Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom I/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jesienią
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Nazajutrz nie o swej godzinie zwykłej wstał i wyszedł z sypialni pan Krzysztof. W pierwszej izbie stary sługa już był oddawna przygotował skromne śniadanie, pootwierał okna, świeże kwiaty poustawiał w otłuczonych puharach starych i chodził dosyć głośno, aby pana, o którego długi sen był niespokojnym, przebudzić. Pan Krzysztof nie spał dawno, siedział zamyślony, zapomniawszy o śniadaniu. Zniecierpliwiło go w końcu stukanie i wyszedł.
Spojrzeli na siebie; starego sługi oczów nie uszło iż wieczór i noc niezmiernie pana zmieniły; był blady, spokojne rysy jego twarzy, wypogodzonej i surowej, namiętnie się pofałdowały i ściągnęły, oczy biegały jakby przelękłe. Poszedł wprost nic nie mówiąc do stolika. Staszuk wysunął się po herbatę. Kawałek razowego chleba i sztuczka masła była zwykłą ranną przekąską anachorety. Dziś mu się ani pić, ani jeść nie chciało. Był cały wzburzony i nie rad z siebie; czuł się wyrzuconym ze zwykłego toru życia; dręczyło go, że panowania nad sobą odzyskać nie mógł; poświęcić pracy nad sobą pół życia i widzieć ją zburzoną w końcu, upokarza człowieka.
Ze wzgardą patrzał na własne serce.
Co począć? czem się leczyć! nie wiedział sam. Zostawić czasowi ukojenie? Tak; lecz tymczasem potrzeba było cierpieć.
Umysł ludzki i serce, które w potrzebie posługują się chętnie sofizmatami, nastręczały mu uporczywie myśl, którą odtrącało sumienie, jako fałszywą i niebezpieczną.
Pan Krzysztof rozumowaniem niby doszedł do tego, że mógł się uleczyć od wspomnień, idąc sam naprzeciw rzeczywistości, stawiąc jej czoło, jednem słowem, starając się widzieć Wandę.
— Musiała się tak zmienić jak ja; serce, lice, myśli, charakter, nie mogły przetrwać próby czynnego życia, nie przerastając w coś innego. Zabiję starą miłość widokiem zmienności człowieka.
Myśl ta, chociaż uparcie wracała, odepchniętą została, pan Krzysztof po śniadaniu, chociaż się czuł osłabionym, postanowił wyjść w las i ze znużeniem ciała uspokoić duszę. Śpiesznie wypił filiżankę herbaty, wstał i zabrawszy torbę i strzelbę, świsnął na Hermesa młodego, który nań czekał niecierpliwie i szczekaniem niecierpliwość swą tłómaczył.
Już stał w ganku pan Krzysztof, gdy z bramy ujrzał wysuwającą się postać nieznajomą, idącą powoli ku zamkowi. Gość był tu tak rzadkim, że pan Krzysztof niemal osłupiał zobaczywszy go. Mocno zniecierpliwiony cofnął się natychmiast do sieni, zawołał Staszuka i z największą w głosie gorączką, zawołał:
— Jest ktoś obcy, idź-że mu powiedz, że ja nikogo nie przyjmuję, że mnie nie ma, pokaż mu drogę, daj mu co zechce, byleby mi pokój dali.
To mówiąc cofnął się w głąb’ sieni. Staszuk pogładziwszy łysinę, z powagą ambassadora wyszedł w ganek. Nieznany gość stał właśnie wśród pustego dziedzińca i rozglądał się do koła.
Był to mężczyzna mniej więcej w wieku pana Krzysztofa; lecz wcale od niego różnej powierzchowności i aż do zbytku na lata, jakie miał, wytwornie ubrany. Twarz zachowała niewiele świeżości, lecz znać było niezmierne staranie, aby zaradzić wyrządzonym przez wiek szkodom. Wąsik po młodemu podkręcony do góry z pewną fantazyą, nadawał wyraz rycerski fizyognomii nieco pomarszczonej, dosyć rumianej i wesołej. Małe oczki biegały żywo i razem z ustami śmiały się, pewnym rodzajem tego konwencyonalnego, zalecającego się uśmieszku, którego ludzie się uczą ciągle będąc na świecie i starając się drugim przypodobać.
Uśmiech ten nie oznaczał wesołości może trochę zawierał szyderstwa, co się w zmarszczkach koło ust kryło, był strojem twarzy i szyldem łatwego charakteru. Rysy dosyć ładne mimo zwiędnięcia, nie mówiły zresztą wiele, oprócz, że człowiek co je nosił, był niegdyś piękny, dobrze o tem wiedział i do dziś dnia pamiętał.
Surducik ranny, kamizelka, kapelusik na bakier, samo sztywne trzymanie się przybyłego, czyniły go mimo lat młodym. W ręku trzymał laseczkę bardzo elegancką i jedną rękawiczkę.
Gdy Staszuk pokazał się w ganku, szybko uchwycił wiszące na sznureczku szkiełko i przez nie spojrzał na niego. Stary się skrzywił, mocno mu się to niepodobało. Bez szkła widział, że to był ktoś nieznajomy i natręt, postanowił go bez litości odprawić. Zszedł ze wschodów i milczący przybliżył się do stojącego gościa, na którego psy zdala szczekały.
— Powiedziano mi, że tu mieszka pan Krzysztof Pobóg? — spytał.
— Albo co? — rzekł Staszuk kładąc ręce w kieszenie.
— Chciałbym się widzieć z panem!
— Pan się niewiduje z nikim? ba! jak z kim, ze mną się musi zobaczyć!
— A kiedy z nikim się nie widuje.
Ruszenie ramionami odpowiedziało.
— Ciotecznym bratem jestem; powiedz mu, że przybył Teodor Męczyński.
— Komuż ja to mam powiedzieć, kiedy pana nie ma w domu.
— Nie ma w domu? kogóż widziałem w ganku wchodząc? — zapytał pan Teodor.
— Albo ja wiem — mruknął sługa — dosyć, że pana nie ma, pan na polowaniu.
Na polowaniu? Kiedyż wróci?
— W nocy może, albo jutro, a czasem i tydzień w lesie nocuje, jak od fantazyi, przecież mu to wolno.
Pan Teodor okręcił się nic nie mówiąc.
— Wiem — rzekł kwaśno nieco — iż Krzyś nie lubi ludzi, ale co innego ludzie tam jacyś, a ja... ja się z nim widzieć muszę. Żeby go nie miało być w domu nie wierzę. Idź mu waćpan powiedz, że przyjechał Męczyński, i że się z nim widzieć żąda koniecznie.
Staszuk stał nie ruszając się.
— Nie wiem gdzie pan — rzekł w końcu.
— Dobrze, więc daj mi gdzie spocząć, czekać będę aż powróci.
— Wszystko pozamykane, pan klucze zabiera, tu się nie ma gdzie podziać.
Pan Teodor rozśmiał się i przeszedł po dziedzińcu.
— To zabawne — zawołał — to prawdziwie zabawne! Mówili mi wiele o jego dziwactwach, ale tegom się nie spodziewał. Bardzo oryginalne.
To mówiąc, dobył cygara z kieszeni surduta i bacznie się mu przypatrując, rozpoczął przygotowanie do palenia, jakby już Staszuka nie widział. Systematycznie bardzo poślinił, obciął, obwinął kończyk cygara, dobył zapałek i pociągnąwszy parę razy, zwolna w dziedzińcu rozpoczął przechadzkę. Staszuk stał na straży od ganku. Zdawał się namyślać co począć.
W lewo była część kamiennego muru obalona, i kupa kamieni przy niej, swobodnie się tu rozgościł i siadł pan Teodor, jak w domu. Oglądał przez szkiełko zamek, patrzał na stojącego Staszuka i oddychał miłem wiosennem powietrzem.
Stary sługa, którego środki obronne się wyczerpały, stał mocno zmięszany, nie umiejąc już radzić. Chciałby był do pana pójść po radę, ale miarkując z obejścia się pana Męczyńskiego, można go było posądzić, że z nieobecności skorzysta, aby szturmem wtargnąć do domu. Staszuk pomyślał, że w poufalszą wdając się rozmowę, może przekonać wreszcie natręta, iż upór do niczego nie doprowadzi. Począł więc kołując, z pozorną obojętnością, zbliżać się ku siedzącemu, który nań wcale nie zważał.
— Pan nie rychło powróci — począł po cichu — wczoraj bardzo się zniecierpliwił i namęczył, to teraz jak w las uciekł, nie prędko go się doczekamy.
— Hm! tak sądzisz? — spytał Męczyński. — Postarzał bardzo?
Staszuk na to niechciał odpowiadać.
— Pan ludzi nie lubi — rzekł cicho — a tu właśnie wczoraj zmuszony był z panem Pawłem się... się tego...
Niechciał, czy nieumiał się wyrazić Staszuk... i powtarzał się tego.
— A! był wczoraj pan Paweł... — rzekł Teodor — osobliwszy traf, że ja zaraz po nim przyjechałem, wolałbym go był wyprzedzić, ale co innego Paweł, z którym nigdy dobrze nie byli, co innego ja, którym go kochał jak brata.
— Ale kilkanaście lat pana tu nie było.
— A tak! tak, zagranicą, i różnie się włóczyłem, w kraju też nie mieszkałem, a na listy nigdy mi nie odpowiadał.
— Nikomu — odezwał się Staszuk — to u nas prawo... a co listów jaśnie pan nieczytając w komin porzucał...
Teodor spojrzał.
— Cóż mu to? bzik? co?
— Chowaj Boże — odezwał się oburzony sługa — dla czego ma być bzik? My z ludźmi nie żyjemy i żyć nie chcemy... Jak co komu służy.
Ta liczba mnoga i powaga Staszuka snać rozśmieszyły gościa, który wyjąwszy z ust cygaro, patrzał przez szkiełko, bawiąc się starym...
— Dalipan! to przedziwne! c’est unique!
Staszuk z powagą zawtórował:
— Unika, tak... unikamy ludzi i dobrze nam z tém.
— A z kimże żyjecie? — spytał Teodor.
— Z lasem i z Panem Bogiem — rzekł sługa.
Teodor się śmiał ciągle.
— Komedya! — zawołał — komedya. — I te kilkanaście lat całeście tu tak przesiedzieli?
— A cóż —?
Podróżny wstał z kamieni i chodząc spoglądał na okolice.
— Bardzo to ładne... dzikie... ciche — ale tu żyć,w téj ruinie... Co? seryo go widzieć nie będę?
Staszuk ramionami ruszył.
— Już to darmo... gdyby go pan i zastał, to by uciekł. Cóż mu zrobić, kiedy nikogo niechce.
W milczeniu znowu dziedziniec przeszli, i pan Teodor znalazł się w ganku. Nie mówiąc nic Staszukowi, począł wchodzić po wschodach bez ceremonii. Stary sługa był w najokropniejszem położeniu; niepodobna mu było odpędzić, wzbronić... a w sieni o dwa kroki mógł się oczekujący na odprawę gościa, znajdować pan Krzysztof. Gość zajrzał w sień pustą i na wschody rzucił okiem.
— Co za pustka! — rzekł obojętnie — a wy, mości, jakże się zowiecie? wy gdzie mieszkacie?
— Stanisław Chwościcki, do usług — odparł stary — ja tam mam swoją dziurę...
— Niemożna u was spocząć?
— To już panu tu lepiéj... tu lepiéj.
Nie słuchając odpowiedzi, Teodor do sieni wszedł i po niej rozpoczął przechadzkę, po sklepieniach rzucając oczyma.
— Styl to ma! ale dziura! ruina! — mówił jakby sam do siebie i doszedłszy do wschodów, zamyślony już się wspinał ku górze.
Drzwi na górze były otwarte. Staszuk wyprzedzić nie mógł, by je zamknąć, a ów brat cioteczny żadnéj nie robił ceremonii i o pozwolenie pytać nie myślał.
Staszukowi czoło się pofałdowało.
— Ale tam na górze nie ma nic — pozamykano... proszę pana.
— Drzwi ci nie wyłamię, chciałem się trochę rozpatrzeć — rzekł spokojnie przybyły.
Nie było sposobu.
Krok za krokiem, zwolna wsunął się aż do drzwi mieszkania Krzysztofa gość, pocisnął starą klamkę i rzekł:
— A widzicie — otwarte.
Staszuk już nic nie odpowiedział — o burzy myślał, która nań spaść miała. Co się stało z panem, nie wiedział. Rzuciwszy okiem na przedpokój, tak samo jak drzwi pierwsze, otworzył sobie drugie podróżny, i stanął w progu.
Naprzeciw niego, zrzuciwszy już strzelbę z ramienia i torbę, z twarzą gniewną, stał pan Krzysztof. Śmiejące się rysy pana Męczyńskiego przybrały jak najweselszy wyraz, otworzył ręce i krzyknął.
— Krzyś! Krzyś! nie poznajesz mnie?!
Dziwnym, a może dla obu niespodzianym fenomenem, pan Krzysztof, który chciał się gniewać, który miał jak najmocniejsze postanowienie odepchnąć natręta, poznawszy Teodora, może wczorajszemi wspomnieniami rozkołysany, złagodniał.
— Teodor! ty tu! — odparł.
— Ja! ja, mój Krzysiu! po wielu przygodach... na rodzinnéj ziemi, nieco podstarzały włóczęga... O mój Boże, cośmy to przeżyli.
— Cośmy przeżyli! — powtórzył Krzysztof — i widzisz jak mnie znajdujesz.
— A! to dla mnie nie było zupełną niespodzianką; mówiono mi, spodziewałem się nieco. Twój towarzysz wygnania i wierny sługa, wraz z dwoma psami, chcieli mnie koniecznie wypędzić; nie dałem się, byłem pewny, że przecież klauzura, jakiéj się poddałeś, nie zabroni ci widzieć się i mówić zemną.
Postąpił bliżej, podali sobie ręce; pan Krzysztof uczuł się słabym i uległ.
Wprędce jednak przyszło mu namyśl, iż rozmowa i widzenie się z Teodorem na nowo wspomnienia ożywić i rozbudzić mogą, podchwycił więc z rodzajem niecierpliwości:
— Niepotrzebnie jednak ciekawość cię tu sprowadziła.
— Nie ciekawość, ale przyjaźń.
— Dziękuję ci — ale mi oddasz niewielką ulgę — ja chcę o wszystkiem zapomnieć.
— Dla czego? — zapytał siadając wygodnie pan Teodor.
Pytanie to długo zostało bez odpowiedzi.
— Znasz ty nasze dzieje? — rzekł w końcu z pewną patetycznością samotnikom właściwą, gospodarz. — Przybiła mnie ruina rodziny, której zaradzić nie mogłem, przybiło postępowanie brata... wszystko.. Pragnąłem odzyskać spokój, znalazłem go w tym grobie, nie należę do świata żywych... jestem trupem; a trupa się budzić nie godzi, bo on się światu nie zdał na nic, a wracając doń, cierpi.
— Bardzo pięknie to powiedziałeś — ozwał śmiejąc się pan Teodor — c’est charmant, mais e’est exagéré. Jesteś jakiś ekscytowany. Wiem, że tu wczoraj był Paweł, to cię wzburzyło... uspokój się, ja ci przeczyć, ani się sprzeczać nie będę. A votre aise — kończył. — Każdy sobie obiera tryb życia, z jakim mu lepiej. Ale cóż znowu tak bardzo masz przeciwko Pawłowi?
— Wszystko! wszystko! — począł Krzysztof. — Paweł szlachcicem nie jest, zerwał z tradycyami rodzinnemi, zawalał się, zbrukał... brata w nim nie mam! Handlarz jest, żyd...
Męczyński się uśmiechał.
— Ale mój Krzysiu — rzekł — gdybyśmy tę naszę godność nosić chcieli i okrywać podartym płaszczem, musielibyśmy, jak ty, żyć na pustyni. Chcesz, by ci nie broniono postępować jak się podoba, zostaw drugim tę swobodę. Paweł, jak słyszałem, odzyskał i odrobił całą fortunę. Nie widziałem go dotąd. Wróciwszy do kraju, do ciebie pierwszego przybywam.
— Nie widziałeś Pawła?
— Nie — mówił Teodor — nie śpieszyłem z tém. Nie mam dla niego i nie miałem nigdy tej sympatyi, jaką od dzieciństwa zachowuję dla ciebie. Kilkanaście lat nie byłem w kraju, wiesz, że żyłem za granicą. W końcu trzeba było Zieleniewszczyznę zobaczyć, i co tam dzierżawca robi, bo by się już miał za dziedzica...
Krzysztof zmilczał.
Po chwilce gość mówił dalej, jakby dziwactwo Krzysia nie wchodziło wcale w rachunek, rozmawiał z nim, nie zważając na nie.
— I ja też po powrocie prawie tu jak ty jestem obcym. Jesuis depaysé... ludzi z moich czasów mało zostało.
Ciągłe milczenie pana Krzysztofa nie zrażało gościa; począł przechadzać się z cygarem po pokoju i oknami wyglądać... Oczyma gospodarz chodził za nim.
— Ta twoja pustelnia, biedna, odarta, ale wcale ładna.
Odwrócił się i uśmiechnął.
— Wystaw sobie... Wandzię twoją widziałem!
Na te słowa Krzysztof się porwał i wybuchnął:
— Dla czegóż moją! proszę cię, ani słowa!
— Dziwactwo! — mówił Teodor.
W tej chwili odwracając się, spojrzał mimowolnie na twarz Krzysztofowi, przeląkł się i umilkł... Krzysztof stał w płomieniach i nagle zbladł jak trup, drżał cały.
— Przepraszam cię — nie wiedziałem, że to na tobie takie uczyni wrażenie; milczę...
Zdaje się, że te słowa spokojnie wyrzeczone, uspokoiły nieco gospodarza, który ręką powiódł po czole i chcąc przerwać rozmowę, spytał czy nie będzie co jadł pan Teodor.
— Nic osobliwego dać ci nie mogę, bo żyję jak anachoreta — począł uśmiechając się z przymusem — ale chleb i masło, herbatę, a może słomkę z wczorajszego polowania znajdziemy.
— Nie byłbym od tego, żeby co zjeść — niechcę cię nudzić tylko — odezwał się Teodor. — Wiesz co, przyjąłeś mnie i tak wyjątkowo, łaskawie, po bratersku, uczyń dla mnie jeszcze jeden wyjątek. Zamiast się kłopotać przyjęciem, usiądź ze mną do powozu, jedź do mnie. Nikt u mnie nie bywa, nie przyjmę nikogo, pogadamy z sobą... tu... tu...
— Wiem, że tu niewygodnie i biednie — odparł żywo Krzysztof — ale, daruj mi, jechać nie mogę. Nie jeżdżę nigdzie, nie wychodzę za kraj mojego lasu... nie chcę oko w oko stanąć znowu z miejscami, co mi przeszłość przypominają.
— To słabość — przerwał pan Teodor — jesteś pewnie silniejszym, niż ci się zdaje, mój Krzysiu, tyle lat! tyle lat!
— Słuchaj — zawołał gospodarz — dla ciebie to były długie lata wrażeń, ruchu, życia, dla tego one w tobie wszystko zatarły. Ja żyłem zasklepiony, i dzisiejszy dzień graniczy jeszcze we mnie z katastrofą przytomną mi, jakbym ją przeżył wczoraj dopiero. Czas jest warunkowym, dla jednych długim, krótkim dla innych... nieruchomym dla tych co mu płynąć dają, nic na nim nie zapisując... Dla tego ja draźliwym jestem, jestem nieszczęśliwym — i...
Przerwał pan Krzysztof nagle, chociaż brat słuchał go z uwagą. Spostrzegł uśmiech na jego ustach — uląkł się.
— Nie śmiej się ze mnie — zamknął.
— Ja? z ciebie? mój Krzysiu; ja chyba z siebie się śmieję; ty dla mnie jesteś fenomenem uwielbienia godnym! Jam zestarzał, tyś młody... w tobie zaoszczędzone uczucia grają jeszcze pieśń poranną, we mnie cisza nocna; ja nic nie czuję, mnie nic nie obchodzi.
— Tego ci zazdroszczę — odparł Krzysztof.
— Wpadliśmy na rozmowę, która nas obu zachmurzy — począł Teodor — zmieńmy ją.
Zamilkli obaj. Gospodarz zawołał Staszuka i coś mu szepnął na ucho; stary, który się wybuchu spodziewał, patrzał na obu i niezmiernie był zdziwiony, widząc ich w tak dobrym stosunku. To go ucieszyło; pobiegł co rychlej z rozkazami pana i zostawił ich samych.
Co się działo ze zdziczałym mieszkańcem zamczyska, wyrazić trudno; zrazu czuł się wzburzonym mocno, zwolna uspokajało się w nim wszystko; czuł się pociągnionym do Teodora i obawiał się go razem, lękał się bowiem, ażeby mu z sobą zmiany życia nie przyniósł.
Teodor ze swym uśmiechem ironicznym przypatrywał mu się ciekawie.
— Wiesz — rzekł — nie mogę powiedzieć, żebyś nie postarzał trochę; lecz, doprawdy, zachowałeś w twarzy nawet więcej młodości nademnie. Wyglądasz dobrze, jak na anachoretę co żyje o razowym chlebie, na mnie znać, żem lat tyle zmarnował... ty i ona...
Krzysztof brew namarszczył ostro, Teodor zamilkł.
— Mój Krzysiu — odezwał się, spojrzawszy mu w oczy — dawno pewnie miłość twa ostygnąć musiała; dla czegóż o niej wspomnieć nie dozwalasz?
Ta uwaga może sprawiła, iż gospodarz odwrócił się, udając obojętność.
— Mów — rzekł sucho.
— Wystaw sobie, żem przybywszy tu, dopiero o losach tej pięknéj Wandzi się dowiedział... Eugeniusza znałem, dziwi mnie, żem się z niemi nigdy zagranicą nie spotkał. To musiała być nieszczęśliwa kobieta, bo Genio, doskonały chłopak w męzkiem towarzystwie, bon garçon dans toute l’acception du mot, na męża dla tak poważnej kobiety, a nawet dla żadnéj, nie był stworzony. Był doskonałym w rolach kochanków i to nie długich! Zmarło mu się słyszę na suchoty... ale też żył... żył... Co ta kobieta z nim wycierpieć musiała... Mój dzierżawca, prosty ale bardzo roztropny człowiek, który mnie bawić usiłuje, i u którego o wszystkich rozpytywałem, pierwszy mi o jéj losach dał wiadomość. Ciekawość mnie wzięła okrutna tę śliczną Wandzię zobaczyć, po tylu latach.
Pan Krzysztof na pół zwrócony ku oknu, choć słuchał, udawał że był swoją fajką zajęty, kilka razy zmierzył go oczyma mówiący, i ciągnął dalej, widząc, że się uspokoił.
— Wyobrażałem ją sobie zmienioną... Dwie mile ogromne odemnie do Zamostowa... opętane... Wybrałem się rano, przybyłem około południa... miejsce musisz znać...
— Przed wieki przejeżdżałem parę razy — cicho, spuszczając głowę, zamruczał Krzysztof.
— Jabym miejsca nie poznał — ciągnął pan Teodor — zmieniło się na korzyść. Pałac stary wyświeżony, park przepyszny, rezydencya pańska, a wszędzie znać tę rękę niewieścią, co chce i musi tworzyć piękno i niem się otaczać. Kazałem się zameldować; wprowadzono mnie do salonu, po dość długiem oczekiwaniu — wyszła.
Krzysztof się mimowolnie odwrócił i począł patrzeć jak w tęczę na Teodora, który ciągnął dalej obojętnie.
— Wiesz, żem osłupiał; nic nie straciła piękna Wandzia, stała się tylko najpiękniejszą w świecie Wandą; poważnie, smutnie powitała we mnie dawnego znajomego. Znalazłem przy niej tylko jakąś daleką krewnę, podobno starą pannę i w pretensyach... Dziwna jej piękność zdaje się nieśmiertelną; ten sam uśmiech ust i łza w oku, ten głos jakiś...
Gospodarz odwrócił się i przerwał.
— Mój Teodorze, dosyć tego opisu, proszę cię...
— Kończę... nie mówiliśmy tylko o rzeczach obojętnych. Wydała mi się zrezygnowaną i prawie szczęśliwą...
Dla obu w porę oznajmił Staszuk na prędce stworzone śniadanie; wyszli więc do pokoju naprzeciw.
Uderzyło gościa ubóstwo i opuszczenie.
— Chyba dobrowolnie — rzekł — tak się obchodzisz małem.
— Nie — odpowiedział z dumą Krzysztof — mam mało, nawykłem do małego i szczęśliwy jestem, żem się nauczył nie potrzebować więcej. Wasz wiek wzgardził stoicyzmem starożytnych i chrześciańską skromnością obyczaju, uczyniliście się niewolnikami nałogów i potrzeb sztucznych. Pragnęliście niemi pomnożyć liczbę wrażeń i rozkoszy, stworzyliście tylko cierpienia więcej.
— Maksymy anachorety — rozśmiał się Teodor — ja ci się przyznam, że i zbytek lubię, i życia radbym używał.
— Jesteś jak wszyscy...
Śniadanie w istocie mogło wywołać tę uwagę; w domu była wprawdzie słomka i tę upieczono, ale do niej tylko chleb razowy, masło i jaja dodano. Wszystko to na otłuczonych starych talerzach i na grubej bieliźnie.
Gość bystro spoglądał i uważał wszystko, nic oka jego nie uchodziło; rozmowę począł o lesie, o drogach, o okolicy, kraju w którym nie był oddawna i nią potrafił nawet pana Krzysztofa rozruszać. Chociaż od tak bardzo dawna się nie widzieli, stosunek ów młodzieńczy, pamięć trzpiotowatego Todzia, oddziaływały na Krzysztofa i czyniły go cierpliwym. Uśmiechał się nawet.
Przy Staszuku, który krzątając się, przysłuchiwał z podziwieniem rozmowie, jaka od dawna się nie obiła o mury starej a cichej ruiny, nic ważniejszego mówić nie było można. Po śniadaniu zażądał gość kawy. Sługa spojrzał na pana, on nań wzajemnie, była chwila zakłopotania — gospodarz kawy nie pijał, nie znajdowała się w domu. Teodor domyślił się tego i sam za kawę podziękowawszy, wstał, przechodząc znowu naprzeciw, gdzie się na starej kanapce pod oknem jak najwygodniej umieścił z cygarem.
— No, wiesz Krzysiu — rzekł, podparłszy się na ręku — zgadnij, po co ja do kraju powróciłem? proszę cię, zgadnij!!
— Ażeby gospodarstwo zobaczyć w Zieleniewszczyznie!
— No — swoją drogą, tak... to pewna.. ale między nami mówiąc... powód był inny.
— Inny? to go nie odgadnę — odparł Krzysztof.
— Jesteśmy jednolatki — mówił daléj elegant — chociaż ty z własnej winy w tem kamiennem pudełku zamknąwszy się, daleko rychłej zrzekłeś się młodości odemnie. Będziesz się może śmiał ze mnie... ale wróciłem do kraju w myśli... ożenienia?
Krzysztof, który z fajką chodził po pokoju, odwrócił się i stanął osłupiały, wyjął ją z ust i parsknął po chwili ironicznym śmiechem.
— Żartujesz! — rzekł — oblicz się z metryką! Co ci to? Rozumiem ożenienie z namiętności, z uczucia, z rachuby, z obowiązku, na gorąco i na zimno, ale nie pojmuję go w twoim wieku, gdy kobiecie możesz tylko ofiarować kalekę i zniszczoną resztkę człowieka do pielęgnowania. W młodości, nawet małżeństwo bez przywiązania daje nadzieję, że się człowieka do jarzma nałoży; ale tobie! tobie!
— Wszystko to sobie mówiłem sam; cóż chcesz? okrutnie mi nudno na świecie. Jestem sam, a przytem kobiety lubię; bez kobiety żyć nie mogę; teraz one zaczynają uciekać przedemną, myślę więc wziąć taką, któraby z obowiązku dotrzymała mi towarzystwa.
Krzyś stary ramionami ruszył. — To wprost śmieszne jeśli nie gorzej — zawołał — myślę, że ci fantazya przejdzie jak inne..
— Szczęśliwy człowiecze — odezwał się Teodor powoli jakby sam do siebie, patrzając za okno — tyś był zawsze i dowiodłeś tego życiem, żeś umiał być panem siebie; ja przeciwnie. Sam niewiem, serce czy fantazya gnały mnie do szukania niemożliwych ideałów czy ideału. Na tem polowaniu na nic spędziłem wiek, znużyłem się, sam nie wiem co począć, chcę się zmusić do porządnego, szlacheckiego życia i szczęścia. Nazwij to wreszcie jak chcesz, muszę się ożenić... Strasznie mi na świecie nudno... Wiesz, że nawet po części dla tego przybyłem tu, aby cię spytać...
Tu się zawahał nieco.
— O co? — przerwał Krzysztof.
— Czy nie masz myśli odnowienia znajomości i amorów z Wandą, i żenienia się z nią?
— Ja? żenić się! Oszalałeś! — rozśmiał się Krzysztof.
— Bo jeżeli ty rezygnujesz — wiesz, jam się gotów o nią starać.
Rysy słuchającego zmarszczyły się i w mgnieniu oka rozpogodziły; ironiczny uśmiech skrzywił usta.
— Na to mi odpowiedzieć trudno — rzekł sucho — staraj się; lecz pomyśl, co jej przynosisz i czy się to godzi? Niewiem jak te lata spędziłeś, sam mówisz, że dosyć burzliwie, połamane szczątki serca, niedobitki człowieka chcesz złożyć u jej stóp; a gdzież sumienie?
— Przepraszam cię; serce i uczucie wcale się we mnie nie wyczerpało — mówił Teodor — okrutnie się czuję młodym.
Zamilkli obaj; rozmowa się urwała, ukradkiem oczyma się śledzili. Krzysztof spoważniał i chodził zasępiony.
Po chwili jednak gość począł półgłosem.
— Wandzia mi się podoba... wiek dla mnie stosowny, imię, majątek, wszystko... Była nieszczęśliwą, więc nie będzie wymagającą... ja wezmę sobie za punkt honoru być wiernym mężem...
— I sądzisz, że ona cię zechce? — zapytał ponuro Krzyś.
— A dla czegóżby nie? W młodości kobieta marzy, później rachuje... jestem dla niej stosownym mężem i dobrym będę towarzyszem. Do miłości eterycznej nie mam pretensyi, ale stowarzyszenie wzajemnej pomocy wybornie założyć możemy. Zresztą — wtrącił — to są jeszcze rzeczy nad któremi namyśleć się należy; projekta mi się snują różne, jedno tylko stałe mam postanowienie — ożenienia. Z kim? zobaczę. Łatwoby mi było wziąć młodą panienkę, tego się lękam, choć one się bardzo prędko starzeją... zbyt starej baby sobie nie życzę... Wandzia...
— Uczyń-że mi tę łaskę i nie mów o niej — rzekł Krzysztof.
Zamilkli obaj.
Teodor począł znowu nalegać, aby jechali do Zieleniewszczyzny, ale Krzysztof oparł się stanowczo...
Mówili o rzeczach dawnych, potem Teodor opowiadał o różnych własnych przygodach, naostatek gdy się wszystkie przedmioty wyczerpały, wstał i począł się żegnać.
— Słuchaj-no — odezwał się trzymając rękę gospodarza — żyj sobie jak chcesz dla drugich, ze mną musisz po staremu. Musisz mi dać pozwolenie zaglądania do siebie; od tego nie odstępuję... — Spojrzał mu w oczy. — Od czasu do czasu zajrzę tutaj!
— Ja często się włóczę po lesie — rzekł Krzysztof.
— No — znajdę nie znajdę, próbować będę. Nudzę się; z tobą jestem jak z bratem... Gdybyś ty chciał zajrzeć do mnie.
— Nie mogę — odparł stanowczo Krzyś.
Z wielkiem zawsze podziwieniem dla Staszuka, gospodarz wychodzącego przeprowadził nietylko do ganku, za bramę, ale zszedł z nim rozmawiając z pagórka i nie wrócił, aż w dali powóz na drodze stojący zobaczył. Pożegnali się tu serdecznie. Straciwszy z oczów Teodora, szybkim krokiem udał się pan Krzysztof do zamku. Twarz jego przybrała znowu wyraz posępny i zamyślony. Dwa te dni i dwa spotkania wzburzyły go i napełniły niepokojem. Miał mocne postanowienie szukania na to ratunku, nie znalazł innego nad samotność; zawołał sługę.
— Strzelbę mi podaj i torbę — rzekł — idę w las, niewiem kiedy powrócę — być może, iż dni kilka w domu nie będę. Jeśliby kto przybył, przysłał, odpowiesz, że mnie nie ma i że niewiesz kiedy powrócę. Rozumiesz?
— A jużcić! — westchnął Staszuk.
Stojący w ganku stary sługa zobaczył pana, który Hermesa z sobą zawołał, spuszczającego się najkrótszą drożyną w las i po chwili znikł mu już z oczu.
Machnął ręką: zamruczał coś pod nosem, starszy Hermes, który zostawał zawsze na gospodarstwie, przyszedł ziewając do towarzysza. Staszuk go pogłaskał, i oba razem wsunęli się do cichej pustki.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.