i ja.. Ale tam — poproszę, by mi ciężar z ramion zdjął... Nie chcę dowództwa — pragnę spokoju.. Siądziemy na wsi...
Halka pocieszać się go starała, lecz czoło zostało nawisłe chmurami. On sam sobie przebaczyć nie mógł.
Floryan Szary za staraniem Hebdy złożony w jego namiocie, opatrzony przez kanonika Wacława, w strasznéj gorączce marzył o pobojowisku...
Pamiętna opieki, jaką miał nad nią, Halka, natychmiast szukać go poszła, dowiedziawszy się o ranach okrutnych, jakie mu zadano.
Ksiądz Wacław powiadał o nim, iż mógł się wyleczyć z nich, lecz długiego potrzeba było czasu i starania, nimby życie za ocalone uważać można. Król sam pamiętny tego słowa, które na pobojowisku od mężnego rycerza usłyszał, zalecał pieczę mieć nad nim.
Prosto z pod Płowców, Łoktek nie tracąc czasu, wraz z wojewodą ciągnąć musiał do Poznania, aby Czechów uprzedzić...
Biskup Matjasz litościw nad umarłemi, dla rannych téż miał serce ojcowskie, Florjanowi i innym ciężko okaleczonym, których rany spokoju i ducha bezpiecznego potrzebowały, ofiarował schronienie we dworze swym w Brześciu Kujawskim. Tu łatwo ich nawet na noszach przenieść było...
Wojewodzina, która czekać musiała z powrotem do domu, aż by się wojna w Poznańskiem skończyła — schronić się miała z woli męża do Brześcia.
Tak więc Szary, który wprzód nią się opiekował, zyskał teraz w niéj opiekunkę troskliwą.
Brześć i Radziejów napełniły się rannemi — których liczba znaczną była.
Po pierwszem opatrzeniu ran przez kanonika Wacława, i po przebyciu gorączki, a niemocy jaka nastąpiła po niej, Szary, przeciwko wszelkim lekarskim przepowiedniom, w dziwny sposób szybko do zdrowia przychodzić począł.
Obietnica króla, w któréj spełnienie święcie wierzył; niecierpliwość powrotu do domu, zobaczenia żony, dzieci, ojca, dawały mu siłę cudowną, która z każdym dniem rosła.
W izbie dworca biskupiego, leżało ich trzech porąbanych, których wojewodzina odwiedzała codziennie. Jeden z nich Starża, młody był i rękę tylko miał przeciętą, silny i zdrów, przeciez[1] rany mu się jątrzyły i cierpiał więcéj, niż Szary. — Drugi w wieku Florjana ze zgniecionemi nogami, żyć sobie obiecywał, lecz na koń już siąść nie spodziewał się nigdy.
Szary, choć tak straszliwie poszarpany, wierzył w to mocno, że byle zszyte rany się zrosły, zdrów musi być...
Codzień prawie tęskniło mu się tak za domem, a niepokój go ogarniał o sąsiada tak wielki, iż by się był zerwał i jechał na wozie, byle do swoich.
Nie puszczano go.
Biskup Matjasz, co grzebał umarłych, przychodził do nich codzień i uczył cierpliwości.
— Ojcze mój — mówił Florjan całując go w rękę — ja dla siebiebym cierpliwość miał, ale dla żony i dzieci, dla starego ojca, których tam porzuciłem na łasce Bożéj i rodziny méj, trudno mi tu zcierpieć... Na woziebym się dowlókł...
— Drogi złe, zimno okrutne... rany niezgojone — mówił biskup. — Czekajcie...
Wojewodzina, przed którą bolał i skarżył się Szary, w ostatku się jego niepokojowi ulitowała.
Miała wóz i woźniki dobre, ludzi podostatkiem; sama tu zmuszona siedzieć, tęskniła wielce. Gdy Szary począł, obwiązany cały, poruszać się i wstawać na gwałt, aby siłę swą pokazać, rzekła dnia jednego.
— Niema z wami rady, jeźli ks. Wacław dozwoli, odwiozę was żonie.
Gdyby był mógł Szary paść jéj do nóg! lecz z łóżka mu się ciężko podjąć było. Ręce jéj tylko ucałował.
Tegoż dnia kanonik rany opatrzył i na nalegania odpowiedział, jak to lekarze i duchowni zwykli, groźném słowem a szorstko.
— Chcesz się koniecznie zgubić, trudno ci zabronić — rzekł — zamiast pociechy żonie i dzieciom smutek sprawisz... Czekaj aż powiem... Nie zatrzymam dnia jednego, gdy ujrzę, że podróż znieść możesz.
Florjan zmilczał, ale w oczy księdzu patrzał co dnia, a ten się uśmiechał.
Jednego dnia wreście, ręką rzucił, gdy wojewodzina go spytała po cichu i — dał do zrozumienia, że jechać z biedy było można...
Wysłano tedy najlepszy wóz, okryto go kabłąkami i skórami, przyodziano Szarego, i po pożegnaniu, a błogosławieństwie biskupa Matjasza, wojewodzina z nim wyruszyła w drogę.
Jesień była późna, pospieszyć z rannym, choćby i chciano, nie pozwolił lekarz, musiano się wlec noga za nogą. Wojewodzina, miasto na drugim wozie spoczywać, niemal całą drogę, pieszo szła z różańcem w ręku, jakby pielgrzymkę pobożną odbywała.. Była téż to pielgrzymka miłosierdzia.
Florjan leżał osłonięty, coraz to się po cichu ludzi rozpytując, kędy byli, jak się miejsca zwały, ile drogi zrobili...
Jemu podróż wydawała się nieskończoną, a im się bardziéj ku Pilicy zbliżali, tém niepokój rósł.
Zdrowie się nie pogorszyło w drodze, bo je nadzieja utrzymywała.. Uśmiech czasami zjawiał się na bladéj twarzy jego — to go spędzał niepokój.
Wojewodzina, sama w trosce o męża, krzepiła go jak mogła...
— Miłościwa opiekunko moja — rzekł jéj jednego wieczora Florjan, gdy go ludzie na noc do izby znieśli... — Myślę ja sobie ciągle o żonisku i dzieciach... Kto tam wie, czy do nich doszło co już o bitwie, a o mnie pewno żadnéj wieści nie mają. Co się tam z niemi dzieje, jeźli Domna wie, że naszych tylu padło??
Jak mnie tam na wozie im przywieziecie, gotowi pomyśleć, że im trupa odsyłają z pobojowiska...
Półtora dnia powolnéj drogi, jeszcze zostawało do Surdęgi, gdy wojewodzina odezwała się.
— Chcecie, to pojadę przodem do waszéj??
Florjan odpowiedział tylko spojrzeniem wdzięczném.
Nazajutrz wojowodzina[2], starszego sługę zostawiwszy przy Szarym, sama pospieszyła do Surdęgi, jednego dnia się tam dostać spodziewając..
Ludzie, choć im drogę dobrze rozpowiedziano, pobłądzili trochę i noc nadeszła, a Surdęgi widać nie było... W ostatku po przepaścistych groblach i moczarach wlokąc się, wóz złamano, koło pękło i z jednym z czeladzi musiała Halka pieszo iść, szukając schronienia.
Wedle powieści ludzi, zamek miał być niedaleko...
Uradowała się wielce, gdy na pagórku ujrzała zabudowania, a w nich światło. — Nie wątpiła wcale, iż gródek to być musiał, do którego dążyła i, dobiwszy się po grobelce do wrót, słudze stukać kazała...
Wrzawę jakąś słychać było na zamku, dla któréj pewnie, bicie do bramy, nie rychło usłyszano, aż wrótny się zjawił klnąc, z drzazgą w ręku, a za nim kilku strasznych parobków, którzy na widok kobiety samej ze służką — śmiać się okrutnie i do środka wojewodzinę ciągnąć zaczęli.
Przelękła się w pierwszéj chwili, widząc, iż chyba omylić musiała, lecz mężna i przytomna wnet odzyskała odwagę — odparłszy więc groźno tych, co ją za ręce chwytali, poczęła naprzód pytać o Surdęgę...
— Toć to! trafiliście, jak raz... Surdęga jest zaśmiał się jeden z chłopów...
Wojewodzina stała jeszcze w progu, gdy rozpychając gromadę tę, zjawił się mężczyzna, twarzy dzikiéj, porąbanéj, na którego widok wszyscy rozstąpili się i umilkli. Poznała w nim pana...
Śmiało więc ozwała się do niego, z zapytaniem, czy to w istocie Surdęga była...
Zagadnięty nie odpowiedział na to pytanie.
— Powiedźcie mi, kto wy jesteście i jakim sposobem się tu znajdujecie? — rzekł gburowato — ja to naprzód prawo mam wiedzieć...
Spokojnie i wcale nie okazując obawy, wojewodzina odparła...
— Jadę z rannym, z pobojowiska pod Płowcami, gdzie król moc krzyżacką pobił na głowę, a mąż mój, zowie się Wincz z Pomorzan, wojewoda Wielkopolski.
Nachmurzył się słuchając — ten który badał i głową potrząsł...
— Ranny? któż ranny? — spytał...
— Florjan Szary...
Pytający, Nikosz Bąk, rozśmiał się na całe gardło..
— Że go nie zabili — tego... — zawołał.
Wojewodzina z tego wykrzyku domyśliła się, w czyje ręce wpadła, a dość jéj o nim rozpowiadał Florjan. Nie strwożyła się tém jednak...
Zamiast wyrywać się precz, postąpiła dumnie kilka kroków.
— Widzę — rzekła — żem nie trafiła do Surdęgi, jakom chciała, ale pod nieprzyjacielski dach. Przecież żonie wojewody królewskiego i tu odpocząć dadzą...
Nikosz milcząc, cofnął się...
Naprzeciw drzwi stały otworem, w których się świeciło.
Śmiało wojewodzina szła ku nim. Nikosz nasępiony za nią, reszta ludzi prowadziła ich oczyma zdala...
Izba, do któréj weszła Halka, nizka, obwieszona do koła odzieżą, bronią, skórami pobitych zwierząt, miała duże ognisko, na którem ogień płonął z jednéj strony, z drugiéj wysłane było łoże na ziemi. Dwa psy wyciągając się, mruczeniem przyjęły gościa...
Nikosz, jakby jeszcze niepewien był, co pocznie, wskazał miejsce na ławie, sam stojąc przed nią. — Halka usiadła...
— Król pobił Krzyżaków? — zapytał gospodarz.
— Zwycięztwo wielkie Bóg mu dał, starszyzny i rycerstwa zginęło wiele... — rzekła wojewodzina.
— Szary ranny? — hę? — mruknął Nikosz...
— Ranny, ale mu to wyjdzie na dobre, dał Bóg — poczęła wojewodzina spokojnie. — Bił się jak lew... Już pod koniec dnia, gdy posiłki Krzyżakom nadciągały — chciał własną ręką komtura wziąć... Broniący go Krzyżacy trzema włóczniami brzuch mu rozpruli.
— Ha! — rozśmiał się Nikosz...
— Nadjechał potém król — ciągnęła Halka, patrząc na gospodarza — i zobaczywszy go tak strasznie okaleczonym, zawołał.
— Co człowiek ten cierpi... Szary zaś miał jeszcze tyle siły, iż królowi odpowiedział... — Mniéj ja tu cierpę, niż od złego sąsiada!!
Nikosz przerwał takim wykrzykiem, i pięści mu się nagle ścisnęły tak groźno, iż inna by niewiasta ulękła się go — wojewodzina spojrzała nań tylko i dodała.
— Otóż król mu swe słowo pańskie dał na pobojowisku, że go od sąsiada uwolni...
Nikosz, któremu oczy zdawały się z pod powiek wyskakiwać, usta zagryzł i krok się cofnął... Milczał długo...
— Król! król! — wyjęknął szydersko... ale z twarzy i głosu, poznać było można, iż sam przed sobą kłamał odwagę, któréj nie miał.
Począł się wpatrywać w wojewodzinę, niedowierzająco, ale razem trwożliwie.
— Gdzież ranny ten... jest? — zapytał...
— Leczy go królewski doktór, kanonik Wacław w Brześciu na Kujawach — odparła wojewodzina... — Król mu go sam polecił...
Nikosz spojrzał z podełba i znowu mruczeć zaczął.
— Król! król!!
— A cóż król ten, sąsiadowi jego zrobić może? — ozwał się po chwili zadumany...
— Albo to kobieta jak ja, wiedzieć ma?... Jam się podjęła tylko żonie dać znać, że żyw jest — i z tém jechałam do niéj...
Wóz mi się na drodze ułamał.
Nikosz słuchał, dumając ciągle.
— Król! król! — zamruczał pod wąsem...
Ale nie w smak mu pono była ta zapowiedziana opieka pańska. Zawrócił się od ognia wgłąb izby kilka kroków, przyszedł bliżéj i wojewodzinie się przypatrywał bacznie.
Walka jakaś w nim, toczyła się widocznie, która dlań była nieprzyjemną.
— Jakeście ludzcy — rzekła Halka po chwili — pomóżcie mi, abym się do Surdęgi dostać mogła.
— A mnie co wy i Surdęga waszal[3] — zżymając ramionami zawołał nagle Nikosz. Może to ja jestem tym sąsiadem, na którego ten pies, co go trzy krzyżackie włócznie nie dobiły, skarżył się królowi?.. To ja za to, że on na mnie nasadził króla, będę wam pomagał dla niego?
Rozśmiał się na głos...
— Gdybyście to uczynili, rozum byście mieli, nie powiem już więcej... bo lepiéj wam pono króla nie gniewać i nie drażnić. Mały on jest, ale ręce długie ma...
— Jakby to wszystko prawda była! — ze śmiechem odparł Nikosz...
— Wolno wam wierzyć lub nie — zawołała wojewodzina. — Czyńcie jak wam lepiéj.
I zamilkła dumnie, Nikosz popatrzył na nią. Dziwném mu się to zdawało, że słaba, jedna kobieta, w jego rękach będąca, wcale się go lękać nie zdawała, i takie męztwo okazywała.
Mięszało go to widocznie — przeszedł w koniec izby zamyślony, mrucząc coś sam do siebie.
Wojewodzina wstała z ławy, otrzęsła nieco obmokłe suknie, zwróciła się ku niemu.
— Dacie mi ludzi do pomocy?? — zapytała.
Nikosz podumał znowu.
— Ludziom i mnie, trzeba za to zapłacić — rzekł gburowato. — Innego czasu i z was by mi się okup należał, bo odemnie nikt tak nie wyszedł bezkarnie... — dodał patrząc na nią — ale z babami wojować nie chcę...
Zapłacicie — poślę po wóz ludzi.
— Zapłacę — cóż mam robić! jeźli u was taka gościnność! — odezwała się wojewodzina.
— Jam nie chłop, abym przewód dawał darmo — ofuknął Nikosz...
— Zapłacę — potwierdziła Halka...
Nikosz ku drzwiom podszedłszy, wychylił głowę i na swoich huknął. Czekali oni w pobliżu, może innego spodziewając się końca, gdy im kazał światło wziąć i wozu pójść szukać...
Stało się, jak zlecił. Tymczasem udobruchany nieco gospodarz, może napomnieniem o gościnności zawstydzony, jedzenie kazał podać...
Sam stał nieco opodal i znowu o Florjana, o rany jego, o przygodę i rozmowę z królem rozpytywać począł. Wojewodzina powtórzyła mu, co powiedziała wprzódy, rozwodząc się nad tém, jak król sam wielkie miał o rannym staranie.
Nikosz mruczał — król! — śmiał się, ale jednak niepokój go ogarniał.
Dawszy się posilić wojewodzinie, sam potem ogień na kominie przykładał i po troszę jéj służył — zbywszy się pierwszéj swéj gburowatości.
Na ostatek o sobie mówić zaczął z żalem i bólem wielkim, że mu sąsiad wziął, co on najdroższego miał, że gdyby nie on, Domny by był dostał i na ziemianina takiego wyszedł, jako drudzy...
— Zalał mi on za skórą, com nie miał mu oddać! — zawołał... — Król nie wie nic.. niechby mnie posłuchał...
Złagodniał wreście, na świat i ludzi tylko narzekać poczynając, gdy służba wóz wojewodzinéj przyprowadziła. Nie upominając się już o zapłatę Nikosz, koło podprawić kazał i dał przewodnika do Surdęgi...







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przecież.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wojewodzina.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wasza!.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.