Kajtuś czarodziej/Rozdział osiemnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
W twierdzy wodza czarnoksiężników. — Autor tłumaczy czytelnikowi, dlaczego wykreślił wiele z tego rozdziału. — ....... — Zosia uwięziona.

Napróżno Kajtuś stara się zatrzymać.
Napróżno żąda i rozkazuje.
Nie mają siły jego rozkazy i chęci, a z bladych warg wybiegają martwe wyrazy.
Świst w uszach, zamęt w głowie, a przed oczami prostokąty pól i lasów, nieznane wioski i miasta, i obce wody i ogrody.
Aż do sprzeciwu znikła odwaga i ochota. — Niemocen walczyć.
Wicher go niesie.
Jest, jak kropla fali morskiej, jak piórko rzucone potęgą żywiołu.
Łyka powietrze ostre w bolesnym oddechu.
— Niech co chce, będzie.

Ostatnie spojrzenie na wyniosłą górę, na wysoki wał i mur i baszty nieznanej twierdzy.
Aż spada. — Zamknął oczy. — Zamroczyła się myśl.

Leży na kamiennej podłodze.
Ciemno i cicho.
Zaduch piwnicy, wilgoci i stęchlizny.
— Jestem uwięziony.
Wstał. Sięgnął ręką. Dotknął niskiego pułapu. Krokami mierzy celę więzienną: wszerz cztery kroki i pięć kroków wzdłuż.
— Kara czy zemsta?... Chcę wiedzieć.
Dwoje oczu świecących, nie mrugających spojrzało na Kajtusia.
Ognista głownia dziewięć razy obiegła głowę Kajtusia.
Znów noc czarna.
— Jak długo? — Co dalej? — Czy tak już na zawsze?
Krąży Kajtuś po celi i zwilża język o mokre ściany ciemnicy.
Płyną dręczące minuty, czy godziny.
A tam za murami słońce, jak dawniej świeci. Dobre słońce, dobre i ciepłe.
— Ja w czarnej niewoli, a tam jasna swoboda.
Ma oczy, nie widzi; ma uszy, nie słyszy. — Jedna została mu myśl, którą wysłał do miasta swego, do Warszawy, — do domu i szkoły.
Zapłakał.
Nagle zaroiły się ściany tysiącami ruchliwych iskierek...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


OD AUTORA.

Zanim zacząłem pisać opowieść o Kajtusiu, rozmawiałem z chłopcami o czarach, z dziewczynkami o wróżkach.
Poiem czytałem im różne rozdziały.
Poprawiałem, zmieniałem i przerabiałem opowieść.
Chciałem, żeby książka była ciekawa. Nie chciałem, żeby była straszna i za trudna.
Kiedy przeczytałem ten osiemnasty rozdział o Kajtusiu w twierdzy wodza czarnoksiężników, — jeden chłopiec powiedział:
— To straszne!
I przysunął się bliżej i wziął mnie za rękę.
Powiedziałem:
— Przecież bajki o czarodziejach są straszne.
A on:
— No, tak... ale to co innego.
Potem śnił mu się Kajtuś. Chłopiec bał się w nocy.
Nie mogąc zmienić, wykreśliłem to wszystko, co mu się śniło. I znów przeczytałem.
Powiedział:
— Już teraz dobrze...

Wypił Kajtuś do ostatniej kropli napój orzeźwiający; rękę ułożył na kamieniu, oparł się twarzą i zasnął.
Pierwsze ciche godziny niewoli.
Obudził się.
Ciemność.
Nie zaraz przypomniał sobie wypadki dnia ubiegłego.

Na żelaznej tablicy ognistemi literami skreślony wyrok — nie wyrok.
Czarne nietoperze skrzydłami, szelestem, podmuchem znaczą swą obecność.
Wielkie pióro złotą stalówką wodzi zwolna, kreśli wyraz po wyrazie na czarnem żelazie tablicy:
„Nie będziesz zgładzony ni kulą, ni mieczem“.
„Nie będziesz spalony ogniem, ni rażony piorunem“.
„Nie będziesz otruty trucizną“.
„Nie będziesz strącony ze skały“.
„Nie będziesz uduszony ni sznurem, ni gazem“.
„Nie będziesz utopiony“.
„Nie będziesz żywcem pogrzebany“.
Obok każdego napisu niezrozumiałe znaki i liczby. — Zapewne paragrafy księgi kar kodeksu czarnoksięskiego.

Więc sąd dokonany?
Wyrok zapadł.

W kamiennej ścianie małe okno okratowane.
W kamiennej ścianie niskie drzwi.
I z desek podłoga.
Ucieszył się Kajtuś. Serce drgnęło nadzieją.
Liczy sęki i gwoździe w deskach podłogi. Raz wraz zwraca oczy w górę ku kratom.
Próbuje wspiąć się; choć zmęczony i słaby, próbuje skoczyć, by chwycić za hak, który sterczy pod oknem: jeśli dosięgnie, może uda mu się choć raz spojrzeć na wolny świat za murami — kratą żelazną.
— Chcę, żądam, rozkazuję.
W odpowiedzi śmiech złośliwy i odległy grzmot.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Są prawa, są obowiązki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jest siła wolnej woli, jest siła karności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dnia tego nie otrzymał posiłku.
Głód... głód!
A może głodem chcą złamać?
Może to kara najsurowsza?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Upłynęło siedem dni i siedem nocy.
Obudził się w jasnym pokoju na łóżku.
Stół. Miednica i dzbanek wody. Na ścianie zegar i lustro.
Boi się Kajtuś poruszyć, by nie spłoszyć daru.
Czy przebaczyli, — czy łudzą go i zwodzą?
Znakiem przebaczenia będzie torebka z łakociami.
Sięgnął pod poduszkę, — boleśnie rękę oparzył.
Nic to. — Cieszy się słońcem i ciepłem. Ot, dobre okno z przezroczystemi szybami i drzwi z klamką zwyczajną.
Czy zamknięte na klucz?
Śmiało zrywa się z łóżka. Nalał wody do miednicy. — Umył się. — Poczuł się znów silny i śmiały.
Poradzi sobie, zahartowany w wielu przygodach.
Widzi: na stole leży koperta. — Zamiast adresu, napis na kopercie:
„Nie zrywać pieczęci“.
Bierze w rękę, — patrzy: pięć czerwonych pieczęci; lakiem krwawym zamknięta tajemnica.
Nowa próba, przestroga.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wasze tu prawo, wasza siła i władza.

Otwiera drzwi.
Idzie śmiało przez długi mroczny korytarz.
Głośne echo liczy jego kroki.
Niema straży. — Ale nie łudzi się: niema stąd ucieczki.
Nie na to porwany wichrem i uwięziony, by mógł opuścić twierdzę naczelnika.

Wchodzi do wysokiej sali.
Kamienne kolumny. Na marmurowej ścianie napisy dziwnemi literami.
Czy imiona czarodziejów sławnych, czy spis ofiar zamordowanych? Czy nakazy, zakazy i daty?
— Nie wiedziałem, nie rozumiałem; — błądziłem. — Łatwo być posłusznym, gdy wiadomo.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Widział podobną salę, gdy podczas wycieczki szkolnej zwiedzali zbrojownię.
Leżą i stoją oparte o ścianę i zawieszone miecze, szable i wszelka broń palna. — Nowe, lśniące i stare, wyszczerbione. — Pancerze, hełmy, rękawice stalowe i siatki z kółek metalowych. — Kulomioty, armaty i bomby. — Topory katowskie i narzędzia tortur.
I gilotyna — i szubienica.
Jak w zbrojowni.

OD AUTORA

Opuściłem trzy stronice.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przypomniał sobie Kajtuś dawne zdarzenie. — Jeden czar nieudany. — Był to czas, gdy próbował dopiero, i często mu się nie udawało.
Wraca do domu, ale widzi, jak mały chłopiec targa za rękę pijanego człowieka.
Dziecko prosi:
— Tatu, chodź do domu. — Tatu, mama czeka.
— Odejdź, powiadam ci, odejdź, — mruczy pijany.
Stanął przed szynkiem i chwieje się na nogach.
— Tatu, mama czeka. — Tatu, chodź do domu.
— Do domu? — Dlaczego do domu? — Jak do domu? — Masz: kup sobie cukierków.
Mały nie bierze monety; upadła i potoczyła się po błocie.
I trzeci raz:
— Chodź, tatu, — chodź do mamy.
Żal dziecka Kajtusiowi. — Pragnie pomóc. — Westchnął głęboko i mówi:
— Rozkazuję: niech idzie do domu, niech posłucha się syna.
Ledwo powiedział Kajtuś, już prąd elektryczny kolnął go w serce, jak igłą.
Pijany pchnął dziecko, tak jakoś boleśnie strząsnął je z rękawa. — A sam wtacza się do szynku.

Przed żelaznemi drzwiami następnej sali stoją na straży dwa wilki. — Warknęły, szczeknęły, — węszą, zęby szczerzą.
Nie uląkł się Kajtuś: śmiało wszedł do skarbca.
Na półkach korony królewskie, berła i buławy. Pierścienie, brosze i naszyjniki. — Brylanty, perły, rubiny i korale. — Stare, srebrne dzbany, wazy i lichtarze i czasze i wazy rzeźbione.
Skrzynie monet i beczki i worki złota.
Patrzy Kajtuś i myśli:
— Oto skarby Sezamu, marzenia moje dziecinne.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Nagle. — Co to? — Ktoś płacze i woła? Wytężył słuch. — Głos znajomy wzywa ratunku.
Tam zgóry. — Tam, dokąd prowadzą wijące się schodki żelazne.
Wstaje Kajtuś, biegnie, — wspina się. — Słucha.
Czy śni?
Z wieży rozległo się trzykroć powtórzone wołanie:
— Antoś! — Antoś! — Antoś!
Biegnie po schodach w górę. Nie ma wątpliwości.
To głos Zosi.

Szarpnął drzwi.
Buchnął płomień: dym gryzący w oczach i w gardle. — Nie uląkł się, — stąpił w płomień. — Biegnie mimo żaru.
Oczy ręką przysłonił.
— Antoś... Antoś...
Pchnął drzwi drugie. Ogień za sobą zostawił.
Teraz stoi na skale, a pod nią przepaść bezdenna.
Skoczył i zawisł. Zdążył chwycić brzeg przeciwny. Rzucił się ciałem, zagarnął ręką skałę pod siebie. — Wyraźnie słyszy wzywanie.
Drugą przeszkodę zostawił za sobą i wstąpił w trzecie drzwi.
Idzie.
Dotrze do Zosi, choć węże wiją się koło nóg i ślinią jadem trującym. Kołysząc się, wznoszą w górę płaskie łby, chylą się ku twarzy. Zwiną się dokoła, oplączą i zduszą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ostatnie drzwi zamknięte na pięć pieczęci. — Zrozumiał zawiłą ich mowę.
— Kto tam?
— Ja, wróżka uwięziona.
— Ja Antoś, Kajtuś — czarodziej.
Wiem. — Wróżka. — Zosia.
Zerwał pieczęć. — Błyskawica. — Zerwał drugą. — Grzmot. — Zerwał trzecią i czwartą. — Piorun tuż nad głową. — Chwila. — Ostatnim wysiłkiem zrywa ostatnią pieczęć. — Razem, czerwone zygzaki w powietrzu, — blask — i trzask.
Padł przed drzwiami.
„Nie będziesz spalony“.
„Nie będziesz strącony ze skały“.
„Nie będziesz rażony piorunem“.

Kajtuś otwiera oczy. Widzi pochyloną nad nim zapłakaną twarz Zosi.
— Żyjesz?
— Nie płacz.
Dźwignął się. — Wsparty o ramię wróżki, schodzi powoli po szerokich schodach z czarnego granitu.
Drzwi oszklone prowadzą do ogrodu.
Usiedli na ławce pod drzewem.
— Czy dawno Zosiu, jesteś wróżką?
— Sama nie wiem. — Bardzo pragnęłam nią zostać. — Zbierając w lesie jagody, wijąc wianki z kwiatów, często myślałam, co robiłabym, gdybym była wróżką. — Chciałam bardzo wiedzieć, czy są krasnoludki. — Być dobrą dla dzieci, bronić przed krzywdą sieroty, pomagać smutnym i biednym. — Nie wiedziałam, że tak trudno, tak bardzo trudno.
— Ale jak się to stało, że zostałaś wróżką?
— Nie wiem. Byłam mała, — byłam szczęśliwa. — Dlaczego ja mam dobrych rodziców, jasny i miły pokój, i ciepły płaszczyk, i książki, i zabawki, — a inni głodni i im źle. — Tyle jest na wsi biedy.
— I w mieście także.
— Nie wiedziałam. Byłam mała. — Myślałam, że w miastach są tylko królewskie pałace i pomniki. — Tak dziwnie plączą się dziecku: i bajka i sen, i prawdziwe życie.
— I ze mną było tak samo. Bo pewnie jest tak, że w prawdę trzeba wierzyć, a w bajkę chce się wierzyć; w bajkę i ładny sen. I to się nazywa marzenie.
— Starałam się być pożyteczną. — Niewiele mały może. — Da ubogim kromkę chleba, a dziecku kostkę cukru. — Ojczuś śmiał się i mówił: „ty wszystko z domu wynosisz“. — Nie byłam bardzo dobra: dałam swoją lalkę chorej Marysi, potem żałowałam. Dałam swoją białą sukienkę (mama pozwoliła), ale potem płakałam. Oddałam bułkę z miodem, potem byłam głodna, a wstydziłam się prosić o drugą. — Ojczuś śmieje się i mówi: „nie dawaj“. — Ale co robić, jeżeli proszą.
— No chyba. — Ale dasz jednemu, to cię cała zgraja pętaków obskoczy. — Czy znasz jakie zaklęcia?
— Nie. — Tylko coraz wyraźniej słyszałam, gdy ktoś wzywał pomocy, gdy komu byłam potrzebna. — Albo sama biegnę na pomoc, albo...
— Albo co?
— Albo posyłam krasnoludków. Mówię: „idźcie służki moje, pomóżcie“. Niezawsze się udawało.
— Jak wyglądają?
— Nie wiem; widziałam tylko na obrazkach. Ale wiem, że są. — Często mi o tobie, Kajtusiu, opowiadały.
— Co mówili?
— Pamiętasz? — Stałeś raz przed sklepem, przed księgarnią. Obok stali: chłopiec i dziewczynka. — Też patrzą i mówią: „o jaka ładna książka“. — A dziewczynka: „wejdź i spytaj się, ile kosztuje“. — A chłopiec: „kiedy się wstydzę“. — Ona: „wejdź“. — On: „i tak nie kupię; mamy tylko dwadzieścia groszy“. — Pamiętasz: dogoniłeś i dałeś, — i różę czarodziejską swojej pani w szkole...
— Skąd wiesz?
— Krasnoludki wszędzie się kręcą i widzą, opowiadają.
— No tak. Ale inne były moje dary, nie takie, jak twoje. — Dam i myślę: „niech się dziwią szczeniaki“.

Nie skończyli rozmowy — czarodziej i wróżka.
Rozległ się dzwon.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Precz stąd, — powiedział.
Za miesiąc księżycowy przyjdziecie tu na sąd. — Znacie naszą przysięgę. — Zamieniam was w psy. — Precz!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.