Karjera panny Mańki/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Karjera panny Mańki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1935
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
KŁÓTNIA W DANCINGU.

Jazz-band szalał. Na niewielkiej pomiędzy stolikami przestrzeni snuł się barwny wąż stłoczonych par. Niby dojrzałe kwiaty rozchylały się w uśmiechu karminowe wargi kobiet. Przeginając lubieżnie stany, przyciskały nagie, pudrowane ramiona do piersi swych tancerzy. Migotał rój, przybranych w jasne pończoszki nóżek, splot złotych i srebrnych pantofelków...
Mańka z roztargnieniem spozierała dokoła... Jeśli zgodziła się przyjechać do „Citouche”, po kolacji spożytej znowu w „Olonji”, to nie zabawa w nocnym kabarecie pociągnęła ją tutaj. Cóż obchodzić dziś ją mogła zarówno ta zabawa jak i zazdrosne spojrzenia dawnych koleżanek? O, bo przyglądały się dobrze zdala, podziwiając kosztowną sukienkę i zerkając na towarzyszących jej panów, szczególniej na znanego z hojności Welesza. Innym razem pobiegłaby do garderoby — klubu „tych pań”, w przerwach pomiędzy tańcami — i tam przódy pochwaliwszy się swym dostatkiem, odpowiedziałaby później dziwną historję Józki... Lecz teraz nawet przygoda Józki, porwanej zapewne przez tajemniczą damę, mniej zajmowała wyobraźnię Mańki... Wszak...
Tymczasem gwar w „Citouche” wzrastał. Coś z atmosfery domu publicznego i balu było w tej salce, coś dwuznacznego i nieokreślonego, co łatwo daje się odczuć. Mężczyźni, zachowując pozornie przesadne nawet formy towarzyskiej grzeczności, coraz to bliżej przyciskali napół nagie „girls’y”, ledwie spowite w drogą brokatę czy jedwab sukienek. Girls’y — tak łatwo dające się unosić w zmysłowym tańcu, a po tańcu... uwieść i posiąść... Pomiędzy stolikami gorliwie snuła się służba, zachęcając gości do picia — dancing bowiem jest od tego, aby jaknajwięcej było pijanych. Gdzie nie gdzie bardziej „zawianym” wcale bezczelnie podmieniano butelki, by tem pokaźniej wypadł rachunek...
Mańka uśmiechnęła się lekko. Nie atmosfera sztucznej podniety i nie kelnerskie praktyki wywołały na jej usta ten uśmiech. Praktyki te, z doświadczenia znała dobrze. Znała również konszachty właścicieli kabaretu z „pannami”, zmierzające do jaknajdokładniejszego „nabicia w butelkę” podchmielonych gości... Lecz nie tych spraw tyczył się ten uśmiech — i ktoby obserwował ją bacznie poznałby wnet, iż nie oznacza on bynajmniej wesołości a pokrywa raczej rozdrażnienie wewnętrzne. Bo oto uśmiech znikł a na jego miejsce pojawił się wyraz dziwnej zaciętości...
Mańka doszła do przekonania, iż nadeszła stosowna chwila. Nurtujący w niej gniew przeciw Doriałowiczowi od czasu rozmowy z Korskim, szukał ujścia i postanowiła wywołać, odłożoną z konieczności z powodu odwiedzin Józki, rozmowę... Jeśli pragnęła ją wywołać, to lepszej sposobności nie znajdzie... Dyrektor nadal prowadził swą „dyplomatyczną” grę — a Hipcio, sprowokowany paru powłóczystemi spojrzeniami, biorąc je za dobrą monetę, stawał się coraz to bardziej przedsiębiorczy.
Znów czerwona, spocona łapa przywarła poufale od jej kolan...
— Uważa pan, zdaje się, moją nogę za wygodne oparcie! — rzekła dość ostro, zrzucając dłoń Welesza.
Welesz poczerwieniał. Przyzwyczajony łatwo zdobywać pieniędzmi i „kolekcjami” kobiety, dotychczasowe zachowanie się sąsiadki przyjmował jako ciche przyzwolenie na zaloty. Wszak nie protestowała, gdy przyciskał ją parokrotnie już w samochodzie a później obcałowywał nieustannie po rączkach. Zadziwił się tem mocniej, że o Mańce, mimo komplementów, nie był nazbyt wysokiego zdania, domyślając się, iż nie z samej miłości przebywa w towarzystwie Doriałowicza i że złotą przynętą uda mu się ją dyrektorowi odbić. Do ulubionych bowiem rozrywek wesołego Hipcia należało odbijanie przyjaciółek znajomym i na ten cel nie szczędził żadnych zachodów i kosztów.
— Przepraszam — mruknął, wnioskując w duchu iż albo panienka gra komedję albo zależeć jej grubo musi na opiece protektora.
Tymczasem Doriałowicz nie spostrzegł owego zatargu, lub udał, że go nie słyszy. Napół odwrócony od stolika, siedział paląc cygaro, rzekłbyś pochłonięty całkowicie widokiem tańczących par.
— Głuchego udajesz, bratku? — pomyślała Mańka — czekaj... już ja cię obudzę...
Odsunąwszy się ostentacyjnie od Welesza, rzuciła głośno w jego stronę:
— Czy pan wcale o mnie nie zazdrosny, dyrektorze?
Zdanie to padło na tyle głośno, że Doriałowicz, chcąc czy nie chcąc musiał je posłyszeć. Lekko drgnął i odwróciwszy się do stolika, jakby nie wiedział całkowicie co się przy nim działo, ani o czem mówiono, zapytał:
— Ja zazdrosny? O kogo?
— O mnie! — powtórzyła.
— Czemuż miałbym być zazdrosny?
— Pan Welesz bardzo natarczywie zaleca się do mnie!
Doriałowicz skrzywił się nieco.
— Drogie dziecko — rzekł — wiem dobrze, że to są żarty... Wiem dobrze, że i ty sama obronić się potrafisz...
— Kto wie... Kobiety są słabe i łatwo ulegają pokusom!
— Sądzę jednak...
— A jeśli ja z kolei pocznę zalecać się do pana Hipcia, skoro szanowny dyrektor nie zwraca na mnie uwagi?
Doriałowicz nie dał na to zapytanie odpowiedzi. Uśmiechnąwszy się lekko, jął napełniać szklaneczki winem. Natomiast Hipcio, skarcony przed chwilą, przysunął się bliżej a nie domyślając się, że cała rozmowa posiadać może głębsze znaczenie, znowu błaznował:
— O... to... to... Nie było o co się na mnie gniewać! Ta stara mumja nie widzi w naszym flircie nic zdrożnego a pani się obraża... Wciąż twierdzę... nie dla pani on towarzysz i umrze z nim nasza ślicznotka z nudów... Niema jak Hipcio...
Mańka ujęła za stojącą przed nią szklaneczkę — i wnet w niej nie pozostało ani kropli. Poczem pochwyciwszy szklankę Welesza i tę podniosła do ust. Dotychczas powstrzymywała się od picia, wiedząc jak działa trunek na jej wybuchową naturę. Teraz niechaj się dzieje, co chce. Doriałowicz jeszcze nie zna, tej Mańki prawdziwej, której nie obcą jest najgorsza melina ani też gwara ulic podmiejskich...
— Hę?.. A jeśli ja pocznę zalecać się do kochanego Hipcia? — powtórzyła wyzywająco.
Doriałowicz zerknął na pupilkę, jakoś nieokreślenie. Natomiast wesoły pan Hipolit spostrzegłszy, że sąsiadka wychyliła aż dwie szklaneczki wina z rzędu — podskoczył na swem miejscu radośnie.
— Nie słyszę odpowiedzi? — nastawała.
Dyrektor starał się w dalszym ciągu swym taktem opanować sytuację.
— Widzę — rzekł żartobliwie — że szampan działa na pannę Mary figlarnie!
— Powiadasz, figlarnie? — zawołała podniecona coraz więcej, przechodząc na poufały ton — a co ty na to powiesz, jeżeli ja zaraz Hipcia pocałuję?
Welesz roześmiał się zadowolony, Doriałowicz choć czuł, iż coś niedobrego się święci, nadrabiał miną, jakby li tylko o wesołe przekomarzanie się pod wpływem trunku i swobodnej atmosfery chodziło.
— A pocałuję...
Zanim wesoły Hipcio zdążył się zorjentować, ciepła ręka dziewczyny otoczyła jego szyję, a wargi przywarły do grubych i mięsistych warg... Długo trzymała z nim usta złączone, spozierając na dyrektora, wreszcie oderwawszy się nieomal gniewnie rzuciła:
— I ty nic na to?
Doriałowicz wzruszył ramionami i coś chciał mówić. W tejże chwili ozwały się takty hałaśliwego jazz-bandu, zapraszające po przerwie do tańców, a na sali powstał ogólny gwar. Ciche zdanie Doriałowicza utonęło w tym zgiełku a tylko wyraz twarzy świadczył, iż nadal bagatelizuje wybryki swej pupilki.
— A psia krew...
Niedopita szklanka z szampanem z brzękiem rozbiła się o podłogę. Mańka stała wyprostowana a oczy jej błyszczały groźnie.
— Psia krew! — powtórzyła — dość mam bujania...
Doriałowicz porwał się gwałtownie ze swego miejsca. W ślad za nim podnosił się i Hipcio, z miną całkiem głupią.
— Nie rozumiem — mruczał — całuje a później szklanki rozbija... nie rozumiem...
Na szczęście śród zgiełku wypadek przeszedł niepostrzeżenie. Tylko jeden z dyrektorów „Citouche” zbliżał się powoli do stolika, wiedząc, że to „panna Mary czasem lubi naskandalić”. Tymczasem Doriałowicz, opanowawszy się już całkowicie oświadczył:
— Masz słabą głowę kochane dziecko... No, idziemy do domu...
Nie czekała na tę zachętę, bo przedtem już wybiegła z loży, kierując się w stronę szatni...
W milczeniu wsiedli do auta. Również w milczeniu upłynęła powrotna droga. Daremnie wesoły Hipcio, mocno speszony incydentem usiłował parokrotnie swemi dowcipami rozproszyć pełną naprężenia atmosferę. Każde z jego odezwań zbywała Mańka jeno pogardliwym grymasem. Nie podtrzymywany przez Doriałowicza wreszcie zamilkł a dopiero gdy znaleźli się przed domem, w którym zamieszkiwała, ośmielił się oświadczyć na pożegnanie.
— Możem zawinił... Jeśli zawiniłem, proszę o przebaczenie!
— Tyle pan zawinił, co błazen w cyrku, który się zaplątał śród aktorów i nie wie co z sobą począć!.. — krótko ucięła...
Odwróciwszy się na pięcie, wpadła do bramy i pobiegła po schodach. Hipcio szeroko roztworzył usta i tak pozostał na ulicy z kapeluszem w ręku. Doriałowicz pospieszył za swoją pupilką.
— Chciałem ci, Mary, uczynić pewną uwagę! — rzekł, kiedy znaleźli się w mieszkaniu.
— Słucham?
Twarz Doriałowicza była obecnie groźna i w niczem nie przypominała twarzy dobrotliwego pana, spozierającego z pobłażaniem na wybryki pupilki w dancingu.
— To chciałem powiedzieć — wycedził przez zęby, — że gdy panienkę zapraszam na kolację wraz z mojemi znajomemi to proszę zachowywać się przyzwoicie i nie wyrabiać awantur...
Oczy Mańki zabłysły, niczem u rozzłoszczonej kotki.
— A panienka panu zapowiada, panie Doriałowicz, czort pana wie, kim pan jest... że ma pana i tych komedji wyżej uszu...
Przywykły dotychczas do uległości Doriałowicz, osłupiał.
— Cóż to ma znaczyć? — zawołał.
— To ma znaczyć — krzyczała coraz bardziej podraźniona — że rozgryzłam pańską grę!... Wówczas zgodziłam się... zostać pańską pupilką... czy nie wiem jak to nazwać... sądząc, że się panu podobam, że panu na mnie zależy... Tymczasem panu tyle na mnie zależy, co ot na tym gałganku — ze złością rzuciła w kąt jedwabną chusteczkę, którą dotychczas w zdenerwowaniu mięła w dłoni. — Owszem, zależy panu, ale w jemu tylko wiadomych celach...
Doriałowicz mierzył oczami dziewczynę, jak wytrawny gracz, oceniający przeciwnika.
— Jakto mam rozumieć? — zapytał.
— Ma pan to rozumieć, jak mówię... Ubrał mnie pan, obsprawił, nie rujnując się zbytnio, bo te mieszkanie nawet nie jest moje... aby mnie używać za przynętę... Pan mnie podstawia Weleszowi!...
— Ja?
— Tak! Zanadtom mądra, aby tego nic spostrzedz. Żaden mężczyzna nie zgodziłyby się na podobne zalecanki... Pan je toleruje a nawet do nich zachęca...
— Mylisz się...
— Nie! Sama sprzedać się potrafię i nie potrzeba mi pośredników!... Zapowiadam więc...
— Co?
— Albo pan powie wyraźnie o co chodzi, albo też...
Uczyniła niedwuznaczny ruch ręką, oznaczający całkowite zerwanie. Doriałowicz nadal mierzył ją oczami, coś w sobie ważył i ten ktoby go dobrze znał odgadłby, że stacza z sobą ciężką walkę duchową. Wreszcie wymówił znów na pozór spokojnie, rzekłbyś tonem ojcowskiej perswazji:
— Wszystko to są bezsensowne przypuszczenia!...
— Zawracanie głowy! — zawołała brutalnie. — Ostrzegano mnie nawet przed panem!
— Ostrzegano?
Twarz Doriałowicza zmieniła się raptownie i miast niedawnego uprzejmego wyrazu, przybrała wyraz zaciętości.
— Ostrzegano? — powtórzył. — Wolno wiedzieć, kto?
Spostrzegła, iż wygadała się niepotrzebnie.
— Mniejsza z tem, kto mnie ostrzegał! Ale czy zechce pan wyksztusić z siebie odpowiedź na moje poprzednie zapytanie?
Doriałowicz zrozumiał, że dziewczyna nie zdradzi się więcej z niczem... Udzielenie zaś odpowiedzi, o którą tak nalegała, było dlań z wielu względów niemożebne... Cóż mógł on jej właściwie powiedzieć? To też jako dobry polityk wolał załagodzić sytuację i pozostawić sobie czas do namysłu. Zresztą, może...
— Drogie dziecko — rzekł, przybierając znowu ów fałszywie dobroduszny ton, który tak draźnił Mańkę — godzina jest późna, ty mocno podenerwowana... Prawisz, bez sensu... Wolę powrócić kiedyindziej do tej rozmowy...
— A więc nie dał mi pan odpowiedzi! — zawołała żywo. — Spodziewałam się tego! Trudno czasem się przyznać do niewyraźnych sprawek... Do rozmowy zaś tej nie powrócimy nigdy, bo mam nadzieję więcej nie ujrzeć już pana...
Gwałtownie zatrzasnęła drzwi sypialni, pozostawiając Doriałowicza samego w saloniku. Chwilę postał, nad czemś rozważał, ruszył ramionami i wyszedł do przedpokoju, gdzie powoli ubrał się w futro.
Gdy otwierał drzwi, nagle z kuchenki bez szelestu wychyliła się głowa służącej.
— Był! — szepnęła cicho, tak, że li tylko Doriałowicz mógł ją posłyszeć.
— Kto?
— Sekretarz?
— A... — mruknął — rozumiem... Więcej?
— Nic!
Cała rozmowa przeprowadzona została szeptem i ktoś ktoby ją zdala obserwował, mógł tylko odnieść wrażenie, że gorliwa służąca wyjrzała, jaki to zapóźniony gość, kręci się o tej później porze po przedpokoju.
Doriałowicz wykonał nieokreślony ruch palcami na co służąca skinęła głową, poczem opuścił mieszkanie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.