Karjera panny Mańki/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Karjera panny Mańki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1935
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII.
HIPCIO ZAKOCHANY

Wesoły pan Hipcio miał już taką naturę, że dopiero poczynał cenić niewiastę, gdy ta niewiasta nie wiele sobie z niego robiła. Ponieważ niezbyt był urodziwy, mimo bogactwa i rzucania pieniędzmi, częste go spotykały zawody i to zawody złośliwe. Bo lekkomyślne warszawskie kobieciątka, naciągnąwszy niemiłosiernie grubasa znikały, albo też zdradzały go z młodszemi i urodziwszemi lowelasami. Skarżył się wtedy do przyjaciół na tę przewrotność płci pięknej, zwał niewierne: „Nanami w kwadracie”, żalił, że „skoro tylko kupić kobiecie palto karakułowe, to odrazu zwieje” — ale właśnie podobny typ dam, bez wielkich zasad moralnych, pociągał go najwięcej i za niemi uganiał się bez przerwy, jakby pragnąć się przekonać czy pieniędzmi da się przykuć niewierne serduszka na dłużej. Właściwie dokazywał tak pan Hipcio dopiero od lat paru, odziedziczywszy po papie — fabrykancie majątek. Póki żył papa, solidny spolszczony niemiec, który dorobił się majątku z dziesięciu palców — Hipcio musiał pracować lub udawać, że pracuje w ojcowskich zakładach i pieniędzmi nie wolno mu było szastać... Ożeniony z woli ojca ze skromną, niezamożną panienką — która zdaniem rodzica, znającego nieco synowską naturę, powinna była Hipcia od wybryków powstrzymać — żony niecierpiał, odkąd stał się samodzielny, prawie z nią nie żył, nie starając się nawet przed nią ukrywać swych miłosnych przygód, jakie głośnem echem odbijały się po Warszawie. Może dla tego, że była dlań aż za dobrą i z anielską cierpliwością znosiła swój los, wciąż rościł do niej przeróżne pretensje, nie wiedzieć o co ją posądzał i powtarzał, że wyczekuje ona na jego rychły zgon...
„Brały” więc pana Hipcia jedynie kobiety umiejące mu dać należytą odprawę. Jeśli która, na swe nieszczęście, zaznaczyła tylko, iż jej na nim zależy lub też uległem postępowaniem starała się do siebie przywiązać — następował rychły znajomości koniec. Hipcio prawił impertynencje, pomiatał bogdanką i nie okazawszy się wcale hojnym, uciekał. W innych wypadkach szalał. Nie był to wprawdzie szał długotrwały, ale przeszkody podniecały go i w pierwszych chwilach sądził, że jest okrutnie zakochany.
Coś w rodzaju zakochania czuł po wczorajszym wieczorze, spędzonym w towarzystwie Doriałowicza i jego przyjaciółki. Gdy przypominał sobie dotknięcie jej ciepłych, wilgotnych warg, oblizywał się jeszcze ze smakiem, lecz jednocześnie przypominał sobie, że dziewczyna naogół traktowała go dość pogardliwie a wreszcie nazwała błaznem. Hipcio był nieco, powiedzmy, życiowo naiwny, lecz nie na tyle głupi, by nie zrozumieć, iż wybryk ten nastąpił pod wpływem nerwowego podniecenia. Lecz jeśli nastąpił pod wpływem nerwowego podniecenia, jeśli mile rozpoczęty wieczór zakończył się nieomal skandalem, to z tego wniosek prosty, że ona ma Doriałowicza dość i że nie stoi temu nic na przeszkodzie, aby Hipcio wysunął swą kandydaturę.
— Dziewczyna, jak ogień! — wspomniał — lubię takie... Hm, cóż spróbujemy...
Postanowił udać się z wizytą do Mary. Peszyło go nieco wczorajsze pożegnanie, lecz... W najgorszym wypadku nie przyjmie go, ale jeśli przyjmie... potrafi on jej przemówić do serca... Czy z nim równać się może jakiś Doriałowicz?
Trawiony temi myślami kręcił się Hipcio po swym luksusowych gabinecie. Starannie obejrzał piękne obrazy na ścianie, jakby je widząc dopiero po raz pierwszy, z zamyśleniem popatrzył na gabloty z kosztowną porcelaną, wreszcie przystanął koło sanktuarjum — małej wmurowanej w ścianę szafki. Otworzył ją kluczykiem, który stale nosił przy sobie na srebrnym łańcuszku i wyciągnął sporych rozmiarów jasne, skórzane pudełko. Trysnął snop światła, zajaśniał szereg zapinek, bransolet, pierścieni mniej lub więcej kunsztownych cacuszek, zagrały w promieniach słonecznych tysiącem świateł nieoprawne drogie kamienie... To była duma Hipcia, jego „kolekcja”. Pogrzebał chwilę śród kosztowności z wyrazem zadowolenia rozlanym na twarzy, jakgdyby samo zetknięcie z martwemi przedmiotami sprawiało mu rozkosz zmysłową. Poczem wybrał jakiś pierścionek, wnet odłożył a natomiast wziął inny.
— I ten wystarczy — mruknął.
Pierścionek ów to była cena, za jaką na początek zamierzył zdobyć dobre względy Mary. Ponieważ jednak, mimo rozrzutności odzywała się w nim czasem ojcowska natura, nie wiedząc jaki obrót przyjmie sprawa wolał ryzykować klejnot skromniejszy. Zatrzasnął skarbiec, ubrał się i skierował swoje kroki w stronę ulicy Wspólnej.
Z nieco bijącem sercem zadzwonił i wymieniwszy swe nazwisko fertycznej pokojówce i już... już był przygotowany, że usłyszy stereotypowy frazes „pani niema w domu”, albo „pani nie przyjmuje” — gdy zdala ku swej radości usłyszał zachęcający okrzyk:
— Proś!
Raźno tedy wszedł do saloniku i nie mniej raźno ucałował rączkę gospodyni, która przyjęła go, ubrana w rozkoszny szlafroczek.
Piękny ten jedwabny szlafroczek ledwie osłaniający a raczej mocno odsłaniający wdzięki panny Mary oraz jej uśmiechnięta twarzyczka natchnęły serce Hipcia wielką otuchą i nadzieją ziszczenia się najśmielszych marzeń.
— Ośmieliłem się — począł dyplomatycznie — wpaść na chwileczkę, aby się dowiedzieć jak się nasza kochana panna Mary miewa... Wczoraj niefortunnie zakończył się wieczór. Sądziłem, że to ja może byłem przyczyną złego humorku... więc...
— Bardzo to ładnie z pańskiej strony — odparła, śmiejąc się na widok, jak pocieszne grymasy Hipcio wyrabiał, siląc się na minę skruszoną i powagę. — Ale zapewniam, nie gniewam się wcale...
— Kiedy wczoraj...
— Nie pan był przyczyną mojego podraźnienia!
O to tylko Hipciowi chodziło. Nie on zawinił — a Doriałowicz i piękne dziecko żywi do dyrektora zapewne jakie uzasadnione żale, mogące spotęgować szanse Hipcia. Począł tedy z wielkim przekonaniem wykładać, jak to starsi panowie nie umieją należycie postępować z młodemi niewiastami, jakto tylko młodzi potrafią odczuć serce kobiety a zachcianki spełniać subtelnie... Klepał się przy tem z przekonaniem po tłustem kolanie, tarł w ferworze przemowy łysinę, a nawet wykładając o subtelności męskiej — parokrotnie uderzył się miast w piersi, po wystającym brzuszku... Musiał trafić w sedno, bo Mary z jakimś przekąsem wymówiła:
— Ach, ten Doriałowicz...
— Dokuczył?
— Et...
Machnęła ręką. Coraz silniej dźwięczało w niej przekonanie, że zarzuty uczynione przez nią Doriałowiczowi w zdenerwowaniu były słuszne i nie żałowała swego uniesienia... Zrozumiał, że nie na głupią natrafił.. Gdyby chciał się usprawiedliwić mógł odezwać się do niej, bo codzień wszak rano zazwyczaj telefonował. Tymczasem... Lecz jakie były istotne zamiary Doriałowicza, co do jej osoby, zamiary, które zdążyła pokrzyżować? Pytanie to dręczące Mańkę, spowodowało jej łaskawość dla Hipcia. Bo jeśli dyrektor „zachęcał” ją do flirtu z grubasem, musiał w tem mieć swój ukryty cel a poza nim na tę sprawę mógł tylko rzucić nieco światła Welesz. Może wspólne interesy? Oto dlaczego przyjęła nad wyraz uprzejmie Welesza, postanawiając go zręcznie pociągnąć za język. Hipcio tymczasem, któremu Mary podobała się coraz bardziej, prawił rad, iż może ściągnąć rozmowę na interesujące go tory.
— Widzę — odzywa się pani nieco niechętnie o swym... Chciałem powiedzieć o dyrektorze! Jeśli mam być szczery... i ja go nie lubię...
— Pan go nie lubi?
— Nie lubię! Oschły, zimny, egoista...
— Znacie się dawno? — zręcznie indagowała dalej.
— Czy dawno się znamy? Może rok, może dwa... Ot, taka tam znajomość... kiedyś spotkałem go w knajpie z moimi przyjaciółmi, wypiło się i odtąd niby to jesteśmy na stopie serdecznej... Sama pani wie, jak to bywa — „dzień dobry”, „jak się masz”, „dowidzenia”... Wtedy w „Olonji” zdziwiłem się nawet bardzo, że podszedł i usilnie zapraszał do stolika... Jaka on dla mnie kompania? Nie pije! Nudny... I powiem szczerze, nie był bym się do was przysiadł, gdyby nie pani...
— A ja myślałam, że łączą pana z Doriałowiczem wspólne interesa?
— Mnie? Z nim? Żadne...
Tyle szczerości, a nawet oburzenia, iż można go posądzać o wspólne sprawy z „nudną mumją”, zadźwięczało w głosie Hipcia, że trudno było nadal wątpić. Więc nie natrafiła na rozwiązanie zagadki? Zniechęconym szepnęła głosem:
— Wielebym dała, żeby wiedzieć kim jest ten Doriałowicz?
Hipcio się roześmiał.
— Niezbyt dawno go pani zna, skoro się odemnie chce dowiedzieć... Niestety informacjami służyć nie mogę... Chodzi, je, śpi, pieniądze ma, podobno solidny, w kryminale jeszcze nie siedział... Pozatem bestja nudna... Nie pani typ! Jak szczęścia pragnę... Im pani go prędzej przepędzi, tem lepiej...
— Poróżniliśmy się wczoraj poważnie! — zauważyła.
Podskoczył na krześle.
— Pokłóciliście się! A to doskonale! Uschłaby pani przy nim... zamieniłby panią w mumję... Widziałem, że musiał czemś zdenerwować i zanosiło się na burzę... A to świetnie!
Chcąc zaznaczyć swą radość z nieoczekiwanego zerwania z protektorem, Hipcio przysunął się z krzesłem bliżej i dalej trajkotał:
— Jest pani sama, nie wie co począć... i się nudzi... A Hipcio od czego? Hipcio wczoraj już mówił, że ładną panienkę bardzo kocha... O jaka śliczna...
Zanim zdążyła się zorjentować nachyliwszy się cmoknął ją głośno w okrągłe i zgrabne kolanko, wystające niedbale z pod szlafroczka.
— Panie Hipolicie! — zawołała.
Ale on prowadził atak konsekwentnie. Powstał z miejsca, jął grzebać po kieszeniach i wyciągnął pierścień z sporym brylantem.
— To Hipcio przyniósł na początek, żeby się malutka nie gniewała! — wymówił tonem rozpieszczonego dziecka...
Podawał jej klejnot. Klejnot jest takim magnesem, któremu nie oprze się żadna lekkomyślna niewiasta. To też Mary, niby żartując, ze śmiechem wzięła z ręki jego pierścionek i włożyła na palec.
— Wcale nieźle wygląda... — rzekła... — A dla kogoż ten prezent? — udała, iż nie rozumie zamiarów swego wielbiciela.
— A dla kogożby, jak nie dla naszej ślicznotki...
Znów przypadł do niej, ale zdążyła usunąć się w porę tak, iż tylko trącił nosem w dłoń przyozdobioną pierścionkiem.
— Hola! Hola, paneczku! — krzyknęła ostro — jeszcze mnie pan nie kupił!
Mars gniewu, który Hipcio tak dobrze znał z wczorajszego wieczoru, znów zarysował się na jej czole. Nie chcąc tracić swych w oblężeniu postępów i narażać się na niechęć dziewczyny, udał pokorę, powstrzymał swe zapędy, obtarł chustką pot ze zroszonego czoła i grzecznie oświadczył:
— Hipcio już jest spokojny? Ale czy Mary będzie kiedy dobra dla Hipcia?
Był tak komiczny, że trudno nań się było gniewać.
— Może i będzie — odparła, uśmiechając się mimowoli — ale nie dziś... A pierścionek...
— Rozumiem! — przerwał. — Dziś panna Mary musi ostatecznie przegonić Doriałowicza... Hipciowi bardzo na tem zależy... i Mary nie pożałuje tego... A pierścionek proszę zachować na pamiątkę...
Mańce i tak trudno było rozstawać się z pierścionkiem, bo której kobiecie nie trudno się rozstać z klejnotem, który już znalazł się na jej palcu? Pozatem Welesz dawał wcale nie dwuznacznie napomykał, że pragnie zastąpić Doriałowicza i że okaże się daleko hojniejszy... Hm, to nie było ponętne, ale należało się zastanowić...
Zrozumiał doskonale wahanie dziewczyny, a jednocześnie rozumiał, iż z podobną naturą gwałtem ani narzucaniem swej woli do ładu się nie dojdzie. Pewny był jednak zwycięstwa.
— Pojmuję, panno Mary — rzekł — że chce pani rozważyć, to co... powiedziałem i uprzednio ostatecznie zlikwidować znajomość z Doriałowiczem...
Dawał jej znakomite wyjście.
— Tak — odparła — muszę się zastanowić... i z nim rozmówić...
— Sądzę, że odpowiedź wypadnie po mojej myśli... no i dla pani szczęścia, panno Mary... Czy wolno mi się stawić jutro?
Zastanowiła się chwilę, poczem odparła:
— Dobrze!
— Przyjdzie więc Hipcio jutro wieczorem, — przybrał znów swój błaznowaty ton, — i usłyszy, co piękna panienka mu powie... I będzie panienkę bardzo, bardzo kochał... I przyniesie z sobą dużo butelek szampana!
— A panienka mu odda pierścionek, który do jutra tylko sobie pożycza! — rzuciła mu na odchodnem, zaznaczając tem powiedzeniem, że nie czuje się związana wobec niego.
Gdy Welesz znikł, zapaliła papierosa i wyciągnąwszy się na kozecie, zapadła w zadumę.
Więc znalazł się następca po Doriałowiczu i niema potrzeby się martwić o dalszy swój los? Porzuciwszy tajemniczego sfinksa, jakim był dyrektor, przejdzie w ramiona innego, który obiecuje, iż osypie ją złotem... Wie przynajmniej, kim jest Hipcio i nie doznałaby z nim żadnego zawodu. Jest bogaty i hojny... Wprawdzie nieco brzydki i śmieszny, ale poczciwy. No i z gruntu dobry człowiek... Jeśli ją lubi, to dla niej samej — i napewno nie użyje jej do żadnych „niewyraźnych” sprawek...
Wypuściła wielki kłąb dymu z papierosa. Tak czy owak, Doriałowicza ma dość. Nawet gdyby dziś się zjawił i padł do jej kolan. Więc zostaje Hipcio...
Nagle wstrząsnął nią dreszcz obrzydzenia... Całować ma to spocone, sadłem nalane ciało, znosić pieszczoty może poczciwego, ale obrzydliwego grubasa. Patrzeć się w oczy, zaszłe żądzą, niczem oczy roznamiętnionego buldoga... Brr... Jeszcze czuła niesmak po owym pocałunku, kiedy wczoraj jej usta złączyły się z jego ustami... A później?... Co później?... Bo o ile sądziła, że poważny i stateczny Doriałowicz, zakochawszy się w niej, stworzy mocne podwaliny bytu, a kto wie, może się ożeni — o tyle z Hipciem sprawa przedstawiała się jasno. Tydzień, dwa, trzy szału... Może parę tysięcy, może kilkanaście potrafi z niego wyciągnąć... A potem? Tacy kobieciarze stygną bardzo prędko, a Hipcio miał przyjaciółek, za któremi „warjował” bez liku... W dodatku żonaty. Cóż dalej? Parę tysięcy, nawet kilkanaście, które prędko się rozejdą na stroje i głupstwa, to nie majątek, a majątku mu nie zabierze, bo Hipcio, jak chce, umie rachować nieźle...
Znów wstrząsnął nią dreszcz obrzydzenia... Czyż bez końca ma przechodzić z ramion w ramiona, sprzedawać się, oddawać byle komu?... Po stokroć, nie!...
Pragnienie czegoś jasnego, czystego zaświtało w duszy Mańki. Pragnienie cichego, spokojnego bytu przy boku męża, w najskromniejszem choćby mieszkaniu. Tęsknota za własnem ogniskiem... i dzieckiem... Łzy zakręciły się w jej oczach. Czyż na zawsze będzie pozbawiona szczęścia, które jest udziałem tylu kobiet? Bo powróciwszy nawet do Wawrzona — gdzie wstyd jej powracać — tam takiego męża nie znajdzie!...
I nagle mimowolnie wyszeptała: Korski!...
Porwała się z kozetki i podbiegła do telefonu.
Jeśli odezwie się Doriałowicz, a nie sekretarz, położy słuchawkę.
Wymieniła numer.
— Hallo! — usłyszała po chwili. Był to ten sam głos, jaki pragnęła usłyszeć.
— To pan, panie Stachu, — zawołała ucieszona, — czy może pan swobodnie rozmawiać?
— Tak!
— Niema go w domu?
— Kogo? Doriałowicza? Nie, wyszedł!
— A więc, — mówiła teraz szczerze i ciepło, — chciałam podzielić się z tobą pewną wiadomością...
— Jaką?
— Zerwałam z Doriałowiczem!
Okrzyk radosny zabrzmiał na drugim końcu telefonicznego drutu.
— Zerwałaś?
— Tak, mam tego wszystkiego dość! Pragnę uczciwego życia!
— Zawsze wiedziałem, Mary, — usłyszała w odpowiedzi, — że porządna z ciebie dziewczyna!
— Jestem więc sama, opuszczona, — niby to się skarżyła, nie zwróciwszy na pochwałę uwagi, — nie wiem, co począć?
— Będę jutro rano u ciebie, to wszystko omówimy... Przybiegłbym teraz, ale nie mogę... Ty również powinszuj mi, Mary... Znalazłem inną posadę — i dziś jeszcze oddaję wszystkie sprawy najdroższemu szefowi... Do jutra więc, Mary! Bądź dobrej myśli! O której można?
— O której zechcesz! Będę na ciebie, Stachu, niecierpliwie czekała!
— Będę koło dziesiątej.
Po paru jeszcze nieco sentymentalnych frazesach, odłożyła słuchawkę. Tak wszystko dobrze się układa, Stach miał inną posadę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.