Kiedy znów będę mały/Szare dni

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kiedy znów będę mały
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SZARE DNI
Już druga czapka zginęła chłopakowi.

Była awantura.
Najwięcej w drugim oddziele. Giną tam książki i zeszyty.
Miała być rewizja.
Nauczyciele mówią, że wstyd dla całej szkoły.
Każdy mówił, co zginęło, a panie zapisywały.
Mnie tam nic nie zabrali. Miałem kawałek gumy, może ćwierć. Jeszczeby na tydzień wystarczyła. Ale nie wiem: może w szkole, może na ulicy, może w domu mi się zarzuciła. A niektórzy, jak zaczęli dyktować, to jakby w całej szkole byli sami złodzieje. Co kto kiedy gdzie zgubił, albo dał i zapomniał, — wszystko dyktowali; aż pani nie mogła nadążyć. Pewnie który i kłamał. Bo Pacewicz mówi:
— Dlaczego nie powiedziałeś, że zginęło? Może nam szkoła odkupi?
Jeszcze większe złodziejstwo kazać sobie oddawać, jak nic nie zginęło. — Niewstydny taki.
No bo są, którym dużo ginie. Ale też głowy nie mają. Rzuci byle gdzie i nie wie. Pożyczy i nie pamięta. I przez nich mówią, że dzieci nieprzytomne. A najgorzej, że chcą, żeby — wszyscy tacy. Kto nie chce byle komu pożyczyć, — zaraz:
— Samolub — chciwiec — chytroń.
Często złość bierze, bo co zobaczy, zaraz:
— Daj.
Jeszcze grozi:
— Pamiętaj, pożałujesz. Poczekaj: przypomnę ci już. Przyjdzie koza do woza. Już ty mnie kiedy poprosisz.
My musimy więcej pożyczać, niż dorośli. Bo każą mieć, a jak w domu nie dadzą, co robić?
Często rodzice winni, a dziecko cierpi. A najgorzej, kiedy nie wierzą. U dorosłych, jak kto uczciwy, wszyscy mu ufają, a tu najporządniejszy w podejrzeniu.
— Potrzeba mi na karton.
— Znów karton? Przecie niedawno kupiłeś?
Takie pytanie boli. Bo czy zjadam karton?
Dorosły ma swoje pieniądze i co potrzebne kupi. Dziecko jak z łaski dostaje. Ma czekać, aż rodzice będą w dobrym humorze, bo przykre słowo powiedzą.
Dziecko powinno mieć stałą pensję miesięczną, żeby wiedziało, co ma, żeby się nauczyło wydawać, żeby mu starczyło. A ty albo nic nie masz, albo odrazu dużo. To uczy hazardu i żebraniny. Bo umyślnie się będzie przymilał, żeby co dostać.
Gubimy, zapominamy — to prawda. Ale oni mają duże kieszenie, szuflady, do których nikt nie podchodzi. Oni powoli chodzą, pomału się ruszają. A mimo to i oni przecie gubią i zapominają.
Jak się starasz, wiesz, pamiętasz — nikt o tem nie mówi, nie widzą naszego starania, nie rozumieją wysiłku. A niech się coś jedno źle uda, zaraz awantura.
W teatrach są woźni i odzież za numerkami wydają. Więc jak ma co zginąć? W szkole każdy sam wiesza, sam bierze. A jeszcze w pośpiechu. — No i trzystu uczniów porządnie powiesi, a kilkoro rzuci byle jak. Więc nie mówi się o trzystu porządnych, tylko się dzieci oskarża. I tak wygląda, że gdzie tylko dzieci, tam zawsze, wszędzie i wszystko źle. Że gdyby dorośli, byłoby inaczej.
Na jedną pochwałę tysiąc nagan, na jedno podziękowanie sto urągań i gróźb. Żeby się nie wiem jak starać, nie wiem jak pilnować.
I kiedy widzisz, że ubliżają, poniżają, podejrzewają, szkalują i karcą, więc albo odejdzie ochota się starać, kiedy i tak ich nie zadowolnisz, albo nawet na złość:
— A niech sobie krzyczą — no i co mi zrobią?
Starasz się tylko unikać, żeby jak najdalej, jak najmniej z nimi. Chyba, że koniecznie potrzeba.
Bo są potrzebni, jeśli coś bardzo boli. Bo jeśli trochę — w oko coś wpadło — lepiej, że kolega pomoże. Bo zaraz triumfują:
— Poco to, poco tamto?
Jakbym sam nie wiedział.
Albo musimy się na kogo poskarżyć. Bo rzadkie są skarżypyty, a my tylko już w ostateczności. I zawsze ze strachem, że złem słowem odtrącą.
Bo pomyślcie tylko: wasi występni siedzą w kryminałach, a nasi luzem wśród nas sobie chodzą.
Tak, żyjemy obok siebie blisko, ale nie razem.
A niech się dziecko zbliży, bo lubi, zaraz podejrzenie, że lizuch, że ma interes.
I nie wiemy, co wolno i co nam się należy, nie znamy naszych praw, ani obowiązków. I tu i tam samowola.
Chciałem być znowu dzieckiem, pozbyć się szarych dorosłych trosk i smutków, a mam dziecinne, które mocniej bolą.
Niech was nie łudzi nasz śmiech.
Zajrzyjcie do naszych myśli, kiedy spokojnie idziemy i wracamy ze szkoły, — kiedy spokojnie siedzimy na lekcji, kiedy rozmawiamy półgłosem lub szeptem, kiedy leżymy wieczorem w łóżku.
Inne troski, ale nie mniejsze, mocniej odczuwane, — i większa, wielka tęsknota.
Wy już zahartowani w cierpieniu i rezygnacji, my jeszcze się buntujemy.
Kiedy byłem dorosły, już się tylko wystrzegałem złodzieja. A teraz boli, że kradną.
— Dlaczego jeden drugiemu zabiera. Jakże tak można?
Smutek, że nie może być dobrze.
— No, trudno, — mówiłem, kiedy byłem duży.
A teraz nie chcę. Nie chcę, żeby tak było.
I nie ufam, że szkoła poradzi. Bo dorośli niby nas poprawiają, poprawiają — i nic nie wychodzi: jątrzą tylko więcej.
Czapka się nie znalazła. Mają wszyscy zapłacić. Więc trzeba w domu powiedzieć. A w domu na szkołę napadną:
— Złodziejska szkoła.
Albo:
— Co robią nauczyciele, dlaczego nie pilnują?
Znów niesprawiedliwie, bo co szkoła winna? Przecież panie nie mogą wszystkiego pilnować.
A najsmutniejsze, że jeden może narobić wszystkim tyle przykrości i niepokoju.
Bo Mundek czeka na mnie, bo palta znaleźć nie mogę. Szukamy.
A woźny zaraz:
— Czego wy tu myszkujecie?
Mówię:
— Nie myszkujemy, tylko mi palto gdzieś przewiesili.
— Czego nie powiesiłeś, tego nie masz, — mówi woźny.
— Przecie bez palta nie przyszedłem.
A on:
— Kto was tam wie.
A potem:
— No, znalazłeś? Widzisz: gdzie powiesiłeś, tam wisi.
Ja mówię:
— Pan nie widział, to nie wie.
A on:
— Nie bądź za mądry, bo dostaniesz w ucho.
Ile czasu upłynie, zanim przestaną nietylko bić dzieci, ale grozić obiciem. Bo teraz wygląda, że tylko niektórzy z łaski nas nie biją.
W drodze Mundek znów mówił o ojcu.
— Ty może myślisz, że mój ojciec jest taki pijak, co robi awantury. W naszej sieni mieszka jeden. Brewerje wyrabia, — raz nawet była policja. — Jak do domu wróci, bije żonę i dzieci. Słyszy się, jak trzaśnie, a potem pisk. Potem weźmie, rzuci na ziemię — szkło, nie szkło. I zaczyna dopiero: «to wszystko moje, ja w krwawym pocie zarobiłem; jak zechcę, połamię, zniszczę, spalę». — A dzieci: «tatusiu — tatusiu». — Gdyby mój ojciec, nie wiem cobym zrobił. Bo tata ma tylko słabą głowę: wypije kilka kieliszków — i gotów.
— A dlaczego pije?
— Nie wiem. Pewnie się przyzwyczaił. — Bo ja ani pić, ani palić nie będę. — Poco chlać truciznę? Nawet w ustach pali, — przepali krew i żołądek. — Ja zacząłem już papierosy. Ale jeden chłopak kazał nabrać dymu i przedmuchać przez chustkę. I na płótnie taka się żółta, śmierdząca plama zrobiła. — Żebym był królem, albo miał jaką władzę, pozamykałbym wszystkie restauracje, te tam różne knajpy. Jakby nie było, musieliby przestać.
Szliśmy kawałek w milczeniu.
— We krwi są jakieś kulki, w które wchodzi powietrze. — Dziwnie jest człowiek zbudowany. Ani jednej maszyny niema podobnej. — Bo co? — Zegarka nie nakręcisz, to stanie. — A człowiek dziesięć — sto lat bez nakręcania. W kurjerze nawet pisało, że jeden 140 lat.
I zaczęliśmy mówić, jakich znamy staruszków. A potem o weteranach: że pamiętają powstanie.
— A ty chciałbyś być weteranem?
— Nie, — powiedział prędko. — Chciałbym mieć lat piętnaście, albo dwadzieścia.
— To możeby już twoi rodzice nie żyli, — mówię.
Pomyślał — pomyślał — i smutnie powiada:
— A niech już będzie, jak jest.
Pożegnaliśmy się, rękę podaliśmy i spojrzeli. A dziewczynki się zawsze całują, nawet jak niebardzo lubią. My chłopcy jesteśmy prawdziwsi. A może u nich tylko taki już zwyczaj.
Co dalej?
A no, nic. Lekcje różne.
A na gimnastyce pan nową zabawę pokazał. Że są dwie partje. Kreskę się robi — granicę. Jedni po tej stronie, drudzy po tamtej. I przeciągają się — i do niewoli. Która strona wygra. Z początku przeszkadzali, bo naumyślnie się poddawali, jeżeli wolał być z tamtymi. Albo go przeciągnęli, a on się wyrwie i kłóci, że wolno. Ale potem już się udało. I było wesoło.
Prosiliśmy, żeby dalej to samo do końca godziny, do dzwonka, ale pan nie. Bo ja wiem dlaczego.
Na mój rozum, wybrać kilka gier, które się podobają — i już je prowadzić. — Jeżeli w berka, klipę, kukso, palanta tyle lat grają, a teraz jeszcze w futbal, — dlaczego ma się znudzić? — A tu na każdej lekcji co innego. To gniewa, bo się żadnej porządnie nie pozna. No, bo wie się, o co idzie, ale trzeba wiele tygodni grać, żeby poznać gruntownie: wszystkie trudności, wszystkie sposoby uczciwe i oszukańcze.
Dorosłym się zdaje, że dzieci lubią ciągle coś nowego. Tak samo z bajkami.
No, są tacy, co zaczną się krzywić:
— Eee, już znamy, już wiemy.
Ale jeśli się pytać, zawsze ktoś zacznie się krzywić, że nieciekawe i woli co innego.
A ładną bajkę, ciekawe opowiadanie — możemy wiele razy słuchać. Jak dorośli na to samo pójdą do teatru; a nawet bardziej. Bo dzieci rzadziej, żeby się pochwalić, a chcą poznać dobrze.
Zanadto może szkoła pędzi, jakby kto poganiał.
Przyjemna była zabawa.
A na rachunki przyszedł pan inspektor.
Mówią, żeby się zawsze starać, nawet jak nie widzą. Że bez pilnowania powinniśmy się dobrze sprawować. A sami nie zawsze tak robią.
Kiedy przyszedł inspektor, więcej się wszyscy starają. Nawet kierownik, cała szkoła robi się odrazu świąteczna. I niewiadomo, czego się boją, bo inspektor dobry, bardzo przyjemny, zupełnie jak zwyczajny człowiek.
Powiedział, żeby obliczać objętość piórnika. A Drozdowski z tego strachu nie dosłyszał i mówi:
— Piernika.
Myśleliśmy, że się rozgniewa, to i pani będzie na nas zła potem. A on tylko się śmieje.
— O pierniku myślisz, toś pewnie wielki łasuch, — powiada.
Wszyscy zaczęli się śmiać, ale dobrze odpowiadali.
I pani powiedziała, że dobrze. I była przyjemna godzina.
I były imieniny pani. — Mróz taki, a myśmy się umówili, żeby klasę choiną przystroić. Ale nie mieliśmy. I chcieliśmy pani laurkę napisać; ale zaczęli się kłócić — i też nic nie wyszło. Bo miało być zbiorowe: że jeden napisze, a wszyscy się podpiszą na dole. Tak dopiero radzić zaczęli, że dadzą po pięć groszy. A kto kupi, a co napisać? — I nic. Tylko paru obrazki narysowało, i położyliśmy na stoliku. A na tablicy.
«Winszujemy pani».
Chcieli jeszcze:
— Szczęścia — zdrowia.
Nawet:
— Ładnego męża.
Takie tam głupstwa wymyślali, więc nie pozwoliliśmy. I trzeba się było spieszyć, żeby zdążyć przez pauzę.
Pani spojrzała i tylko się uśmiechnęła. Ale przeczuwała widać, bo lekcji nie było, tylko czytanie. — Pani przyniosła książeczkę: «Nasz mały» i całą godzinę czytała.
Ładne, — smutne.
Tylko nieprzyjemnie, jak się przerywa czytanie i od siebie dodaje, — objaśnia. Bo każdy chyba rozumie, jeżeli słucha, a jeśli nawet nie zrozumie, więc się sam później domyśli. — Znajdzie się jeden, co lubi zadawać pytania, a inni się gniewają, że przeszkadza. Rzadko chyba, żeby naprawdę chciał wiedzieć, a więcej, żeby się pochwalić, że niby nie wie, a wie, że taki sumienny.
Jeśli coś niebardzo ciekawe, niech tam objaśniają i przerywają, — czas prędzej schodzi, — ale jeżeli ładne, boimy się, że pani nie zdąży. I jeśli coś mniej rozumiesz, wychodzi nawet bardziej tajemniczo.
Zdążyła pani przeczytać całe opowiadanie, a już przed dzwonkiem podziękowała za powinszowanie.
Wiem dlaczego. Bała się na początku lekcji, że zaczną krzyczeć, i już czytać nie będzie można. Boją się nauczyciele każdego święta w klasie, każdej radości, każdego wesołego wybuchu. To przykre, ale tak widać być musi.
No, i bawiliśmy się w to i owo — i taka była cała wesołość tygodnia. A smutków — drobnych i większych — wiele. A jedne osobiste, inne przez współczucie.
Bo my dzieci wiele mamy cierpień, że kogoś żal, że komuś źle się dzieje.
Nauczyciel podarł prawie nowy zeszyt Hessowi. Niestarannie napisał; nawet nie niestarannie, ale spieszył się, bo mu matka chora i dużo miał w domu roboty. Nie chciał lekcyj wcale nie odrobić, — bał się, że nauczyciel będzie się gniewał. A wyszło jeszcze gorzej. Zły był akurat, więc mówi:
— Uczeń, który się nie wstydzi taką mazaninę nauczycielowi podawać.
I podarł prawie nowy zeszyt.
Hessa niebardzo lubię. Siedzi zupełnie gdzieindziej i mało go widzę i prawie nie rozmawiam. Dziki jest w zabawie i żartach i musi być bardzo biedny.
Ale ździwiło mnie, że pierwszy raz płacze. Naprawdę mu łzy płynęły. Potem znów siedział zasępiony.
Patrzę się raz i drugi i na pauzie podchodzę.
Kiedy byłem nauczycielem, dziwiłem się, że jeśli kogoś słusznie, czy w pośpiechu ukarzę, zaraz się zbierze gromadka, i mówią i pocieszają. Nawet najgorszy znajduje wśród najlepszych jakby sprzymierzeńców. Przeciw mnie.
Mówię:
— Nie bawić się z nim, ręki nie podawać.
A oni przeciwnie.
Dopiero teraz rozumiem.
Nauczyciel tylko oskarża, więc musi przecie ktoś bronić. Bo się wie, że choć nic nie mówi, mógłby na swoją obronę też coś powiedzieć. U dorosłych nawet największy zbrodniarz ma obrońcę.
Niestarannie napisał w nowym zeszycie. To dziwne. Nawet największy leń i niedbaluch z początku zawsze się stara.
No i co?
Matka mu chora. Jeśli zawsze brzydko pisał, więc teraz tembardziej. A przecie są, że choćby najładniej chcieli, nie potrafią ładnie. A jeszcze papier niedobry w tanim zeszycie, albo stalówka stara, atrament blady, bibuła mażąca.
Akurat mam nowy zeszyt, więc dałem. Tak się ucieszył, bo mówi, że teraz nie mógłby wziąć od ojca, bo bieda przez tę chorobę.
On mnie nawet kilka razy zaczepił, ale wiem, że nie będzie już więcej. Możemy żyć zdaleka, ale w zmartwieniu trzeba przecie pomóc.
Drugie zmartwienie przez współczucie takie:
Nowa hygienistka znalazła u Kruka wesz na koszuli. I dopiero zaczęła docinać. I jemu i wszystkim. Że chłopcy się nie myją, mają długie pazury i butów nie czyszczą.
(Więc dzieci mają pazury, a dorośli — paznogcie).
Czemu nie powie, że jeden ma wesz, poco wtrąca całą klasę? I poco go zawstydzać, żeby koniecznie płakał? — Przecież może się zdarzyć. I niewiadomo, od kogo przeszła. Przecież nie z samymi czystymi się spotykamy. I razem siedzą, i palto na palcie wisi. I w domu jest sublokator — i może być brudny. I małe dzieci ciągle na podwórku.
I zaraz przycinki i wyśmiewanie. Nawet matki nasze wtrąciła, a już do tego zupełnie nie miała prawa.
A lizuchy, żeby się przypodobać, jeszcze basują: różne żarciki kłójące. I śmiech. Ten wstrętny śmiech, że ktoś ma przykrość.
Buty czyścić? No, dobrze: trzeba mieć szczotkę do pasty, pastę i szczotkę do glansu. A co robić, jak włosy powyłaziły i samo drzewo zostało? I za nieduże pudełko trzeba dwadzieścia groszy zapłacić. — Uda się parę razy śliną buty wyczyścić, ale potem gorzej jeszcze, — że i pasta niewiele pomoże.
Niby my od siebie zależni!...
A najgorsze, że Mundek ma ciasne buty. Natarł nogę i więcej jeszcze kuleje. — Ja mam kłopot z paltem na wyrost, a on jeszcze większy.
W domu boi się powiedzieć, bo zaczną krzyczeć, bo chcieli wziąć o numer większy. A i te były za duże.
— Nie wiem, co się stało. Chyba człowiek nie rośnie ciągle jednakowo. Tamta para zdarła się, a jeszcze były za duże. Wtedy wcale mi noga nie rosła, a teraz przez pół roku, takie mi łapy ponarastały, że sam nie wiem skąd i jak. Wszystko mi ciasne. Wcale się gimnastykować nie mogę, bo się boję, że wszystko popęka, bo trzeszczy. Pan się gniewa, że się nie nachylam, że porządnie rąk nie wyciągam, że źle maszeruję; a nie spojrzy, jak jestem ubrany.
— I co zrobisz? — pytam się.
— Bo ja wiem. Już jak zupełnie nie będę mógł chodzić, w domu sami zauważą. A wtedy co będzie, to będzie. Krzyczeć będą, albo nawet zbiją. Przecie nie moja wina, że rosnę. — Jakoś się skończy wreszcie z tem rośnięciem.
Potem mówiliśmy, że jak szczeniakowi dawać wódkę, podobno nie rośnie. — Może i kucyki są dlatego, że im wódkę dawali. Taki ładny kuc w zeszłym roku obwoził ogłoszenie o cyrku.
— Widziałeś go?
— Co nie miałem widzieć?
— Na Nowym Świecie?
— Nie, na Marszałkowskiej.
Dorośli się dziwią, że kłócimy się między sobą, a niby jesteśmy solidarni. No, tak; są dwa obozy: dorośli i dzieci. A potem banda przeciw bandzie i każdy przeciw każdemu. Jeden Mundek tylko prawdziwy przyjaciel — i też nie wiem, jak długo będzie...
Największe osobiste zmartwienie, że w szkole mi trudno. Zapominam, com umiał, kiedy byłem dorosły. — Już teraz nie mogę nie uważać na lekcji, pilnować się muszę i lekcje odrabiać.
Trudno mi odpowiadać. Nie jestem pewien, czy umiem. Boję się, że się nie uda.
Kiedy pan, albo pani patrzą na klasę i mają wywołać, serce inaczej jakoś bić zaczyna. Może nie strach, ale nieprzyjemnie. — Jakby śledztwo, — że choć nie winien, ale kto wie, jak wyjdzie.
Nie od siebie tylko jestem zależny, a od całej klasy. Inaczej się odpowiada, jeśli klasa wie i rozumie, inaczej, jeśli nie umie, i pani się niecierpliwi.
Niech jeden kto głupstwo powie, już po nim trudniej dobrze odpowiedzieć.
Dlatego są dnie, kiedy wszyscy, nawet najgorsi umieją, i są dnie feralne, kiedy cała klasa jakby zbaraniała. Chyba że kto nic sobie z niczego nie robi i na własną odpowiedzialność zaczyna. — Wtedy znów czuje, że ma chłopców przeciwko sobie, że źle mu życzą, że tylko czekają, żeby i jemu się nie udało.
Już tak jest w powietrzu, jakby mówili:
— Kuś baba, kuś baba.
No, trudno: nie wiem, nie rozumiem, nie mogę. Dlaczego muszę rozumieć? Dlaczego koniecznie, że nie uważam? — Czy dzieciom mniej zdolnym już się nie należy ani trochę miejsca na świecie?
Wywołała mnie pani do tablicy. Miała to być poprawka. A zakotłowało się w głowie. Nic tylko:
— Znów dwóję dostaniesz.
Inny umie chrząkać, albo nadrabia miną, albo zrobi się potulny i godzien litości, albo umie korzystać zaraz, jak mu podpowiedzą. Niby robi sam, a czeka, co pani powie. A może coś się stanie takiego w ostatniej chwili i ocalenie przyniesie?
Każdy inaczej sobie radzi, byle się wykręcić. Więc i ja tak samo. — Ale pani już mnie pamięta. Nie mówię, że się umyślnie przyczepia, ale już pilnuje.
Pokazują na palcach, że zaraz dzwonek. Ale nic mnie to nie pociesza. Bo albo pani po dzwonku przetrzyma — wtedy jeszcze gorzej, — albo nawet nic nie postawi, ale zapamięta.
— Źle.
Sam wiem, że źle i już tylko czekam, czy pani gniewać się zacznie, czy ze mnie żartować.
Ale było najgorzej.
— Co się z tobą zrobiło? — mówi pani z wyrzutem. — Strasznie się zaniedbałeś. Nie uważasz na lekcjach, niestarannie piszesz, — zupełnie się opuściłeś. A oto skutki. — Wczoraj robiliśmy podobne zadanie. Gdybyś był uważał.
Wszystko przepadło.
No, tak: zepsułem się. Tak: psujemy się i poprawiamy. Nigdy bez powodu. Kto nie wie, co w głowie się dzieje i co serce czuje, temu łatwo osądzać.
Wszystko przepadło!
Już mnie pani nie lubi. I gniewa się, że się pomyliła. Lepiej odrazu być takim sobie uczniem, — być szarym, nieznanym. — Bezpieczniej — łatwiej — swobodniej. Bo mniej żądają, nie trzeba się wysilać.
Spuściłem głowę i tylko ukradkiem spoglądam, bo nie wiem, czy pani żal, czy przestanie mnie lubić.
Nauczyciel nigdy nie powie, czy lubi, ale się to czuje. Zupełnie inny ma głos i inne spojrzenie. — Czasem aż odtrąca, aż mróz przechodzi po tobie.
I bardzo cierpisz i nic poradzić nie możesz. Albo się bunt w tobie zrywa.
Bo co ja winien?
Że Barański głupią zabawę wymyślił i prysnął w oczy skórką od pomarańczy. Zaszczypało, że nie wiem. Nic nawet nie powiedziałem, tylko trę oczy.
A pani:
— Co wyrabiasz? Zamiast uważać...
Nie będę przecie opowiadał. Bo, czy raz tak bywa?
Uszczypnie cię kto, więc krzykniesz i podskoczysz. Już jesteś winien.
Nie wiedzą nauczyciele, jak się boimy tych, o których się mówi:
— Cicha woda.
Taki robi, co chce, i nic mu nie będzie. Nieszczęście mieć go w ławce, albo za sobą. Nigdy człowiek nie jest pewien godziny, ani chwili.
Drugi raz to była i moja wina trochę.
Siedzę na lekcji, ale patrzę, a Szczawiński ma na plecach na bluzie pięć palców z kredy. Na przerwie ktoś rękę usmarował kredą i uderzył. Tamten nie wie, a na plecach ręka się odbiła.
No, i chciałem przymierzyć, czy prawa ręka, czy lewa. Chciałem nawet zdaleka, ale niechcący ruszyłem. I odwrócił się. A pan na niego, że się kręci. A Wiśniewski:
— O, jakie ma paluchy.
A pan do mnie.
Ja rękę pokazuję, że przecież czysta. A pan:
— Stójcie obaj w ławce.
Nie staliśmy długo. Ale nie o to idzie. Przykro, że się wszystkie nasze sprawy załatwia prędko i byle jak, że dla dorosłych nasze życie, troski i niepowodzenia są jakby tylko dodatkiem do ich prawdziwych kłopotów.
Są niby dwa różne życia: ich — poważne i godne szacunku i nasze, niby na żart. Że mniejsi i słabsi, więc jakby zabawka tylko. Stąd lekceważenie.
Dzieci — to przyszli ludzie. Więc dopiero będą, więc jakby ich jeszcze nie było. A przecież jesteśmy: żyjemy, czujemy, cierpimy.
Lata nasze dziecinne — są to lata naprawdę życia.
Dlaczego i naco każą nam czekać?
Czy dorośli przygotowują się do starości, czy i oni nie trwonią sił lekkomyślnie, czy chętnie słuchają przestróg gderliwych starców?
Myślałem w szarzyźnie dorosłego życia o barwnych latach dziecięctwa. Wróciłem, dałem się złudzić wspomnieniom. — I oto wkroczyłem w szarzyznę dziecięcych dni i tygodni. Nic nie zyskałem, straciłem jeno hart rezygnacji.
Smutno mi. Źle.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.