Kajtuś czarodziej/Rozdział siedemnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Kajtuś dwa razy aresztowany. — Trzy razy uniknął śmierci. — Ulepszona czapka niewidka. — Wichrem porwany.

Sławny detektyw Filips zginął w katastrofie kolejowej.
— To źle, to bardzo źle. To smutne, to bardzo smutne, — powiedział naczelnik policji kryminalnej. — Straciliśmy najzdolniejszego pracownika. — Nikt nam go nie zastąpi.
— To dobrze, to bardzo dobrze. To wesołe, to bardzo wesołe, — mówili międzynarodowi złodzieje, oszuści i włamywacze. Nikt jego nie zastąpi.
Filips przez lat dwadzieścia niezmordowanie ścigał i tropił przestępców. Brał sprawy najtrudniejsze. Pracował sam. Pociągiem i samolotem, jachtem i motocyklem, z miasta do miasta, z hotelu do hotelu — zawsze w podróży. Często całemi tygodniami nie wiedział nikt, gdzie się podziewa. — Dopiero kiedy poznał całą bandę i herszta, — dawał znać o sobie.
Gdy sprawa była trudna, a zazdrośni koledzy mówili:
— Filips nie pokazuje się, bo się wstydzi. Tym razem mu się nie uda.
Nagle przychodziła depesza:
— Zamawiam pięć metrów płótna i dziesięć metrów sukna pod adresem takim i takim.
Znaczyło to, że ma być pięciu policjantów i dziesięciu agentów tajnych.
Podczas aresztu stał zawsze zdaleka, przebrany za damę w sukni. Stał z rewolwerem, gotowym do strzału. Ale nie strzelał.
Mówił zawsze:
— Wasze zadanie, to prędko i mocno pochwycić, kogo należy, moje zadanie: pilnować, żeby kto z gapiów nie dostał kulą.
Gapie — to ci przechodnie ciekawi, którzy zbierają się tłumnie, gdy jest awantura; oni najwięcej przeszkadzają.
— Jak złapać wilka, gdy w lesie drzewa go zasłaniają?
Dumny był, że nikt nigdy nie był ranny podczas aresztowania.
— Zdrowa policja powinna wyławiać zdrowych złoczyńców z pośród zdrowych gapiów. Aresztuję ludzi, a nie siekane kotlety.
Nie podobało się kolegom, że za długo zwleka. Już wie, już zna bandytę, chodzi za nim krok w krok, a nie pozwala wsadzić do więzienia.
— Ich pośpiech pomaga nam pochwycić, a nasza poważna robota przeszkadza im się ukryć. — Spieszyć się, to złapać mniej winnego, a zostawić na wolności tego, kto winien najbardziej. — Trzeba wrzód rozciąć szeroko, żeby się cała ropa wylała.
Kiedy policja szukała dwóch bandytów w Berlinie, Filips przyłapał nie dwóch, a dziewięciu i nie w Berlinie, ale w Wiedniu. I tak zawsze; więcej, niż sądzili i nie tam, gdzie myśleli.

Niebezpieczny był „modniś z walizką“. Był to herszt oszustów; nosił zawsze małą walizkę z bombą o wielkiej sile wybuchowej.
— Drogo sprzedam wolność — odgrażał się.
Dwa miesiące chodził i jeździł za nim Filips. Wreszcie z jednym tylko mundurowym policjantem, w teatrze, podczas przedstawienia.
— O, temu proszę nałożyć kajdanki.
— Mnie kajdanki? — i modniś pokazał walizkę.
— Nie szkodzi. Zamieniłem walizkę. Pana bomba jest u mnie, a moja bomba nikomu szkody nie przyniesie.
— Kłamiesz pan.
— Możesz pan sprawdzić. Nie jestem oszustem. Włożyłem tam nawet kartę wizytową.
Modniś zbladł.
— Proszę nie rozmawiać, bo to przeszkadza, — rozgniewał się sąsiad Filipsa.
— Przepraszam bardzo, — skromnie odpowiedział Filips.
I już siedzą cicho do końca przedstawienia. Modniś w kajdankach też wysłuchał do końca, tylko już klaskać nie mógł.

Filips wysłał do Warszawy depeszę tej treści:
— Wtorek. Sprzedać źrebaka. Sto metrów atłasu, sto pluszu i sto jedwabiu.
Znaczyło to:
— Aresztować młodego chłopca. Na dworcu ma oczekiwać stu policjantów, stu towarzyszyć ma w drodze do więzienia i stu pilnować w więzieniu.
— Chyba jakaś omyłka.
— Poczekajmy na drugą depeszę.
Myśleli, że otrzymają dokładne wskazówki, bo Filips zawsze kilka depesz wysyłał: jeżeli jedną ktoś zdradzi, też mu niewiele pomoże.
Ale nie. — Już jest wtorek. Ludzie się dziwią, że tyle policji na dworcu. — Pociąg nadchodzi. — Czekają, szukają między pasażerami, którzy wysiadają z wagonów.
Filipsa niema, a z wagonu pierwszej klasy z bandażem na czole wysiada Kajtuś.
— Stój. — Kto cię zranił?
— Nikt. Podrapałem się. Pociąg się wykoleił.
— A gdzie są ojciec i matka?
— Ten pociąg nie miał ojca ani matki.
— Nie udawaj głupca. Z kim jechałeś?
— Z panem Filipsem. Ledwo mi się zdążył przedstawić.
— Dlaczego?
— Bo kitę odwalił.
— Założyć chłopakowi kajdanki.
— Bardzo mi przyjemnie.
Starszy konwoju jest wściekły.
— Co to wszystko znaczy? — Prawda, że źrebak cwany i zuchwały; ale poco stu ludzi dla jednego malca?
Odesłał ludzi do koszar, i sam wsiadł z Kajtusiem do więziennej karetki.
Ruszyli.
— Usiądź, czego stoisz?
— Muszę patrzeć przez kratkę, żeby mnie za daleko nie zawieźli, — mówi Kajtuś.
— A ty gdzie chcesz?
— Nie do ula: do domu. Zanadto pan ciekawy.
Kajtuś niby żartuje, ale jest niespokojny i rozdrażniony.
— Takie przywitanie, jakie było pożegnanie z miastem rodzinnem.
Uśmiechnął się boleśnie.
— No dosyć.
Westchnął głęboko, spojrzał na swoje ręce, na ręce dozorcy. Zmarszczył brwi. Wydał rozkaz.
— Czego się na mnie gapisz?
— Zaraz się pan dowie.
Westchnął. Powtórzył żądanie.
— Przyjemnej drogi panu naczelnikowi, — mówi Kajtuś uprzejmie i otwiera drzwi więziennej karetki.
Starszy konwoju z kajdankami na rękach i kneblem w ustach jedzie kłusem do więzienia, a źrebak wysiada.
Zrozumiał teraz zarozumialec, że Filips miał słuszność.
A Kajtuś rozgląda się ciekawie po mieście.
Nic się tu nie zmieniło. Te same sklepy i kina; tak samo ogłoszenia na słupach; tacy sami przechodnie.
Nic się nie zmieniło, tylko Kajtuś już inny.

Przechodzi obok swej szkoły. Przystanął przed bramą i słucha, jak brzęczą głosy.
Ubrał czapkę niewidkę na głowę i wchodzi na podwórko.
Poznaje kolegów, — urośli. — Ot, dzieciarnia: co oni wiedzą? — Bawią się, gonią, popychają — śmieją się bez troski.
— Nieprawda! — Mają swoje dziecinne smutki, i obawy, i obowiązki.
Skrzywił się Kajtuś, — zobaczył sobowtóra, jak gra w klasy. — Jakiem życiem żyje ta dziwna mara, wywołana przez niego? — Czemu drażni go i niepokoi? Przecież sam tak chciał.
— Pójdę. Nie mam tu co robić.
Otworzył furtkę szkolnego podwórka.
— Hej, kto tam wychodzi? — zawołał woźny.
Wyszedł niewidzialny Kajtuś, a woźny za nim.
A przez ulicę właśnie przechodzi chłopak.
— Czego się tu kręcisz? — Dlaczego bramę otwierasz?
— Co? Ja bramę? — Czego pan chce odemnie?
— Wiesz łobuzie, czego chcę.
— Nie wiem.
— Nie odgaduj, bo oberwiesz. Marsz stąd!
— Właśnie idę.
Widzi Kajtuś rumieniec gniewu i iskry buntu w oczach chłopaka. Pamięta, ile razy niesprawiedliwie jego posądzali.
— Co robić, żeby człowiek ufał człowiekowi?
Niesłuszne podejrzenia budzą mściwość, a nieufność zabija prawdę w człowieku.
— Gdyby można było wszystko wszystkim mówić.
Aż się łzy zakręciły w oczach.
Szybko przeskoczył mur, wrócił na podwórko szkolne. Akurat dzwonek. — W zamieszaniu łatwo mu było zatrzymać i zniszczyć sobowtóra. Wrócił do dawnej postaci. Precz odrzucił czapkę — niewidkę.
— Ja — to znów ja. — Jestem znów dawny Antoś.
Gwizdnął i biegnie do swojej klasy. Gładzi ręką ławkę, jak wiernego konia. — Wstaje, gdy wszedł nauczyciel. Wyjął z teczki książkę i zeszyt. — Słucha uważnie. — Jakby zapomniał zupełnie o tem, co było. Niezbyt ciekawa godzina rachunków upłynęła szybko.
Koniec dnia szkolnego. — Biegnie do szatni, w korytarzu spotyka panią.
— Antoś, dlaczego czoło masz skaleczone?
— Nic. Głupstwo.
Już na ulicy i na schodach, i już widzi mamę. Rzucił się matce na szyję i mocno przycisnął.
— Mamo, — nic więcej powiedzieć nie może.
— A tobie co się stało? — Co to? — Dlaczego głowę masz skaleczoną?
— To nic. Głupstwo.
Ale mama żąda odpowiedzi.
— Ach, mówię przecież. — Skaleczyłem się. Uderzyłem.
— Powiedz, Antoś, prawdę.
— No, pociąg się wykoleił. Nie czytała mama w gazecie?
— Jaki pociąg? — Co ty wygadujesz?
— Nie warto o tem mówić. — O której ojciec wróci? — Znów będziemy razem. — Tak przykro, gdy was nie widzę.
— Myślałby kto... Któż cię goni, że w domu chwili nie usiedzisz?
— Co słychać nowego?
— Tyle się tylko zmieniło, że rano gotowałam kawę, a teraz zupę.
Bo mama ani wie, że rano wyszedł do szkoły sobowtór, a teraz wrócił do domu Kajtuś prawdziwy.
— A tybyś, mamo, nie chciała odbywać dalekich podróży okrętem?
— Ktoby ci cerował pończochy, gdybym podróżowała. — Patrz, jaką wywierciłeś dziurę.
— To nie ja wcale.
— Wiem, że nie ty, tylko twoje nogi. — Oj, chłopcze, kiedy się uspokoisz?
— Od dziś... Od zaraz.
— Powiedziałabym, że to chyba czary.
Mama ceruje, coś na kominie przestawi, zamiesza; a Kajtuś siedzi na niskim stołku, i tak mu dziwnie i dobrze, jak dawno nie było.
— Tak, Antosiu. Ty wychodzisz do szkoły albo z kolegami, a ojciec do pracy; a ja sama ze swemi myślami. Od śmierci babci ani z kim porozmawiać, ani się poradzić, ani użalić. — Ciągle w niepokoju o was.
Kajtuś przycisnął do ust rękę matki.
— Powiedz, kto cię tak podrapał?
— Ty powiedz lepiej co było, jak byłaś mała, opowiedz o ojcu i o babci, o mnie i o Helence.
— Helenka spokojniejsza była od ciebie. — Może, bo dziewczynka, a może — bo mała. — Choć ty zawsze urwis byłeś, już w kołysce samego nie można było zostawić: rozkopie się i chce wstać, a od świtu gada.
Mama mówi, czas szybko upływa.
Wrócił ojciec.
— Oto masz swego gagatka. — Patrz, cały podrapany, — katastrofa kolejowa go spotkała. — Czyta głupie kurjery, a potem myśli o tem i bajdurzy. — Oj, dałeś mi syna.
— Ty mi dałaś nicponia. — Pokaż no się, Antek. — Wiesz, stary dostał obstalunek. A już źle było, nie chciałem ci tylko mówić. Teraz znów będzie robota na parę miesięcy. — Ale wiesz, Antoś, — dziwne te twoje rany: wyglądają, jak nie dzisiejsze, a jakieś stare.
— No właśnie. Onegdaj była katastrofa.
— Oj chłopcze, muszę ja ciebie ukarać.
— Jak ojciec straci cierpliwość?
— A no stracę... stracę.
— Jemu się, — mówi mama, — żarty w głowie trzymają, a ja aż drżę, jak narwaniec z domu wychodzi.
Jedzą. Rozmawiają o obstalunku, o pracy. A Kajtuś myśli:
— Powiedziałem prawdę. Sami winni, że nie uwierzyli. Ale teraz będzie inaczej. Nie będzie się ojciec martwił, że straci robotę, i mama nie będzie się bała. Teraz życie spokojne — i dobre serce. — Od jutra. — Nie, od dziś.
Pomógł mamie zmywać i zasiadł do lekcyj. — Nie wie biedak, co jeszcze go czeka.

Umarł znany pisarz. Będzie uroczysty pogrzeb z muzyką.
Duże miasta lubią ładne pogrzeby. Bo jeżeli pogoda, czemu nie iść popatrzeć, nie spotkać się ze znajomym, nie porozmawiać? — Nad grobem są różne mowy; czemu nie posłuchać?
Wybierają się wszyscy na pogrzeb, wybrał się i Kajtuś. Ale że mały, więc rady dać nie może.
Na takie tłumne pogrzeby idą chętnie także złodzieje, bo w tłoku łatwiej dostać się do kieszeni z sakiewką albo z zegarkiem. — Wie o tem policja i posyła tajnych agentów.
Kajtuś o tem nie wiedział; więc kiedy go ze wszystkich stron ścisnęli, włożył czapkę niewidkę i na niewidzianego łokciami i kolanami drogę sobie toruje.
I był już nawet blisko karawanu. Bo łatwiej tak. Nadepnie komu na nogę albo pięścią w bok poczęstuje; ten się odwrócić nawet nie może; zaraz kłótnia, że to niegrzecznie i ordynarnie; a tymczasem Kajtuś już dalej i dalej robi zamieszanie i w zamieszaniu korzysta.
Zwyczajni gapie nie zwrócili uwagi, ale agent czuwa. — Odrazu poczuł, że go ktoś dotyka, — przyczaił się i — łap Kajtusia za rękę, nie patrząc nawet wcale.
— Puść pan.
— Nie puszczę. Zdejm czapkę. Jesteś czarodziej.
A no, wpadł. — Trudno. — Niedobrze się stało. — Zrzucił czapkę niewidkę i idzie pokornie.
Prowadzi go łapacz i rozmyśla, co robić dalej. — Czarodziej, to zdobycz nielada. Największym detektywom się nie udawało. Naczelnika konwoju wyprowadził w pole. Filips zginął przez tego źrebaka.
— Jeżeli go oddam w policji, dostanę nagrodę. Lepiej zrobić się jego wspólnikiem.
Kajtuś zmienił twarz, bo go może zechcą fotografować. Nie boi się: jest w formie, jak mówią sportowcy. — Wymknie się z więzienia.
Łapacz jakby się domyślił, bo mówi łagodnie, prawie prosi:
— Tylko nie uciekaj. Nic ci złego nie zrobię.
Zaprowadził Kajtusia do zwyczajnego aresztu.
— Co to za chłopak? — pyta się dyżurny przodownik. — Z pogrzebu pewnie?
— A tak, z pogrzebu.
— Jak ci nie wstyd? — Dobry ty jesteś numerek. — Pokaż, co ukradłeś?
— Nie, — mówi agent. — Może chciał, tylko nie zdążył. A może mi się zdawało.
Czeka, aż zostaną we dwoje.
— Słuchaj, chłopcze. Jesteś w moich rękach.
— No bo co? — Jestem.
— Wiesz, że za twoją głowę wyznaczona nagroda?
— Wiem. Czytałem.
— Ale mi ciebie żal. — Jeżeli się zgodzisz, będzie nam obu dobrze. — Sam widzisz: głupstwoś palnął. — Bo nie? Kto mądry w tłumie ubiera czapkę niewidkę? — Za mały jesteś. — Nie umiesz sam. — Więc naucz mnie czarów; będziemy sobie pomagali. — No co? — Jak ci się ta myśl podoba?
— Owszem. Bardzo dobra.
— Więc zgadzasz się?
— Nie zgadzam się.
— Wolisz zgnić w kryminale, albo dyndać na sznurku?
— Na jakim znów sznurku?
— A tak, powieszą cię. — Mnie uważasz, na twoich czarach tak znów nie zależy; ale podobasz mi się.
— I pan mi się podoba; ale muszę już iść do domu, bo mama będzie niespokojna.
— Głupi jesteś.
— Zobaczymy, kto głupi.
Już go niema.

Agent maca rękami, szuka, biega jak warjat po pokoju, — jakby się w ślepą babkę bawił. — A Kajtuś zamienił się w muszkę i fruwa.
Ale sprawdziło się to, o czem mówił Filips: ma Kajtuś silniejszego, niż policja, wroga.
Chciał usiąść na ścianie i wpada w sieć pajęczą. — Brzęczy żałośnie, a pająk na krzywych nogach już wisi nad Kajtusiem, już mu pierwszą nitkę zarzucił na skrzydła.
— Chcę, żądam; chcę być myszką. Zamienił się w mysz.
Skoczył na podwórze przez okno. — Zaszumiało szarej myszce w głowie. — Nie wróciła jeszcze przytomność, a tu czarne kocisko rzuca się na Kajtusia.
Już myśli, że wybiła ostatnia godzina.
— Chcę, żądam. — Żądam, rozkazuję.
Zdążył. — Z pod łapy czarnego kota wyfrunął gołębiem.
Usiadł na dachu, ale mu ciasno, że ledwo oddycha. Frunął, ale szuka miejsca, by wrócić bezpiecznie na ziemię. Bo czuje, że długo nie wytrzyma.
I oto trzeci zamach na życie Kajtusia. — Po raz trzeci w oczy śmierć mu zajrzała.
Jak kamień rzucił się na niego jastrząb. Już dotykały piór pazury jastrzębie, gdy w szalonym wysiłku wymknął się gołąb i ciężko padł między drzewa ogrodu Saskiego.
— W człowieka, w człowieka. Chcę, żądam.

Siedzi teraz Kajtuś na ławce, ważną sprawę rozważa.
— Czapka niewidka nie zapewnia mi bezpieczeństwa. Cóż z tego, że nie widzą, gdy nie widząc nawet, mogą pochwycić i postrzelić? — Trzeba inaczej to zrobić. — Chcę mieć zegar. — Niech na tarczy zegara będą cztery litery. I niech będzie sprężyna. — Jeżeli raz nacisnę sprężynę, wskazówka stanie na literze A; wtedy do połowy zamieniam się w powietrze. Jeżeli dwa razy nacisnę sprężynę, strzałka staje na literze B, — to jest, gdzie w zwyczajnym zegarze jest szósta godzina. — Wtedy dotykalna będzie tylko głowa i ręka. — Gdy grozić mi będzie wielkie niebezpieczeństwo, trzy razy naciskam sprężynę: — Wskazówka stanie na literze C, to jest tam, gdzie teraz jest dziewiąta. — Cały zamieniam się wtedy w powietrze; zostaje tylko zegar i palec, i tym jednym palcem mogę nacisnąć sprężynę, by powrócić do cielesnej postaci.
Kajtuś dokładnie jeszcze raz obmyślił cały mechanizm i zażądał takiego zegara.
Czy że był zmęczony, czy że czar był trudny, — kolnęło, uderzyło coś Kajtusia w serce, aż ból, dreszcz, aż mu pociemniało w oczach. Oparł się o ławkę, żeby się nie zwalić.
Ale zegarek ma. Już raz na zawsze uwolnił się od pościgu ludzi. Już nie będzie muchą, myszą, gołębiem uciekał. A wróg-czarnoksiężnik zbyt słaby widocznie, bo nie może zabić Kajtusia-człowieka.
— Byłeś na pogrzebie? — pyta się mama.
— Byłem.
— Widziałeś?
— Widziałem.
— Wyglądasz bardzo zmęczony.
Ani przeczuwa biedna mama. Nic nie wie dobra, kochana.
Zresztą i Kajtusia męczy tajemnica.
— Raz jeden tylko oko w oko spotkałem swego wroga. Ale kto daje mi siłę? W czyjej jestem potężnej władzy?
Czuje, że tak jest tymczasem, że musi się wszystko wyjaśnić, że niezadługo zrozumie.

Wybrał się pewnej niedzieli na mecz futbolowy.
Do przerwy gra nie była ciekawa; dopiero później rozruszały się obie drużyny.
Przyszła Kajtusiowi do głowy myśl swawolna, żeby im przeszkodzić. — Niech się poirytują.
Nacisnął sprężynę na A, — i dawaj brykać na boisku.
Zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
Prawidłowo kopnięta piłka, nagle się zatrzymuje i zmienia kierunek. Pchnięta w stronę bramki, nagle cofa się sama, jakby odrzucona.
Jakby grał ktoś jeszcze, zręczny i niewidzialny.
Widzi sędzia, spostrzegły drużyny; ale niema czasu się zastanawiać, — nie mogą się połapać. Gry nie wolno przerywać.
Ale między publicznością znalazł się porucznik, który zauważył i zrozumiał.
Bo widzi: po placu posuwa się cień bez człowieka; cień zmienia się: raz wyraźny cień chłopca, którego wcale niema na boisku; to połowa tylko, to ręka i głowa. — No, bo Kajtuś rozmaicie naciska sprężynę, żeby na niego nie wpadli, nie kopnęli, nie przewrócili. — A wszędzie, gdzie mignie, dzieją się z piłką najdziwniejsze rzeczy.
Porucznik słyszał w kasynie, że szukają chłopca-przestępcę w czapce niewidce. — Więc wyjmuje rewolwer i podkrada się nieznacznie.
Akurat jest rzut karny. — Zbliża się porucznik tam, gdzie znaczy się cień na piasku; słyszy cykanie zegara i oddech niewidzianego Kajtusia. — Wycelował i byłby strzelił...
Ale zerwał się wicher, pchnął Kajtusia w górę wysoko ponad boisko — i niesie i pędzi w niewiadomym kierunku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.