<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kim |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze IGNIS |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Toruń, Warszawa, Siedlce |
Tłumacz | Wilhelm Mitarski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom I |
Indeks stron |
Weszli na podobny do fortu dworzec kolejowy, czerniejący w ciemnościach nocy. — Światła elektryczne połyskiwały na magazynach, w których ześrodkowywał się cały olbrzymi północny handel zbożem.
— To jest dzieło szatana — rzekł Lama, wzdrygając się na widok głuchej ciemności, szyn lśniących na podmurowaniach między platformami i labiryntu rusztowań, wznoszących się w górę. Stał w olbrzymiej hali z kamienia, przez którą zda się, przeleciał oddech śmierci, — nad ciałami podróżnych z trzeciej klasy, którzy kupiwszy bilety leżeli w poczekalniach, pogrążeni w głębokim śnie. Wszystkie godziny doby mają dla ludzi Wschodu jednakową wartość, stąd też nie krępują się niemi bynajmniej.
— Tutaj oto przyjadą ogniste wozy. Tam za oknem stoi człowiek, — tu Kim wskazał na kasę, — który ci da papier na przejazd do Umbalii.
— Ależ my jedziemy do Benares, — przerwał żywo Lama.
— Wszystko jedno. Benares będzie potem. Prędzej! Spiesz się, bo już nadjeżdża!
— Masz tu moją sakiewkę!
Lama nie oswojony z koleją tak, jak mu się to zdawało, drgnął na widok wpadającego z hukiem pociągu. Śpiący zerwali się, a dworzec napełnił się krzykiem, hałasem i nawoływaniami przekupniów, roznoszących wodę i słodycze, okrzykami policjantów-krajowców oraz piskliwemi głosami kobiet zbierających swe koszyki, rodziny i małżonków.
— To pociąg — tylko pociąg. Czekaj... nie bój się, przecie nie zajedzie tutaj. — Zdumiony niezwykłą naiwnością Lamy (który wręczył mu worek pełen rupji), Kim zażądał biletu do Umballi. Zaspany urzędnik mrucząc rzucił mu bilet do najbliższej miejscowości o parę mil tylko odległej.
— Nie! — zawołał Kim ze złością, obejrzawszy bilet. — To może być dobre dla chłopów okolicznych, ale ja mieszkam w Lahorze. No, nie jesteś zręczny, „babu“! Dajże mi teraz bilet do Umballi.
„Babu“ spojrzał nań z niechęcią i podał właściwy bilet.
— A teraz drugi jeszcze do Amritzar, — zawołał Kim, który nie miał zamiaru wydawania pieniędzy na coś tak zbytecznego, jak opłata za jazdę do Umballi.
— Należy się tyle a tyle. Reszta wynosi tyle a tyle. Już ja się znam na podróżowaniu... Żaden „yogi“ nie potrzebował tak „cheli“ jak ty, — zawołał wesoło do poważnego Lamy. — Bezemnie byliby cię wyrzucili z pociągu w Mian-Mir. Chodź tędy!
Zwrócił mu pieniądze, zatrzymując sobie po jednej „anna“ od każdej rupji należnej za bilet do Umballi, jako swój zysk, — na sposób praktykowany w Azji od niepamiętnych czasów.
Lama zawahał się u otwartych drzwi wagonu trzeciej klasy.
— Czy nie byłoby lepiej pójść piechotą? — zapytał trwożliwie Kima.
Otyły rzemieślnik z plemienia Likh wychylił z wagonu swą brodatą twarz.
— Czy on się boi? Nie bój-że się. Pamiętam, że i ja kiedyś czułem strach przed pociągiem. Wejdź-że! Przecież to rząd zaprowadził.
— Ja się nie boję, — odrzekł Lama; — czy jest tam miejsce dla dwóch?
— Tu nawet mysz się nie zmieści — zapiszczała żona zamożnego rolnika z kasty Jat, z bogatej prowincji Jullundur. — Nasze nocne pociągi nie są tak wygodnie urządzone, jak dzienne, w których mężczyźni i kobiety jadą w osobnych przedziałach.
— O, matko mego syna, możemy przecie zrobić im miejsce — odrzekł jej małżonek w błękitnym turbanie. — Weź dziecko na kolana. Czy nie widzisz, że to świętobliwy człowiek?
— A mój podołek z siedmdziesięciu siedmiu tobołkami! Może każesz mu jeszcze usiąść na moich kolanach, bezwstydniku? Wszyscyście wy tacy!
Rozejrzała się wkoło czy jej kto nie przyświadczy. Siedząca przy oknie dziewczyna lekkich obyczajów z Amritzar zachichotała za swoim woalem.
— Wejdźcie, wejdźcie — krzyczał otyły Hindus, lichwiarz, trzymający pod pachą swą zmiętoszoną książkę z rachunkami, owiniętą w kawałek materji.
Potem dodał, uśmiechając się słodko:
— Trzeba być uprzejmym dla ubogich.
— Naturalnie na siedem procent od sta na miesiąc, a w dodatku z zastawem nieurodzonego jeszcze cielęcia, — odparł młody żołnierz z plemienia Dogra, jadący na urlop na południe. Wszyscy zaczęli się śmiać.
— Czy ten pociąg jedzie do Benares? — zapytał Lama.
— Zapewne. Dokąd mielibyśmy jechać? Wejdź, bo inaczej zostaniemy tutaj, — zawołał Kim.
— Patrzcie! — wołała dziewczyna z Amritzar. — On jeszcze nie umie wsiadać do wagonu. O, patrzcie!
— No, to trzeba mu przecie pomóc, — rzekł rolnik, wyciągając szeroką bronzową dłoń i wciągając Lamę do wnętrza. — No, teraz już dobrze, ojcze, co?
— Ale, ale ja usiądę na podłodze. Byłoby to przeciw regule, gdybym usiadł na ławce, — rzekł Lama. — Jeszczeby mi nogi ścierpły.
— Już ja to zawsze powiadam — zaczął lichwiarz, wydymając pogardliwie wargi, — że niema ani jednego przepisu prawidłowego życia, którego by te koleje nie zmuszały nas łamać. Siedzimy naprzykład, razem, wszystkie kasty i ludzie, jeden przy drugim.
— Tak, razem z takiemi bezwstydnicami — ozwała się żona rolnika, mierząc niechętnem spojrzeniem dziewczynę z Amritzar, spoglądającą zalotnie na żołnierza.
— Mówiłem ci przecież, że możemy jechać wozem, — odparł jej małżonek; — byłoby się zaoszczędziło trochę pieniędzy.
— Tak, a w drodze wydałoby się dwa razy tyle na żywność. Mówiło się już o tem z dziesięć tysięcy razy.
— Tak, i dziesięcioma tysiącami języków, — odmruknął jej mąż.
— Niech nas Bóg uchowa, biedne kobiety, od tego, żebyśmy nie miały mówić. Oho! Ten jest widocznie jednym z tych, którym nie wolno ani patrzeć na kobiety, ani z niemi rozmawiać. — Gdyż Lama, pomny na regułę swego zakonu, nie zwracał na nią wcale uwagi. — Czy i jego uczeń taki sam?
— O nie, matko, — podjął szybko Kim. — Wcale nie, gdy kobieta jest ładna, a przedewszystkiem miłosierna dla głodnych.
— Żebracza odpowiedź, — rzekł Sikh, śmiejąc się. — Samaś go zaczepiła, siostro!
Kim wyciągnął ręce z prośbą.
— A dokąd jedziesz? — zapytała kobieta, podając mu połowę ciasta, które wyjęła z zatłuszczonego tobołka.
— Aż do Benares.
— Jako kuglarze? — podpowiedział żołnierz. — Nie moglibyście nam pokazać jakich sztuczek? Dlaczego nie odpowiada ten żółty człowiek?
— Dlatego, — odparł żywo Kim, — ponieważ jest świętobliwy i myśli o rzeczach, które są niedostępne dla ciebie.
— Bardzo być może. My z pułku Loodhiane — rzekł dobitnie żołnierz — nie zaprzątamy sobie głów wierzeniami. My bijemy się!
— Mój bratanek jest „naik’iem“ (kapralem) w tym pułku, — rzekł łagodnie rzemieślnik z plemienia Sikh. — Jest tam kilka kompanii Dogra.
Żołnierz spojrzał nań przeszywającym wzrokiem, bo Dogra należy do innej kasty jak Sikh, a lichwiarz zachichotał.
— Dla mnie są oni wszyscy jednacy, — wtrąciła dziewczyna z Amritzar.
— O, mocno temu wierzymy, — złośliwie zaśmiała się żona rolnika.
— Nie, tylko wszyscy, którzy służą z bronią w ręku, są sobie braćmi. Jest jedno braterstwo kasty, ale pozatem istnieje jeszcze, — spojrzała trwożliwie wokoło — związek „Pulton“, związek pułkowy, czy nie tak?
— Mój brat służy w pułku Jat — rzekł rolnik. — Dograsowie, to dzielni ludzie.
— Twoi Sikhowie są zapewne tego samego zdania, — rzekł żołnierz, patrząc z ukosa na spokojnie siedzącego starca w kącie wagonu. — Twoi Sikhowie myśleli tak, gdy nasze dwie kompanje przyszły im z pomocą w Pirzai Kotal przeciwko ośmiu afrydyjskim pułkom, nie dalej jak trzy miesiące temu.
Potem opowiedział przebieg nadgranicznej utarczki, w której kompanje Dogrów z pułku Loodhiana dzielnie się spisały.
Dziewczyna z Amritzar uśmiechnęła się, wiedziała bowiem, że celem opowiadania żołnierza była chęć przypodobania się jej.
— Ach! — rzekła w końcu żona rolnika. — Lecz wioski ich zostały spalone, a małe ich dzieci zostały bez dachu?
— Była to zapłata za naszych poległych. Zapłacili porządnie za naukę, jaką im daliśmy. Tak. Czy to już Amritzar?
— Tak, tu będą znaczyć nasze bilety, — rzekł lichwiarz, szukając w swym trzosie.
Na dworze świtało już, gdy służba kolejowa zaczęła obchodzić wagony. Oglądanie biletów jest uciążliwą pracą na Wschodzie, gdzie lud ukrywa je w najosobliwszych schowkach.
Kim pokazał swój bilet i został zawezwany do wyjścia z wagonu.
— Ależ ja jadę do Umballi, — zaprotestował. — Jadę z tym świątobliwym człowiekiem.
— To mnie nic nie obchodzi. Możesz sobie jechać i do piekła. Bilet masz tylko do Amritzar. Wynoś się!
Kim zalał się łzami, wołając, że Lama był dla niego ojcem i matką, że on sam jest podporą starości Lamy i że Lama zginąłby bez jego opieki. Wszyscy zaczęli prosić konduktora, aby się nad nim zlitował, — lichwiarz był z nich najwymowniejszy — lecz konduktor wyprowadził Kima na platformę. Lama mrugał oczyma, nie rozumiejąc o co chodzi, Kim zaś zaczął płakać pod drzwiami wagonu.
— Jestem bardzo biedny. Ojciec mi umarł, matka mi umarła. O, ludzie miłosierni, jeśli ja tu zostanę, któż się będzie opiekować tym staruszkiem?
— Co to znaczy, — zapytał Lama. — On musi iść do Benares. Musi iść ze mną. Jest moim „chelą“. Jeżeli trzeba zapłacić...
— Pst... cicho, — szepnął mu Kim — czyż jesteśmy radżami, aby wydawać pieniądze, kiedy świat jest miłosierny?
Dziewczyna z Amritzar wysiadła niosąc swe tobołki i na nią to Kim zwrócił swe czujne oko. Wiedział, że damy tego rodzaju bywają szczodre.
— Bilet, malutki bilecik do Umballi, o „Poskramiaczko Serc!“
Dziewczyna roześmiała się.
— Czyż niema w twem sercu litości?
— Czy ten świątobliwy przybywa z Północy?
— Hen, hen, z dalekich gór na północy — wykrzyknął Kim.
— Tam, na Północy, śnieg leży między sosnami i na górach. Moja matka pochodziła z Kulu. Masz, kup sobie bilet. Poproś go o błogosławieństwo dla mnie.
— Dziesięć tysięcy błogosławieństw! — wołał za nią uradowany Kim. — O, Najświątobliwszy, oto kobieta obdarzyła nas w swem miłosierdziu, tak, że mogę jechać z tobą; złote serce ma ta kobieta. Lecę po bilet!
Dziewczyna spojrzała na Lamę, który machinalnie wyszedł za Kimem na platformę. Opuścił głowę, aby nie patrzeć na nią i wyszeptał coś po tybetańsku, gdy przechodziła obok niego razem z tłumem.
— Lekko przyszło, lekko poszło, — rzekła zgryźliwie żona rolnika.
— Zdobyła sobie zasługę, — odparł Lama. — To musiała być niechybnie zakonnica.
— W samem Amritzar jest dziesięć tysięcy takich zakonnic. Wróć-no starcze, albo pociąg odjedzie bez ciebie, — zawołał lichwiarz.
— Nietylko, że wystarczyło na bilet, ale nawet na trochę jedzenia, — krzyczał Kim, zajmując swoje miejsce. — A teraz jedz, Świątobliwy. Patrz! Już dnieje.
Złote, czerwone, szafranowe i różowe mgły poranne rozpościerały się nad płaskiemi, zielonemi równinami. Cała dolina Pendżabu roztoczyła swe bogactwa w blasku wschodzącego słońca. Lama cofał nieco głowę, gdy słupy telegraficzne zaczęły migać przed oknami przemykającego pociągu.
— Wielką jest szybkość pociągu, — rzekł pouczająco lichwiarz. — Ani w dwa dni nie zrobiłbyś tej drogi, jaką ujechaliśmy już od Lahory. Wieczorem będziemy w Umballi.
— Ale do Benaresu jeszcze daleko, — rzekł Lama znużonym głosem, mrucząc coś nad ciastkami, które mu przyniósł Kim. Wszyscy pootwierali swe tobołki, spożywając śniadanie. Potem lichwiarz, rolnik i żołnierz zapalili fajki, napełniając wagon duszącym, ostrym dymem, plując, kaszląc i zabawiając się rozmową.
Robotnik i żona rolnika żuli liście betelu, Lama zażywał tabakę i odmawiał różaniec. Kim zaś, skrzyżowawszy nogi, rozkoszował się swoim pełnym żołądkiem.
— Jakie rzeki są koło Benaresu? — zapytał nagle Lama, zwracając się do wszystkich.
— Jest tam Ganges, — odparł lichwiarz, gdy ucichł przytłumiony śmiech.
— A jakie jeszcze?
— A jakież mogą być prócz Gangesu?
— Nie, ja myślałem o pewnej rzece, która ma własności lecznicze.
— To właśnie jest Ganges. Kto się w niej kąpie, zostaje oczyszczony, a dusza jego idzie do bogów. Odbyłem trzykrotną pielgrzymkę do Gangesu, — zakończył, spoglądając z dumą wokoło.
— Na wiele się to zdało, — wtrącił sucho „sepoj“ (żołnierz), a podróżni zaczęli się śmiać, szyderczo spoglądając na lichwiarza.
— Oczyszczony... i wraca potem do bogów, — powtórzył zamyślony Lama. — Aby wrócić znów do życia pod inną postacią, ciągle przykuty do Błędnego koła Wszechrzeczy. — Pokręcił niechętnie głową. — Ale być może, że w tem jest jakaś pomyłka. Któż stworzył Ganges na początku?
— Bogowie. Jakiegoż ty jesteś wyznania? — zapytał go zdziwiony lichwiarz.
— Wyznaję Prawo — Najdoskonalsze Prawo. Więc bogowie, powiadasz, stworzyli Ganges. Jacy to byli bogowie? — Wszyscy patrzyli nań z podziwem. Było to poprostu nie do uwierzenia, żeby ktoś mógł do tego stopnia nie wiedzieć nic o Gangesie.
— Któż jest twoim bogiem? — zapytał wkońcu lichwiarz.
— Słuchaj! — rzekł Lama, przekładając różaniec do ręki. — Słuchaj, gdyż będę teraz mówić o Nim! Słuchaj, o narodzie hinduski!
Zaczął opowiadać w narzeczu urdyjskiem o Buddzie, lecz porwany własnemi myślami przeszedł w narzecze tybetańskie i przewlekłe teksty z chińskich ksiąg o życiu Buddy. Pobożny, wyrozumiały lud słuchał go z uszanowaniem. Całe Indje pełne są świątobliwych ludzi, wykładających słowo Boże w obcych językach, wstrząsanych i trawionych ogniem gorliwości religijnej, marzycieli, gadułów, wizjonerów. Działo się tak od początku i trwać będzie do końca.
— Um! — rzekł żołnierz z pułku loodhiańskich Sikhów.
— Był tam koło nas, w Pirzai Kotal pułk mahometański, który miał swego kapłana. — Był on, o ile pamiętam, „naikiem“, który, gdy go duch nawiedził, prorokował. Ale opatrzność czuwa nad warjatami. Jego oficerowie okazywali mu szczególne względy.
Lama, przypomniawszy sobie, że się znajduje w obcym kraju, wrócił znów do narzecza urdyjskiego.
— Słuchajcie historji o Strzale, którą nasz Pan wystrzelił z łuku, — rzekł do otoczenia.
Opowiadanie to było dla nich bardziej dostępne, słuchali go więc z wielkim zajęciem.
— I teraz, o narodzie hinduski, idę szukać tej Rzeki. Czyż mógłby mi kto z was wskazać do niej drogę?..
— To Ganges — tylko Ganges — który oczyszcza z grzechu, — poszedł szept odpowiedzi przez cały wagon.
— Przecież nasi bogowie są łaskawi, — rzekła żona rolnika, spoglądając przez okno.
— Patrzcie, jak pobłogosławili nam zbiory.
— Znaleźć jakąś rzekę w Pendżabie nie jest rzeczą łatwą, — odparł jej mąż. — Dla mnie naprzykład, wystarcza mały strumyk, który mi nawadnia pola i dziękuję za to Bhumji, domowemu bóstwu. — I począł naciągać ubranie na swe bronzowe, muskularne ramię.
— Czy sądzisz, że Pan nasz zaszedł aż tak daleko na Północ? — zapytał Lama, zwracając się do Kima.
— Być może, — odparł skromnie Kim, wypluwając czerwony sok przeżutego ziela.
— Ostatnim z wielkich, — rzekł z powagą Sikh — był Sikander Julkarn (Aleksander Wielki). Pobudował on drogi w prowincji Jullundur i założył zbiornik wody w pobliżu Umballi. Budowle te ostały się do dziś dnia. Nie słyszałem jeszcze nigdy o twoim Bogu.
— Niech ci włosy wyrosną, a mów po pendżabsku, — rzekł do Kima młody żołnierz, żartobliwie cytując północne przysłowie. — Oto co mówi Sikh. — Lecz nie powiedział tego zbyt głośno.
Lama westchnął i zapadł w głęboką, ciężką zadumę. Gdy rozmowa w wagonie ścichła, słychać było przytłumione mruczenie. „Om mane pudme hum! Om mane pudme hum!“ i klekotanie paciorków drewnianego różańca.
— Niedobrze mi! — rzekł Lama wkońcu. — Szybkość pociągu i stukot kół nuży mnie. A zresztą, mój „chelo“, mogliśmy już ominąć tę Rzekę.
— Uspokój się, uspokój, — odpowiedział Kim. — Czyliż nie miała ona być w pobliżu Benaresu? Daleko nam jeszcze do niej.
— Jednakowoż, jeżeli Pan nasz przybył aż tu na Północ, to mógł nią być którykolwiek z tych małych strumieni, przez któreśmy przejeżdżali.
— Nie wiem tego.
— Lecz ty zostałeś mi zesłany na przewodnika, czyż nie tak? W nagrodę za zasługi, jakie sobie zdobyłem w klasztorze w Such-Zen. Czyż nie przyszedłeś do mnie w dwu postaciach i w dwu strojach?
— Cicho. Nie powinieneś tutaj mówić o tych rzeczach — szepnął Kim. — Przyszedłem do ciebie tylko w jednej postaci. Przypomnij-że sobie: hinduski chłopiec, chłopiec przy wielkiej zielonej armacie.
— Ale, czy nie było tam również Anglika z siwą brodą, świątobliwego pomiędzy obrazami, który mnie zachęcał do szukania mej rzeki?
— On... to znaczy... my przyszliśmy do Ajaib Gher w Lahorze, aby się tam pomodlić przed bogami, — objaśnił Kim słuchającej ich z zaciekawieniem kompanji, — i Sahib z Domu Cudów rozmawiał z nim, naprawdę jak z bratem. To jest prawdziwie świętobliwy człowiek i przybył hen, z daleka, z poza gór. Siedź-że przecie. Niedługo będziemy już w Umballi.
— Ale rzeka, rzeka mego zbawienia?
— A potem, gdy będziesz chciał, pójdziemy piechotą szukać tej rzeki. Tak, że nie przeoczymy niczego, nawet najmniejszego strumyka w polu.
— Ale ty również szukasz czegoś?
Lama, uradowany, że pamięć tak dobrze mu dopisała, usiadł wyprostowany.
— Tak, — odrzekł Kim wesoło, żując liście i ciesząc się widokiem ludzi z wielkiego, przyjaźnie do nich odnoszącego się świata.
— Miał to być byk — Czerwony Byk, który ma tobie przyjść z pomocą — i zanieść cię dokąd?.. Nie pamiętam już tego. Czerwony Byk na zielonem polu, czy nie tak?
— Nie. Nie ma mnie nigdzie zanieść, — odparł Kim. — Opowiedziałem ci tylko zmyśloną bajkę.
— Cóż to znowu? — zawołała żona rolnika, pochylając się naprzód, aż bransolety zadzwoniły jej na ręku. — Plotą obaj jak we śnie, czy co? Czerwony Byk na zielonem polu, który ma cię zanieść do nieba... czy gdzie tam?... Czy to jakie widzenie, czy też może który z nich umie przepowiadać? Koło miasta Jullundur mamy w naszej wsi Czerwonego Byka, który pasie się na naszych najbardziej zielonych polach.
— Daj babie plotkę, a ptakowi listek i nitkę, a oboje zrobią z tego na poczekaniu cudowną historję, — wtrącił Sikh. — Przecież wszyscy świątobliwi ludzie mają sny i widzenia, a ich uczniowie przez obcowanie uczą się od nich tego samego.
— Więc Czerwony Byk na zielonem polu, czy tak? — powtórzył Lama. — Może w poprzedniem życiu zdobyłeś sobie zasługę i teraz Byk ma przyjść i wynagrodzić cię za to.
— Ależ nie, wcale nie; to była tylko bajka, którą mi opowiadano, tak sobie, z żartów. Będę więc szukał mojego Byka w Umballi, ty zaś twojej Rzeki.
— A może też ów Byk ma być zesłany obu nam za przewodnika? — zapytał Lama z dziecięcą ufnością. Potem, zwracając się do otaczających, rzekł, wskazując na Kima. — Ten oto został mi wczoraj dopiero zesłany i zdaje mi się, że chłopiec ten nie jest z tego świata.
— Widziałem już dość różnych jałmużników i ludzi świątobliwych, ale nigdy jeszcze takiego yogi, ani takiego ucznia, jak ci, — wtrąciła kobieta.
Mąż jej wskazał palcem na czoło i uśmiechnął się. Po chwili jednak, gdy Lama zabrał się do jedzenia, oddali mu, co mieli przy sobie najlepszego. W końcu wszyscy zmęczeni, senni i zakurzeni przybyli do Umballi.
— Zatrzymujemy się tutaj z powodu procesu, — odezwała się do Kima żona rolnika. — Mieszkamy u bratanka mojego męża. Znajdzie się tam w podwórzu pokój dla twojego yogi i dla ciebie. Czy on... nie zechciałby udzielić nam swego błogosławieństwa?..
— O, Świątobliwy! kobieta o złotem sercu daje nam nocleg. Dobry jest ten kraj, kraj na południu. Pomyśl tylko, ile dobrego wyświadczono nam dziś od świtu!
Lama pochylił głowę, udzielając błogosławieństwa.
— Wprowadzać do domu mego kuzyna włóczęgów z ulicy... — zaczął jej mąż, wyjmując swój duży kij bambusowy.
— Twój kuzyn winien jest krewnemu mego ojca jeszcze coś z kosztów wesela swojej córki, — odparła rezolutnie kobieta. — Każ mu policzyć żywienie ich obu na rachunek tego długu. Yogi będzie chodził i tak za jałmużną, nie bój się.
— Tak, ja sam zbieram dla niego jałmużnę — wtrącił Kim trochę niespokojny, chcąc zapewnić Lamie spokojną noc pod dachem, aby móc tymczasem odszukać Mahbubowego Anglika i pozbyć się rodowodu białego ogiera.
— A teraz, — rzekł do Lamy, gdy obaj znaleźli się na dziedzińcu zamożnego domu hinduskiego, położonym na tyłach domostwa — teraz odejdę na chwilę, aby... aby kupić coś do jedzenia w bazarze. Nie odchodź stąd nigdzie, dopóki nie wrócę.
— Ale wrócisz? Wrócisz napewno? — zawołał starzec, chwytając go za rękę. — Wrócisz pod tą samą postacią? Czy nie zapóźno już dziś, by wyjść i poszukać Rzeki?
— Zapóźno już i za ciemno. Uspokój się. Pomyśl tylko, jak daleko już jesteśmy, — o sto kos od Lahory.
— Tak, a jeszcze dalej od mojego klasztoru. Niestety! Wielki i straszny jest ten świat.
Kim wymknął się. Nigdy chyba przedtem tak niepozorna figurka nie niosła losów własnych, oraz tysięcy innych ludzi. Wskazówki i informacje Mahbuba niezbyt dokładnie określały mu położenie domu, w którym Anglik mieszkał, spotkał jednak na drodze swej grooma, który z klubu odprowadzał do domu wózek na psy, i ten wskazał mu miejsce. Pozostawało więc tylko sprawdzić tożsamość adresata. Kim, przeskoczywszy przez ogrodzenie, ukrył się w klombie wysokich traw, tuż przy werandzie. Dom jaśniał od świateł, a służba krzątała się przy stołach zastawionych szkłem, srebrem i kwiatami. Po chwili wyszedł Anglik, ubrany na czarno i biało, nucąc pod nosem jakąś melodję. Ponieważ było za ciemno, aby dostrzec było można jego fizjognomję, przeto Kim, na sposób żebraków, chwycił się starego, wypróbowanego środka.
— „Opiekunie ubogich!“...
Mężczyzna zatrzymał się i zwrócił w stronę, skąd go doleciał głos.
— ...Mahbub Ali powiedział...
— Ha! Co mówił Mahbub Ali? — Nie starał się nawet dojrzeć mówiącego i to utwierdziło Kima w przypuszczeniu, że był to właśnie ten, który wiedział o co chodzi.
— ...Że rodowód białego ogiera został zupełnie dokładnie stwierdzony!
— Jaki masz na to dowód?
Anglik przechylił się przez poręcz w stronę, skąd go głos dochodził.
— Mahbub Ali dał mi dowód.
Poczem Kim rzucił w górę kawałek zwiniętego papieru, który padł obok mężczyzny, ten zaś nastąpił nań nogą natychmiast, bowiem w tejże chwili z poza rogu domu ukazał się ogrodnik. Dopiero gdy ten oddalił się, mężczyzna podniósł zwitek, poczem na podłogę opuścił rupję, której brzęk doleciał uszu Kima, następnie, nie oglądnąwszy się odszedł w głąb domu. Kim szybko podniósł monetę, lecz zbyt dobrym był Irlandczykiem, by srebro uważać za ostatni cel swojej gry. Najbardziej zaciekawił go widomy skutek przyniesionej przez niego wiadomości. Zamiast więc wypełznąć z powrotem z ogrodu, przyczołgał się jeszcze bliżej pod dom.
Ujrzał — ponieważ indyjskie „bungalow“ otwarte są na przestrzał — jak Anglik wszedł do małego pokoju w rogu werandy, podobnego do jakiegoś biura nawalonego masą papierów, gdzie stały różne szafki na listy, poczem usiadł i nachylił się nad sprawozdaniem Ali Mahbuba.
Twarz jego oświetlona naftową lampą mieniła się i chmurzyła. Kim, przyzwyczajony do obserwowania wyrazów twarzy, zapamiętał to sobie dobrze.
— Will, drogi Will! — zawołał nagle jakiś głos kobiecy. — Chodź-że do salonu. Za chwilę będą tutaj.
Mężczyzna nie odrywał oczu do pisma.
— Will! — zawołał ten sam głos w parę chwil później. — On już przyjechał. Słyszę, jak za nim jedzie eskorta.
Mężczyzna wybiegł z gołą głową, gdy wielka kareta, konwojowana przez czterech żołnierzy — krajowców, zatrzymała się przed werandą, a wysoki czarnowłosy mężczyzna, smukły jak strzała, wyskoczył z niej, poprzedzony przez młodego, śmiejącego się oficera.
Przytulony brzuchem do ziemi leżał Kim, dotykając prawie wysokich kół karety. Jego Anglik i przybyły zamienili ze sobą parę słów. — Zapewne panie, — rzekł szybko młody oficer. — Należy wszystko odłożyć gdy chodzi o konia.
— Nie zajmie nam to więcej nad dwadzieścia minut czasu, — odparł ów, który obchodził Kima. — Możesz robić honory domu, zabaw ich i przyjmij.
— Każ zaczekać jednemu z żołnierzy, — rzekł wysoki mężczyzna, poczem obaj weszli do gabinetu w chwili, gdy odjeżdżała kareta.
Kim widział ich głowy pochylone nad raportem Mahbuba i słyszał ich głosy — jeden przytłumiony i niepewny, drugi ostry i stanowczy.
— Tu nie chodzi o tygodnie. To jest kwestja dni, godzin prawie — mówił starszy. — Spodziewałem się tego oddawna, lecz to — rzekł, wskazując papier Mahbuba, — potwierdza moje przypuszczenia. Grogan jest dziś tu na przyjęciu?
— Tak panie, i Macklin też.
— Bardzo dobrze. Sam się z nim rozmówię. Sprawa będzie naturalnie przedstawiona na Radzie, lecz rzecz jest tego rodzaju, że usprawiedliwia natychmiastowe rozpoczęcie akcji. Trzeba ostrzec brygady w Pindi i w Peszawur. Popsuje to wszystkie letnie urlopy, ale na to niema rady. Dzieje się to wskutek tego, żeśmy ich nie rozbili odrazu. Ośm tysięcy ludzi wystarczy.
— A cóż z artylerją?
— Muszę się porozumieć z Macklin’em.
— To znaczy, wojna?
— Nie... Będzie to kara. Gdy ktoś jest skrępowany czynnościami swego poprzednika...
— Lecz C. 25 mógł skłamać.
— On przesłał tylko informacje innych. Oni to zdradzili się ze swymi planami właściwie, już sześć miesięcy temu. Ale Devenish utrzymywał, że są pewne widoki na pokój. Oczywiście, skorzystali z tego, aby się przygotować. Wyślij natychmiast te telegramy, — nowe instrukcje, nie te dawne, — moje i Whartona. Sądzę, że nie potrzebujemy kazać paniom czekać na nas dłużej. Resztę możemy ułożyć, gdy wyjdziemy na cygara. Spodziewałem się, że się tak stanie. To będzie tylko kara... nie wojna.
Gdy żołnierz odjechał, Kim, okrążywszy dom, zaszedł do tylnych ubikacji, gdzie, idąc za swemi nawyknieniami, spodziewał się zaspokoić swój żołądek i ciekawość.
W kuchni uwijało się pełno rozgorączkowanych kuchcików, z których jeden go kopnął.
— Aj, — krzyknął Kim, udając, że płacze. — Przyszedłem tylko, aby myć naczynia, gdybyście mi zato dali się najeść.
— Cała Umballa przychodzi tutaj po to. Wynoś się. Zaraz będą podawać zupę. Czy zdaje ci się, że nam, służbie Creightona Sahiba, potrzeba do pomocy obcych kuchcików przy wydawaniu wielkiego obiadu?
— Więc to będzie duży obiad, — rzekł Kim, spoglądając na talerze.
— Nic dziwnego. Mamy zaszczyt przyjmować takiego gościa jak Jang-i-Lat Sahib (głównodowodzący).
— Ho! ho! — zawołał Kim, starając się w sposób jak najbardziej spokojny okazać swoje zdziwienie. Zaspokoiwszy więc swoją ciekawość, odszedł w chwili, gdy się kuchcik odwrócił.
— I cała ta awantura, — rzekł do siebie, rozmyślając nad tem, — ma być tylko skutkiem końskiego rodowodu! Mahbub Ali powinienby się odemnie nauczyć trochę kłamać, ile razy przedtem zanosiłem jakąś wiadomość, to zawsze chodziło o jakąś kobietę. Teraz są w tem mężczyźni. Tem lepiej. Ten wysoki mówił, że mają zebrać wielkie wojsko, by gdzieś... kogoś... ukarać. Do Pindi i Peszawur mają być wysłane jakieś wiadomości. Będą tam też armaty. Szkoda, żem trochę bliżej nie podpełznął. To są wielkie nowiny.
Powróciwszy do domu zastał bratanka rolnika, omawiającego szczegółowo z rolnikiem, żoną jego i kilku przyjaciółmi, proces familijny ze wszystkiemi jego następstwami, gdy Lama już drzemał. Po wieczerzy podał mu ktoś fajkę i Kim uczuł się prawie mężczyzną, gdy, leżąc prawie z wyciągniętemi nogami w świetle księżyca, gryzł gładkie orzechy kokosowe i robił od czasu do czasu jakąś uwagę. Jego gospodarze byli bardzo uprzejmi, gdyż żona rolnika opowiedziała im o jego widzeniu „Czerwonego Byka“ i o prawdopodobnem pochodzeniu z innego świata. Prócz tego Lama wzbudził wielkie i pełne uszanowania zaciekawienie. Kapłan, który należał do rodziny, stary pobłażliwy Bramin, zjawił się później i naturalnie rozpoczął teologiczną dysputę dla zachowania powagi w oczach krewnych. W sprawach dotyczących ich własnej wiary byli naturalnie po stronie swego kapłana, lecz Lama był dla nich gościem i nowością. Jego uprzejma dobrotliwość, dziwne cytaty chińskie, które brzmiały jak zaklęcia, bawiły ich niezmiernie; i w tej sympatycznej, pełnej prostoty atmosferze, Lama rozwinął się jak lotos Buddy, opowiadając o swem poprzedniem życiu wśród wielkich gór w Such-Zen, zanim, jak mówił, „wyruszył, aby zdobyć Światło Prawdy“. Potem okazało się, że ongiś był on mistrzem w stawianiu horoskopów i wróżeniu przyszłości; kapłan prosił go, aby mu objaśnił sposoby, za pomocą których to robił. Lama wymieniał mu więc nazwy planet, których tamten nie mógł zrozumieć i wskazywał na gwiazdy, szybujące na ciemnem tle niebios. Dzieci gospodarzy bawiły się jego różańcem, a on, zagadawszy się, zapomniał zupełnie o przepisach, które zabraniały mu spoglądać na kobiety, i opowiadał o wiecznych śniegach, o obsuwających się górach, zawalonych wąwozach, o odległych kopalniach, w których ludzie znajdują szafiry i turkusy i o tej całej górskiej drodze, która prowadzi wkońcu do samego wielkiego państwa chińskiego.
— Cóż myślisz o nim? — zapytał rolnik domowego kapłana.
— Święty człowiek — zaprawdę święty. Bogowie jego nie są wprawdzie bogami, ale on sam idzie po drodze Prawdy, — brzmiała odpowiedź. — A jego sposoby wróżenia przyszłości, jakkolwiek dla ciebie są niedostępne, — są pełne mądrości i prawdy.
— Powiedz mi, — rzekł niedbale Kim, — gdzie znajdę mego „Czerwonego Byka na zielonem polu“, jak mi to przyrzeczono?
— Czy znasz godzinę twoich narodzin? — zapytał go kapłan z nadętą miną.
— Pomiędzy pierwszem a drugiem pianiem koguta, pierwszej nocy majowej.
— Którego roku?
— Tego nie wiem; ale w godzinie, w której po raz pierwszy zapłakałem, dało się czuć wielkie trzęsienie ziemi w Srinagur, w Kaszmirze.
Kim dowiedział się o tem od kobiety, która się nim opiekowała, ta zaś słyszała to od Kimballa O’Hary. Dzień, w którym wypadło w Indjach trzęsienie ziemi, był na długo potem datą, od której później wszystko liczono w Pendżabie.
— Aj! — krzyknęła wzruszonym głosem kobieta.
Fakt ten zdawał się jeszcze bardziej potwierdzać niesamowite pochodzenie Kima. — Czyż nie wówczas urodziła się córka...
— ...Której matka urodziła swemu mężowi czterech synów w przeciągu czterech lat, a wszystko, ładne chłopaki, — zawołała żona rolnika, siedząca poza brzegiem światła, w cieniu.
— Nikt wtajemniczony w naukę — rzekł Kapłan, — nie zapomni, jak wyglądały domy gwiazd onej pamiętnej nocy. — To mówiąc, począł kreślić znaki na piasku. — Można powiedzieć, że dobre masz miejsce w domu Byka. Jak brzmi twoja przepowiednia?
— Jednego dnia, — zaczął Kim uradowany zajęciem, jakie obudził, — mam zostać wielkim człowiekiem przy pomocy Czerwonego Byka na zielonem polu, lecz przedtem mają przyjść dwaj ludzie, którzy to wszystko przygotują.
— Tak jest. W ten sposób zaczyna się zawsze każda wizja. Naprzód są głębokie ciemności, które zaczynają się powoli rozjaśniać. Potem zjawia się ktoś z miotłą, który przygotowuje miejsce dla zjawiska. Potem dopiero zaczyna się samo zjawisko. Powiedziałeś więc, że mają być dwaj ludzie; czy tak? Otóż słońce opuszczając dom Byka, wstępuje w dom Bliźniąt. Stąd pochodzą dwaj ludzie przepowiedni. Zaraz się o tem przekonamy. Podaj mi gałąź, chłopcze!
Kapłan zmarszczył brwi, zaczął coś rysować na piasku, poczem zacierał rysunek i kreślił na nowo jakieś tajemnicze znaki, ku zdumieniu wszystkich, wyjąwszy Lamę, który wiedziony poczuciem delikatności, nie wtrącał się do tego. Po jakimś czasie Kapłan, mrucząc coś, odrzucił gałązkę na bok.
— Hm. Oto, co mówią gwiazdy: „W przeciągu trzech dni przyjdą dwaj ludzie, którzy przygotują wszystko. Po nich zjawi się Byk, ale znak jaki jest nad nim, jest znakiem wojny i zbrojnych ludzi“.
— Rzeczywiście, w pociągu był jeden Sikh z pułku Loodhiana, gdyśmy jechali koleją z Lahory, — wyrwała się naiwnie żona rolnika.
— St! Dużo zbrojnych ludzi, całe setki. Cóż ty wspólnego możesz mieć z wojną? — zapytał Kima Kapłan. — Znak twój jest krwawym i gniewnym znakiem wojny, która zacznie się niebawem.
— Zgoła nic wspólnego, — odparł Lama z całą powagą za Kima. — Szukamy obaj tylko spokoju i naszej Rzeki.
Kim uśmiechnął się, przypomniawszy sobie rozmowę w gabinecie Sahiba, którą podsłuchał w nocy. Stanowczo był on faworytem gwiazd...
Kapłan zatarł nogą znaki pokreślone na piasku.
— Nic więcej już nie widzę. W przeciągu trzech dni przyjdzie do ciebie Byk, chłopcze.
— A moja Rzeka, moja Rzeka... — zawołał Lama. — Spodziewałem się, że jego Byk zaprowadzi nas obu do Rzeki...
— Niestety, mój bracie, — odparł Kapłan. — Takie rzeczy, jak twoja rzeka, nie są dostępne dla wszystkich.
Nazajutrz rano, jakkolwiek starano się ich zatrzymać, Lama nalegał, aby wyruszyć w dalszą drogę. Obładowano więc Kima dużym tobołkiem, pełnym żywności i dodano mu około trzy annas w miedziakach na wydatki podróżne, poczem, obsypani błogosławieństwami, wyruszyli obaj o świcie, kierując się ku południowi.
— Jaka szkoda, — rzekł Lama, — tacy ludzie i podobni im nie mogą być uwolnieni od Błędnego Koła Wszechrzeczy.
— Ej, lepiej, że nie. Gdyż wtedy zostaliby na ziemi tylko sami źli, a któżby nas wtedy pożywił i dał nam schronienie? — zaprzeczył Kim, idąc wesoło z swoim ciężarem na plecach.
— Tam oto widzę mały strumień. Podejdźmy bliżej, żeby mu się przypatrzeć, — zawołał nagle Lama, poczem zboczyli z białego gościńca i, idąc naprzełaj przez pola, dostali się między prawdziwe gniazdo psów parjaskich.