Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga szósta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Bezstronny rzut oka na dawne sądownictwo |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szczęśliwy to był człowiek, w roku pańskim 1482, szlachetnie urodzony Robert d’Estouteville, rycerz, pan na Beyne, baron d’Ivry i St. Andryen‑Marche, radca i podkomorzy królewski i prezes sądu paryskiego. Oto już od lat prawie siedemnastu, bo do dnia 7‑go listopada 1465, od roku komety[1], piastował on z łaski króla piękną godność w trybunale paryskim, która raczej uważana była za lenno niż za urząd. Dignitas — powiada Loemnoeus — quae cum non exigua potestate politiam concernente, atque praerogativis multis et juribus conjuncta est[2]. Rzecz prawie cudowna, że w roku 1482 piastował urząd królewski szlachcic, którego listy instalacyjne, z łaski króla pozostawione w spokoju, sięgały epoki, w której zawarte zostało małżeństwo między naturalną córką Ludwika XI a nieprawym synem pana de Bourbon. Tego samego dnia, w którym Robert d’Estouteville obejmował swój urząd po mistrzu Jakóbie de Villiers, mistrz Jehan Dauvet zajął miejsce pana Hélye de Thorrettes na urzędzie pierwszego marszałka trybunału, Jehan Jouvenel des Ursins wysadził zaś Piotra de Morvillier z dostojeństwa kanclerza Francji, a Regnault de Dormans uwolnił Piotra Puy od ciężaru referendarza spraw zwyczajnych dworu królewskiego. Otóż przez ileż już rąk przeszło marszałkostwo, kanclerstwo i referendarstwo od czasu, od którego Robert d’Estouteville piastował swój urząd. Został mu on powierzony „dla czuwania“, jak się wyraża list instalacyjny; i zaiste pan kasztelan czuwał dzielnie. Uczepił się swej posady rękami i nogami, wcielił się w nią, zlał się z nią do tego stopnia, że potrafił się na niej utrzymać mimo prawdziwej gorączki zmian, na którą cierpiał Ludwik XI, król podejrzliwy, skąpy, czynny i wciąż przemyśliwujący na tem, jakby to przy pomocy rozdawania urzędów i odwoływania z nich utrzymać sprężystość swej władzy. Nie dość tego. Mężny nasz rycerz potrafił dla swego syna uzyskać nominację na ten sam urząd na wypadek swej śmierci, tak, że już od lat dwu nazwisko pana Jakóba d’Estouteville, koniuszego, widniało obok nazwiska ojca na czele rejestru służbowego kasztelanji paryskiej. Prawda też, że pan Robert d’Estouteville był dobrym żołnierzem i dzielnie walczył przeciw „lidze dobra publicznego“ i, że w roku 14.., w dniu wjazdu królowej do Paryża ofiarował Najjaśniejszej Pani cudnego jelenia z powideł. Pozatem żył w doskonałej przyjaźni z Trystanem Pustelnikiem, marszałkiem nadwornym Króla Jegomości. Przyjemne i wygodne zatem było stanowisko srogiego pana Roberta. Naprzód tedy pensja doskonała, obok której jak grona, wychylające się poza winnicą, wisiały dochody kancelaryjne z cywilnej i kryminalnej procedury; oprócz tego cywilne i kryminalne dochody z audjencji w Embas‑du‑Châtelet, nie licząc już drobnych myt z mostów Mantes i Corbeil, oraz dochodów z paryskiego kopytkowego od zboża i nierogacizny, drzewa i soli. Dodajmy do tego przyjemność uroczystych przejażdżek konnych po mieście i możność paradowania w ślicznym stroju wojskowym tak pięknie odbijającym na tle w połowie czerwonych i w połowie siwych ubiorów ławników. Nadto nie należy również lekceważyć władzy, jaką posiadał kasztelan paryski nad dwunastoma woźnymi trybunalskimi, nad odźwiernym i dozorcą Wielkiego‑Châtelet, nad dwoma audytorami, auditores Castelleti, nad czterema przysięgłymi strażnikami wice‑hrabstwa, szesnastu strażnikami tyluż obwodów miejskich, nad stu dwudziestoma łucznikami chorągwi kasztelańskiej, nad tyluż pierwszymi pachołkami straży, nad dowódcą wart rycerskich i jego przyboczną wartą nocną, pieszą i konną, przednią i tylną, wartą rezerwową, wartą pierwszego hasła i wartą drugiego hasła? Czyż mamy lekceważyć przywilej wymiaru sprawiedliwości, wielkiej i małej, przywilej skazywania na śmierć i na grzywny, prawo wieszania, ćwiartowania i łamania kołem, nie mówiąc już o sądownictwie w sprawach drobnych, od których nie było apelacji, nad całym obwodem kasztelanji paryskiej, tak godnie wyposażonym w dochody siedmiu starostw? Czyż można sobie wyobrazić coś przyjemniejszego nad wydawanie rozkazu aresztowania i wyroków, jak to codziennie robił dostojny pan Robert d’Estouteville w Wielkim‑Châtelet pod niskiem sklepieniem budynku z czasów Filipa Augusta? A po skończonej pracy dnia całego powracał zadowolony do swego pięknego domu przy ulicy Galilée, w pobliżu pałacu królewskiego, który otrzymał w posagu od swej małżonki pani Ambrozji de Loré. A kiedy pan Robert odpoczywał po znojach dnia, hultaje przez niego osądzeni oczekiwali wykonania wyroku w ciasnem więzieniu przy ulicy Escocherie (ulicy Złupiskórnej).
Dostojny pan Robert d’Estouteville posiadał nietylko jurysdykcję nad kasztelanją i wice‑hrabstwem paryskiem, ale zasiadał również jako członek trybunału królewskiego w sprawach gardłowych. Nie było głowy, któraby nie przeszła przez jego ręce, nim dostała się w ręce kata. On to asystował w Bastylli panu d’Namours aż do szubienicy na placu przed halami; on wyprowadził na plac Grève pana de Saint‑Pol, który rzucał się i krzyczał ku wielkiej radości kasztelana paryskiego, z dawna już nienawidzącego pana Konetabla.
Wszystkiego tego było aż nadto, by prowadzić życie szczęśliwe i świetne i zapewnić sobie kiedyś zajmującą kartę w owej ciekawej historji kasztelanów paryskich, z której dowiadujemy się takich oto szczegółów, że Oudar de Villeneuve posiadał dom przy ulicy des Boucheries, że Wilhelm de Hangest kupił wielki i mały dom sabaudzki, że Wilhelm Thiboust podarował zakonnicom klasztoru św. Genowefy swe domy przy ul. Chopin, że Hugo Aubriot mieszkał w zamku Porc‑Epic i wiele podobnych szczegółów życia rodzinnego.
Mimo wszystko i jakby na przekór tym powodom, dla których powinien był brać życie ze strony najmilszej i najspokojniejszej, dostojny pan Robert d’Estouteville obudził się rankiem dnia 7 stycznia 1482 w usposobieniu najkwaśniejszym i najgorszym humorze. Skądże ten nastrój? On sam nie potrafiłby tego wytłumaczyć. Może dlatego, że niebo było pochmurne? czy może dlatego, że klamra jego pasa była spięta i zanadto po wojskowemu ściskała nieco wystający brzuszek kasztelana? czy ujrzał pod oknem urwipołciów, maszerujących czwórkami, wydrwiwających z niego, w kurtkach, ale bez koszuli, w kapeluszach bez denek, z sakwami i butelkami u boku? a może to było niejasne przeczucie straty trzystu siedmdziesięciu liwrów, ośmnastu soldów i ośmiu denarów „o które w rok później następca Ludwika XI król Karol VIII zmniejszy dochody kasztelanji? Czytelnik może wybierać; co do nas skłonni jesteśmy przypuszczać, że dygnitarz nasz dlatego był w złym humorze, ponieważ był w złym humorze.
Zresztą było to nazajutrz po święcie, w dniu nudnym dla każdego, a w szczególności dla przedstawiciela władzy, powołanej dla uprzątnienia wszelkich nieczystości (w dosłownem i przenośnem tego słowa znaczeniu), które każda uroczystość paryska pozostawia po sobie. Do tego na dziś wypada posiedzenie w Wielkim Châtelet. A zauważono, że sędziowie urządzają się zawsze w ten sposób, ażeby w dzień posiedzenia sądowego mieć jaknajgorszy humor. W ten sposób mają zawsze na kim wyładować swe niezadowolenie i swą złość, w imieniu króla, prawa i sprawiedliwości.
Tym czasem posiedzenie sądu rozpoczęło się bez niego. Wedle zwyczaju sądzili w jego zastępstwie ławnicy sprawy cywilne, karne i drobiazgi; już od godziny ósmej rano kilka tuzinów mieszczan, zebranych w ciemnym kącie sali sądowej w Wielkim Châtelet, ściśniętych między ścianą a mocną dębową balustradą z wielkiem zadowoleniem przyglądało się pociesznemu i wielce urozmaiconemu widowisku sprawiedliwości cywilnej i kryminalnej, wymierzanej w sposób zawiły i całkiem dowolny przez mistrza Florjana Barbedienne, audytora kasztelanji i zastępcę dostojnego kasztelana paryskiego.
Sala była mała, niska i sklepiona. W głębi znajdował się stół nakryty kobiercem z liljami herbowemi, a przy nim wielkie rzeźbione krzesło dla kasztelana, na lewo zaś prosty stołek dla audytora, mistrza Florjana. Dalej siedział pisarz sądowy i wodził od niechcenia piórem po papierze. Dokoła stołu i przy drzwiach stała służba sądowa w opończach fioletowych z białymi krzyżami na piersiach. Dwaj woźni w świetnym stroju, w połowie szkarłatnym w połowie szafirowym stali przy niskich drzwiach, znajdujących się po drugiej stronie stołu. Jedyne okno ostrołukowe, wąskie ściśnięte grubym murem oświetlało bladem światłem dnia styczniowego dwie dziwaczne postacie: kamiennego djabła, zdobiącego szczyt sklepienia i sędziego siedzącego w głębi izby na herbowych liljach.
I rzeczywiście druga ta postać godnie dotrzymywała placu pierwszej, pod pewnym przynajmniej względem. Wyobraźmy sobie za stołem kasztelańskim, śród stosów aktów procesowych, mistrza Florjana Barbedienne, audytora z Châtelet, w chwili gdy podparty łokciami, z nogami na ogonie swej sukni, koloru mocno brunatnego, z twarzą, obramowaną białem barankowem futerkiem, z brwiami tejże samej, powiedzmy, maści, czerwonego jak rak, mrugającego oczkami, sapiącego, a jednak z wielką powagą i godnością dźwigającego sadło swych policzków, które zachodziło mu aż na podbródek, — wyobraźmy go sobie w chwili, gdy zabiera się do sądzenia spraw. Kontrast, jak widzimy, niezbyt rażący z rzeźbioną figurą u powały. Zachodziło jeszcze jedno podobieństwo między rzeźbą u sufitu a audytorem. I djabeł kamienny i mistrz Florjan byli głusi.
Kalectwo to jest, jak wiadomo, niezbyt ciężkiem dla sędziego, ba, nawet do pewnego stopnia zaletą. Wystarcza tylko, żeby miał pozór i postawę słuchającego; temu jedynemu i zasadniczemu warunkowi dobrej sprawiedliwości audytor nasz odpowiadał tem lepiej i swobodniej, że żaden hałas nie mógł przerwać jego natężonej uwagi. W każdym razie mistrz Florjan wyrokował w sposób bardzo stanowczy i z godną podziwu biegłością.
Zresztą miał on na sali krytyka nieubłaganego swych czynności i poruszeń w osobie naszego przyjaciela Jehana Frollo du Moulin, owego żaka, którego poznaliśmy wczoraj w pałacu, „włóczykija“, bo i tak go nazywano z tego powodu, że wszędzie raczej można go było spotkać, tylko nie w sali szkolnej.
— Patrzaj, — mówił po cichu do swego kolegi Robina Poussepain, śmiejącego się obok niego, podczas gdy Jehan czynił swoje uwagi nad widowiskiem, jakie mieli przed oczyma, ależ to Żanetka du Buisson!, córka znanego złodzieja z Nowego Rynku! — Na mój honor, skazał ją stary! Pewnie nie lepsze ma oczy od swych uszu. Piętnaście soldów i cztery denary za to że miała przy sobie dwa różańce. To trochę za drogo. Lex duri carminis.[3] — A to kto? Robin Chief de Ville, płatnerz. Że co? że został majstrem i jako taki rozpoczął pracę w tym zawodzie? — To jego ostatnie wpisowe! — A! dwu szlachty między tą hołotą! Aiglet de Soins i Hutin de Mailly. — Grali w kostki, — no to co innego! Kiedyż zobaczymy to naszego rektora? Sto liwrów paryskich, jako grzywna do skarbu królewskiego! Barbedienne wali na oślep. Niech mnie djabli porwą, niech się stanę własnym bratem archidjakonem, jeśli to mnie odstraszy od gry; będę grał, przegrywał, wygrywał, grał we dnie, grał w nocy, będę żył grając, grając umrę, grać będę zawsze i wszędzie aż do ostatniej koszuli i jeszcze dalej, — O święty Barnabo! Co tu dziewcząt! Jedne za drugą moje owieczki! Ambrozja Lecuyiere, Izabela La Paynette! Bernarda Gironin! Wszystkie stare znajome, tak mi Boże dopomóż! Skazane na kary pieniężne! Na grzywnę! Odechce się wam na drugi raz nosić złote opaski! Dziesięć soldów paryskich, zalotnice wy jedne! — O! staro mordo sędziowska, głucho i głupia! O, matołku Florjanie! O, beko Barbedienne! Popatrzno na niego! Dorwał się do korytka! żre skargi, procesy, żuje zapycha się, dławi. Grzywny, rzeczy bezpańskie, taksy, koszta, należności sądowe, wynagrodzenia, odszkodowania, tortura i więzienie, ciemnica i kajdany, konfiskata majątku, — to dla niego uczta i przysmak! — Spójrz na tę świnię! — Doskonałe! jeszcze jedna kapłanka miłości! Thibaud la Thibaude, ani mniej, ani więcej! — Zato, że wyszła poza ulicę Glatigny! — A kto jest ten drągal? Gieffroy Mabonne, podoficer łuczników pieszych. Zbluźnił imieniu Bożemu! — Thibaude na grzywnę, Gieffroy na grzywnę! Oboje na grzywnę! Stary osioł musiał chyba obie sprawy pomieszać! Założyłbym się, nie wiem o co, że skazał dziewczynę za bluźnierstwo, a żandarma za nieprzystojne zachowanie się. Baczność kochany Robinie! kogóż to prowadzą? Co tu pachołków! Na Jowisza! to musi być najgrubsza ryba z wczorajszego połowu. Jedna tylko, Robinie ale piękna! — Hercle! nasz książe wczorajszy, nasz papież błaznów, nasz dzwonnik, nasz jednooki, nasz garbus, nasz potworek! Quasimodo — To on we własnej swej osobie.
Jakoż był to Quasimodo, związany, spętany, skuty, okręcony sznurami od stóp do głowy otoczony silną strażą. Oddział pachołków otaczający go, prowadzony był przez samego dowódcę straży w pełnym uniformie z herbem Francji na piersiach i herbem stolicy na plecach. Zresztą, pominąwszy jego kalectwo, nie było nic szczególnego w postawie Quasimoda, coby usprawiedliwiło ten wieniec łuków i halabard, otaczający go. Twarz więźnia była smutną, ale spokojną i nieruchomą. Tylko jego oko rzucało od czasu do czasu złe i gniewne spojrzenie na krępujące go więzy.
Tym samym wzrokiem potoczył on przy wejściu na salę dokoła siebie, atoli źrenica jego była tak przygasłą i senną, że kobiety jedynie dla śmiechu wskazywały go sobie palcami.
Audytor, mistrz Florjan przerzucał tymczasem kartki oskarżenia winowajcy, położone na stole sędziowskim przez pisarza. Poczem zrobił taką minę, jakby się głęboko namyślał. Dzięki tej ostrożności, którą nasz sędzia zwykł był zachować przed każdem przesłuchaniem, znał już zawczasu imiona, zajęcia i winy podsądnych. Pozwalało mu to z góry układać odpowiedzi na obronę i wykręty oskarżonych i omijając w ten sposób wszystkie trudności badania sądowego, bez wielkiej ujmy dla swej głuchoty. Protokół sprawy był dla niego tem, czem pies dla ślepego żebraka. A jeżeli przypadkiem zdradził czasami swą głuchotę jakiemś powiedzeniem niedorzecznem i niezrozumiałem pytaniem, uchodziło to za głęboką mądrość u jednych, a za głupotę u drugich. W jednym i w drugim wypadku honor sądownictwa nie wiele tracił, gdyż lepiej już jeśli sędziego mają za półgłupka lub za uczonego, niżby miano wiedzieć, że jest głuchym. Mistrz Florjan dokładał tedy wszelkich starań, by ukryć przed światem swą głuchotę i zazwyczaj udawało mu się to tak doskonale, że w końcu zaczął sam wierzyć że słyszy doskonale. Zresztą łatwiejsza to rzecz, niż wydaje się na oko. Każdy garbus trzyma prosto głowę, każdy jąkała peroruje, każdy głuchy mówi przyciszonym głosem. Co się zaś tyczy naszego audytora to ten w najgorszym razie przyznałby, że ma ucho nieco za twarde, trochę nieposłuszne. Jedyne to ustępstwo, które na tym punkcie robił na rzecz opinji publicznej i to w chwilach niezwykłej szczerości i zupełnego obrachunku sumienia.
Dokładnie tedy przetrawiwszy sprawę Quasimoda, mistrz Florjan przechylił głowę wtył i przymknął oczy dla tem większej powagi i bezstronności, tak, że w tej chwili był rzeczywiście ślepym i głuchym zarazem. Podwójny warunek, bez którego niema doskonałego sędziego. W tej to wspaniałej postawie rozpoczął badanie obwinionego.
— Twoje nazwisko? — spytał.
Otóż zaszedł tu właśnie jeden z wypadków nieprzewidzianych w ustawie, mianowicie: wypadek przesłuchiwania głuchego przez głuchego.
Quasimodo, który nie wiedział o wystosowanym do niego pytaniu, patrzył w dalszym ciągu spokojnie na sędziego i nie odpowiadał wcale. Sędzia również głuchy i nie ostrzeżony przez nikogo o milczeniu obwinionego, przypuszczał, że ten odpowiedział jak należało; ciągnął więc dalej z bezmyślną i głupią pogardą:
— Dobrze. — Ile masz lat?
Quasimodo odpowiedział teraz równie niewiele jak na pierwsze pytania. Sędzia uznał odpowiedź za wystarczającą i zapytał z kolei.
— A teraz powiedz, czem się zajmujesz?
I znowu to samo milczenie. Publiczność zaczęła już szeptać i spoglądać po sobie.
— To wystarcza, — ciągnął dalej nieugięty audytor, gdy według wielkiego prawdopodobieństwa oskarżony powinien był już skończyć trzecią odpowiedź. — Jesteś tu wezwany przed nasze oblicze i oskarżony: primo o nocny rozruch; secundo, o napaść na dziewkę uliczną, in praeiudicium meretricis[4]; tertio, o rebelję i opór łucznikom, działającym z rozkazu Króla Jegomości, pana naszego. — Wytłómacz się co do tych wszystkich punktów.
Zwracając się zaś do pisarza:
— Czy zapisał pan wszystko, co oskarżony dotąd powiedział?
Na to niefortunne pytanie audytorium całe od kratek aż do drzwi, wybuchło śmiechem tak gwałtownymi tak szalonym, zaraźliwym i ogólnym, że w końcu musiał on zwrócić uwagę obu głuchych. Quasimodo obejrzał się, ruszając pogardliwie garbem, podczas gdy mistrz Florjan, niemniej od niego zdziwiony, a przypuszczając, że śmiech widzów wywołany został jakimś niestosownym dowcipem oskarżonego, co poniekąd zdawał się potwierdzać ruch garbu, zaczął z wielkim oburzeniem łajać winowajcę.
Ten krok jednak nie zdołał powstrzymać wybuchu ogólnej wesołości. Owszem wydał się tak niezwykłym i komicznym, że śmiech szalony ogarnął wreszcie i obu woźnych sali sądowej, rodzaj halabardników, dla których głupota była częścią umundurowania. Jedynie Quasimodo zachował zwyczajną swą surowość i powagę, z tej przyczyny, że nie pojmował wcale tego, co się w koło niego działo. Sędzia podrażniony do najwyższego stopnia uznał za stosowne nie spuszczać z tonu; miał nadzieję, że w ten sposób zatrwoży oskarżonego i oddziała grozą na publiczność, zmuszając ją do szacunku, należnego swemu wysokiemu stanowisku.
— Ja cię nauczę draniu, — wołał, — łajdaku jeden, pozwalać sobie na żarty wobec sędziego śledczego, wobec urzędnika, któremu powierzono bezpieczeństwo publiczne Paryża i którego obowiązkiem jest ściganie zbrodni, przestępstw i hultajstwa; który nadzoruje rzemiosła i monopole; dba o utrzymanie bruków; zapobiega oszukaństwom w jatkach z kurami, ptactwem i zwierzyną; dogląda rzetelnej miary łuczywa i drzewa, oczyszczania miasta z błota, a powietrze z zaraźliwych pomorów; który jednem słowem ustawicznie strzeże dobra publicznego bez pensji i nadziei na wynagrodzenie! Wiedz, że się nazywam Florjan Barbedienne, namiestnik samego kasztelana, a równocześnie komisarz, asesor, sędzia śledczy, kontroler i egzaminator z władzą jednaką w kasztelanji, starostwie, grodzie i trybunale...
Trudno przewidzieć, kiedy by się zatrzymał głuchy mówiący do głuchego. Bóg jeden wie, kiedy wreszcie mistrz skończyłby swoją perorę, gdyby się nagle nie rozwarły niskie podwoje w głębi izby i nie ukazał się w nich sam kasztelan.
Zjawienie się kasztelana nie przerwało potoku wymowy mistrza Florjana; zrobiwszy natychmiast pół obrotu w prawo, skierował swoją orację w stronę zwierzchnika:
— Dostojny panie! — rzekł, — żądam na obecnego tu oskarżonego takiej kary, jaką spodoba się waszej mądrości wyznaczyć, a to za ciężką i rozmyślną zniewagę sprawiedliwości.
I usiadł cały zdyszany, ocierając wielkie krople potu, spadające mu z czoła, niby duże łzy kapiące na leżące przed nim dokumenta. Dostojny Robert d’Estouteville ściągnął brwi i skinął na Quasimoda w sposób tak rozkazujący i dobitny, że głuchy i jednooki garbus zrozumiał wreszcie, że tu o coś chodzi.
Kasztelan przemówił doń surowo:
— Za cóż to, łajdaku, sprowadzono cię tutaj?
Garbus zaś mniemając, że kasztelan pyta go o nazwisko, przerwał milczenie i odrzekł głosem chrapliwym i przytłumionym:
— Quasimodo.
Odpowiedź ta mało stosowna wywołała głośny śmiech na sali, a pan Robert cały czerwony od gniewu zawołał:
— I ze mnie kpisz sobie, łotrze jeden?
— Dzwonnik katedry Notre‑Dame — odpowiedział na to Quasimodo, sądząc, że chodzi sędziom o wytłumaczenie, czem się zajmuje.
— Dzwonnik z Notre‑Dame! — krzyczał kasztelan, który, jak nam wiadomo, już od rana znajdował się w kiepskim humorze i któremu nie trzeba było aż tak dziwacznej odpowiedzi dla wywołania gniewu. — Dzwonnik z Notre‑Dame! Ja ci każę wyprawić takie dzwonienie bizonami, że słychać będzie na wszystkich placach i rogach ulic Paryża. Słyszysz, hultaju ostatni?
— Jeżeli o wiek mój chodzi wielmożnemu panu, — rzekł Quasimodo, — to zdaje mi się, że na święty Marcin skończę lat dwadzieścia.
Tego już było za wiele. Kasztelan nie mógł już wytrzymać.
— A, to ty szydzisz z władzy kasztelańskiej nikczemniku? Poczekajże! Hej, panowie pachołkowie, wyprowadzić mi tego łotra na plac Grève. Godzinę batów i koła! Ja go nauczę! A wyrok niniejszy ogłosić w asystencji czterech trębaczy przysięgłych w siedmiu starostwach wice‑hrabstwa paryskiego.
Pisarz zabrał się natychmiast do formułowania sentencji wyroku.
O rany boskie, to się nazywa sąd, to jest wyrok, co się zowie! — zawołał ze swego kąta Jehan Frollo du Moulin.
Kasztelan odwrócił się i po raz drugi przeszył Quasimoda wzrokiem straszliwym.
— Słyszałem, zdaje mi się, że zbrodniarz powiedział „rany boskie“. Panie pisarzu, dodaj pan dwanaście denarów paryskich, jako grzywnę za zaklęcie; połowa grzywny ma przypaść kościołowi św. Eustachego. Mam szczególne nabożeństwo do św. Eustachego.
W kilka minut wyrok był już napisany. Treść jego brzmiała krótko i zwięźle. Prawo zwyczajowe stosowane wtedy w sądach kasztelanji i wice‑hrabstwa paryskiego nie było jeszcze wówczas poprzerabiane i opracowane przez marszałka Thibaut Baillet i adwokata królewskiego Rogera Barmne; nie zaciemniła ich jeszcze owa gęstwa przepisów proceduralnych i ceregieli, stworzonych przez owych prawników XVI wieku. Wszystko w nich było jeszcze jasne, proste, bez zawodu i kłopotu. Szło się prosto do celu; nigdzie żadnych kruczków; wszystko widziałeś jak na dłoni, czyste i równe ścieżyny, na końcu których miałeś pręgierz, szubienicę lub tortury. Nie miałeś przynajmniej po drodze złudzeń.
Pisarz podał wyrok kasztelanowi, który przyłożył doń pieczęć i wyszedł natychmiast do dalszych sal sądowych w nastroju ducha wiele obiecującym na ten dzień wszystkim więzieniom paryskim. Jehan Frollo i Robert Poussepain dusili się ze śmiechu. Quasimodo spoglądał dokoła wzrokiem obojętnym a zdziwionym.
W chwili jednak, gdy mistrz Florjan Barbedienne odczytawszy wyrok, zabierał się do podpisania go, pisarz zdjęty litością dla skazańca, a spodziewając się wyjednać dla niego złagodzenia kary, nachylił się jak mógł najbliżej do ucha audytora i powiedział wskazując Quasimoda:
— Wielmożny sędzio, człowiek ten jest głuchym.
Liczył na to, że wspólność kalectwa obudzi łaskę mistrza Florjana dla skazanego. Ale naprzód, jakeśmy nadmienili, mistrz Florjan bardzo dbał o to, żeby nie dostrzegano jego głuchoty. Powtóre zaś, słuch miał tak tępy, że nie uchwycił ani słowa z tego, co mówił doń pisarz. Mimoto chcąc pokazać, że doskonale posłyszał zrobioną uwagę, odezwał się:
— A jeżeli tak, to co innego; nie wiedziałem o tem. W takim razie dodaj pan w wyroku godzinę pręgierza!
I podpisał wyrok w ten sposób złagodzony.
A to, to, to! — mówił Robin Poussepain, który od wczorajszej przygody pałał zemstą do Quasimoda, — na drugi raz będzie wiedział, jak ma się z ludźmi obchodzić.
- ↑ Kometa ów, z powodu którego papież Kalikst nakazał był modły powszechne, jest ten sam, który pojawił się następnie w r. 1835.
- ↑ Po łacinie: Godność połączona z niemałą władzą policyjną i z wielu prawami i przywilejami.
- ↑ Srogie prawo.
- ↑ Po łacinie: Przyczem domniemanie przemawia na niekorzyść prostytutki.