Kawaler de Chanlay/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Chanlay |
Wydawca | Nakładem „Dziennika Polskiego“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Une Fille du Régent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gaston, skończywszy wieczerzę, siedział oparty na stole i dumał. Światło lampy oświecało w pełni jego twarz, w którą wpatrywał się Dubois. Wpatrywał się z wielką i przerażającą uwagą: oko jego rozszerzyło się, szydercze usta skurczyły się w złośliwym uśmiechu, i ktoby był ujrzał te oczy i ten uśmiech, pomyślałby, że widzi szatana, który patrzy na swą ofiarę, pędzącą do zguby.
Patrząc, mruczał do siebie według zwyczaju:
— Piękny, młody, z czarnemi oczyma, dumnym wyrazem twarzy; jeszcze nie popsuty tak, jak tamci spiskowcy Cellemara, słodkiemi wejrzeniami dam dworskich... I darmo szukam śladu przebiegłości na tem czystem czole, w tych ustach szczerych i uczciwych. Pomimo to niema żadnej wątpliwości: wszystko obliczone na to, by schwytać Regenta podczas schadzki z tem niewiniątkiem z Clisson. I powiedzieć tu że Bretoni, to zakute głowy! Jednakże nie mogę uwierzyć, żeby ten młodzieniec, ze spojrzeniem tak smutnem, a tak spokojny, zamierzał za kwandrans popełnić morderstwo i to jeszcze jakie! Zabić Regenta Francyi, księcia krwi! Nie! to niepodobna! Regent tai się przedemną z ta nową miłostką, przedemną, któremu mówi wszystko. Zmienia plan i, zamiast nocować w Paryżu, zjeżdża do Rambouillet, gdzie oczekuje go młoda osoba, przyjęta przez panią Desroches; bo kogóżby oczekiwała, jeśli nie Regenta? A ta młoda osoba jest kochanką pana de Chanlay. Czy tylko naprawdę jest jego kochanka? Zobaczymy. Teraz nasz przyjaciel Oven przynoś panu papier i atrament. Dowiemy się czegoś pewnego...
Dubois opuścił swoje stanowisko, trzęsąc się z zimna, bo, jak wiemy, czas był mroźny.
Przystanął na schodach i czekał; z tego miejsca, ukryty w cieniu, widział drzwi pokoju Gastona w pełnem świetle. Po chwili drzwi otworzyły się i wyszedł Oven. Zawahał się chwilę, przekładając list z ręki do ręki, i potem wszedł na schody.
— Dobrze! — pomyślał Dubois. — Ten człowiek jest już moją własnością.
I zatrzymując go, powiedział: Oddaj mi ten list i zaczekaj tutaj.
— Zkąd pan wie, że niosłem list? — zapytał Oven zdumiony.
Dubois wzruszył ramionami, wziął list i zniknął. Wszedłszy do drugiego pokoju, obejrzał pieczęć: Gaston, w braku laku, użył laku od butelki, a zamiast pieczątki — pierścionka.
Dubois zbliżył pieczęć do świecy i po chwili lak rozpłynął się.
Otworzył list i przeczytał.
— „Droga Heleno 1 twoja odwaga wzmocniła moją duszę; pozwól mi wejść do domu, a wtedy objaśnię cię, jakie są moje zamiary“.
— Ah! ah! — szepnął Dubois. — Zdaje się, że dotąd ona nic o nich nie wie: więc rzeczy nie zaszły jeszcze tak daleko, jak sądziłem!
Zapieczętował list jednym ze swych pierścionków, najpodobniejszym do pierścionka Gastona, i wyszedł do sieni.
— Masz! — powiedział, oddając Ovenowi list — odnieś to pismo twojego pana, przynieś mi odpowiedź, a dostaniesz dziesięć dukatów.
O! — pomyślał Oven — czy ten człowiek ma kopalnie złota?
I puścił się pędem. W dziesięć minut był już z powrotem, niosąc list napisany na wonnym papierze i zapieczętowany literą H.
Dubois otworzył pudełko, wydobył z niego masę, z której zrobił odbicie pieczęci, ale w czasie tej czynności spostrzegł, że list był złożony w sposób umożliwiający przeczytanie bez naruszenia pieczęci.
— To będzie wygodniej — szepnął.
Uchylił list i przeczytał:
— „Ten, kto mnie sprowadził z Bretanii, przyjeżdża na moje spotkanie, zamiast na mnie czekać w Paryżu, tak dalece pragnie mnie widzieć; mam nadzieję, że odjedzie dzisiejszej nocy. Przyjdź jutro rano o dziewiątej, opowiem ci szczegóły tego widzenia się, i ułożymy plan dalszego postępowania“.
— To — szepnął Dubois, trwając w raz powziętem podejrzeniu, że Helena jest wspólniczką Gastona — wydaje mi się jasnem. Jeżeli w taki sposób wychowują panny u Augustyanek w Clisson, trzeba będzie powinszować przeoryszy. A Jego Królewska Wysokość gotów uwierzyć w tę naiwność na zasadzie jej szesnastu latek! Pożałuje: ja umiem znaleźć coś lepszego, jeżeli się zabiorę do szukania...
— Masz dziesięć dukatów i list — powiedział do Ovena. — Widzisz, że masz niemałe korzyści.
Oven schował list i pieniądze: nie mógł się połapać ten poczciwiec i zastanawiał się, co go czeka w Paryżu, jeżeli taki deszcz złoty spada na niego już na paryzkich przedmieściach. W tej chwili wybiła dziesiąta i rozległ się głuchy turkot jadącego prędko powozu. Dubois przybliżył się do okna i zobaczył, że powóz zatrzymuje się przed bramą hotelu; bystre jego oko dojrzało i poznało w przyjezdnym pana La Fare, kapitana gwardyi przybocznej Jego Królewskiej Wysokości.
— No! no! — szepnął — Jest przezorniejszy, niż myślałem. Ale gdzież on jest, on sam? Ah!
Ten wykrzyknik wydarło mu zjawienie się dojeżdżacza w czerwonej liberyi, takiej samej, jak jego własna, jadącego na pysznym hiszpańskim ogierze, świeżym i wypoczętym, gdy tymczasem konie przy powozie, pomimo mrozu, pokryte były pianą.
Powóz zatrzymał się przed brama i cała służba otoczyła pana La Fare, który się bardzo puszył, wołając głośno o mieszkanie i wieczerzę. Przez ten czas dojeżdżacz zsiadł z konia, rzucił cugle paziowi i skierował się w stronę pawilonu.
— Dobrze! dobrze! — powtórzył Dubois. — Wszystko to jest przejrzyste jak szkło, ale dlaczego me widać tu pana de Chanlay? Czy jest tak zajęty, że nie usłyszał nadjeżdżającego powozu? A co do ciebie, mości książę, bądź spokojny — nie przerwę ci schadzki. Naciesz się tą naiwnością, która tak dobrze się zapowiada. Ah! mości książę! łatwo poznać że masz wzrok krótki!
Dubois zeszedł z góry i stanął pod oknami Gastona.
W chwili, gdy przykładał oko do okiennicy Gaston, schowawszy list do pugilaresu, który włożył do kieszeni, podniósł się.
— Ah! do milion dyabłów! — szepnął, Dubois wyciągając szpony — tego pugilaresu mi potrzeba! zapłaciłbym za niego dobrze... Zabiera się do wyjścia nasz kawaler: przypina szpadę, kładzie płaszcz... Dokądże idzie? Czy chce oczekiwać na wyjście Jego Królewskiej Wysokości? Z wyrazu twarzy sądząc, nie przypuszczam, żeby miał zamiar zabić kogokolwiek; raczej można przypuścić, że będzie się przechadzał pod oknami swojej lubej. Gdyby miał taki zamiar, możeby się udało...
Trudno opisać uśmiech, jaki przeleciał po ustach jego w tej chwili.
— Tak — zaczął po chwili — ale gdybym w tej awanturze oberwał pchnięcie szpadą, jakżeby się książę śmiał! Ale przecież moi ludzie muszą być na stanowiskach, a zresztą, kto nic nie ryzykuje, nic nie ma!
Dubois obszedł z pośpiechem naokoło hotelu i wszedł w pustą uliczkę, od jednej strony, przypuszczając, że Gaston wejdzie od drugiego końca. Nie pomylił się: w uliczce spotkał pana Tapin, który, pozostawiwszy Czujnego wewnątrz dziedzińca, trzymał straż od zewnątrz. W paru słowach opisał mu swój plan. Czujny pokazał mu jednego ze swych ludzi, leżącego na schodach pod drzwiami, podczas gdy drugi, siedząc na słupku, brzdąkał na gitarze, obyczajem wędrownych śpiewaków, proszących o jałmużnę. Trzeci musiał być ukryty gdzieś w pobliżu, ale tak dobrze, że go nie było widać.
Dubois, czując za sobą plecy, owinął się w płaszcz po same uszy i zapuścił się w uliczkę.
Zaledwie uszedł kilka kroków w tej pułapce, ujrzał cień zbliżający się od drugiego końca, podobny do tego, kogo szukał.
Minąwszy się z nim, Dubois poznał pana de Chanlay; Gaston tak był zajęty swojemi myślami, że nawet go nie spostrzegł.
Nie wchodziło to w jego plany: Dubois potrzebował kłótni i bójki, a widząc, że przeciwnik nie ma zamiaru jej wywołać, postanowił dać do niej powód.
Zawrócił więc i zatrzymując się przed Gastonem, który stanął i przyglądał się oknom Heleny, zawołał chrapliwym głosem:
— Przyjacielu! a co tu robisz przed tym domem, jeśli można wiedzieć?
Gaston spuścił oczy na ziemię, przywołany z marzeń do rzeczywistości.
— Co pan mówi? — zapytał.
— Pytałem się, mój panie — odrzekł Dubois — co tu robisz?
— Idź pan w swoją drogę — odparł Gaston. — Ja się nie zajmuję panem, więc i pan mną się nie zajmuj...
— Mogłoby to być — przerwał mu Dubois — gdyby nie to, że twoja obecność mi przeszkadza.
— Ta uliczka, choć wązka, wystarczy dla nas obu: chodź pan po jednej stronie, a ja będę chodził po drugiej.
— Ale kiedy ja chcę tu chodzić sam — odpowiedział Dubois. — Proszę więc pana, idź sobie pod inne okna: w Rambouillet okien nie brakuje!
— A dlaczego nie miałbym przechadzać się pod temi oknami, jeśli mam ochotę? — zapytał Chanlay.
— Bo to są okna pokoju mojej żony — odrzekł Dubois.
— Żony?
— Tak, mojej żony, która przyjechała z Paryża i o którą jestem bardzo zazdrosny, ostrzegam pana.
— Do dyabła! — szepnął Gaston. — Pewnie to mąż tej osoby, która ma się opiekować Heleną.
I nagle, zmieniając ton, w nadziei zjednania sobie człowieka, którego mógł potrzebować później, powiedział, kłaniając się grzecznie:
— Panie, jeżeli tak, gotów jestem ustąpić, bo przechadzałem się tutaj bez żadnego celu.
— Niech go dyabli porwą! — pomyślał Dubois. — Jakiś grzeczny spiskowiec! Nie tego mi potrzeba, tylko sprzeczki!
Gaston już odchodził.
— Zwiodłeś mnie pan! — zawołał Dubois.
Gaston odwrócił się tak nagle, jakby ukąszony przez węża, jednak powstrzymał się przez wzgląd na przezorność, jaką mu nakazywała jego misya i stosunek z Heleną.
— Czy dlatego, że mówię grzecznie, pozwalasz pan sobie wątpić o prawdzie moich słów? — zapytał.
— Mówisz pan grzecznie, bo się boisz; ale powtarzam, że widziałem, jakeś spoglądał w te okna.
— Boję się! ja się boję!? — krzyknął Chanlay, odwracając się, i jednym skokiem był już obok przeciwnika. — Powiedziałeś pan że się boję?
— Powiedziałem — powtórzył Dubois.
— Więc chyba chcesz pan wywołać sprzeczkę?
— Zdaje mi się też, że to widoczne. Tylko pan jesteś tępy do zrozumienia!
— Na Boga! — krzyknął Gaston, wyciągając szpadę. — Dobywaj pan broni!
— A pan zrzucaj ubranie! — odparł Dubois, rzucając swój płaszcz na ziemię.
— Ubranie? a to po co? — zapytał Gaston.
— Bo pana nie znam, a tacy, co się włóczą po nocach, mniewają często pod ubraniem druciane koszulki.
Zaledwie Dubois wymówił te słowa, już płaszcz i ubranie Gastona leżały na ziemi ale w chwili, gdy on sam z dobytą szpada posuwał się ku przeciwnikowi, jakiś pijany człowiek padł mu pod nogi, grający na gitarze schwycił go za lewą rękę, drugi człowiek za prawą, a czwarty porwał go wpół.
— Pojedynek! panowie! — krzyczeli ci ludzie — pojedynek, pomimo zakazu króla!
I ciągnęli Gastona ku drzwiom, pod któremi leżał poprzednio pijany człowiek.
— Napaść! szepnął Gaston, nie chcąc krzyczeć w obawie skompromitowania Heleny. — Nędznicy!
— Panie! zostaliśmy pochwyceni! — mówił Dubois, zwijając płaszcz i ubranie Gastona i zabierając je — ale jutro spotkamy się jeszcze!
I pobiegł pędem w stronę hotelu, a tymczasem ludzie, uprowadzający Gastona, zamknęli go w sali na dole.
Dubois wbiegł na schody i, zamknąwszy się w pokoju, wydobył z ubrania Gastona upragniony pugilares. W jednej z przegródek znalazł połowę cekina i napisane na kartce nazwisko.
Był to widocznie znak, służący do poznania.
Nazwisko oznaczało pewnie człowieka, do którego jechał Gaston i który się nazywał kapitan La Jonquiere, a papier miał niezwyczajny kształt.
— La Jonquiere! — szepnął Dubois — ten sam! Mamy już na niego oko... To dobrze!
Przejrzał pugilares — nie było w nim nic więcej.
— To mało — powiedział — ale i to wystarczy.
Wyniósł papier takiego samego kształtu, wypisał na nim nazwisko i zadzwonił. Wszedł Tapin.
— Coście z nim zrobili? — zapytał Dubois.
— Zamknęliśmy go w sali na dole i straż; stoi przy nim.
— Odnieś ten płaszcz i ubranie na to samo miejsce, gdzie je porzucił, przeproś go i wyrzuć z hotelu. Pilnuj go tylko, żeby nic nie brakowało w kieszeniach ubrania: ani pugilaresu, ani sakiewki, ani chustki. Najgłówniejsza rzecz, żeby nie powziął podejrzenia. Za jedną drogą odnieś mi mój płaszcz i ubranie, które zostały na placu boju.
Pan Tapin skłonił się nizko i wyszedł wykonać rozkazy.