Karjera panny Mańki/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Karjera panny Mańki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1935
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
NAZAJUTRZ.

— Dziwne, Stachu, bywają spotkania... — z uśmiechem rzekła Mary, gdy Korski nazajutrz, znalazł się w jej mieszkanku.
Siedzieli w empirowym saloniku, po którego kosztownem a prawdziwie stylowem urządzeniu, rozglądał się z niemniejszym podziwem, niźli czyniła to niedawno panna Lola. Rozmawiać mogli swobodnie, bo Mary wysłała służącą, dla większej pewności — za jakimś sprawunkiem, na odległą ulicę. To też nie skrępowana obawą podsłuchu powtórzyła poufale:
— Tak, Stachu, dziwne bywają spotkania... Jesteś sekretarzem Doriałowicza, ja zaś... Urwała nie dokończywszy charakterystyki swego stosunku względem dyrektora, bo ten stosunek był tak pozornie jasny, iż nie wymagał komentarzy. Natomiast jęła wspominać dawne dzieje:
— Naprawdę, ucieszyłam się szczerze, żeśmy się przypadkiem spotkali... Zawsze lubiłam cię bardzo... Wiesz czemu? Bo nigdy nie łączyło nas nic bliżej... Napewno, gdyby było inaczej, zaczęłyby się sceny zazdrości, gniewy, wymówki... i dziś bylibyśmy wrogami...
— Pamiętam nasze spotkanie — przerwał Korski z pewnem rozmarzeniem — poznaliśmy się kiedyś późnym wieczorem na ławce w Alejach i przegawędziliśmy niemal całą noc... Mieliśmy oboje „napady” szczerości i po tym wieczorze, zdawało się nam, że się znamy od lat wielu... Później spotykaliśmy się jak starzy przyjaciele... Co prawda wyznam, niezbyt pragnąłem poprzestać na tej roli przyjaciela... Więcej wyznam, podkochiwałem się w tobie Mary...
W zamiarach jednak Mary nie leżało sprowadzać rozmowę na sentymentalne tory. Zaczerwieniła się nieco a pragnąc uniknąć dalszych zwierzeń, zawołała żywo:
— Była z nas świetna para przyjaciół... Pamiętasz, ile razy przychodziłam do ciebie — Stachu pożycz parę złotych... Ale stale oddawałam uczciwie... Ty zato udawałeś hrabiego i siłą wciskałam ci pieniądze, kiedy nie miałeś na obiad...
Po czole Korskiego przebiegł cień smutku. Przykrość sprawiały mu te niezbyt radosne wspomnienia niedalekiej przeszłości.
— Widzisz — począł — nie wtedy jest tragedja, gdy kto zostaje niebieskim ptakiem, bo do uczciwej pracy wziąść mu się nie chce, ale wtedy, kiedy tej pracy szuka, nie znajduje i z rozpaczy ima się podejrzanego zarobku... Może opowiadałem ci już tę historję? Nie? Posłuchaj, dobra historja i wiele ci ona wyjaśni... Otóż dosłownie nie mając grosza w kieszeni, poszedłem do jednego z moich zamożnych przyjaciół. Proszę go — dopomóż do otrzymania jakiejkolwiek posady. On się śmieje. Wiesz co — odpowiada — dziś zdobyć posadę, to tak samo, jakbyś chciał skoczyć na księżyc. W takim razie — mówię — pożycz parę złotych, abym nie umarł z głodu — będę szukał a nuż dokażę tej sztuki i wskoczę na księżyc. On się jeszcze głośniej śmieje, wyjąwszy z portfelu kwity lombardowe — cały rzekomo swój majątek... Pięknie myślę, może w samej rzeczy niema... Błąkam się tedy cały dzień, wreszcie wieczorem zmęczony, zgłodniały zachodzę do cukierni... Tam siedzi panna Lola. Przysiadam się do niej, plotę co ślina na język przyniesie, byle dłużej posiedzieć, byle odpocząć i ogrzać się, bo przecież nawet na suchą bułkę mi nie starczy... Naraz ktoś dotyka mojego ramienia... Za mną stoi ten mój przyjaciel... Z ładną dziewczyną siedzisz — powiada. — A siedzę — ja na to. — To możebyś mnie poznał? — Hm, poznać mogę, ale jeśli usiądziesz, wypadnie ją zaprosić na kolację, a ty wszak masz tylko kwity lombardowe za całą fortunę... Kręci się zażenowany. Nie — bąka — wpłynęły mi pieniądze! — Ach, wpłynęły... w takim razie chętnie cię poznam. Pojechaliśmy na kolację... Przepił znaczną sumkę... a mnie po pijanemu pożyczył setkę... To była dla mnie wielka nauka... Odtąd zrozumiałem, że gra na najniższych instynktach więcej jest popłatna od chęci uczciwego zarobku i że tylko za pomocą wyzyskiwania namiętności można coś wydobyć od ludzi... O bo ludzie...
— Są dranie! — Oświadczyła krótko i dobitnie pod wpływem jego opowiadania.
— Hm... uśmiechnął się posłyszawszy to energiczne określenie. — Wyrażasz się trochę ostro... Może nie wszyscy... Ale, że wielu z nich ta straszliwa walka o byt, walka codzienna z podatkami, długami, zajęciami, komornikami, walka robiąca wrażenie, iż człowiek, wciąż odgania od siebie stado wilków napastliwych i złych, przerodziła w sobków... to fakt, nie podlegający dyskusji... Trudno doszukać się dziś odruchów miękkiego serca... Lecz słuchaj dalej... To były pierwsze moje kroki na skomplikowanej drodze „kańciarstwa”. Ale na to, żeby być niebieskim ptakiem, wymagane są specjalne talenty. Zimna krew, bezczelność, arogancja. Przedewszytkiem silne nerwy. Ja tych warunków nie miałem i choć staczałem się coraz niżej, czułem, że „przyzwoity kańciarz” nigdy ze mnie się nie stanie... Miałem za słabe nerwy... Kiedyś zdjęło mnie takie obrzydzenie do tego całego życia, do tych naciągań, szulerek po podejrzanych klubikach, pośredniczenia w zaznajamianiu się z „wesołemi panienkami”, wykorzystywania pijaństwa i rozpusty znajomych, że aż mnie zdławiło za gardło... Poszedłem do pierwszorzędnej restauracji... Zjadłem sutą kolację, a później, miast jak przedtem z niedbałym pańskim gestem oświadczyć „jutro zapłacę” — wprost zawołałem kelnera i rzekłem mu: „wołajcie policję, nigdy nie ujrzycie grosza odemnie!” Chciałem wywołać skandal, chciałem znaleźć się w areszcie, sam wreszcie nie wiem czego chciałem, byle raz to przerwać...
— No i co się stało? — zapytała zaintrygowana.
— Gdym się tak certował z kelnerem, który nie wiedział co począć, bo mnie dotychczas uważano za gościa, który choć czasem nie zapłaci, to później sprowadzi „zamożnych frajerów” i ci wszystko z zarobkiem wyregulują, podchodzi do mnie jakiś starszy pan i poczyna wypytać...
— Doriałowicz?
— Tak, Doriałowicz! Byłem wtedy w stanie nerwowej depresji, całe moje życie opowiedziałem mu szczerze... Zaproponował pracę u siebie i odtąd rok prawie jestem jego sekretarzem... Właśnie odkąd pracuję u niego, ty znikłaś z horyzontu i nigdzie nie mogłem cię odnaleźć...
— To jednak dobry chłop, ten Doriałowicz! — zauważyła Mańka.
— Hm... jakby ci to powiedzieć...
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Jakoś z przekąsem wyraził się o swoim dobroczyńcy.
— Dawno go znasz? — zapytał.
— Ja? Dwa tygodnie...
Korski, zawahał się chwilę, namyślając czy ma wypowiedzieć słowa cisnące mu się na usta, wreszcie zdecydował się podzielić z nią swojemi spostrzeżeniami.
— Znasz go dwa tygodnie i nie możesz rozgryść.. Wszak tak? Przyznaj, że dla tego mnie głównie zaprosiłaś, że chciałaś się nieco więcej o Doriałowiczu dowiedzieć?
Udała zręcznie oburzenie.
— Zaprosiłam dlatego, bo dawno cię nie widziałam... i lubię cię bardzo... Tylko nie wyobrażaj sobie więcej... A co do dyrektora...
— Jest tajemniczy? Hm... zauważ dobrze... Ty go znasz dwa tygodnie a ja rok... i przez ten rok, widując go codziennie nie umiem określić jaki on jest w istocie.
— Nie pojmuję? Przecież z tobą postąpił szlachetnie?
Korski przysunął się nieco bliżej i jął tłómaczyć przyciszonym głosem:
— Z początku i ja tak sądziłem i byłbym się na kawałki dał porąbać za niego... Póki nie poznałem „interesów” Doriałowicza...
— Jakież są te, interesy?
— Bo ja wiem... Tu sęk cały... Nic pochwycić nie mogę, ale wyczuwam sprawy niewyraźne. Popisuje się ową firmą „Prodlas” na kresach, a przez moje ręce nigdy nie przeszedł list, ani najmniejszy rachunek tej firmy... natomiast pełno u niego wiecznie interesantów, którzy czegoś się wstydzą, o coś proszą, błagają, aby się nad niemi ulitował...
— Lichwa?
— Chyba... Wreszcie parę dni temu zbuntowałem się i powiedziałem mu szczerze co myślę...
— Powiedziałeś? A on?
— Oświadczyłem, że się na mnie grubo zawiódł, bo przypuszczał, że jestem daleko nieuczciwszy... Myślałem — wybuchnie... Tymczasem ułagodził mnie, a wczoraj, widocznie na ostateczną zgodę, zaprosił do „Olonji”.
— A może twoje przypuszczenia są niesłuszne?
— Wciąż nad tem łamię sobie głowę... Chwilami wydaje mi się, że zbyt byłem podejrzliwy, chwilami... W każdym razie rzecz jedną uważam za pewnik... Poznawszy tak, jak poznałem Doriałowicza, twierdzę stanowczo, że jest człowiekiem wyrachowanym, zimnym, nic nie uczyni dla nikogo, o ile nie będzie się spodziewał korzyści... Ale szczerość za szczerość...
Teraz ona z kolei zawahała się chwilę. Temat był draźliwy, szczególniej wobec Korskiego... Lecz Korski jedynie mógł zrozumieć jej wątpliwości... Dla tego też powoli, nieśmiało jęła mu opowiadać, jak będąc bufetową u Balasa poznała dyrektora i jak ten skłonił obietnicami świetnego losu i zajęcia się jej przyszłością do porzucenia knajpki. Wreszcie tłómaczyła:
— Widzisz... Jest mi wyłącznie opiekunem... Dziwne ci się to może wydaje... ale zapewniam mówię prawdę...
Korski z niedowierzaniem poruszył ramionami i mruknął coś niewyraźnie.
— Uwierz mi Stachu — zawołała chcąc go ostatecznie przekonać — daję ci najświętsze słowo... Otóż tu zaczyna się zagadka... Rozumiałabym jeszcze, że chce mi być tylko opiekunem, że ma na przyszłość poważniejsze widoki, gdyby... Gdybym wyczuwała, że mu choć nieco na mnie zależy, że nie jestem mu obojętna... Tymczasem chwilami nie tylko mam wrażenie, że zupełnie mu jest obojętna i moja osoba i moja uroda..., ale... że pod pokrywką niby to przyjacielskiej opieki, traktuje mnie z pewnem lekceważeniem... Nigdy z ust jego nie posłyszałam cieplejszego słówka... Nigdy nie był ze mną szczery, ani serdeczny... To też i ja w głowę zachodzę, po co właściwie...
— Dziwne — przerwał Korski — ale przecież on otacza cię takim zbytkiem... To mieszkanie...
— Mieszkanie jest tylko wynajęte od jakiejś aktorki, która wyjechała zagranicę... Wydał na mnie wprawdzie parę tysięcy, ale...
Korski zmarszczył czoło i zastanawiał się przez chwilę. Trudno było orzec czy go bardziej ucieszyła posłyszana wiadomość o istocie stosunku, łączącego Doriałowicza z pupilką, czy też uderzyły dalsze tego stosunku szczegóły.
— Wiesz co? — zawołał nagle — mam wrażenie, że z tobą to jakaś niewyraźna sprawa...
— Jakto?
— Doriałowicz wyciągnął cię od Wawrzona, bo o przeszłości twojej coś nie coś wie i myśli, że do wszystkiego dasz się użyć...
— Ale do czego?
— Ba! Prędzej czy później się dowiesz! Gdyż i ja teraz nabieram przekonania, że nie miłość, ani nie zachwyt nad twą piękną osóbką, kierują postępowaniem szanownego mego zwierzchnika... Czy wczoraj nic nie zauważyłaś?
— Nie! — odparła, choć intuicyjnie wyczuła, co Korski ma na myśli.
— A Welesz?
— Co Welesz? — dalej udawała nieświadomość, chcąc sprawdzić czy i jemu nasunęło się to samo podejrzenie.
— Doriałowicz „podstawiał” cię Weleszowi!
— Niemożebne...
— Wcale nie tak niemożebne, jak sądzisz... Doriałowicz jest tak skąpy, że rzadko w restauracjach bywa, nic nie pije... i na kobiety mało zwraca uwagi... Widziałaś, że Welesz wcale nie chciał podejść do stolika, zanim ciebie nie spostrzegł?
Choć właściwie o tem samem myślała, gdyż wczoraj już draźnił ją Doriałowicz, narzucający niemal mimo jawnych umizgów towarzystwo grubasa, — wysunęła inne spostrzeżenie, mogące wytłómaczyć niezrozumiałe postępowanie dyrektora:
— Wiesz... a ja przypuszczam, że on umyślnie sprowadził tego Hipcia, aby mnie wypróbować...
— Wypróbować?
— Chciał się przekonać, czy nie zacznę kokietować Welesza, posłyszawszy o jego miljonach...
— Et... Niebardzo mi się wydaje prawdopodobne...
Nerwowo powstała z swego miejsca i szybkiemi krokami przebiegłszy salonik, zbliżyła do okna, gdzie w zniecierpliwieniu poczęła lekko uderzać paluszkami po szybie. A może zarówno Korski jak i ona brali sprawę za gorąco, może opierali się na nieokreślonych podejrzeniach... Choć z drugiej strony...
— Stachu, poradź, co mam robić? — wyrwał się jej szczery okrzyk.
Na to tylko oczekiwał Korski.
— Rzuć Mary wszystko do djabła! — wypalił niespodzianie gwałtownie — rzuć... i wracaj choćby za bufet... Ja również szukam gdzie indziej zajęcia, lada dzień opuszczę Doriałowicza, a skoro tylko stanę na nogi...
— Ach, powrócić za bufet...
Zdanie to wyrwało się jej mimowolnie. Ciężką w rzeczy samej była myśl, iż z tych wspaniałości powrócić wypadnie pod „Czerwonego koguta”. Dopiero po chwili zorjentowała się, iż swym wykrzyknikiem przykrość sprawiła Korskiemu — toć czynił aluzję wcale niedwuznaczną, ale trudno jej było na te ukryte oświadczyny dać natychmiastową odpowiedź. Widząc, że siedzi zaczerwieniony i zmięszany, jęła tłómaczyć:
— Rozumiem, co chciałeś powiedzieć Stachu... i szczerze wdzięczna ci jestem... za twoją... przyjaźń... Dziś nie poruszajmy tego tematu... Dziś jeszcze sama nie wiem, co się ze mną dzieje... ani jakie powezmę postanowienie... Lecz za dni parę...
— Za parę dni... — powtórzył z rozczarowaniem w głosie. Zaległa pełna niedomówień cisza. Ona teraz przebierała rękoma po liściach kwiatów, ustawionych przy oknie, rzekłbyś tym roślinom poświęciwszy całą uwagę, on milczał, rozumiejąc, iż powinien odejść, choć wiele słów cisnęło mu się na usta... Wreszcie powstał.
— Pożegnam cię — rzekł. — Rychło pewnie nadejdzie Doriałowicz...
— Ach, tak — przypominała sobie spotkanie — mam z nim i z Weleszem pojechać do Józki...
— Ciekawa sprawa — mówił rad, iż zmieniając temat rozprasza poprzednie naprężenie — ciekawa... Zobaczymy, co się tam dowiesz, o ile odzyskała przytomność... Zresztą łączy się to...
— Z czem się łączy? — zagadnęła, zbliżywszy się ku niemu, tonem już teraz swobodnym.
— Właściwie z niczem — odparł. — Ale jest pewien zbieg okoliczności... Parę dni temu opowiadał mi Den, ten detektyw, znasz go, zdaje się... że śledzi jakowąś szajkę czy dom pod Warszawą, gdzie mają znikać ludzie...
— Den tak mówił?... A nuż ta sama historja...
— Dlatego pragnąłbym od ciebie dowiedzieć się nowych szczegółów... Może powtórzę je Denowi... Jeśli pozwolisz zatelefonuję jutro... Mam przynajmniej znakomity pretekst dla pogawędzenia z panną Mary...
Roześmiała się szczerze.
— Telefonuj, ile razy zechcesz... I nie obrażaj się na mnie, bo cię niczem urazić nie chciałam... Jestem dziś wyjątkowo zdenerwowana, rozdraźniona... lecz później...
Tym „później” umyślnie zacierała poprzednią, nieco oziębłą odpowiedź. Snać zamierzony cel osiągnął swój skutek, bo Korski rozchmurzył się i w wcale pogodnym nastroju ducha opuścił jej mieszkanko.

Pozostawszy sama, po wyjściu Korskiego, dłuższy czas pozostawała w zadumie. Zła była na siebie, iż nie odpowiedziała ciepło i serdecznie Stachowi i że wyrwał się jej ów mimowolny wykrzyknik. Lecz... Korskiego lubiła bardzo, ale czy aż na tyle, by złączyć się z nim, zostać jego żoną i klepać wspólną biedę?.. A może powrócić do „Czerwonego koguta”? Tu wzdrygnęła się cała, bo „Czerwony kogut” łączył się w jej wspomnieniach z zaduchem, zalatującym z kuchni i z zalotami rzeźnika „flaczarza”. Jak łatwo przyzwyczaić się do zbytku a jak trudno się z tym zbytkiem rozstawać...
I choć wszystko mówiło, że zarówno Korskiego jak i jej spostrzeżenia się słuszne, chwytała się jeszcze rozpacznie resztek nadzieji. A nuż się myli, a nuż oczekuje ją świetna przyszłość? Lecz zagłębiając się w analizę swego stosunku do dyrektora, z coraz to większem rozdrażnieniem stwierdzała szereg faktów, nad któremi do dziś nie zastanawiała się dłużej. Cóż dał jej Doriałowicz? Znajduje się w wspaniałem mieszkaniu, z którego lada chwila może zostać usunięta, ociera o wspaniałe meble, nie będące jej własnością... Te parę sukien i tę trochę bielizny? Nie fortuna to i nie wielką uczyniła, jak dotychczas „karjerę”. Toć w woreczku ma najwyżej kilkanaście złotych, bo wszystkie rachunki Doriałowicz regulował osobiście...
— Zgłupiałam — mruknęła — doprawdy zgłupiałam... — Nagle ogarnął ją wielki gniew. Zahypnotyzował ją ten Doriałowicz chyba, że znosiła wszystko pokornie. Lecz dalej tak dobrze nie pójdzie... Ona, Mańka, która nigdy nie liczyła się z żadnym mężczyzną, ma mu ustępować, stosować do jego kaprysów, nie widzieć nikogo, nie wiedząc nawet jakie dyrektor ma zamiary, a te zamiary mogą być podejrzane... O nie...
— Już ja się z nim rozmówię...
Z właściwą sobie gwałtownością, postanawiała, nie odkładać rozprawy na dłużej. Skoro tylko zostaną sam na sam... skoro tylko powrócą od Józki...
Spojrzawszy na zegarek stwierdziła, że dochodzi szósta. O szóstej miał wstąpić dyrektor. Pospiesznie poczęła się ubierać, układając w głowie plan przyszłej rozmowy. Nawet odwiedziny Józki, które w innym wypadku zemocjonowałyby ją bardzo, zeszły jakoś na drugi plan.
Punktualnie z uderzeniem godziny szóstej, zabrzmiał dzwonek u wejściowych drzwi i wnet potem w sąsiednim pokoju rozległ się głos Doriałowicza.
— Czyś gotowa, kochanie?
— Już wkładam płaszcz...
— Znakomicie! Oczekujemy cię na dole, w samochodzie... Oczywiście jest pan Hipolit...
Przedrzeźniła Doriałowicza w lustrze. Draźnił ją dziś niewymownie ze swym „kochanie” i „najdroższe dziecko”... Więc i Welesz był na dole, nie zapomniawszy po pijanemu, iż ma im towarzyszyć w wycieczce? Tem lepiej. Zauważy czy nadal Doriałowicz ją będzie zachęcał do „flirtu” z grubasem. Jeśli tak — zadanie mieć będzie ułatwione i rychlej rozwiąże zagadkę....
Szybko zbiegła na dół po schodach.
Z luksusowej limuziny wyjrzała na jej spotkanie spocona, czerwona i uśmiechnięta twarz Welesza. Obok auta stał dostojnie, sztywny, jakby kij połknął Doriałowicz.
— Nasze bóstwo kochane! — krzyczał zdaleka już głośno wesoły Hipcio i wyskoczywszy z samochodu jął obcałowywać jej ręce.
— Dobrze się zaczyna... — pomyślała ucieszona, gdyż podobne zachowanie się Welesza tym razem było jej na rękę — tylko spokojnie obserwujmy dalej...
Zajęła siedzenie wewnątrz samochodu. Obok, z niezwykłą zręcznością jak na takiego grubasa, ulokował się Welesz, pozostawiając Doriałowiczowi przednią ławeczkę.
— Co tam zważać ma nudziarza! — zawołał.
Zaloty grubasa wchodziły dziś w zamiary Mańki. To też obdarzyła go zachęcającem spojrzeniem. Hipcio rad, przysunął się bliżej, — a Doriałowicz, niby nie dostrzegając tych manewrów ulokował się na pozostawionej mu ławeczce i obojętnie zapytał:
— Dokąd jedziemy... bo nawet nie znam adresu.
— Na Górnośląską! — odparła.
Auto pomknęło ruchliwemi ulicami.
Podczas gdy ukradkiem zerkała na Doriałowicza, układając w głowie plan przyszłej rozmowy, Hipcio prawił bez przerwy:
— Całą noc marzyłem o naszem bóstwie... Słowo daję... wczoraj, ze zmartwienia, że pani nas tak wcześnie opuściła, urżnąłem się, jak bela... Dobry trunek na frasunek... Nawet dla biednej chorej zabrałem dwie butelki... — wskazał na owiniętą w papier paczkę, leżącą w głębi samochodu.
Dyrektor uśmiechnięty uprzejmie, ćmiąc papierosa, nadal milczał zawzięcie. Postanowiła podtrzymać rozmowę.
— Bardzo to pięknie — rzekła — że pan pomyślał o chorej... Mnie zaciekawia, czy jest choć cząstka prawdy w tem co opowiadają i czy padła ona ofiarą owej tajemniczej bandy...
— Pewnie... — przytaknął z przekonaniem Hipcio.
— Jakto, pewnie?
— Pewnie upiła się, potłukła i stąd te bajki...
— Et, pan wszystkich sądzi po sobie! — z oburzeniem zawołała Mańka. — Zaraz się przekonamy, bo już jesteśmy na miejscu!
Samochód, przebywszy niewielką odległość dzielącą ulicę Wspólną od Górnośląskiej, zatrzymywał się teraz przed starą, jednopiętrową kamiennicą. Mańka otworzyła drzwiczki i jednym susem znalazła się na chodniku. Za nią ciężko wygramolił się Welesz i powoli z namaszczeniem wysiadł Doriałowicz.
Zauważyła w głębi bramy parę kumoszek rozprawiających z ożywieniem, a wśród nich jakąś wysoką starszą kobiecinę, w chustce, której twarz wydała się jej znajomą.
— Wielgusowa! — zawołała cicho.
Kobieta w chustce odwróciła się, podeszła o parę kroków, poczem rzekła ze zdziwieniem:
— Panna Mania? Taka wyelegantowana, że ledwie poznałam... Czy panna Mania czasem nie do nas?
— Tak — przytwierdziła — chciałam odwiedzić chorą.
— Pewnikiem pannę Józkę... — przerwała żywo Wielgusowa — już jej nima...
— Jakto niema?
— Ano wyszła z domu i se pojechała...
— Pojechała? — wyrwał się okrzyk Mańce.
Wielgusowa kiwała znacząco głową.
— Dziwuje się panna Mania... ano i ja się dziwuję.. i właśnie o tem z sąsiadkami gadamy. Bo proszę państwa — zwróciła się do Welesza i Doriałowicza, którzy podeszli i również przysłuchiwali się rozmowie — jak dwie godzinki temu wychodziłam na miasto — to taka była słabiutka, biedna, że myślałam wcale palcem poruszyć nie może. Wracam... a tu jej niema, pytam sąsiadek, powiadają wyjechała. A najlepiej to ta pani powie...
Wskazała ręką na jedną z kumoszek. Ta zadowolona, iż swą wymową popisze się przed „państwem” żywo poczęła:
— Bo to tak było proszę szanownego państwa.... Może godzinkę temu zajeżdża przed nasz dom taki samochód bogaty, jak nie przymierzając szanowne państwo przyjechali, wysiada z niego jedna pani czarno ubrana z żałobnym welonem i nic się nie pytając, idzie przez bramę, prosto w oficynę, tę co na prawo... Choć mnie trochę zaciekawiło do kogo taka ważna dama, bo u nas lekatory biedota, ale jeszcze nie zwróciłam uwagi... Upływa może dwadzieścia minut, może półgodziny, a tu patrzę ona idzie z powrotem, ale nie sama. Gapię się i oczy przecieram... Idzie pod rękę z tą panną Józką, co to mieszka u pani Wielgusowej i była taka pobita. Panna Józka idzie jakgdyby nigdy nic, tylko na twarzy bardzo blada i trochę utyka. Ta czarna pani to jej cięgiem cościk trajluje do ucha, a ona w to taka zasłuchana, że przeszła koło mnie, jakby wcale nie widziała. Wsiadły i pojechały...
— I nie zostawiła żadnego listu, żadnej kartki?
— Nic a nic — odparła Wielgusowa — szukałam wszędzie — nic. Ubrała się w kapelusz i palto panny Lolki, bo przecież wróciła do domu w łachmanach i tak wyszła.
— Nadzwyczajne... a panny Loli w domu nie było?
— Nie.
Zaległa chwila milczenia. Na Mańce uczyniło opowiadanie wielkie wrażenie i różne wnioski snuły się po jej głowie, szczególniej co do owej tajemniczej damy. Już miała usta otworzyć, aby o coś zapytać, gdy nagle rozległ się głos wesołego Hipcia:
— A to ci kawał? Dramat... awantury... szajki... morderstwa... porwania... A tu panienka ucieka pewnie na jaką wesołą zabawę! Oto koniec straszliwej przygody.
— Albo początek! — zabrzmiał nagle nieznany głos.
Wszyscy obejrzeli się ze zdziwieniem, spostrzegając dopiero wysokiego młodego człowieka, który od chwil paru przysłuchiwał się rozmowie, zbliżywszy się niepostrzeżenie w czasie relacji sąsiadki Wielgusowej. Był nim detektyw Den. Raz jeszcze w zamyśleniu powtórzył:
— A może dopiero początek?
Wesoły Hipcio spojrzał na detektywa i roześmiał się głośno:
— Kochany nasz pan Den — zawołał — nasz złoty domorosły Szerlock-Holmes i Nat Pinkerton w jednej osobie! Oczywiście będzie się doszukiwał tutaj zagadek. Czarna dama — porwała pannę Józkę, gdyż ta znała jej tajemnice! Ręczę, że tak podejrzewa pan detektyw? A ja wam powiadam... panienka pojechała na zabawę i wróci zdrowa i calusieńka...
— A jednak to zastanawiające? — mruknęła Mańka.
Den tymczasem z pod oka obserwował Welesza, poczem przez zęby wycedził:
— Pan wiecznie się śmieje, panie Welesz, ale kiedyś przestanie śmiać i bardzo pożałuje, że nie wierzył w tajemnicze historje, których łatwo można było uniknąć...
Welesz zbladł i innym już tonem zapytał:
— Co pan chciał przez to powiedzieć?
— Mówiłem wcale przejrzyście...
Grubas wzruszył ramionami.
— Nie jestem dziś w nastroju do rozwiązywania rebusów. A panu radzę serdecznie nie zawracać sobie głowy bajkami... Pojedziemy lepiej napić się czego...
— Dziękuję — odparł Den — wolę porozmawiać z panią Wielgusową.
I podczas gdy trójka naszych bohaterów z powrotem siadała do samochodu, Den ująwszy pod ramię kobiecinę w chustce, prowadził ją w stronę mieszkania, rozpytując się o coś widocznie bardzo starannie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.