Kajtuś czarodziej/Rozdział dziewiętnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Zaczarowani w psy. — Psia niedola i poniewierka. — Powrót Zosi do domu. — Skarga i łzy pani. — Prawo z roku 1233.

Nieraz myślał Kajtuś, że tajemnicza moc czarodziejska może go opuścić. Oto przyszło i przeszło, jak sen i o dziwnym śnie wspomnienie.
Wtedy żal mu było władzy, bo jakże zostać znów zwyczajnym uczniem szkolnym i synem stolarza? — Ale czasem chciał nawet, bo męczyło go życie niespokojne.
Myślał Kajtuś, że zabić go mogą nieznani wrogowie. Żal mu było rodziców i życia.
Ale takiej kary i zemsty i poniżenia nie przewidywał.
Kiedy twarz zmieniał albo znikał nagle i był tylko ręką, głową i tułowiem, bardzo dziwnie mu było. — Ja czy nie ja? — Kiedy zamienił się w mysz i gołębia, nie było czasu się zastanawiać. Groziło niebezpieczeństwo, więc ucieka, i — znów będzie człowiekiem.
Straszna to była chwila, gdy odrzuceni daleko od twierdzy czarodziejów, padli czterema łapami na szosę.
Spojrzał Antoś na siebie i Zosię i zawył przeciągle.
— Nie płacz, Antoś, — usłyszał łagodny głos Zosi.
Długa chwila milczenia. — Aż mówi Zosia.
— Czy nie lepiej być dobrym psem, niż złośliwym i złym człowiekiem? — Czy nie lepiej być wolnym psem, niż więźniem w kamiennym grobie?
— Nie lepiej, — gniewnie odburknął Kajtuś. — Więzienie byłoby się skończyło wreszcie.
— Skąd ta pewność? — Czy za próbę ucieczki lub inne przewinienia nie mogli nas na zawsze wtrącić do ciemnego lochu?
— Zapewne. — Ale czy możesz sobie wyobrazić, że zostaniesz psem przez całe życie?
— Nie należy tracić nadziei w ocalenie, które może przyjść wcześniej, niż się spodziewamy. — Nikt nie wie, co jutro przyniesie. — Wiem, że oni są silni, ale silniejszą jest sprawiedliwość.
Usiadł Kajtuś na tylnych łapach i psim sposobem postawił uszy do góry. Słucha.
— Nie wiem, co czują psy prawdziwe, — ciągnie Zosia, — ale i one obok żalu i tęsknoty, mają chwile radości i wesołe okrzyki. Zresztą, czy nie jesteś nadal człowiekiem? Pamiętasz przysłowie: nie suknia zdobi człowieka?
Dziwi się Kajtuś, że Zosia tak spokojnie mówi, jakby się nic ważnego nie stało.
— No tak, tobie łatwo, bo jesteś dobrą wróżką, a we mnie tyle zawsze buntu, niecierpliwości i gniewu.
Gryzie Kajtuś zwisającą gałązkę krzaka. Gdyby się nie wstydził, zacząłby szczekać i ziemię drapać pazurami.
— Widzisz, Antosiu, są w życiu zdarzenia, silniejsze od nas. Gniew i bunt wcale nie pomogą. Ważne, by radzić sobie, gdy coś od nas zależy. - Najważniejsze teraz pytanie, jak dostać się do domu.
— Chcesz wrócić do matki? — Przecież ciebie nie pozna?
— Ale ja ją poznam i będę blisko. — Postaram się, ażeby mnie polubiła. Będę jej pilnowała. Postaram się pocieszyć.
Warknął Kajtuś, — przypomniał sobie sobowtóra. — Niema go już. — Rodzice się niepokoją. Ani pomyślał o tem. — Zosia jest dobra, a on — człowiek, więzień, czy pies — jest zły, zły, zły...

Biegną obok siebie, lekko szybko — brzegiem lasu. — Tak łatwo, nawet przyjemnie. Nie zatrzymują się czując, że znów dręczące myśli napłyną do zmęczonej głowy.
Postanowili — razem wrócą. — Nie wiedzą jeszcze, jak jednemu psu bezdomnemu trudno się wyżywić, a cóż dopiero, gdy są we dwoje.
Rychło poznać mieli biedacy mękę psiego głodu.
Wierne, mocne psie łapy niosą sprawniej, niż ludzkie nogi. Psie serce nie tak prędko się męczy.
Pierwsza zatrzymała się Zosia.
— Powąchaj, jak tu pięknie. Ile setek wesołych zapachów i głosów. — Zapach igieł sosnowych, liści dębowych, kory drzew, traw i żywicy. Grają w nosie, jak muzyka, jak śpiew. — Wystarczy unieść głowę, zwrócić w prawo, w lewo, — raz wraz inna melodja.
— Milcz! — przerwał Kajtuś porywczo. — Nic niema pięknego ani wesołego. — Kłamiesz.
— Prawdę mówię.
— Kłamiesz! — Złe, marne, podłe psie życie. — Wolę być nawet najnieszczęśliwszym człowiekiem.
Nie chce się Kajtuś przyznać, że uczuć podobnych doznaje. Nie oczami, ale węchem poznaje teraz świat i jego obrazy. — Biegnąc spotyka znajome i obce, ciekawe wonie. Czujnie zwraca nos to w tę, to w tamtą stronę, strzyże uszami na dalekie dźwięki.
Może pies zna ten świat inaczej, ale nie gorzej? — Może nie tylko czuje, ale i rozumie? — Nie — nie! — Nie zdradzi Kajtuś dumy człowieka, — bo hańbą jest zostać psem.
Głodni. Ani chleba, ani człowieka.
Zapachniała zwierzyna — Kajtuś skręcił w las, węsząc pilnie. — Znalazł jamkę pod krzakiem. — Wysiłkiem woli wstrzymuje się, by nie zacząć grzebać łapami ziemi, rozszerzyć jamę, dostać się do młodych zajączków. — Przywarł nosem do nory, — warknął raz i drugi i pędem wrócił na drogę.
Coraz głodniejsi, już nie biegną; idą milcząc, do późnego wieczora.
Nareszcie spotkali człowieka.
Wlecze się starowina, postękuję, niesie na plecach wiązkę gałęzi.
— Trzeba odpocząć, — mówi.
Usiadł w rowie i zauważył Kajtusia i Zosię.
— O, pieski.
Cmoknął.
Skinął ręką. — Podbiegli.
— Dokąd, psiny? — Głodne? — Zdaleka? — A no, chodźcie ze mną, kiedyśmy się spotkali. — Was dwoje, a ja sam zostałem na stare lata.
Poczuł Kajtuś serdeczne ciepło ręki ludzkiej.
— Dobre, miłe pieski.
Odpowiedział Kajtuś na pieszczotę psim pocałunkiem: polizał rękę pomarszczoną.
Jęknął stary i wstał, zarzucił drzewo na plecy. — Zdala coraz wyraźniej płyną dymy bliskiej już wsi.
Niska chałupa na skraju.
— Dobre psinki, — pocałowały starego. — Możecie przenocować u mnie, ale jutro marsz w drogę. Za biedny ja, by mieć przyjaciół.
Nalał kwaterką blaszaną wody do miseczki, zabielił mlekiem, podrobił razowego chleba.
— Niebogata moja wieczerza.
I użalił się stary.
Opowiedział, jak dzieci jedno po drugiem w świat poszły, samego zostawiły.
— Do miasta, piesku, poszły. — Pewnie, że w mieście więcej zabawy. Weselej tam, niż na wsi ze starym ojcem.
Dwie łzy spłynęły po zwiędłej twarzy i spadły na Kajtusia, — gorące.

Zasnęli zdrożeni czujnym psim snem, który słyszy. — Oto mysz skrobie, kogut pieje, wóz drogą przejechał. — I zapach smutnego człowieka i jego biedy.
Wypoczęli. — Uspokoił się Kajtuś. — Zosia ma słuszność: niewarto myśleć o tem, co będzie. Życie tyle ma różnych niespodzianek. — Zobaczą co dalej. — Mają cel: dostać się do domu.
— No, ruszajcie. — Nie mogę głodzić żywego stworzenia, a dzielić się niema czem.
Pożegnali się.
Rozpoczęli tułaczkę od wsi do wsi, od chaty do chaty — w poszukiwaniu chleba i kości.
Osłabli i schudli.
Nieufnie zbliżają się do ludzi. Ostrożnie zdaleka zatrzymują się, widząc psa koło zagrody.
Bo często:
— Poszli won!
I ostre kły psów gospodarskich.
Trzeba kryć się, uciekać przed batem, kijem i kamieniem.
— Nie smuć się. Nie gniewaj się, Antosiu, — pocieszała Zosia.
A zły i zbuntowany był Kajtuś, gdy musiał przysiąść i drapać się łapą i zębami, walcząc z robactwem, które towarzyszy włóczędze.
Nie wiedzą ludzie, co to za dar wielki: ręce do pracy i do obrony.
Idą... idą... Milczą... Nie rozmawiają... Już niema w nich ani sił, ani myśli. Jedne tylko bolesne złudzenia: to zapach mleka, to zupy.
— Jeść! — krzyczą oczy, nogi i uszy.
Aż przywlekli się do leśniczego. A czas był najwyższy.
— Ho, ho, psiaczki. — Jakże to wy bez pana? — Jakeście wy się odbiły? — Ależ wygłodzone biedoty. — A godne psy, nie bylejakie. — Szkoda was. — Chcecie zostać?
O, jakże szczęśliwi!
Wykąpani, wyspani i syci.
— Porozmawiamy teraz ze sobą, — mówi do nich leśniczy. — Pies czasem lepiej zrozumie, niż człowiek. — Mało serca teraz na świecie dla człowieka, dla psa i dla krzewu. Wszystko dla korzyści i zabawy. — Wycinają handlarze lasy. — Dla nich drzewo, to towar, a nie żywa istota.
— Namnożyło się krzywdy i grzechu.
Minęły dnie wypoczynku. — Co czynić?
— Poczekajcie. — Jadę dziś do miasta. — Suczkę sobie zostawię, a ciebie podaruję na imieniny aktorce: muszę ją nauczyć, że pies lepszy od kota.
Co czynić? — Niema wyboru. — Trzeba rozstać się z Zosią. — W mieście łatwiej się dowie o dalszą drogę.
Leśniczy zamknął Zosię w sieni, a Kajtuś biegnie za bryczką. — Sam teraz, nie wstydzi się: węszy, poszczekuje, skacze koniowi do pyska — psią radość pełną piersią wdycha. — Tyle do obiegnięcia, tyle do obwąchania.
— Przywiozłem waćpani prezenty: grzyby i pieska. — Bo zaprawdę wstyd: ma pani trzy koty i ani jednego psa. — Co kot? Tylko się łasi, a pies wszystko rozumie. I odpowie oczami.
— Nie chcę, — mówi aktorka. — Intrygant z pana. — Chce mnie pan poróżnić z moimi przyjaciółmi. — Ale nic z tego.
Kajtuś został.
Nie było dobrze. Kłóci się z kotem. — Niby to delikatne, dobrze wychowane; ale zaczepne, zazdrosne i drapie cichaczem.
Jak może, wymyka się Kajtuś do Zosi, do lasu.
— Co słychać? — zapytuje go Zosia.
— Trzeba czekać cierpliwie, — mówi Kajtuś. — Warszawa daleko. — Musimy pojechać koleją, bo pieszo nie damy rady. — Podróż nasza skończyła się szczęśliwie, ale mogliśmy zginąć na śmietniku. — Ostrożny musi być pies bo więcej niebezpieczeństw mu grozi.
Nierad był leśniczy, że Kajtuś przychodzi.
— Ty znów tu? — A brzydkie psisko. — Patrz, jakeś się w błocie utytłał. Dałem ci dobre miejsce, więc czego latasz? — Gdybym był twoją panią, nie wpuściłbym cię do domu, brudasie.
Wymknął się raz i drugi na kolej. Już go tam znają. Biega po stacji i ogląda pociągi, jak wskoczyć do wagonu i ukryć się pod ławką. — Wraca z wywiadów zabłocony i podłogę brudzi. — A z kotami różne awantury.
— Nie piesku, — mówi aktorka. — Nie chcę ciebie. — Widzisz, mój miły, żyłam w dużem mieście, byłam znana; więcej miałam kwiatów, niż teraz kartofli. — Niedobrze tam, — za głośno; więcej łez, niż radości, — ukryłam się tu w ustroniu, by żyć zdala od swarów. A przez ciebie znowu niepokój.
Cóż było robić?
W noc zimną, gdy wicher siekł deszczem, ruszyli w drogę. — I udało się. — Leżą cicho pod ławką. — Gwizdek i dudnienie kół.
Zauważył ich tylko chłopiec, który jechał z wakacyj do szkoły.
— Cicho leżcie, bo was konduktor wyrzuci.
Częstuje ich tem, co mama dała mu na drogę: bułką, jajkiem, plackiem i pierogiem.
Ale ich zdradził zbyt gorliwy opiekun.
— Co ty tam masz, kawalerze pod ławką, że się ciągle kręcisz? — Komu wodę niesiesz? — pyta się konduktor. — Aha, psy... A no... A no... karę zapłacisz.
— Nie moje, — broni się chłopak. — Co to panu szkodzi?
— Nie wolno.
— Sześć stacyj tylko przejechali, — i to dobre. Podjedli, wypoczęli.
Psu bezdomnemu byle czem pomożesz, — już mu łatwiej dzień przebyć.
A no, biegną i słupy telegraficzne liczą.
Wieczorem znów zimny deszcz jesienny.
Podkopali łapami zgniłą deskę i schronili się w stajni. — Jeden koń stoi, drugi leży. - Przytulili się do konia; obwąchał i pozwolił; często zwierzę pomoże zwierzęciu.
Ale rano furman przegonił i rzemieniem zdzielił. — Zaskowyczała Zosia, a Kajtuś zębami łysnął i warknął.
— Chcesz gryźć, takiś hardy, włóczęgo?
I rzucił kamieniem.

Źle psu, gdy głodny, gorzej, gdy chory. Wlecze się obolały Kajtuś na trzech łapach, a czwarta wisi w powietrzu. — I droga trwa teraz dłużej i omijać muszą osiedla, bo zdrowy pies i zły chłopiec chętnie zaczepią kulasa. Może nie przez złość nawet, — przez brak zastanowienia.
— Boli?
— Trochę.
Tak szli o głodzie dwa dni i trzeci.
Zosia coraz niespokojniej zwraca głowę w tę i w tę stronę. Resztą sił biegnie prędko; daleko wyprzedza Kajtusia. — Powraca, kluczy, węszy.
— Antoś, to tu.
Niecierpliwie chwyta powietrze nosem przy samej ziemi — i wyżej szuka.
— To tu. — Tak. — Tu przejechała obręcz naszej bryczki. Tu ślad naszego Siwka.
Pędziłaby, jak strzała. Ale Kajtuś przystaje i liże chorą łapę, uderzoną kamieniem.
— Zostaw mnie.
— Nie — nie.
Czasem długa droga wydaje się krótką, a krótka droga wydaje się nieskończenie długą. Dopiero późnym wieczorem zdążyli.
Mama Zosi siedzi przed gankiem, a na kolanach trzyma pantofelek i czapeczkę dziecinną.
Zosia oparła się łapkami i patrzy jej w oczy. Liże nogi i skomli i skacze.
— Co to? — Skąd? — Czego chcesz?
W głosie niepokój, — jakby coś przeczuwa.
— Pozna, — pomyślał Kajtuś.
Ale nie poznała. Bo człowiek oczom tylko ufa.
Nie poznała córki.
— Chodź, psino. — Może ty znajdziesz Zosię, kiedy ludzie nie wiedzą. — Masz, powąchaj jej czapeczkę. — Będziemy razem szukały.
Przygarnęła Zosię, która całuje twarz, oczy matki.
Znów odpoczynek. — Znów ciepłe mleko. Pod opatrunkiem prędko zagoiła się rana.

— Zostań jeszcze, — prosi Zosia.
Smutno rozstać się po tylu wspólnych przygodach.
Ale nie. — Trzeba w drogę.
Łatwiej teraz samemu znaleźć pożywienie, ale trudno psią dolę znosić w samotności.
Poznał Kajtuś w samotnej podróży, co to być sprzedanym, gdy każdy ogląda i ocenia. — Poznał się z łańcuchem na krótko. — Poznał, co znaczy kapryśny chłopak, któremu dano psa do zabawy. — Nie oszczędził los Kajtusiowi ostatniej psiej niedoli, gdy go czyściciel miejski pochwycił na stryczek. — Za co? — czy za to, że żyć chce i żyje?
Szarpnął się raz i drugi, potem po ludzku, przemyślnie się przyczaił; a gdy krata miała się za nim zawrzeć raz na zawsze, — po psiemu wbił zęby w rękę oprawcy, — ugryzł i uciekł.
Jedyne najmilsze dwa dni spędził u biednego pastucha. — Głodno było, ale to nic. Tu nie był zabawką ani nawet zwierzęciem, ale równym, bliskim, — przyjacielem, bratem.
Gdy rozchodzili się smutni, długo ku sobie patrzeli, — pewni, że nieprędko zapomną.
Gdy sił zbrakło, znów spróbował szczęścia na dworcu kolei. Dwa razy się udało. Raz drzwi były zamknięte, drugi raz kopnięciem ze schodów już w biegu pociągu zrzucony.
Za trzecim razem zauważyło go widzące serce dziewczyny, co do miasta na służbę jechała samotna.
Rzuciła pod ławkę kromkę czarnego chleba.
— Jedz sobie. Ty sam i ja sama. Chociaż w podróży się wspomagajmy.
Więc nareszcie Warszawa.
Miasto rodzinne z jego jedynym zapachem i wspomnieniem.
Bocznemi ulicami, bez przygód dotarł do mieszkania rodziców.
Czeka tu Kajtusia bolesna niespodzianka.
Stoi pode drzwiami i niecierpliwie drapie; i wdycha woń izby. Przywiera do szczeliny nosem i tęsknotą, i zamiera w bezruchu.
Słyszy głos matki:
— Zobacz, kto chroboce.
Chce się wczołgać, nie podnosi głowy.
Nie poznali.
— Jakiś pies. — Nie, nie masz tu co robić. Idź sobie... Gdyby Antoś żył, miałbyś towarzysza.
— Ojcze, tatusiu, — zaskomlał.
— Może głodny, — powiedziała mama.
— Ha no, to cię nakarmię.
Ale Kajtuś nie chce. — Głodny tylko dobrego słowa, pieszczoty rodzicielskiej.
— Jak nie chcesz jeść, to ruszaj. Bo stracę cierpliwość.
Skoczył Kajtuś, oparł się łapami o pierś ojca i patrzy w oczy.
— Idź precz!
— Może wściekły.
Wyszedł.
Stróż go przepędził z podwórka.
Dokąd pójdzie? — Poco wracał?
— Jaki ten świat wielki. — Tyle na nim miast i wsi i ludzi i zwierząt. — A każdy ma jakiś dom i schron i jakieś serce życzliwe.
Nie wróci do Zosi. — Wstyd mu. — Zresztą sił brak, by rozpocząć wędrówkę od nowa.
Idzie Kajtuś, a sam nie wie, dokąd i poco.
Wspomina starca z wiązką drzewa na plecach, wspomina pastucha, i ucznia, który go karmił w wagonie, i dziewczynę i leśniczego. Wspomina tych, którzy pomogli i tych, co krzywdzili.
Westchnął.
Zwęszył znajomy zapach. Spojrzał. — Ach tak, - przywlókł się do swej szkoły.
Usiadł w bramie przeciwległego domu, złożył głowę na łapach i patrzy w okno.
Czeka. Psie życie nauczyło go cierpliwości.
Czeka na dobrą panią.
Czeka. — Drzemie. Ten go pogładzi, ten potrąci, — ktoś przemówi łagodnie, cmoknie, albo burknie, że psisko miejsce zajmuje i przeszkadza.
Czeka na dobrą panią, — aż wyszła.
Kajtuś za nią krok w krok.
Obejrzała się. — Przystanął. — Idzie dalej. — Pani weszła do sklepu. — Kajtuś został i czeka.
Zauważyła go naprawdę — dopiero przy drzwiach swojego mieszkania.
Co teraz będzie? — Kajtuś przestał oddychać; czuje, jak serce bije; ma gwiazdy przed oczami. — Czuje ciepło i zimno naprzemian.
— Ty za mną? — Ty do mnie? — A no wejdź, kiedyś przyszedł.
Powitała go nie jak psa, a jak ucznia.
Wszedł Kajtuś i rozgląda się po ubogim pokoju.
— Dlaczego myślałem zawsze, że nauczyciele — to bogaci panowie i panie?
Jakby odgadła myśl jego:
— Biednie tu u mnie. — Nie upasiesz się, piesku na profesorskim chlebie.
Zjedli.
— Tak psino, inaczej myślałam. — Łudziłam się, że dzieci będą mi życzliwe, że znajdę wśród nich pomoc. — Cóż kiedy nie wiedzą. — Nie mogę tak tylko, jak ja chcę i one pragną. — Nie wolno mi. — Bo kierownik pilnuje, a inspektor sprawdza. — Mówią, że hałas na moich godzinach i małe postępy. — Kto umie karać, tego się słuchają; a ja chcę życzliwie i łagodnie.
Kajtuś zauważył różę, którą dał jej wtedy. — Tak strasznie dawno. — Róża zwiędła, ale zachowana na pamiątkę, stoi w wazoniku na półce.
— Tak psino. Chciałam być z dziećmi i zostać nauczycielką, ale teraz już tylko muszę. — Już rada jestem, gdy niedziela czy święto; już nie tęsknię do szkoły. — Cóż z tego, że się staram, gdy dzieci nie chcą? — Żal mi Kajtusia, bardzo go lubiłam, bardzo mu chciałam pomóc żeby się poprawił. Ale trudno poprawić człowieka. — Tak psino, byłam dawniej wesoła, a teraz mi smutno.
Bierze Kajtusia pod brodę, psi łeb przytuliła do twarzy. Rozumie Kajtuś, że płacze.
A istnieje stare prawo czarnoksiężników, które głosi:
„Gdy człowiek, zaczarowany w zwierzę, wypije człowieczą łzę skargi na ludzi, — ma być przywrócony do swej ludzkiej postaci“.
Stare prawo z roku 1233 — uczy siedemset lat.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.