Kajtuś czarodziej/Rozdział dwudziesty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Kajtuś zamienił się w wierzbę. — Wśród obcych ludów. — Na dnie morza. — Na biegunie. — Bądź karny.

— Stare prawo głosi:
„Każdy człowiek zaczarowany w zwierzę, gdy wypije łzę człowieczą skargi na ludzi, — winien być przywrócony do swej ludzkiej postaci“.
Tak. — Gdy pani przytuliła do twarzy psi łeb Kajtusia i zapłakała, — zgarnął językiem ciepłą i słoną łzę skargi na dzieci.
Tak. — I poczuł nagle, że łamią się w nim i wyginają kości, wyciągają się żyły, inaczej bije serce i oddychają płuca — i pęka skóra.
Szarpnął się, skurczył, wyrwał, — skoczył do drzwi, pchnął łapami i wybiegł do sieni.
Tak. Zbiegł szybko po schodach i skrył się między parkany.
I dokonała się zmiana.
Tak. — Chwieje się Kajtuś, już na ludzkich nogach, — a jako człowiek, odzyskał moc czarodziejską.
Pierwszym rozkazem zaspokoił głód.
Drugim rozkazem zdobył czapkę niewidkę.
Trzecim rozkazem zapytał się niespokojnie o los towarzyszki Zosi.
— Chcę, żądam, rozkazuję...
— Jestem.
Jest dziwny goniec wróżki.
Jest tajny posłaniec.
Wychylił się z poza parkanu prawdziwy krasnoludek, wspiął się niezgrabnie na deskę — i potrząsając brodą siwą i mrużąc lewe oko, powiedział:
— Zosia, wielki wróżu, czeka na ratunek.
— Dlaczego nazywasz mnie wróżem?
— Nie dla siebie dobra wzywasz.
— Nie rozumiem.
— Zrozumiesz po sądzie.
Tak. — Sąd go jeszcze czeka.
Zapomniał był. A sąd wodza czarnoksiężników czeka jego, Kajtusia i Zosię.
Nie.
Zosia nie pójdzie na sąd.
— Ja sam. — Sam będę odpowiadał.
I czwarty wydał rozkaz po odzyskaniu władzy.
— Do Zacisza. — W butach siedmiomilowych.
Rzekł.
Znikła z przed oczu Warszawa.
W chwilę krótką przebył drogę, która niedawno tyle pożarła wysiłku.
Stoi przed oknem znajomego domu.
Patrzy.
Siedzi matka Zosi na fotelu, trzyma w ręce gazetę, nie czyta.
Patrzy w dal — ma siwe pasma włosów.
A na kolanach Zosia: węszy niespokojnie i uszami strzyże.
Poznała.
— Idź suczko, pobiegaj, — mówi mama.
Zeskoczyła Zosia z kolan, biegnie do drzwi — Drzwi matka otworzyła.
— Jestem, — mówi Kajtuś wzruszony.
— Wiem, — odpowiada Zosia.
— To ja. Kajtuś.
— Poznaję.
Idą. Kajtuś ludzkim krokiem, a Zosia drobi psiemi łapkami.
Minęli ogród, furtkę ogrodową, drogę przez pole do lasku.
Rozglądają się: niema nikogo wokoło. — Zdjął Kajtuś czapkę.
— Antoś, jakże to się stało?
Spojrzał na Zosię wytężonym wzrokiem, oczyścił leśnem powietrzem myśl i płuca, — głęboko odetchnął trzykrotnie, — ręce na piersiach skrzyżował.
Mówi powoli, wyraźnie, uroczyście.
Dwa razy powtórzył:
— Mocą tajemną i władzą czarodziejską, zwalniam cię, wróżko zaklęta złą wolą, — po wsze czasy stanowię, — zwalniam cię z nakazu stawienia się na sąd. — Ja sam i tylko ja odpowiadać będę wrogiej sile i władzy. Najwyższem swem prawem niespornem zapewniam ci wolność i miejsce trwałe przy matce twej. — Żadne złe zaklęcie i żaden czar mściwy nie będzie mocen zmienić mego nakazu, woli mej i żądania.
Rozległ się głuchy grzmot.
Kajtuś zmęczony oparł się o drzewo.
Zosia patrzy niespokojnie i czeka.
Westchnął Kajtuś głęboko — raz — drugi raz — i trzeci. Oczyścił myśl i płuca leśnem powietrzem.
Rzekł
— Żądam i rozkazuję. Mocą swą i władzą stanowię. Słońce, morze, góry i powietrze — ogień i wodę wzywam ku pomocy. — Powróć do ludzkiej postaci. Stań się człowiekiem. — Wróć do ludzkiej postaci.
Przymknął oczy. Zbielały mu wargi. Opadły ręce.
— Wielkim jesteś wróżem — czarodziejem, — szepce Zosia i uśmiecha się i włosy stargane poprawia.
Spełnił się obowiązek. Wyzwolił.
Spieszy się.
— Bądź zdrowa i szczęśliwa.
— Zostań. Boję się o ciebie, Antosiu.
Ale już niema Kajtusia.

Napisał dwa listy.
Pisał do rodziców:
„Ukochani, drodzy! Smutno Wam. Choć bardzo pragnę, nie wiem, czy powrócę. Bądźcie cierpliwi. — Wiele wycierpiałem. Nie to szczęście przynosi, co łatwo przychodzi. Nie każdy równą i bezpieczną drogą dąży do swego celu. — Przepraszam, choć nie moja w tem wina. Ręce wasze całuje stęskniony Antoś”.
Pisał do nauczycielki:
„Proszę nie gniewać się na psa, który uciekł tak nagle, a któremu pani wyświadczyła największą przysługę, jaką może wyświadczyć człowiek człowiekowi. — Bądź pani nadal dobrą dla dzieci. — One nie są winne. — Nie wiecie, jak bardzo chcemy się starać, i jak bardzo nam trudno. — Nie zawsze jest człowiek panem swoich czynów. I nie każdy cichą drogą idzie do swego celu. — Niespokojne mamy myśli i niezawsze wierzymy w poprawę. Bądźcie cierpliwi“.
Zaadresował koperty, nakleił marki i wrzucił do skrzynki pocztowej.
Pomyślał:
— Zwyciężę lub zginę.

Trzy dni zostało do sądu. — Spieszyć się trzeba.
Spieszyć się trzeba, by poznać i wiedzieć: a odpocząć pragnie.
Miał Kajtuś nad Wisłą cichy kącik.
Miał zdawna, między krzakami. Tam chodził, gdy było mu smutno.
Tam na brzegu czytać się uczył — i zaklęcia czarodziejskie próbował i miłością do rzeki wiązał się z Ojczyzną.
Nietylko bieganinę lubią dzieci. A im większy łobuz, tem bardziej tęskni do ciszy, choć sam nawet nie wie.
Miał Kajtuś nad Wisłą kącik między krzakami, gdzie próbował poprawić się i nowe zacząć życie; gdzie wspominał czasy, gdy był bardzo mały.
Bo ma dziecko dawne wspomnienia i pamiątki. Bo nietylko dorośli i starzy mają dawne swe czasy.
— Kiedy byłem maleńki, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie...
Idzie tam Kajtuś. Usiadł na piasku i patrzy na wodę i drzewa. Tak cicho, tak dobrze.
Łaskawa cisza.
Patrzy, — oczy ma otwarte, — myśl jego śpi: tak bardzo zmęczony. Bo naprawdę zbyt wiele i zbyt trudno było...
I nagle usłyszał dalekie głosy.
Widzi, że zbliżają się chłopcy.
Poznał, że wycieczka szkolna.
Idą. Zaraz zaczepią i zadawać będą pytania. A Kajtuś chce być sam i nie chce rozmawiać.
Spojrzał na grupę drzew — i przypomniał sobie słowa leśniczego:
— Dla handlarza drzewo — to towar, a nie żywe stworzenie.
A no: rodzi się krzew z nasienia, żywi się i rośnie, głodny wody, pokarmu, jak człowiek, — choruje, starzeje się i umiera. Może raduje się i cierpi?
— Chcę, — żądam...
I zamienił się Kajtuś w drzewo. Zdobył wielkie wtajemniczenie życia we świecie...
Wrósł korzeniami w ziemię. Twarda opasała go kora. Wydłużyły się i rozwidliły ramiona. Otulił zielony płaszcz liści. Wiatr kołysze i gładzi łagodnie gałęzie.
Oddycha zielenią, pije chłodną z ziemi wodę. A wierzba, siostra, mówi szelestem, że miło żyć i cieszyć się światem.
Nadeszli chłopcy.
Rozbiegli się, — nawołują.
Stanął chłopak obok Kejtusia.
— Laskę sobie ułamię.
Chwycił Kajtusia za gałąź, — gnie, — łamie.
— Boli!
Trzasnęła gałąź i zwisła bezwładnie. Chłopiec szarpie złamaną, rozdziera.
— Boli, bardzo boli!
Nie rozumie chłopak jęku łamanego drzewa, bo trudna do odczytania jest skarga rośliny.
A kolega mówi:
— Zostaw. — Idziem dalej. — Równiejszą sobie laskę wystrugasz.
Poszli. — Ucichły głosy. — Pozostała krzywda okaleczonego krzewu.
I boli i wstyd Kajtusiowi. — Czy i on tak samo nie robił? — Nie pomyślał, że drzewo nie ma nóg, by uciec, nie ma rąk, by się bronić, — ani zębów, rogów, ni pazurów. — Byle tchórz z niem poradzi.
Bezbronne. — Bezbronne. — Bezbronne.
Przypomniał sobie, jak raz cisnął kamieniem w psa. A Stefan powiedział:
— Myślisz, że pies to nie człowiek?
Stefan inaczej chciał powiedzieć: że pies czuje, jak człowiek, że psa i kota i żabę też boli.
A Kajtuś co? — Rozgadał na podwórku i w szkole. Wyśmiewali, dokuczali Stefanowi:
— Psi wujaszek. Psiwujcio.
Stefan płakał.
— Beksa!
Jak bezmyślny i brutalny może być człowiek.
Gdy się nie zastanowi.
Gdy czuje, że nie ma słuszności, a przyznać się nie chce.

Są tacy, co wolą zawsze chodzić z kolegą. Kajtuś nie. Woli sam. Tak było i dawniej.
Idzie ulicą. Tu popatrzy, tam przystanie. Zawsze coś nowego zobaczy. — Jedno rozumie, drugie ciekawe, trzecie go dziwi.
Idzie Kajtuś powoli bez celu.
Widzi: policjant prowadzi człowieka. Twarz aresztanta blada i ponure spojrzenie.
Zamkną go w więzieniu.
Pamięta Kajtuś własną niewolę w twierdzy czarodzieja. Zna udrękę zamknięcia i długie, czarne godziny.
I dawniej lubił Kajtuś patrzeć na awantury, areszty. Lubił czytać, — o bójkach i kradzieżach w gazecie. Lubił rozmowy o złodziejach i bandytach. I filmy awanturnicze.
Dawniej ciekawość. — teraz współczucie.
Współczucie!
— Chcę i rozkazuję. Chcę zwiedzić więzienie.
Rzekł.
Idzie w czapce niewidce przez mroczny korytarz, obchodzi ponure cele skazańców.
I młodzi i starzy. — Biedne dzieci tych ludzi, zamkniętych na długie lata. — Co one winne?
— Tata w kryminale!
Był w szkole kolega. — Niedobry, niemiły. — Ale czy dziw, gdy w każdej kłótni zaraz:
— Ty złodziejski synu. Będziesz w kajdanach, jak tatuś.
Zaprawdę, wiele wszędzie smutku i nieładu. Wśród dorosłych i dzieci.
Wiele smutku i wiele nieładu.
Zrozumiał i czuje.
Opuścił mury. — Znów oddycha powietrzem swobody.
Jedna i druga ulica.

Zagrała trąbka Pogotowia. Szybko toczy się samochód w kierunku szpitala.
Skoczył Kajtuś na stopień karetki Pogotowia. — Wiozą rannego. Zatrzymali się przed szpitalem. — Wnieśli sanitarjusze, obejrzał doktór. — Należy dokonać operacji.
Zdejmują zakrwawione ubranie, kładą na wózek. — Jest Kajtuś w sali operacyjnej. — Stoi blisko.
Ukłóli rannego igłą ze szprycy. Zastrzyk lekarstwa. Nałożyli na twarz maskę i leją krople na sen. Każą liczyć:
— Raz... dwa... trzy... cztery.
— Już śpi. Zaczynamy.
Starannie umyli ręce lekarze. Obłożyli pierś rannego serwetami. Ciął chirurg skórę nożem. Gdzie ukazuje się krew, zaciska broczące miejsca pincetą. Młody lekarz pomaga, drugi podaje narzędzia. — Nikt nic nie mówi, a rozumieją się. — Każdy w porę rękę usuwa. — Krają i szyją żywego człowieka, a on śpi.
Nie czary, — wiedza.
Wszedł niewidzialny Kajtuś na salę szpitalną.
Dwa rzędy łóżek. — Ten jęknie, ten zakaszle, tamten zagada.
Nagle śmiech w rogu przy ścianie.
Chłopiec siedzi na łóżku, śmieje się i opowiada przygodę.
— ...Jak już mnie ten tramwaj przejechał, zacząłem uciekać. Bo policjanta zobaczyłem. Ze strachu niebardzo bolało. — Byłbym zwiał, ale mnie ludzie zatrzymali. Mówią: „Patrz, głupi”. A już z buta chlusta krew. — I cieeepło w nogę, ale jeszcze nie boli. — Dopiero zanieśli mnie do sklepu.
— Nie trzeba ci było skakać do tramwaju.
— No... Ja wiem. Jakby tata żył, tobym kurjerków nie sprzedawał. — A co robić, jak nas jest czworo, a mali drą się i chcą jeść? — Matce dwa złote dawałem, a sobie tylko bułkę i wodę sodową. Bo w gardle sucho od krzyku.
— Zimna woda nie dobra na gardło zagrzane.
— Ja wieem. — Już mieli mi nogę ucinać, bo doktór mówił, że but był brudny, więc się nie chciało goić. — Ale się zagoiło, tylko dwa palce straciłem. — Ale to głupstwo.
Błądzi Kajtuś po korytarzach szpitalnych.
— Wiele na świecie smutku i nieładu.

Nagle:
— Chcę poznać świat. Chcę poznać cały świat. Chcę wiedzieć, co na ziemi, pod wodą i w krajach wiecznego lodu i zimy. Życie murzynów, kow-bojów i Chińczyków... Chcę poznać.
Rzekł.
Wicher niesie Kajtusia do dzikiej ziemi Afryki.
Rzekł.
Widzi palmy wysokie, dziwne zwierzęta i ptaki, — człowieka czarnego. — Ubogie namioty, lepianki: nędzne rupiecie naczyń i sprzętów; cudaczne ozdoby w uszach i w ustach. — Trudno w czarnem stworzeniu dopatrzeć się brata; trudno wierzyć, że biały człowiek, jak uczy historja, równie dziki był dawno kiedyś, przed laty.
Niesie wicher Kajtusia do prastarej ziemi Chińczyków. — Przypomina się, — co pan mówił w szkole.
Ten dziwny lud drukował książki, wyrabiał szkło i piękne jedwabne tkaniny, gdy człowiek Europy nic jeszcze nie umiał.
Dlaczego dali się prześcignąć? Dlaczego popadli w niewolę? — Czemu tyle kalek i żebraków? — Czy nie mają lekarzy? — Dlaczego im nie pomogą rodacy?
— Nie powinna, nie da się Polska prześcignąć. — Trzeba się uczyć i książki czytać, trzeba pracować i pomagać innym. Nawet Chińczykom i murzynom.
Idzie Kajtuś ulicą chińskiego miasta, rozmyśla.
— Złym uczniem byłem. Niestarannie pisałem. Brudne miałem zeszyty. Tyle czasu marnowałem. Z kolegami nie żyłem w zgodzie, kłóciłem się i biłem. — Złym byłem Polakiem.

— Chcę zgłębić dno morza!
Rzekł.
Przybrany w klosz nurka, ma Kajtuś ciężary na nogach, pogrąża się w odmęty morskie.
Poprzez zieloną wody zasłonę widzi nowy świat, ukryty przed wzrokiem ludzkim.
Spłoszone ryby rozbiegają się. Na dnie morza oparty o skałę czarny okręt rozbity. — Przezroczyste welony meduzy, macki ośmiornicy, muszle ślimaków, gwiazdy morskie, raki, gąbki i korale.
— Ile życia na świecie, o którem nikt nie wie.
Myli się Kajtuś. Bada człowiek dno głębin i ich tajemnice, w licznych księgach spisuje. — Człowiek badacz — bohater wszędzie dociera — myślą, słowem — czynem. — Gwiazdy, przeszłość i przyszłość ogarnia.

Chce widzieć biegun ziemi.
Rzekł.
Niesie dywan czarodziejski.
Mija lasy i pola, — potem już tylko karłowate krzaki i mech.
Renifery, dziwne ptaki pingwiny, białe niedźwiedzie, wieloryby i foki.
Wreszcie tylko już śnieg i góry lodowe i Eskimosów siedziby.
— Dziwni ludzie, kochają ojczyznę swych martwych pól.
Mruży Kajtuś oczy, blask razi, — biała cisza, — wicher, — słońce, które nie grzeje. Wicher okrutny i głębokie szczeliny, — przepaście lodowe.
Cisza.
Cyt!
Oto sanie człowieka: sanie rozbite.
Idzie Kajtuś. — Zahartowany. — Przez zaspy.
Drobne igły lodowe tną, jak komary.
Rozgląda się i szuka po białem polu.
Cisza.
Cyt!
Ślad człowieka: kopiec samotny z kamieni. Między dwoma kamieniami spłowiała flaga. — Sztandar i mogiła Nieustraszonego.
Przystanął. Obnażył głowę.
Cyt!
Słyszy ciche wyrazy:
— Czuwaj! — Bądź karny! — Bądź mężny.
Kajtuś odpowiada szeptem.
Rękę wzniósł.
— Ślubuję.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.