Kim/Tom I/całość

< Kim‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kim
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wilhelm Mitarski
Tytuł orygin. Kim
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


RUDYARD KIPLING
KIM
Tom I



TOWARZYSTWO WYDAWNICZE IGNIS“ SP. AKC.
TORUŃWARSZAWASIEDLCE






SKŁADY GŁÓWNE: Lwów: H. Altenberg
Łódź: Ludwik Fiszer — Poznań: Fiszer i Majewski
Wilno: Stowarzyszenie Nauczycielstwa Polskiego
Kraków: S. A. Krzyżanowski


Tłumaczył z angielskiego Wilhelm Mitarski
Studjum o Kiplingu G. K. Chestertona
Okładkę rysował Tadeusz Gronowski
Odbito 5 tysięcy dwieście egz.
w Drukarni Polskiej S. A.
w Białymstoku









ROZDZIAŁ I.

Wbrew zakazowi władz miejskich siedział okrakiem na armacie Zam-Zammah, stojącej na podmurowaniu z cegły, naprzeciw starego Ajaib-Gher, „Domu Cudów“, jak krajowcy nazywają muzeum w Lahorze. Ten, w czyim ręku znajduje się Zam-Zammah „ogniem ziejący smok“ — ten jest władcą Pendżabu, gdyż wielki kawał zielonego bronzu staje się zawsze pierwszym łupem zdobywcy.
Przed chwilą strącił gramolącego się na armacie syna Lali Dinanath — co łatwo można usprawiedliwić, bowiem Anglicy są władcami Pendżabu, a Kim był Anglikiem. Aczkolwiek opalony był podobnie jak dzieci tubylców i chociaż narzeczem miejscowem umiał mówić znakomicie, a językiem ojczystym zaledwie słabo władał i chociaż wyglądem mało się różnił od dzieci ulicznych z placu targowego, na którym się bawił, to przecież należał do rasy białej, aczkolwiek białość jego skóry była zaledwie widoczna.
Metyska, która się nim opiekowała (paliła opium i chwaliła się, że ma sklep ze staremi meblami przy placu, na którym stoją dorożki), opowiadała misjonarzom, że była siostrą matki Kima; zaś matka jego była piastunką przy rodzinie pewnego pułkownika, i poślubiła Kimballa młodego sierżanta z Irlandzkiego pułku Mawerick’ów. Otrzymał on później posadę przy linji kolejowej Sind, Pendżab i Delhi, a jego pułk powrócił do kraju bez niego. Żona umarła mu na cholerę w Ferozepore, a O’Hara zaczął się rozpijać, włócząc się razem z trzyletnim, bystrookim chłopaczkiem. Stowarzyszenia religijne i księża, zaniepokojeni o los dziecka, starali się odebrać je ojcu, ale O’Hara uciekł im; aż w wędrówce swej spotkał kobietę, która paliła opium, nabrał od niej tego nałogu i umarł, jak kończą zwykle podupadli biedacy z białej rasy w Indjach.
Cały jego dobytek w chwili śmierci składał się z trzech papierów, z których jeden nazywał on słowem „ne varietur“ — ponieważ słowo to umieszczone było na dokumencie pod jego podpisem; drugim było świadectwo odejścia ze służby, trzecim zaś była metryka Kima. Rzeczy te, mawiał zawsze, ilekroć uraczył się sowicie opium, pomogą kiedyś małemu Kimball’owi do zostania człowiekiem; Kimowi zaś nakazał, aby się nie rozstawał z niemi nigdy, gdyż stanowiły one cząstkę wielkiego dzieła czarnoksięskiego — tego, którem zajmują się ludzie tam, z tyłu, poza muzeum w wielkiem, błękitno i biało pomalowanem „Jadoo Gher“, w „Domu Czarów“, które my nazywamy „Lożą Masońską“. „Wszystko pewnego dnia dobrze się skończy“, zwykł mawiać, — „a sławę Kima będą trąbić na wsze strony wśród kolumn — olbrzymich, monstrualnych kolumn — pięknych i potężnych. Sam pułkownik na czele najpiękniejszego w świecie pułku, będzie towarzyszyć Kimowi, małemu Kimowi, który będzie lepszym i zajdzie wyżej od swego ojca. Dziewięciuset zuchów, jak dyabli, mających za godło „Czerwonego Byka na zielonym polu“ będzie asystować Kimowi, jeżeli nie zapomnieli O’Harę — biednego O’Harę „który był sierżantem przy pułku w Ferozepore“. Potem płakał gorzko, siadając na połamanem krześle na werandzie. Dlatego też po jego śmierci kobieta zaszyła — pergamin, świadectwo i metrykę Kima w skórzaną torebkę na amulety i zawiesiła ją na szyi Kima.
— „I dnia jednego“ — mówiła, niezbyt dokładnie pamiętając przepowiednie O’Hary — „ma przyjść do ciebie duży „Czerwony Byk na zielonym polu“ i pułkownik na dużym koniu, tak....“ — kończyła skażoną angielszczyzną — „i dziewięciuset dyabłów“..
— „Ach“, — mówił Kim — „będę pamiętał. Ma przyjść „Czerwony Byk“ i pułkownik na koniu, ale ojciec mój mówił, że przedtem jeszcze przyjdą dwaj ludzie, którzy przygotują tę sprawę. Oni tak zawsze postępują, mawiał mój ojciec, i tak się też dzieje zawsze, jeżeli ludzie zajmują się czarnoksięstwem“.
Gdyby kobieta posłała była Kima z tymi dokumentami do miejscowego „Jadoo-Gher“ — byłby został z pewnością przyjęty przez prowincyonalną Lożę Masońską i wysłany do przytułku masońskiego w górach, lecz nie dowierzała ona temu, co słyszała o czarnoksięstwie, Kim zaś miał swoje własne plany. Gdy dojrzał do lat próżniactwa, skrzętnie unikał misjonarzy i ludzi białych o poważnym wyglądzie, którzy się go wypytywali, kim jest i co robi. A Kim uprawiał próżniactwo z niesłychanem powodzeniem. Znał on doskonale cudownie zbudowane miasto Lahore, od Bramy delhijskiej aż hen, do fortu Ditch; przyjaźnił się z ludźmi, którzy wiedli życie dziwne, o jakiem się nie śniło nawet Harunowi Al-Raszyd, a i jego żywot również był jakby z „Nocy Arabskich“, — lecz misjonarze i sekretarze Towarzystw Dobroczynności nie zdolni byli odczuć tego piękna.
Wartownicy miejscy ochrzcili go przydomkiem: „Małego Przyjaciela całego Świata“. Często też, jako że zwinny był i niepozorny, wysyłali go różni miejscowi, gładkolicy, młodzi eleganci ze zleceniami, których załatwienie wymagało bieganiny i uwijania się po zaludnionych, płaskich dachach domów lahorskich. Wiedział on, rzecz prosta, że były to intrygi miłosne, na których znał się dobrze, jak nie obce mu było wszelkie zepsucie, odkąd tylko nauczył się mówić. Lubił jednak nadewszystko zabawę dla zabawy, grę dla samej gry, owe tajemnicze wycieczki wśród ciemnych uliczek, i zaułków, czołganie się we wnętrzu rur wodociągowych, spojrzenia i gwar kobiet zebranych na płaskich dachach domów i bezładną gonitwę z dachu na dach, pod osłoną parnej, dusznej ciemności. Pod drzewami nad brzegiem rzeki stały kapliczki z cegły, należące do świątobliwych mężów, „fakirów“, omazujących się popiołem, z którymi żył niemal za pan-brat i witał ich zawsze przyjaźnie, gdy wracali ze swych wędrówek za jałmużną, a gdy nikogo nie było w pobliżu, jadł z nimi z jednej misy.
Kobieta, która się nim opiekowała, przekonywała go ze łzami w oczach, że powinien ubierać się po europejsku: w spodenki, koszulę i swój zniszczony kapelusz. Kim wolał jednak chodzić po hindusku lub w przebraniu mahometańskiem, szczególnie, gdy zlecano mu coś ważnego do załatwienia. Jeden z miejscowych elegantów, którego zwłoki znaleziono raz na dnie studni podczas trzęsienia ziemi w nocy, podarował mu kompletny strój hinduski dla chłopca z niższej kasty, który Kim ukrył pod belkami śluzy Nila Ram, hen za Wysokim Trybunałem pendżabskim, gdzie schną na słońcu wonne kłody cedrowe spławiane w dół rzeki Ravee. Gdy szło o interes lub psotę, wówczas Kim wyciągał z ukrycia ów kostyum, poczem o świcie dopiero wracał na swą werandę, znużony i ochrypły od okrzyków, jakie wydawał w czasie pochodu za orszakiem ślubnym lub na hinduskich uroczystościach. W domu można było niekiedy dostać coś do zjedzenia, często zaś nic; wówczas Kim szedł do swych znajomych, gdzie go zawsze gościnnie przyjmowano.
Siedział więc Kim na armacie Zam-Zammah, bębniąc po jej grzbiecie piętami, chwilami zaś przerywał zabawę w „króla na zamku“ z malutkim Chota-Lal i Abdullahem, synem piekarza i zwracał się z jakimś dowcipem do policyanta-krajowca, który pilnował całego szeregu butów stojących przed drzwiami muzeum. Policyant znosił to cierpliwie, znał bowiem Kima od dawna. Podobny stosunek łączył go z woziwodą polewającym ulicę wodą z worka szytego z koziej skóry. Znosił te dowcipy również Jawahir-Singh, cieśla muzealny pochylony nad robotą koło skrzyń, — jak zresztą wszyscy w mieście, wyjąwszy okolicznych wieśniaków spieszących do „Domu Cudów“, aby oglądać przedmioty wyrabiane w ich własnej lub w innej prowincji. Było to wielkie muzeum sztuki indyjskiej i przemysłu, a kto szukał tutaj mądrości, mógł żądać od kuratora wyjaśnień.
— Precz! Puść mnie! — krzyczał Abdullah, gramoląc się na koło armaty.
— Twój ojciec był cukiernikiem, a twoja matka ukradła „ghi“ — odpowiadał mu Kim. — Wszyscy muzułmanie giną od strzałów Zam-Zammah! — dodawał, strącając powtórnie wspinającego się Abdullaha.
— Puszczaj! — wołał mały Chota-Lal, ubrany w czapkę, złotem obszytą. Ojciec jego miał około miljona majątku, ale Indye są jedynem prawdziwie demokratycznem państwem na świecie.
— Hindusi ginęli także od strzałów Zam-Zammah. Muzułmanie odparli ich! Twój ojciec był cukiernikiem!
Nagle urwał; z poza węgła, od strony gwarnego bazaru Motee, wysunął się człowiek, jakiego Kim, który znał wszystkie kasty, nigdy dotąd nie widział. Był on prawie na sześć stóp wysoki, odziany w fałdzistą ciemno-brunatną suknię z materyi podobnej do derki na konie której krój nie przypominał mu żaden ze znanych mu strojów. U pasa zwisał mu piórnik z lanego żelaza i drewniany różaniec, jakiego używają ludzie świątobliwi. Głowę przykrywał mu olbrzymi, gigantycznych rozmiarów kapelusz. Twarz miał żółtą i pomarszczoną, podobną do twarzy chińczyka Fook-Shing, szewca z placu targowego. Oczy błyszczały mu w kącikach jak dwa onyksy.
— Kto to jest? — zapytał Kim swoich towarzyszów zabawy.
— Może to jakiś człowiek, — odpowiedział zagapiony Abdullah, trzymając palec w gębie.
— Bez wątpienia, — odrzekł Kim, — ale to jest taki Hindus, jakiego ja dotąd nigdy nie widziałem.
— Może kapłan — rzekł Chota-Lal, zauważywszy różaniec. — Patrzcie, idzie do „Domu Cudów“.
— Nie, nie — zaprzeczył głową policjant, który mówił tylko po pendżabsku. — Nie rozumiem co do mnie mówicie. — Hej! „Przyjacielu całego Świata“, co on mówi?
— Dawaj go tu! — zawołał Kim, zeskakując z Zam-Zammah i połyskując bosemi piętami.
— To jest cudzoziemiec, a ty jesteś bawół!
Nieznajomy rozglądał się bezradnie, wreszcie zwrócił się do chłopców. Był to starzec, a jego wełniany płaszcz, przesiąknięty był dotąd jeszcze niemiłym odorem artemizyi rosnącej w górskich wąwozach.
— Hej, dzieci! co to jest, ten duży dom? — zapytał w najczystszem narzeczu indyjskiem.
— To jest „Ajaib Gher“, „Dom Cudów“! — Kim nie dawał mu żadnego tytułu, ponieważ nie mógł się domyśleć, jakiego wyznania był nieznajomy.
— Ach, „Dom Cudów“? Czy można tam wejść?
— Na drzwiach napisano, że każdy może.
— Bezpłatnie?
— Nie jestem bankierem, a wchodzę tam i wychodzę, — odpowiedział śmiejąc się Kim.
— Niestety! Jestem już stary. Nie wiedziałem o tem. — Potem przesuwając paciórki różańca, zwrócił się ku drzwiom muzeum.
— Do jakiej należycie kasty? Gdzie jest wasz dom? Czyście z daleka przybyli? — pytał go Kim.
— Idę z Kulu, hen z poza Kailas, — ale cóż ty wiesz? Przychodzę z poza gór, gdzie — tu westchnął, — powietrze i woda świeże są i ostre.
— Aha! to Khitai (Chińczyk), — zawołał dumnie Abdullah. Fook-Shing wypędził go raz ze sklepu za to, że oplwał mu figurę domowego bożka, stojącą nad butami.
— Pahari (góral), — rzekł mały Chota-Lal.
— Tak dziecko. Góral z gór, jakich nigdy widzieć nie będziesz. Czy słyszałeś o Bhotiyalu (Tybet)? Nie jestem Khitai, ale Bhotiya (Tybetańczyk); jestem lamą, albo guru“, jak się to mówi w waszym języku.
Guru“ z Tybetu? — zawołał Kim. — Nie widziałem jeszcze takiego człowieka! To i w Tybecie są Hindusi?
— Jesteśmy z tych, co przestrzegają Drogi Średniej; żyjemy spokojnie w naszych klasztorach, ja zaś chcę zwiedzić cztery Święte Miejsca, zanim umrę. Teraz więc wy, którzy jesteście dziećmi, wiecie tyle, co i ja, który jestem stary.
Łagodnie uśmiechnął się do chłopców.
— Czy nie jesteś głodny?
Starzec sięgnął w zanadrze i wyciągnął starą drewnianą miseczkę żebraczą. Chłopcy skinęli głowami potakująco. Wszyscy znani im kapłani żyli z jałmużny.
— Nie chce mi się jeszcze jeść, — odparł zwracając głowę, świecącą w słońcu jak stara skorupa żółwia. — Czy to prawda, że tam są obrazy, w „Domu Cudów“, w Lahore?
Ostatnie słowa powtórzył, jak człowiek, który sprawdza podany przez kogoś adres.
— Tak, prawda — odpowiedział Abdullah. — Pełno tam jest pogańskich buts“. Ty także jesteś bałwochwalcą?
— Nie zważaj na niego — zawołał Kim. — To jest dom rządowy i niema tam żadnego bałwochwalstwa, tylko stary Sahib z siwą brodą. Chodź ze mną, to ci pokażę.
— Cudzoziemscy kapłani zjadają chłopców, — wyszeptał Chota-Lal.
— A on jest cudzoziemiec i „but-parast“ (bałwochwalca) — dodał Abdullah.
Kim roześmiał się.
— To jest nowy człowiek, a wy, króliki, idźcie do swoich matek i bądźcie zdrowi! Chodź! — zawołał, przeciskając się przez kołowrotek przy wejściu.
Starzec podążył za nim i stanął zdumiony. W przedsionku budynku ustawiony był (uczonym tylko wiadomo, od jak dawna) szereg posągów grecko-buddyjskich, w które zręczne ręce zapomnianych mistrzów z uczuciem przelały tajemniczego ducha Grecyi.
Na ścianach wisiały setki fryzów pokrytych płaskorzeźbami, ułomki posągów, płyty zapełnione figurami, które ongi pokrywały ceglaste ściany buddyjskich stupas“ i viharas“ na północy tego kraju, a obecnie zawieszone i zaopatrzone kartkami były ozdobą muzeum. Z otwartemi ze zdziwienia ustami zwracał się lama tu i tam, wreszcie przystanął, zachwycony przed dużą wypukło-rzeźbą przedstawiającą koronacyę czy też apoteozą Buddy. Mistrz przedstawiony był w postawie siedzącej na lotosie, którego płatki były tak głęboko rzeźbione, że zdawały się wystawać na zewnątrz. Około niego ugrupowana była cała hierarchia uwielbiających go królów, starców i staroświeckich Buddów. Poniżej widać było wodę pokrytą lotosami, rybami i ptactwem wodnem. Dwa bóstwa z motylemi skrzydłami trzymały nad jego głową wieniec; druga para podtrzymywała baldachim, nad którym znajdowała się wysadzana drogiemi kamieniami mitra Bohdisatwy.
— Pan! Pan! Sakya-Muni, to On, On sam! — zawołał lama, łkając prawie i zachwycony zarecytował przepiękną buddyjską inwokację:

„Do Niego Droga, do Prawa, — Przystani,
Którego Maja pod sercem nosiła,
Anandy Pana — Bohdisatwy“.

— Więc i On także jest tutaj? Najdoskonalsze Prawo jest więc również tutaj? Pielgrzymka moja zaczyna się zatem dobrze... i co za dzieło! Cóż to za dzieło!
— Oto jest Sahib! — zawołał Kim, usuwając się za szafy i gablotki. Siwobrody Anglik spoglądał na lamę, który zwróciwszy się ku niemu skłonił się poważnie, a po chwili zakłopotania wyciągnął notatkę i kawałek papieru.
— Tak, oto moje nazwisko, — rzekł uśmiechając się na widok niezgrabnie, prawie dziecinnie nakreślonego znaku.
— Jeden z naszych, który odbył pielgrzymkę do Miejsc Świętych, a obecnie jest przełożonym klasztoru Lung-Cho, dał mi to, — ciągnął lama jąkając się. — Opowiadał mi o tem wszystkiem tutaj, — dokończył wskazując dokoła drżącą ręką.
— Bądź więc pozdrowionym, o lamo z Tybetu! Tu są obrazy, a ja — tu spojrzał w twarz lamy — jestem tutaj aby gromadzić wiedzę. Pójdź na chwilę do mego biura. — Starzec drżał cały ze wzruszenia.
Było to czworokątne biuro, drewniany pokój, oddzielony przepierzeniem od galerji. Kim położył się na podłodze, instynktownie przytknął ucho do szpary powstałej w pękniętych od gorąca cedrowych drzwiach i wytężył słuch i uwagę.
To co słyszał, było dlań przeważnie niezrozumiałe. Lama, zrazu dość wstrzemięźliwy, opowiadał kustoszowi o swym własnym klasztorze Such-Zen, położonym naprzeciw „Malowanych Skał“, a odległym stąd o cztery miesiące drogi. Kustosz wyciągnął dużą księgę z fotografjami i pokazywał mu to właśnie miejsce przyczepione do urwiska, zawieszone nad olbrzymią doliną pokrytą różnokolorowemi skałami. — Ależ tak, tak! — wołał lama włożywszy na nos okulary w rogowej oprawie, chińskiej roboty. — Tu oto są małe drzwi, przez które wnosimy zwykle drzewo na zapas, przed zimą. I ty, Anglik, wiesz o tem wszystkiem? Ten, który obecnie jest przełożonym klasztoru Lung-Cho, mówił mi o tem, lecz nie chciałem wtedy temu wierzyć. Czyż Pan nasz, Najświętsza Istota, czczony jest również i tutaj? A życie Jego jest i u was znane?
— Wszystko jest tu wyryte na tych kamieniach. Pójdź i przekonaj się, jeżeli nie czujesz się zbyt zmęczony.
Lama ruszył przodem do mniejszej sali muzealnej — za nim — wśród zbiorów szedł kustosz, i oglądał je z uwielbieniem człowieka pobożnego, a zarazem znawcy.
Patrzał, jak wszystkie pamiętne zdarzenia z życia Buddy wyryte były w swej pięknej treści na wytartych, zniszczonych wiekiem kamieniach, tu i ówdzie zaciemnione nieco konwencjonalizmem greckiego wykonania, i cieszył się jak dziecko, ile razy udało mu się odkryć coś dla siebie nowego, dotąd nieznanego. Gdy w serji legend zabrakło czasem wątku, jak naprzykład w „Zwiastowaniu“, kustosz uzupełniał je sam, przy pomocy książek francuskich i niemieckich z ilustracjami i fotografjami.
Był tam pobożny Asita, odpowiadający Symeonowi z Pisma Świętego, trzymający Świętą Dziecinę na kolanach, podczas gdy ojciec i matka słuchali; były tam również zdarzenia z legendy o bratanku Devadatta. Nie brakło też i niecnej niewiasty, która oskarżyła Mistrza o nieczystość, było i zjawisko, na którego widok „czciciele ognia“ postradali zmysły. Była dalej nauka wygłoszona w „Parku Jeleni“; Budda w płaszczu królewskim, jako książę, cudowne Narodzenie, śmierć w Kusinagarze, gdzie osłabiony Jego uczeń padł zemdlony. A ponadto nieprzeliczone reprodukcje z rozmyślań Mistrza pod drzewem Bodhi gdzie adoracja Jego jałmużniczej miseczki przedstawiana była ustawicznie. Po kilku minutach kustosz spostrzegł, że jego gość nie był to zwyczajny, pacierze jedynie odmawiający mnich, ale biegły wielce w nauce, uczony. Przechadzali się obaj pośród tego wszystkiego, — lama zażywał ze wzruszenia tabakę, przecierał okulary i mówił ze zdumiewającym pośpiechem, niesłychaną mieszaniną złożoną z narzecza urdyjskiego i tybetańskiego. Słyszał on o podróżach chińskich pielgrzymów Fo-Hian i Hwen-Thiang i dopytywał się niecierpliwie, czy kustosz posiada również jakie wzmianki o ich podróży. Przewracał bezradnie kartki w dziełach Beala i Stanisława Julien’a, wzdychając głęboko.
— Wszystko jest tutaj. Cały skarb tu zamknięty. — Potem stanął w postawie pełnej uszanowania, słuchając fragmentów szybko przez kustosza tłómaczonych na narzecze urdyjskie. Po raz pierwszy zdarzało mu się słyszeć o pracach uczonych europejskich, którzy za pomocą tych, oraz setek innych dokumentów, sprawdzali święte ustępy z nauki buddaistycznej. Potem pokazał mu kustosz dużą mapę porysowaną i żółto popstrzoną. Bronzowy jego palec posuwał się za ołówkiem kustosza, od znaku do znaku. Było tam Kapilavastu, gdzieindziej znów Królestwo Środka, to znów Mahabodi, ta Mekka Buddaizmu, tu zaś była Kusinagara, smętne miejsce śmierci Najświętszej Istoty. Starzec pochylił na chwilę głowę nad kartami, kustosz zaś zapalił nową fajkę. Kim tymczasem zasnął. Gdy się przebudził, rozmowa obu mężczyzn była już dla niego bardziej zrozumiałą.
— I tak oto, o „Fontanno mądrości“, postanowiłem pójść do tych Świętych miejsc, po których kroczyła Jego święta stopa, do miejsca Jego narodzin, aż do samej Kapili. Potem do Maha Bodhj, które jest Budh-Gayą, do monasteru, do Parku Jeleni, do miejsca Jego śmierci.
Głos lamy przycichł.
— I przybyłem sam tutaj. Przed pięciu, siedmiu, ośmnastu, czterdziestu laty doszedłem do tego przekonania, że Stary Zakon nie był dobrze przestrzegany, ponieważ jest, jak wiesz, przeładowany djabelstwem, czarami i bałwochwalstwem. Tak właśnie, jak to przed chwilą powiedziało to dziecko na dworze. Tak; zupełnie jak dziecko to określiło; butparasti“.
— Tak to wyradzają się wszystkie religje.
— Tak sądzisz? Przeczytałem książki mego klasztoru i wydały mi się suche; późniejszy zaś Obrządek, z którym obeznaliśmy się, my, wyznawcy zreformowanego Prawa — ten też niema wartości w moich starych oczach. Nawet wyznawcy Najdoskonalszej Istoty spierają się między sobą. Wszystko jest złudzeniem. Mayą“, złudą. Ale ja mam inne pragnienia.
Pomarszczona żółta twarz zbliżyła się na odległość trzech palców do twarzy kustosza, a długi paznokieć wskazującego palca stukał o stół.
— Wasi uczeni, pisząc te książki, szli za śladami Błogosławionych Stóp, we wszystkich ich wędrówkach; lecz są jeszcze rzeczy, których oni nie wyszukali. Ja zaś nie wiem nic, — nic nie wiem... — ale chcę się uwolnić od Błędnego Koła Wszechrzeczy, idąc drogą szeroką i otwartą.
Uśmiechnął się z prostotą.
— Jako pielgrzym do świętych miejsc, zdobywam sobie zasługę. Ale na tem nie koniec. Słuchaj rzeczy, która jest prawdziwą. Gdy nasz Łaskawy Pan w młodości swej szukał towarzyszki życia, na dworze Jego ojca mówiono, że był za wątły do małżeństwa. Czy wiesz o tem?
Kustosz skinął potakująco, słuchając ze zdziwieniem dalszego ciągu opowiadania.
— Tak więc ustanowiono potrójną próbę siły dla wszystkich, którzy się do niej zgłoszą. I przy Próbie Łuku, nasz Pan pierwszy złamał łuk, który mu podano, żądając takiego tuku, którego nikt zgiąćby nie potrafił.
— Tak jest napisane. Czytałem to wszystko.
— A gdy przebiegła wszystkie Koła strzała Jego leciała coraz dalej i dalej, aż wreszcie znikła. W końcu spadła; a tam, gdzie uderzyła o ziemię, wytrysło źródło, które natychmiast przemieniło się w Rzekę, której własności z łaski Naszego Pana i zasług, jakie zdobył sobie, zanim się wyzwolił, są takie, że ten, kto się w niej wykąpie, oczyszczony jest ze wszelkiej skazy i brudów grzechu.
— Tak istotnie jest napisane, — rzekł smętnie kustosz.
Lama westchnął głęboko.
— Gdzież więc jest ta Rzeka?... „Krynico Mądrości,“ — gdzie miejsce, kędy spadła strzała?
— Niestety, nie wiem tego, mój bracie — odparł kustosz.
— Może podobało ci się zapomnieć o tej jedynej rzeczy, której mi nie powiedziałeś. Musisz o tem zapewne wiedzieć? Patrz, jestem stary. Błagam Cię na kolanach, o „Fontanno Mądrości“! Wiemy, przecie napewno, że On napiął łuk! Wiemy że strzała spadła na ziemię. Wiemy, że źródło wytrysło. Gdzież więc, gdzie jest ta Rzeka? Mój sen powiedział mi, że ją znajdę. Przybyłem więc! Oto jestem! Lecz gdzie jest ta Rzeka?
— Sądzisz więc, że gdybym ją znał, nie wymieniłbym ci głośno jej nazwy?
— Przez nią tylko można uwolnić się od Błędnego Koła Wszechrzeczy — ciągnął dalej lama. — „Rzeka Strzały“! Pomyśl tylko; malutki strumyk, który może wysechł od upałów! Lecz Najświątobliwszy nie zadrwiłby sobie tak ze starca.
— Nie wiem. Nic o tem nie wiem.
Lama zbliżył swą pomarszczoną twarz do twarzy Anglika.
— Widzę, że nie możesz o tem wiedzieć. Dla Ciebie jako niewtajemniczonego w Prawo, sprawa ta pozostaje okryta tajemnicą.
— Tak — tajemnicą, tajemnicą.
— Jesteśmy obaj związani, ty i ja mój bracie. Lecz ja, — mówił powstając wśród szelestu miękkich fałdów grubej materji, — idę się uwolnić. Chodź ze mną!
— Mam obowiązki, — odparł kustosz. — Lecz dokądże ty idziesz?
— Dokądże bym szedł? Najpierw do Kashi (Benares), i tam znajdę pewnego wyznawcę czystej wiary, w świątyni Jainów, w tem mieście. On bowiem pokryjomu szuka tajemnicy i od niego może się dowiem czegoś. Być może, że zechce pójść ze mną do Budh-Gaya. Stamtąd na północny zachód do Kapilawastu, tam zaś będę szukał Rzeki. Nie, będę jej szukał wszędzie, gdyż miejsce, w którem spadła strzała, nie jest nikomu znane.
— Jakże chcesz iść? Do Delhi jest przecież daleko, a jeszcze dalej do Benaresu.
— Piechotą i pociągami. Z Panthakot, pozostawiwszy za sobą Góry, przybyłem tutaj pociągiem. Idzie szybko. Z początku dziwił mnie widok wysokich słupów stojących przy drodze, chwytających ciągle swoje druty — objaśniał lama, naśladując zniżanie i podnoszenie się drutów telegraficznych, widzianych z okna pędzącego pociągu. — Potem jednak zdrętwiały mi nogi i zachciało mi się iść, do czego jestem przyzwyczajony...
— I jesteś pewny, że nie zbłądzisz?
— Och, trzeba się tylko rozpytywać i płacić, a zapytany wskaże ci kierunek. O tem wiedziałem już z pewnego źródła, gdy byłem jeszcze w klasztorze, — odparł lama z przechwałką.
— Kiedyż więc chcesz iść? — zapytał kustosz uśmiechając się do tej mięszaniny staroświeckiej nabożności i chęci postępu, która jest cechą współczesnych Indyj.
— Natychmiast. Będę szedł Jego śladami, aż zajdę do Rzeki Strzały. A prócz tego, są takie papiery z napisami, o jakich godzinach odchodzą pociągi na Południe.
— A cóż będziesz jeść? — Lamowie, zgodnie z ich regułą, są zawsze zaopatrzeni w pieniądze, ale kustosz chciał się o tem upewnić.
— Na podróż wzjąłem ze sobą miskę jałmużniczą, na wzór Mistrza. Tak. Chcę iść, podobnie jak On, zapominając o wygodach jakie miałem w klasztorze. Z początku, gdy przechodziłem przez Góry, szedł ze mną mój chela“ (uczeń), który żebrał dla mnie, jak tego reguła wymaga; ale podczas krótkiego pobytu w Kulu, zachorował na febrę i umarł. Obecnie nie mam więc „chell“, lecz sam noszę moją miseczkę jałmużniczą, a ludzie miłosierni obdarzając mnie będą mieli sposobność, by zdobyć sobie zasługi.
Uczeni doktorowie lamajscy nie żebrzą wprawdzie, ale lama był entuzjastą w sprawach wiary.
— Niech więc i tak będzie — rzekł uśmiechając się kustosz. — Pozwół mi zatem zdobyć sobie zasługę. Obaj należymy do jednego cechu, ty i ja. Tutaj oto jest nowa książka z białego angielskiego papieru; a tu trzy zaostrzone ołówki, grube i cienkie, dobre dla pisarza. Teraz zaś, pozwól mi swoich okularów.
Kustosz spojrzał przez nie. Były strasznie porysowane, ale siła ich była równą sile jego własnych binokli, które wetknął w ręce lamy i rzekł:
— Sprobój no, tych oto.
— Pióro! Ależ to istne pióro na twarzy! — zawołał starzec; zachwycony obracał głową i marszcząc nos, wolał: — Lekkie są, że ledwie je czuję! A jak wyraźnie widzę przez nie!
— One są „bilaur“, z kryształu i nigdy się nie porysują. Niechże ci pomogą do znalezienia twej Rzeki, gdyż odtąd należą do ciebie.
— Przyjmuję je, ołówki i książkę — rzekł lama — jako oznakę przyjaźni między kapłanami. A teraz — rzekł, szukając w swym trzosie, poczem wyciągnął swój żelazny piórnik i położył go na stole. — Niech to będzie pamiątką naszej przyjaźni, ten piórnik. Jest on tak stary, jak ja.
Był to starożytny piórnik chiński, odlany z żelaza, jakiego już dziś nie leją i od pierwszego wejrzenia, serce zbieracza wyrywało się z piersi kustosza ku niemu. W żaden sposób, mimo protestów kustosza, nie chciał lama przyjąć napowrót swego daru.
— Gdy będę wracał, odnalazłszy moją Rzekę, przyniosę ci obraz, ręcznie odmalowany o Padma Samthora, — podobny do tych, jakie zwykłem robić na jedwabiu, w moim klasztorze.
— Także i o „Kole Życia“, — dodał kaszląc — gdyż obaj znamy się na tem, ty i ja.
Kustosz chciał go jeszcze zatrzymać. Było już tylko kilku takich lamów na świecie, którzy posiadali tajemnicę ręcznych malowideł buddyjskich, a te są, jak wiadomo, na wpół pisane, na wpół malowane. Lecz lama wyszedł już za drzwi z podniesioną głową i zatrzymawszy się chwilę przed wielkim posągiem zamyślonego Buddy, przemknął się przez kołowrót przy wejściu.
Kim szedł za nim jak cień. To co słyszał, podnieciło go niezmiernie. Człowiek ten był dla niego czemś tak nowem, że postanowił śledzić go dalej zupełnie tak, jakby oglądał jakiś nowy budynek lub dziwne święto w mieście Lahorze. Lama był jego odkryciem, postanowił więc wziąć go w swe posiadanie. Starzec zatrzymał się koło Zam-Zammah i rozglądał się dookoła, aż wzrok jego padł na Kima. Natchnienie pielgrzyma opuściło go na chwilę i uczuł się starym, opuszczonym i dziwnie pustym.
— Nie siadaj tu pod tą armatą! — krzyknął na niego policjant.
— Ahu! Ty puszczyku! — krzyknął mu Kim, w odpowiedzi za lamę. — Usiądź pod tą armatą, jeżeli masz ochotę. Kiedyż to ukradłeś mleczarce pantofle, Dunnoo?
Była to kalumnia rzucona na policyanta pod wrażeniem chwili. Dunnoo puścił ją mimo uszu, gdyż widział dobrze, że, gdyby tego zaszła potrzeba, donośny krzyk Kima mógł wezwać na pomoc cały legjon złośliwych urwiszów z placu targowego.
— Jakiemu bóstwu oddawałeś tam cześć? — łaskawie zapytał Kim siadając w cieniu, obok lamy.
— Nie oddawałem czci nikomu, dziecko. Pokłoniłem się przed Najdoskonalszem Prawem.
Kim przyjął do wiadomości istnienie tego nowego bożka spokojnie i bez śladu wzruszenia.
— A co ty robisz?
— Zbieram jałmużnę. Przypominam sobie, że dawno już nie jadłem i nie piłem. Jak się tu zbiera jałmużnę w tem mieście? Czy w milczeniu, jak u nas, w Tybecie, czy też głośno?
— Ci którzy proszą milcząc, zdychają też z głodu w milczeniu, — odparł Kim, cytując miejscowe przysłowie. Lama próbował powstać, lecz opadł napowrót, wzdychając za swym uczniem, który zmarł daleko stąd w Kulu. Kim, przechyliwszy głowę na bok, przyglądał mu się z zaciekawieniem.
— Daj mi twoją miseczkę. Znam w tem mieście ludzi, którzy są miłosierni. Daj mi ją, a przyniosę ci napełnioną. — Z prostotą dziecka podał mu lama swoją miseczkę jałmużniczą.
— Zostań tutaj. Znam tutejszych ludzi. — Poczem podreptał do stojącej na wprost toru tramwajowego „kunju“, handlarki jarzyn, pochodzącej z niskiej kasty. Znała ona Kima oddawna.
— Oho! Cóż to znaczy? Czy zostałeś „yogi“ że chodzisz z tą miską żebraczą? — zawołała.
— Nie — dumnie odpowiedział Kim. — Pokazał się w mieście nowy kapłan, człowiek jakiego jeszcze nigdy dotąd nie widziałem.
— „Stary kapłan, młody tygrys“, — rzekła zgryźliwie kobieta. — Dość już mamy tych „nowych“ kapłanów; obsiadają nasze towary jak muchy. Cóż to, czy ojciec mego syna jest studnią miłosierdzia, żeby dawać wszystkim, którzy tylko proszą?
— Nie, — odparł Kim. — Twój mąż jest raczej „yagi“ (zły człowiek), niż „yogi“ (świątobliwy). Ale ów kapłan, to zupełnie nowy człowiek. Sahib z „Domu Cudów“ rozmawiał z nim jak z bratem. Napełnijcie mi więc, matko, tę miseczkę. On czeka niedaleko.
— Miseczkę?!.. powiadasz? Ależ to garnek z brzuchem jak u krowy! Masz tutaj więcej szczęścia niżeli swięty byk Sziwy. Dziś rano zabrałeś mi już najlepsze cebule z koszyka, a teraz muszę ci znów napełnić ten garnek! O! już znowu nadchodzi!
Duży, szary byk bramiński torował sobie drogę przez różnokolorowy tłum ludzi, trzymając w pysku pęk porwanych jarzyn. Szedł prosto na sklep, znając dobrze swe przywileje zwierzęcia czczonego jako święte; pochylił głowę i sapiąc ciężko, stąpał wzdłuż koszyków, jakby namyślając się nad wyborem pokarmu.
W tejże chwili mała, chuda noga Kima podniosła się w górę i uderzyła go w wilgotny, siny nos. Byk parsknął gniewnie, a zawróciwszy przeszedł przez szyny tramwajowe, trzęsąc z wściekłości karkiem.
— Patrz! Uratowałem ci trzy razy więcej aniżeli warte jest napełnienie tej miseczki. Dalej, matko! trochę ryżu, na to trochę suszonej ryby — tak, i nieco jarzynowej przyprawy. — Z głębi sklepu, gdzie leżał jakiś człowiek, słychać było mruczenie.
— On odpędził byka, — tłómaczyła półgłosem kobieta. — Dobrze jest przecież dawać ubogim.
Wzięła miseczkę i oddała ją Kimowi napełnioną gorącym ryżem.
— Ale mój „yogi“ nie jest krową, — rzekł poważnie Kim, wydrążając palcem dziurę w ryżu. — Sądzę, że jeszcze trochę jarzyny, pieczonego ciasta i smażonych owoców bardzo by mu smakowało.
— Ta dziura jest tak duża, jak twoja głowa, — rzekła niechętnie kobieta. Jednak mimo to napełniła ją dobrą gorącą jarzyną, przykryła to pieczonem ciastem, dodała trochę świeżego masła i posmarowała wszystko kwaśną konfiturą z tamarynd. Kim z lubością przyglądał się tym przysmakom.
— No, dobrze. Gdy przyjdę na plac targowy byk nie będzie śmiał podejść do waszego sklepu. Zuchwały z niego jałmużnik.
— A ty? — śmiała się jarzyniarka. — Ale nie wygaduj-no na byków. Mówiłeś mi przecie niedawno, że jakiś Czerwony Byk ma przyjść do ciebie, żeby ci pomóc? A teraz zabierz to wszystko i poproś tego świątobliwego człowieka o błogosławieństwo dla mnie. Może wie on o jakiem lekarstwie na chore oczy dla mojej córki? Zapytaj go o to mały „Przyjacielu całego świata“.
Ale Kim był już daleko broniąc się nogą przed zgłodniałemi psami „parjasów“ i tym podobnymi znajomymi.
— Tak się zbiera jałmużnę gdy się wie, jak to robić należy — rzekł z przechwałką do lamy, który szeroko otworzył oczy ze zdziwienia na widok pełnej miseczki — Jedz-że zatem, a ja będę także. „Ohe! bhistie!“ — zawołał nagle na woziwodę polewającego chodniki przed muzeum. — Daj no nam wody! Obaj mamy pragnienie.
— Obaj, — roześmiał się „bhistie“. — Czy tylko zdołam napoić taką parę? Pijcież więc w imię boże!
Woziwoda podał Kimowi nieco wody na dłonie który zwykł pić jak krajowcy, rękami, ale lama, któremu nie wypadało tego robić, wyjął ze swego niewyczerpanego woreczka kubek i pił wodę ceremonialnie, z namaszczeniem.
— To „pardesi“ (cudzoziemiec), — objaśnił Kim woziwodę, gdy lama wygłaszał w nieznanej mu dotąd mowie coś, co wyglądało na błogosławieństwo.
Posilali się obaj z wielkiem zadowoleniem wypróżniwszy miskę do dna. Potem lama zażył z potężnej drewnianej tabakiery tęgi niuch tabaki, przez chwilę przebierał palcami paciorki różańca i gdy cień padający od Zam-Zammah zaczął się wydłużać zapadł w lekki sen, zwykły u starych ludzi.
Kim pobiegł do najbliższego sklepu z tytoniem i u dość wesoło usposobionej jego właścicielki wyprosił mocne cygaro z gatunku, który kupują zwykle studenci pendżabskiego uniwersytetu naśladujący obyczaje Anglików. Zapalił je, usiadł pod brzuchem armaty i począł rozmyślać oparłszy brodę na kolanach. Skutek tych rozmyślań był taki, że po pewnym czasie zerwał się i pobiegł w kierunku śluzy Nila Ram.
Lama obudził się dopiero wówczas, gdy na sygnał wieczornego życia miasta błysnęły światła lamp i gdy biało ubrani urzędnicy i ich podwładni zaczęli wracać z biur rządowych do domów. Rozglądał się osłupiałym wzrokiem na wszystkie strony, ale nikt nie zwracał na niego uwagi prócz małego, cudacznego Hindusika w brudnym turbanie, ubranego w barwne szatki. Nagle opuścił głowę na kolana i zaszlochał.
— Cóż ci to? — zapytał go malec stojący przed nim. — Czy okradziono cię?
— Mój nowy „chela“ (uczeń) poszedł gdzieś odemnie i nie wiem gdzie się podział.
— A któż to był ten twój uczeń?
— Był to chłopak, który przyszedł do mnie w miejsce tego, który umarł, w nagrodę za zasługę, jaką sobie zdobyłem oddawszy pokłon przed Prawem w tym oto budynku, — odrzekł lama wskazując na muzeum. — Przyszedł do mnie aby mi pokazać drogę, którą zagubiłem. Zaprowadził mnie do „Domu Cudów“ i zachęcił mnie do rozmowy ze „Strażnikiem Obrazów“, tak, że zostałem pokrzepiony i umocniony na duchu. A gdy osłabłem z głodu, on poszedł za mnie po jałmużnę tak właśnie, jakby to robi „chela“ za swego mistrza. Zjawił się przedemną nagle i nagle też znikł mi z przed oczu. Miałem właśnie zamiar uczyć go i wyjaśniać mu Prawo na drodze do Benaresu.
Kim stał zachwycony, bo podsłuchał przedtem całą rozmowę w muzeum a wiedział, iż starzec mówił prawdę, co rzadko zdarza się w rozmowie między krajowcem a cudzoziemcem.
— Widzę jednak, że zesłany mi został w pewnym celu; ażebym poznał, że uda mi się odszukać Rzekę, ku której dążę.
— Pewno ku Rzece Strzały? — zapytał Kim z uśmiechem wyższości.
— Zaliż to może nowy zwiastun? — krzyknął lama. — Nie mówiłem przecież o tem nikomu, prócz Strażnika Obrazów. Kim-że ty jesteś?
— Twój „chela“, — odrzekł skromnie Kim siadając u stóp starca. — Nie widziałem jeszcze nikogo w mojem życiu, ktoby był podobny do ciebie. Pójdę z tobą do Benares. A przytem, zdaje mi się, że taki stary człowiek jak ty, co mówi szczerą prawdę każdemu, na chybił-trafił, kogo napotka, bardzo potrzebuje ucznia.
— Ale co z Rzeką — co z Rzeką Strzały?
— Och, o tem słyszałem, gdy rozmawiałeś z Anglikiem. Słuchałem wtedy pod drzwiami.
Lama westchnął. — Myślałem, że niebo zesłało mi cię na przewodnika. Takie rzeczy zdarzają się niekiedy, ale ja nie jestem tego godny. Więc nie wiesz nic, nie znasz Rzeki?
— Och, nie, — odrzekł Kim dziwnie się uśmiechnąwszy. — Ja idę szukać... pewnego byka... Czerwonego byka na zielonem polu, który ma mi pomóc. — Jak wszyscy chłopcy, gdy dowiedzą się o czyimś planie gotowi są snuć natychmiast projekty na własną rękę — podobnie teraz i Kim, dowiedziawszy się o celu pielgrzymki lamy, przypomniał sobie przepowiednię swego ojca i w ciągu dwudziestu minut wypracował sobie także swój własny plan.
— Czego, powiadasz, dziecko?
— Bóg wie co to ma znaczyć, ale ojciec mój tak mówił. Słyszałem twoją rozmowę w „Domu Cudów“, o tych różnych miejscowościach w Górach a gdy ktoś tak stary i tak mały... tak nawykły do mówienia prawdy — może się wybrać w drogę dla takiej drobnostki jak jakaś tam rzeka... to zdało się mnie, że i ja powinienem ruszyć w podroż. Jeżeli przeznaczenie nasze chce, abyśmy rzeczy te obaj znaleźli, to je znajdziemy: ty twoją rzekę, a ja mojego byka i te mocne Filary oraz różne inne rzeczy, o których już zapomniałem.
— Nie od filarów pragnę być uwolniony ale od Błędnego Koła, — rzekł lama.
— To wszystko jedno. Może być, że zechcą mnie zrobić i królem — rzekł Kim w spokojnem oczekiwaniu czegoś niezwykłego.
— Nauczę cię innych i lepszych pragnień w czasie naszej drogi — przekonywująco odparł mu starzec. — Chodźmy do Benares.
— Nie teraz, po nocy. Po gościńcu włóczą się złodzieje. Zaczekajmy do rana.
— Ależ tu niema gdzie spać, — rzekł starzec nawykły do klasztornego trybu życia, bo chociaż sypiał zwykle na podłodze, zgodnie z regułą swego zakonu, lubił jednak porządek w tych rzeczach.
— Dostaniemy dobry nocleg w Kaszmirskim Seraju, — odrzekł mu Kim, śmiejąc się z jego zakłopotania. — Mam tam przyjaciela. Chodź.
Duszne i zatłoczone ludźmi bazary jaśniały już od świateł, gdy przepychali się obaj przez tłum złożony z wszystkich ras zamieszkujących górne Indje; lama szedł pośród nich jakby pogrążony w jakimś śnie letargicznym. Widział po raz pierwszy wielkie przemysłowe miasto, a zapełniony wóz tramwajowy przerażał go swem cięgłem zgrzytem o szyny. Nawpół popychani, nawpół niesieni przez tłum, przybyli do wysokiej bramy Kaszmirskiego Seraju.
Duży ten i otwarty plac, położony naprzeciw stacji kolejowej, otoczony był arkadami klasztorów; tutaj to karawany wielbłądów i koni rozkładały się po powrocie za środkowej Azji. Były tu wszystkie ludy z Północy, pilnujące popętanych koni i klęczących wielbłądów; ludzie ci ładowali i wyładowywali towary i tłumoki, ciągnęli wodę na wieczerzę zapomocą skrzypiących żórawi, kładli siano przed rżące i dzikookie rumaki, bili warczące psy karawanowe, płacili poganiaczy wielbłądów i przyjmowali nowych, przeklinali, rozprawiali i handlowali na zapchanym ludźmi i zwierzętami placu. Klasztory, do których prowadziły trzy lub cztery murowane schody, były prawdziwem schronieniem pośród tego niespokojnego morza. Niektóre z nich wynajęte były kupcom tak, jak się odnajmuje filary mostu; przestrzeń między kolumnami zamurowywano i zamieniano na pokoje, które zaopatrzone były w ciężkie, drewniane drzwi i silne rygle. Zamknięte drzwi wskazywały, że właściciel lokalu jest nieobecny a kilka nagryzmolonych, czasem nawet bardzo koszlawych, kredą napisanych znaków wskazywało dokąd się udał. Oto przykład:
— „Lutuf Abdalah pojechał do Kurdystanu“.
A poniżej w krótkim wierszu:
— „O Allahu, który pozwalałeś żyć pchłom na surducie Kabula, dlaczego dajesz tej pchle Lutufowi żyć tak długo“?
Kim torował lamie drogę pośród wzburzonych fal ludzi i zwierząt i szedł wzdłuż klasztorów, które kończyły się daleko, w pobliżu stacji kolejowej, gdzie zatrzymywał się Ali Mahbub, handlarz koni, ilekroć wracał z tajemniczego kraju leżącego między wąwozami na Północy.
W swem krótkiem życiu miał już Kim wiele do czynienia, z Mahbubem, zwłaszcza między dziesiątym a trzynastym rokiem swego życia, — a duży, otyły Afgan, z pomalowaną szkarłatem brodą (był już podstarzały i skrzętnie ukrywał swoje siwe włosy), znał wartość chłopca jako posłańca. Czasem kazał Kimowi pilnować człowieka, który nie umiał obchodzić się z końmi, śledzić go i donosić o każdym, z kim tylko rozmawiał. Wieczorem Kim opowiadał mu o wszystkiem, a Mahbub słuchał go bez słowa lub gestu.
Kim wiedział dobrze, że były to tajemnicze intrygi, ale cała ich wartość polegała na tem, aby nie mówić o nich nikomu z wyjątkiem Mahbuba, który dawał mu za to smaczne i gorące ciastka, kupowane niedaleko, na rogu Seraju, w sklepie piekarza; raz dał mu nawet ośm „anna“ gotówką.
— A, jest! — zawołał Kim uderzając po nosie wielbłąda, który chciał go ugryźć. — Hej, Mahbubie Ali!
Potem stanął w cieniu kolumny i skrył się za wystraszonym lamą. Handlarz leżał na wyszywanych jedwabiem trokach siodła, w swym ciemnym haftowanym pasie z Buchary, pykając leniwie z olbrzymiej srebrnej fajki. Usłyszawszy krzyk odwrócił lekko głowę, a widząc wysoką milczącą postać lamy, krzyknął z głębi piersi.
— Allah! Lama! Czerwony lama! Daleko jest z Lahory do Wąwozów. Co ty tu robisz?
Lama podniósł odruchowo swoją miseczkę do zbierania jałmużny.
— Przekleństwo niewiernym! — zawołał Mahbub. — Nie dam nic nieczystemu Tybetańczykowi. Ale idź do moich Baltisów, tam poza wielbłądami, oni potrzebują waszych błogosławieństw. Hej, koniuchy! Jest tu wasz rodak; spytajcie go, czy nie jest głodny?!
Ostrzyżony, zgarbiony Baltis, który przybył z końmi, a który był gorszego gatunku buddystą, pokłonił się lamie i przemawiając grubym gardłowym głosem, zapraszał Świątobliwego do ogniska.
— Pójdź, — rzekł Kim, trącając go z lekka, a lama zostawiwszy Kima przy rogu klasztoru poszedł naprzód.
— Idź! — rzekł Ali Mahbub wracając do swej fajki. — Zabieraj-że się się ty mały Hindusie! Przekleństwo niewiernym! Proś tych, co stoją tam z tyłu. Oni są twojej wiary.
— Maharaj! — jęknął Kim, ubawiony tą niezwykłą sytuacyą, — ojciec mój umarł, matka mi umarła, a żołądek mój pusty...
— Proś moich ludzi, którzy są przy koniach. Muszą tam być Hindusi.
— Och Mahbubie Ali, czyliż ja jestem Hindusem? — rzekł Kim po angielsku.
Handlarz nie okazał nawet cienia zdziwienia, lecz patrzał na niego z pod swych krzaczastych brwi.
— Mały Przyjacielu całego Świata, co to wszystko znaczy?
— Nic. Zostałem uczniem tego świątobliwego człowieka i odbywamy pielgrzymkę do Benares. — To jest prawie szalony, a mnie też sprzykrzyło się w Lahore. Pragnę innego powietrza i innej wody.
— Ale dla kogo ty właściwie pracujesz? Dlaczego przychodzisz do mnie?! — głos jego był surowy i czuć w nim było niedowierzanie.
— A do kogoż innego miałbym przyjść? Nie mam pieniędzy. Nie można puszczać się w podróż bez pieniędzy. Sprzedałeś konie oficerom. Widziałem te nowe konie, które kupiłeś — piękne są. Daj mi jedną rupię, Ali Mahbubie, a jak będę miał pieniądze, to ci oddam.
— Hm, — odparł Mahbub szybko się namyślając. — Nigdy jeszcze nie skłamałeś przedemną. Zawołaj mi tego lamę — a sam ukryj się w cieniu.
— O, nasze opowiadania będą zgodne, — odparł Kim, śmiejąc się.
— Idziemy do Benaresu, — rzekł lama, niedomyślając się zrazu, w jakim celu wypytuje go Ali Mahbub, — chłopak i ja. Idę szukać pewnej rzeki.
— Przypuśćmy — ale chłopak?
— On jest moim uczniem. Sądzę, że został mi zesłany na przewodnika. Siedziałem pod armatą i nagle przyszedł do mnie. Oto co zdarzało się szczęśliwcowi, któremu danem było mieć przewodnika. Ale przypominam sobie, że mówił, iż jest z tego świata... że jest Hindusem.
— A jak się nazywa?
— O to go nie pytałem. Czyliż nie jest moim uczniem?
— A jego kraj, rasa, jego miasto? Muzułmanin, Sikh, Hindus czy Jain? Z niskiej czy z wysokiej kasty? Co on za jeden?
— Poco mam go o to pytać? Na Drodze Zbawienia niema wysokich ani niskich. Jeżeli jest moim „chelą“, czyż może, czy zdoła, czy zechce mi go kto odebrać? Zważ, że bez niego nie mógł bym znaleźć mojej Rzeki. — Lama poważnie pokiwał głową.
— Nikt ci go nie odbiera. Idź i usiądź pośród moich ludzi — rzekł Mahbub Ali. Lama odszedł uspokojony obietnicą.
— A co, czyż nie jest zupełnie szalony? — rzekł Kim wychodząc z cienia. — Dlaczegóż miałbym kłamać przed tobą, Hajji?
Mahbub w milczeniu pociągał fajkę. Potem zaczął mówić prawie szeptem:
— Umballa leży na drodze do Benaresu — jeśli rzeczywiście obaj tam idziecie...
— Pst! Pst! Mówię ci, że on nie umie kłamać tak, jak my to obaj umiemy.
— I jeżeli chcesz mi załatwić jedną sprawą w Umbalii, to dam ci pieniądze. Idzie o konia, o białego ogiera... którego sprzedałem niedawno pewnemu oficerowi, gdy wróciłem z wąwozów. Ale pokazało się, — przysuń-no się bliżej i podnieś rękę, jakbyś chciał żebrać... — że rodowód białego konia nie został stwierdzony dostatecznie i ten oficer, który jest teraz w Umbalii, prosi mnie, aby mu go uzupełnić. — (Tu Mahbub opisał konia i wygląd oficera). — Pójdziesz wiec do oficera i powiesz mu: Rodowód białego ogiera został przeprowadzony dostatecznie. Z tego dowie się, że przychodzisz odemnie. Potem on zapyta cię: Jaki masz na to dowód? a ty mu odpowiesz: Mahbub Ali dał mi ten dowód.
— I to wszystko z powodu białego ogiera? — rzekł Kim śmiejąc się a oczy mu zabłysły.
— Ten rodowód dam ci zaraz, ale na mój własny sposób, a przytem parę ostrych słówek w dodatku.
Nagle przemknął się jakiś cień poza plecami Kima i za żującym wielbłądem. Mahbub Ali podniósł głos.
— Allah! Czy jesteś jedynym żebrakiem w całem mieście? Matka ci umarła, powiadasz. Ojciec ci umarł. Każdy z was mówi to samo. Dobrze, dobrze, — odwrócił się jakby dookoła siebie szukał czegoś na ziemi i rzucił chłopcu kawałek miękkiego, pulchnego chleba muzułmańskiego. — Idź i przez noc prześpij się z lamą pomiędzy moimi końmi. Rano dam ci zajęcie.
Kim oddalił się i rozgryzł chleb, poczem jak się tego spodziewał, znalazł w nim mały zwitek jedwabnej materji owiniętej w woskowy papier i trzy srebrne rupie. „Niezwykła hojność“! Uśmiechnął się i wsunął pieniądze i papier do swego woreczka na amulety. Lama wspaniale nakarmiony przez Baltisów zasnął już w kącie stajni. Kim położył się obok niego i śmiał się. Wiedział, że oddał jakaś przysługę Ali Mahbubowi, lecz ani na chwilę nie wierzył opowieści o rodowodzie ogiera.
Kim nie przypuszczał jednak, że Mahbub Ali, znany jako jeden z najlepszych handlarzy koni w Pendżabie, zamożny i przedsiębiorczy kupiec, którego karawany docierały daleko na północ, zapisany był w jednej z tajnych ksiąg indyjskiego Departamentu Wywiadowczego jako C. 25 I. B. Dwa lub trzy razy do roku C. 25, posyłał jakąś krótką lecz bardzo zajmującą wiadomość a ta po sprawdzeniu przez etatowych R. 17 i M. 4 okazywała się zazwyczaj zupełnie prawdziwą. Dotyczyła ona przeróżnych małych i górskich państewek z pogranicza, podróżników narodowości innej, jak angielska i handlu armatami — słowem była cząstką tej olbrzymiej ilości t. zw. „otrzymanych informacji“, na których opiera się rządzenie Indjami.
Lecz niedawno temu pewien związek pięciu królów, którzy nie mieli żadnego powodu do zawiązywania takiego związku, został powiadomiony przez pewne życzliwe im państwo północne, że z ich terytoriów przenikają wiadomości do angielskich Indji. Wskutek tego naczelni ministrowie owych królów chwycili się środków używanych zazwyczaj na Wschodzie. Między wielu innymi, zwrócili baczną uwagę na hałaśliwego czerwonobrodego handlarza koni, którego karawany przedzierały się przez ich kraje zapadając się po brzuchy w śniegu. Niedawno temu karawana jego została o tej właśnie porze napadnięta i ostrzeliwana dwukrotnie w czasie powrotu, a ludzie Mahbuba opowiadali o trzech dziwnych opryszkach, którzy prawdopodobnie byli wynajęci do załatwienia się z nimi. Dlatego też Mahbub Ali ominął to niezdrowe miasto Peszawur i nie zatrzymując się nigdzie, przybył do Lahory, gdzie, znając miejscową ludność, uzyskał od niej ciekawe wiadomości.
To właśnie było powodem, że Mahbub Ali nie chciał przy sobie zatrzymać — ani chwili dłużej niż to było potrzebne — owego zwitka mocno ściśniętej materji jedwabnej, opakowanej w woskowy papier ów raport bez podpisu i bez adresu, z pięciu mikroskopijnymi znakami w jednym rogu, który w możliwie najjaskrawszy sposób zdradzał pięciu sprzymierzonych królów, sympatyzujące państwo północne, hinduskiego bankiera w Peszawur, belgijską fabrykę armat i znanego, nawpół niezależnego władcę mahometańskiego z Południa. Był on dziełem R. 17, którego Mahbub Ali spotkał poza wąwozem Dora — a miał go wyręczyć gdyż, R. 17 wskutek wypadków, których nie mógł opanować, musiał pozostać na swojem stanowisku. Dynamit był czemś łagodnem i nieszkodliwem w porównaniu z tym raportem w rękach C. 25, a nawet człowiek Wschodu, z wschodnimi poglądami na wartość czasu, rozumiał, że lepiej będzie, gdy raport ten dostanie się wcześniej do rąk właściwych. Mahbub nie miał szczególnej ochoty ginąć śmiercią gwałtowną, ponieważ miał na pamięci jeszcze dwa lub trzy krwawe odwety na sąsiadach, za krzywdy wyrządzone jego rodzinie; dopiero po załatwieniu tych porachunków zamierzał osiedlić się na stale gdziekolwiek bądź i żyć dalej już jako mniej lub więcej cnotliwy obywatel. Przez dwa dni po swym powrocie nie przechodził ani razu bramy seraju, tylko ostentancyjnie wysyłał telegramy do Bombaju, gdzie miał złożoną część swych pieniędzy; to do Delhi, gdzie podwładny z jego plemienia sprzedawał konie ajentowi radżputańskiego państwa, oraz Umballi, gdzie jakiś Anglik niecierpliwie domagał się rodowodu białego ogiera. Uliczny pisarz, który umiał po angielsku, układał mu wybornie telegramy jak n. p: Creighton Bank Laurel, Umballa. — Koń jest arabski, jak to dowiedziono. Zmartwiony odwłoką rodowodu, który układam.“
A następnie pod tym samym adresem: Bardzo zmartwiony odwłoką. Rodowód wyślę“. Do owego podwładnego z Delhi telegrafował:
Lutuf Uhlah — Telegrafowałem o dwa tysiące rupji na twój rachunek do banku Luchman Naraim“. Były to sprawy czysto handlowe, lecz znaleźli się ludzie, których każdy z tych telegramów interesował bardzo mocno, którzy odbywali nad nimi długie dyskusje, zanim dostały się na stację kolejową, dokąd były niesione przez głupkowatego koniucha Baltisa, który pozwalał je odczytywać po drodze każdemu. Gdy więc Mahbub, jak się sam o tem bardzo obrazowo wyrażał, „zamącił dostatecznie źródło badania kijem ostrożności“, zjawił się przed nim, zesłany przez samo niebo, Kim. I Mahbub, równie szybki w postanowieniach, jak wolny od wszelkich skrupułów, nawykły do wyzyskiwania każdej nadarzającej się sposobności, użył go natychmiast do tej służby.
Wędrujący lama z chłopakiem z niskiej kasty, odbywający pielgrzymkę przez Indje, kraj pielgrzymów, mógł wprawdzie na chwilę ściągnąć na siebie uwagę ale nikomu nie przyszłoby na myśl, aby ich właśnie podejrzywać lub, co gorsza, obrabować.
Kazał sobie podać parę świeżych węgielków do swej „hookah“ (fajki) i zamyślił się nad tą sprawą. W najgorszym razie, myślał, gdyby chłopca spotkało jakie nieszczęście, to papier dany mu nie mógł nikomu zaszkodzić. I wtedy swobodnie udałby się sam do Umballi i dotyczącej osobie ustnie powtórzyłby wiadomości. Lecz raport R. 17 był treścią całej sprawy — byłoby więc trochę niewygodnie, gdyby nie doszedł do właściwych rąk. Jednakowoż Bóg jest wielki, a Mahbub czuł, że uczynił wszystko, co leżało w jego mocy. Kim był jedyną istotą, która nigdy przed nim nie skłamała.
Byłoby to fatalną cechą charakteru Kima, gdyby Mahbub nie był wiedział, że przed kim innym, dla własnych celów lub interesów Mahbuba, Kim potrafi łgać tak, jak tylko potrafi to człowiek wschodni.
Potem Mahbub Ali, podążył przez seraj do „Bramy Harpij“, które podmalowują sobie oczy i czyhają na cudzoziemców, a po niedużym wysiłku udało mu się wywołać pewną dziewczynę, przyjaciółkę, jak miał powody przypuszczać, pewnego gładkolicego bramina, który badał jego prostodusznego, głupkowatego Baltisa w sprawie owych telegramów. Był to ze strony Mahbuba szalony postępek; zaczęli bowiem oboje pić perfumowaną wódkę wbrew przykazaniom proroka i Mahbub upił się cudownie, a wrota jego ust rozwarły się i na chwiejnych nogach uganiał się za „Kwiatem Rozkoszy“, aż padł na poduszki, gdzie „Kwiat Rozkoszy“, z pomocą przystojnego bramina obszukała go najdokładniej, od stóp do głów.
Mniej więcej o tej samej porze usłyszał Kim ciche kroki w opustoszałej stajni Mahbuba. Handlarz koni, rzecz dziwna, zostawił drzwi niezamknięte, a jego ludzie obchodzili właśnie szczęśliwy powrót do Indji, korzystając przytem w całej pełni z hojności Mahbuba. Zręczny młody gentleman z Delhi, uzbrojony w cały pęk kluczów, które „Kwiat Rozkoszy“ odczepiła od pasa nieprzytomnego Mahbuba, przeszukiwał każdą skrzynkę, każdy tłómok, każdą matę i wszystkie troki od siodeł, będące własnością Mahbuba, podobnie jak „Kwiat“ i bramin obszukiwali samego właściciela.
— Myślę, — rzekła pogardliwie „Kwiat“ w godzinę później, opierając się okrągłym łokciem o chrapiące cielsko, — że to już nie jest ta dawna afgańska świnia, ten handlarz koni, który nie myślał o niczem więcej, tylko kobietach i koniach. A ponadto, on mógł ten papier wysłać już przedtem — jeżeli wogóle miał przy sobie coś podobnego.
— Nie. Sprawa dotycząca pięciu królów, musi być ukryta gdzieś tu, przy jego czarnem sercu, — odparł uczony bramin. — Czy nie było tam niczego?
Człowiek z Delhi roześmiał się i poprawił swój turban na głowie. — Szukałem w jego pantoflach między podeszwami, podobnie jak „Kwiat Rozkoszy“ obszukała jego suknie. Widocznie to nie ten człowiek, o którego idzie. Przejrzałem prawie wszystko, co tylko mogłem.
— Oni też nie wskazali mi go, jako tego, którego szukają, — odparł uczony bramin w zamyśleniu. — Powiedziano mi tylko: „uważaj, czy nie jest on tym, który pokrzyżował nasze plany“.
— W tym północnym kraju jest tyle koniarzy co pcheł w starym kubraku. Jest tam Sikandar Khan, Nur Ali Beg i Farukh Shah — wszystko naczelnicy Kafilów, którzy tam pracują, — dodała „Kwiat Rozkoszy“.
— Ci jeszcze nie przybyli, — odparł bramin.
— Na tych będziesz musiała później zastawić sieci.
— Tfy! — żachnęła się z obrzydzeniem, strącając ze swej piersi głowę Mahbuba. — Ciężko pracuję za te pieniądze. Farukh Shah to niedźwiedź, Ali Beg rabuś, a stary Sikandar Khan... och! Idźcie już! Kładę się spać. Ta świnia nie ruszy się już do rana.
Gdy Mahbub obudził się, „Kwiat Rozkoszy“ zacząła robić mu wyrzuty i ganić go surowo za opilstwo. Azjaci nie zdradzają się nigdy, gdy udało im się wywieść w pole swego wroga. — Jednak Mahbub Ali przepłukawszy sobie gardło, ściągnąwszy pas i wyszedłszy od niej chwiejnym krokiem — omal że się nie zdradził.
— Co to za łotrowska sztuczka, — rzekł do siebie. — Ale czy każda dziewczyna w Peszawur nie potrafiłaby dokazać tego samego! Lecz zrobione było to zręcznie. Teraz Bóg wie, ilu ich jeszcze czeka na mej drodze, którym kazano obszukiwać mnie... może nawet przy pomocy noża. A jeśli tak, to trzeba, aby chłopak spieszył natychmiast do Umballi — i to koleją — gdyż sprawa zaczyna być trochę nagląca. Ja tymczasem zostanę sobie tutaj, będę chodzić do „Kwiatu Rozkoszy“ i upijać się, jak przystało na kupca z Afganistanu.
W pobliżu swej stajni zatrzymał się. Ludzie jego leżeli pogrążeni w głębokim śnie, jednak Kim i lama zniknęli bez śladu.
— Hej! — zawołał, trącając nogą jednego ze śpiących. — Gdzie się podzieli ci, którzy zostali tu na noc, — lama i chłopiec? Czy nie skradli czego przypadkiem?
— Nie, — mruknął zapytany. — Stary warjat wstał jeszcze za drugiem pianiem koguta, mówiąc, że pójdzie do Benares, a młody wyprowadził go.
— Klątwa Allaha niech spadnie na głowy niewiernych! — zawołał Mahbub wesoło, poczem wszedł do stajni, gładząc z zadowoleniem brodę.
Kim to obudził był lamę — Kim, który z okiem przytkniętem do szpary między belkami, zobaczył w nocy człowieka z Delhi, jak przeszukiwał skrzynie Mahbuba. Nie był to widocznie zwykły sobie złodziej, skoro szperał wśród listów, kartek i siodeł; ani też rabuś nocny, bo małym nożem rozpruwał z boku podeszwy u pantofli Mahbuba i nader zręcznie przecinał szwy w trokach u siodeł. Ujrzawszy go, Kim w pierwszej chwili miał ochotę krzyknąć głośno na alarm — wydając przeciągły okrzyk: cho-or-choor“ (złodziej, złodziej), który odrazu stawia na równe nogi calutki bazar, w czasie nocy. Ale przyjrzawszy się lepiej i położywszy rękę na torebce, doszedł do innych wniosków.
— Musi on pewnie szukać rodowodu tego zmyślonego konia, — szepnął do siebie, — tego, co mam właśnie zanieść do Umballi. Wobec tego lepiej będzie, jeżeli zaraz ruszymy w drogę. Tacy, co nożem przeszukują worki, mogą zabrać się do szukania nożem w brzuchach. Z pewnością musi być w tem jakaś kobieta.
— Haj, haj! — szepnął cicho do lamy — chodź! Czas już wybrać się w drogę do Benares.
Lama wstał nie ociągając się, poczem obaj przeszli przez seraj cicho, jak cienie.




ROZDZIAŁ II.

Weszli na podobny do fortu dworzec kolejowy, czerniejący w ciemnościach nocy. — Światła elektryczne połyskiwały na magazynach, w których ześrodkowywał się cały olbrzymi północny handel zbożem.
— To jest dzieło szatana — rzekł Lama, wzdrygając się na widok głuchej ciemności, szyn lśniących na podmurowaniach między platformami i labiryntu rusztowań, wznoszących się w górę. Stał w olbrzymiej hali z kamienia, przez którą zda się, przeleciał oddech śmierci, — nad ciałami podróżnych z trzeciej klasy, którzy kupiwszy bilety leżeli w poczekalniach, pogrążeni w głębokim śnie. Wszystkie godziny doby mają dla ludzi Wschodu jednakową wartość, stąd też nie krępują się niemi bynajmniej.
— Tutaj oto przyjadą ogniste wozy. Tam za oknem stoi człowiek, — tu Kim wskazał na kasę, — który ci da papier na przejazd do Umbalii.
— Ależ my jedziemy do Benares, — przerwał żywo Lama.
— Wszystko jedno. Benares będzie potem. Prędzej! Spiesz się, bo już nadjeżdża!
— Masz tu moją sakiewkę!
Lama nie oswojony z koleją tak, jak mu się to zdawało, drgnął na widok wpadającego z hukiem pociągu. Śpiący zerwali się, a dworzec napełnił się krzykiem, hałasem i nawoływaniami przekupniów, roznoszących wodę i słodycze, okrzykami policjantów-krajowców oraz piskliwemi głosami kobiet zbierających swe koszyki, rodziny i małżonków.
— To pociąg — tylko pociąg. Czekaj... nie bój się, przecie nie zajedzie tutaj. — Zdumiony niezwykłą naiwnością Lamy (który wręczył mu worek pełen rupji), Kim zażądał biletu do Umballi. Zaspany urzędnik mrucząc rzucił mu bilet do najbliższej miejscowości o parę mil tylko odległej.
— Nie! — zawołał Kim ze złością, obejrzawszy bilet. — To może być dobre dla chłopów okolicznych, ale ja mieszkam w Lahorze. No, nie jesteś zręczny, „babu“! Dajże mi teraz bilet do Umballi.
„Babu“ spojrzał nań z niechęcią i podał właściwy bilet.
— A teraz drugi jeszcze do Amritzar, — zawołał Kim, który nie miał zamiaru wydawania pieniędzy na coś tak zbytecznego, jak opłata za jazdę do Umballi.
— Należy się tyle a tyle. Reszta wynosi tyle a tyle. Już ja się znam na podróżowaniu... Żaden „yogi“ nie potrzebował tak „cheli“ jak ty, — zawołał wesoło do poważnego Lamy. — Bezemnie byliby cię wyrzucili z pociągu w Mian-Mir. Chodź tędy!
Zwrócił mu pieniądze, zatrzymując sobie po jednej „anna“ od każdej rupji należnej za bilet do Umballi, jako swój zysk, — na sposób praktykowany w Azji od niepamiętnych czasów.
Lama zawahał się u otwartych drzwi wagonu trzeciej klasy.
— Czy nie byłoby lepiej pójść piechotą? — zapytał trwożliwie Kima.
Otyły rzemieślnik z plemienia Likh wychylił z wagonu swą brodatą twarz.
— Czy on się boi? Nie bój-że się. Pamiętam, że i ja kiedyś czułem strach przed pociągiem. Wejdź-że! Przecież to rząd zaprowadził.
— Ja się nie boję, — odrzekł Lama; — czy jest tam miejsce dla dwóch?
— Tu nawet mysz się nie zmieści — zapiszczała żona zamożnego rolnika z kasty Jat, z bogatej prowincji Jullundur. — Nasze nocne pociągi nie są tak wygodnie urządzone, jak dzienne, w których mężczyźni i kobiety jadą w osobnych przedziałach.
— O, matko mego syna, możemy przecie zrobić im miejsce — odrzekł jej małżonek w błękitnym turbanie. — Weź dziecko na kolana. Czy nie widzisz, że to świętobliwy człowiek?
— A mój podołek z siedmdziesięciu siedmiu tobołkami! Może każesz mu jeszcze usiąść na moich kolanach, bezwstydniku? Wszyscyście wy tacy!
Rozejrzała się wkoło czy jej kto nie przyświadczy. Siedząca przy oknie dziewczyna lekkich obyczajów z Amritzar zachichotała za swoim woalem.
— Wejdźcie, wejdźcie — krzyczał otyły Hindus, lichwiarz, trzymający pod pachą swą zmiętoszoną książkę z rachunkami, owiniętą w kawałek materji.
Potem dodał, uśmiechając się słodko:
— Trzeba być uprzejmym dla ubogich.
— Naturalnie na siedem procent od sta na miesiąc, a w dodatku z zastawem nieurodzonego jeszcze cielęcia, — odparł młody żołnierz z plemienia Dogra, jadący na urlop na południe. Wszyscy zaczęli się śmiać.
— Czy ten pociąg jedzie do Benares? — zapytał Lama.
— Zapewne. Dokąd mielibyśmy jechać? Wejdź, bo inaczej zostaniemy tutaj, — zawołał Kim.
— Patrzcie! — wołała dziewczyna z Amritzar. — On jeszcze nie umie wsiadać do wagonu. O, patrzcie!
— No, to trzeba mu przecie pomóc, — rzekł rolnik, wyciągając szeroką bronzową dłoń i wciągając Lamę do wnętrza. — No, teraz już dobrze, ojcze, co?
— Ale, ale ja usiądę na podłodze. Byłoby to przeciw regule, gdybym usiadł na ławce, — rzekł Lama. — Jeszczeby mi nogi ścierpły.
— Już ja to zawsze powiadam — zaczął lichwiarz, wydymając pogardliwie wargi, — że niema ani jednego przepisu prawidłowego życia, którego by te koleje nie zmuszały nas łamać. Siedzimy naprzykład, razem, wszystkie kasty i ludzie, jeden przy drugim.
— Tak, razem z takiemi bezwstydnicami — ozwała się żona rolnika, mierząc niechętnem spojrzeniem dziewczynę z Amritzar, spoglądającą zalotnie na żołnierza.
— Mówiłem ci przecież, że możemy jechać wozem, — odparł jej małżonek; — byłoby się zaoszczędziło trochę pieniędzy.
— Tak, a w drodze wydałoby się dwa razy tyle na żywność. Mówiło się już o tem z dziesięć tysięcy razy.
— Tak, i dziesięcioma tysiącami języków, — odmruknął jej mąż.
— Niech nas Bóg uchowa, biedne kobiety, od tego, żebyśmy nie miały mówić. Oho! Ten jest widocznie jednym z tych, którym nie wolno ani patrzeć na kobiety, ani z niemi rozmawiać. — Gdyż Lama, pomny na regułę swego zakonu, nie zwracał na nią wcale uwagi. — Czy i jego uczeń taki sam?
— O nie, matko, — podjął szybko Kim. — Wcale nie, gdy kobieta jest ładna, a przedewszystkiem miłosierna dla głodnych.
— Żebracza odpowiedź, — rzekł Sikh, śmiejąc się. — Samaś go zaczepiła, siostro!
Kim wyciągnął ręce z prośbą.
— A dokąd jedziesz? — zapytała kobieta, podając mu połowę ciasta, które wyjęła z zatłuszczonego tobołka.
— Aż do Benares.
— Jako kuglarze? — podpowiedział żołnierz. — Nie moglibyście nam pokazać jakich sztuczek? Dlaczego nie odpowiada ten żółty człowiek?
— Dlatego, — odparł żywo Kim, — ponieważ jest świętobliwy i myśli o rzeczach, które są niedostępne dla ciebie.
— Bardzo być może. My z pułku Loodhiane — rzekł dobitnie żołnierz — nie zaprzątamy sobie głów wierzeniami. My bijemy się!
— Mój bratanek jest „naik’iem“ (kapralem) w tym pułku, — rzekł łagodnie rzemieślnik z plemienia Sikh. — Jest tam kilka kompanii Dogra.
Żołnierz spojrzał nań przeszywającym wzrokiem, bo Dogra należy do innej kasty jak Sikh, a lichwiarz zachichotał.
— Dla mnie są oni wszyscy jednacy, — wtrąciła dziewczyna z Amritzar.
— O, mocno temu wierzymy, — złośliwie zaśmiała się żona rolnika.
— Nie, tylko wszyscy, którzy służą z bronią w ręku, są sobie braćmi. Jest jedno braterstwo kasty, ale pozatem istnieje jeszcze, — spojrzała trwożliwie wokoło — związek „Pulton“, związek pułkowy, czy nie tak?
— Mój brat służy w pułku Jat — rzekł rolnik. — Dograsowie, to dzielni ludzie.
— Twoi Sikhowie są zapewne tego samego zdania, — rzekł żołnierz, patrząc z ukosa na spokojnie siedzącego starca w kącie wagonu. — Twoi Sikhowie myśleli tak, gdy nasze dwie kompanje przyszły im z pomocą w Pirzai Kotal przeciwko ośmiu afrydyjskim pułkom, nie dalej jak trzy miesiące temu.
Potem opowiedział przebieg nadgranicznej utarczki, w której kompanje Dogrów z pułku Loodhiana dzielnie się spisały.
Dziewczyna z Amritzar uśmiechnęła się, wiedziała bowiem, że celem opowiadania żołnierza była chęć przypodobania się jej.
— Ach! — rzekła w końcu żona rolnika. — Lecz wioski ich zostały spalone, a małe ich dzieci zostały bez dachu?
— Była to zapłata za naszych poległych. Zapłacili porządnie za naukę, jaką im daliśmy. Tak. Czy to już Amritzar?
— Tak, tu będą znaczyć nasze bilety, — rzekł lichwiarz, szukając w swym trzosie.
Na dworze świtało już, gdy służba kolejowa zaczęła obchodzić wagony. Oglądanie biletów jest uciążliwą pracą na Wschodzie, gdzie lud ukrywa je w najosobliwszych schowkach.
Kim pokazał swój bilet i został zawezwany do wyjścia z wagonu.
— Ależ ja jadę do Umballi, — zaprotestował. — Jadę z tym świątobliwym człowiekiem.
— To mnie nic nie obchodzi. Możesz sobie jechać i do piekła. Bilet masz tylko do Amritzar. Wynoś się!
Kim zalał się łzami, wołając, że Lama był dla niego ojcem i matką, że on sam jest podporą starości Lamy i że Lama zginąłby bez jego opieki. Wszyscy zaczęli prosić konduktora, aby się nad nim zlitował, — lichwiarz był z nich najwymowniejszy — lecz konduktor wyprowadził Kima na platformę. Lama mrugał oczyma, nie rozumiejąc o co chodzi, Kim zaś zaczął płakać pod drzwiami wagonu.
— Jestem bardzo biedny. Ojciec mi umarł, matka mi umarła. O, ludzie miłosierni, jeśli ja tu zostanę, któż się będzie opiekować tym staruszkiem?
— Co to znaczy, — zapytał Lama. — On musi iść do Benares. Musi iść ze mną. Jest moim „chelą“. Jeżeli trzeba zapłacić...
— Pst... cicho, — szepnął mu Kim — czyż jesteśmy radżami, aby wydawać pieniądze, kiedy świat jest miłosierny?
Dziewczyna z Amritzar wysiadła niosąc swe tobołki i na nią to Kim zwrócił swe czujne oko. Wiedział, że damy tego rodzaju bywają szczodre.
— Bilet, malutki bilecik do Umballi, o „Poskramiaczko Serc!“
Dziewczyna roześmiała się.
— Czyż niema w twem sercu litości?
— Czy ten świątobliwy przybywa z Północy?
— Hen, hen, z dalekich gór na północy — wykrzyknął Kim.
— Tam, na Północy, śnieg leży między sosnami i na górach. Moja matka pochodziła z Kulu. Masz, kup sobie bilet. Poproś go o błogosławieństwo dla mnie.
— Dziesięć tysięcy błogosławieństw! — wołał za nią uradowany Kim. — O, Najświątobliwszy, oto kobieta obdarzyła nas w swem miłosierdziu, tak, że mogę jechać z tobą; złote serce ma ta kobieta. Lecę po bilet!
Dziewczyna spojrzała na Lamę, który machinalnie wyszedł za Kimem na platformę. Opuścił głowę, aby nie patrzeć na nią i wyszeptał coś po tybetańsku, gdy przechodziła obok niego razem z tłumem.
— Lekko przyszło, lekko poszło, — rzekła zgryźliwie żona rolnika.
— Zdobyła sobie zasługę, — odparł Lama. — To musiała być niechybnie zakonnica.
— W samem Amritzar jest dziesięć tysięcy takich zakonnic. Wróć-no starcze, albo pociąg odjedzie bez ciebie, — zawołał lichwiarz.
— Nietylko, że wystarczyło na bilet, ale nawet na trochę jedzenia, — krzyczał Kim, zajmując swoje miejsce. — A teraz jedz, Świątobliwy. Patrz! Już dnieje.
Złote, czerwone, szafranowe i różowe mgły poranne rozpościerały się nad płaskiemi, zielonemi równinami. Cała dolina Pendżabu roztoczyła swe bogactwa w blasku wschodzącego słońca. Lama cofał nieco głowę, gdy słupy telegraficzne zaczęły migać przed oknami przemykającego pociągu.
— Wielką jest szybkość pociągu, — rzekł pouczająco lichwiarz. — Ani w dwa dni nie zrobiłbyś tej drogi, jaką ujechaliśmy już od Lahory. Wieczorem będziemy w Umballi.
— Ale do Benaresu jeszcze daleko, — rzekł Lama znużonym głosem, mrucząc coś nad ciastkami, które mu przyniósł Kim. Wszyscy pootwierali swe tobołki, spożywając śniadanie. Potem lichwiarz, rolnik i żołnierz zapalili fajki, napełniając wagon duszącym, ostrym dymem, plując, kaszląc i zabawiając się rozmową.
Robotnik i żona rolnika żuli liście betelu, Lama zażywał tabakę i odmawiał różaniec. Kim zaś, skrzyżowawszy nogi, rozkoszował się swoim pełnym żołądkiem.
— Jakie rzeki są koło Benaresu? — zapytał nagle Lama, zwracając się do wszystkich.
— Jest tam Ganges, — odparł lichwiarz, gdy ucichł przytłumiony śmiech.
— A jakie jeszcze?
— A jakież mogą być prócz Gangesu?
— Nie, ja myślałem o pewnej rzece, która ma własności lecznicze.
— To właśnie jest Ganges. Kto się w niej kąpie, zostaje oczyszczony, a dusza jego idzie do bogów. Odbyłem trzykrotną pielgrzymkę do Gangesu, — zakończył, spoglądając z dumą wokoło.
— Na wiele się to zdało, — wtrącił sucho „sepoj“ (żołnierz), a podróżni zaczęli się śmiać, szyderczo spoglądając na lichwiarza.
— Oczyszczony... i wraca potem do bogów, — powtórzył zamyślony Lama. — Aby wrócić znów do życia pod inną postacią, ciągle przykuty do Błędnego koła Wszechrzeczy. — Pokręcił niechętnie głową. — Ale być może, że w tem jest jakaś pomyłka. Któż stworzył Ganges na początku?
— Bogowie. Jakiegoż ty jesteś wyznania? — zapytał go zdziwiony lichwiarz.
— Wyznaję Prawo — Najdoskonalsze Prawo. Więc bogowie, powiadasz, stworzyli Ganges. Jacy to byli bogowie? — Wszyscy patrzyli nań z podziwem. Było to poprostu nie do uwierzenia, żeby ktoś mógł do tego stopnia nie wiedzieć nic o Gangesie.
— Któż jest twoim bogiem? — zapytał wkońcu lichwiarz.
— Słuchaj! — rzekł Lama, przekładając różaniec do ręki. — Słuchaj, gdyż będę teraz mówić o Nim! Słuchaj, o narodzie hinduski!
Zaczął opowiadać w narzeczu urdyjskiem o Buddzie, lecz porwany własnemi myślami przeszedł w narzecze tybetańskie i przewlekłe teksty z chińskich ksiąg o życiu Buddy. Pobożny, wyrozumiały lud słuchał go z uszanowaniem. Całe Indje pełne są świątobliwych ludzi, wykładających słowo Boże w obcych językach, wstrząsanych i trawionych ogniem gorliwości religijnej, marzycieli, gadułów, wizjonerów. Działo się tak od początku i trwać będzie do końca.
— Um! — rzekł żołnierz z pułku loodhiańskich Sikhów.
— Był tam koło nas, w Pirzai Kotal pułk mahometański, który miał swego kapłana. — Był on, o ile pamiętam, „naikiem“, który, gdy go duch nawiedził, prorokował. Ale opatrzność czuwa nad warjatami. Jego oficerowie okazywali mu szczególne względy.
Lama, przypomniawszy sobie, że się znajduje w obcym kraju, wrócił znów do narzecza urdyjskiego.
— Słuchajcie historji o Strzale, którą nasz Pan wystrzelił z łuku, — rzekł do otoczenia.
Opowiadanie to było dla nich bardziej dostępne, słuchali go więc z wielkim zajęciem.
— I teraz, o narodzie hinduski, idę szukać tej Rzeki. Czyż mógłby mi kto z was wskazać do niej drogę?..
— To Ganges — tylko Ganges — który oczyszcza z grzechu, — poszedł szept odpowiedzi przez cały wagon.
— Przecież nasi bogowie są łaskawi, — rzekła żona rolnika, spoglądając przez okno.
— Patrzcie, jak pobłogosławili nam zbiory.
— Znaleźć jakąś rzekę w Pendżabie nie jest rzeczą łatwą, — odparł jej mąż. — Dla mnie naprzykład, wystarcza mały strumyk, który mi nawadnia pola i dziękuję za to Bhumji, domowemu bóstwu. — I począł naciągać ubranie na swe bronzowe, muskularne ramię.
— Czy sądzisz, że Pan nasz zaszedł aż tak daleko na Północ? — zapytał Lama, zwracając się do Kima.
— Być może, — odparł skromnie Kim, wypluwając czerwony sok przeżutego ziela.
— Ostatnim z wielkich, — rzekł z powagą Sikh — był Sikander Julkarn (Aleksander Wielki). Pobudował on drogi w prowincji Jullundur i założył zbiornik wody w pobliżu Umballi. Budowle te ostały się do dziś dnia. Nie słyszałem jeszcze nigdy o twoim Bogu.
— Niech ci włosy wyrosną, a mów po pendżabsku, — rzekł do Kima młody żołnierz, żartobliwie cytując północne przysłowie. — Oto co mówi Sikh. — Lecz nie powiedział tego zbyt głośno.
Lama westchnął i zapadł w głęboką, ciężką zadumę. Gdy rozmowa w wagonie ścichła, słychać było przytłumione mruczenie. „Om mane pudme hum! Om mane pudme hum!“ i klekotanie paciorków drewnianego różańca.
— Niedobrze mi! — rzekł Lama wkońcu. — Szybkość pociągu i stukot kół nuży mnie. A zresztą, mój „chelo“, mogliśmy już ominąć tę Rzekę.
— Uspokój się, uspokój, — odpowiedział Kim. — Czyliż nie miała ona być w pobliżu Benaresu? Daleko nam jeszcze do niej.
— Jednakowoż, jeżeli Pan nasz przybył aż tu na Północ, to mógł nią być którykolwiek z tych małych strumieni, przez któreśmy przejeżdżali.
— Nie wiem tego.
— Lecz ty zostałeś mi zesłany na przewodnika, czyż nie tak? W nagrodę za zasługi, jakie sobie zdobyłem w klasztorze w Such-Zen. Czyż nie przyszedłeś do mnie w dwu postaciach i w dwu strojach?
— Cicho. Nie powinieneś tutaj mówić o tych rzeczach — szepnął Kim. — Przyszedłem do ciebie tylko w jednej postaci. Przypomnij-że sobie: hinduski chłopiec, chłopiec przy wielkiej zielonej armacie.
— Ale, czy nie było tam również Anglika z siwą brodą, świątobliwego pomiędzy obrazami, który mnie zachęcał do szukania mej rzeki?
— On... to znaczy... my przyszliśmy do Ajaib Gher w Lahorze, aby się tam pomodlić przed bogami, — objaśnił Kim słuchającej ich z zaciekawieniem kompanji, — i Sahib z Domu Cudów rozmawiał z nim, naprawdę jak z bratem. To jest prawdziwie świętobliwy człowiek i przybył hen, z daleka, z poza gór. Siedź-że przecie. Niedługo będziemy już w Umballi.
— Ale rzeka, rzeka mego zbawienia?
— A potem, gdy będziesz chciał, pójdziemy piechotą szukać tej rzeki. Tak, że nie przeoczymy niczego, nawet najmniejszego strumyka w polu.
— Ale ty również szukasz czegoś?
Lama, uradowany, że pamięć tak dobrze mu dopisała, usiadł wyprostowany.
— Tak, — odrzekł Kim wesoło, żując liście i ciesząc się widokiem ludzi z wielkiego, przyjaźnie do nich odnoszącego się świata.
— Miał to być byk — Czerwony Byk, który ma tobie przyjść z pomocą — i zanieść cię dokąd?.. Nie pamiętam już tego. Czerwony Byk na zielonem polu, czy nie tak?
— Nie. Nie ma mnie nigdzie zanieść, — odparł Kim. — Opowiedziałem ci tylko zmyśloną bajkę.
— Cóż to znowu? — zawołała żona rolnika, pochylając się naprzód, aż bransolety zadzwoniły jej na ręku. — Plotą obaj jak we śnie, czy co? Czerwony Byk na zielonem polu, który ma cię zanieść do nieba... czy gdzie tam?... Czy to jakie widzenie, czy też może który z nich umie przepowiadać? Koło miasta Jullundur mamy w naszej wsi Czerwonego Byka, który pasie się na naszych najbardziej zielonych polach.
— Daj babie plotkę, a ptakowi listek i nitkę, a oboje zrobią z tego na poczekaniu cudowną historję, — wtrącił Sikh. — Przecież wszyscy świątobliwi ludzie mają sny i widzenia, a ich uczniowie przez obcowanie uczą się od nich tego samego.
— Więc Czerwony Byk na zielonem polu, czy tak? — powtórzył Lama. — Może w poprzedniem życiu zdobyłeś sobie zasługę i teraz Byk ma przyjść i wynagrodzić cię za to.
— Ależ nie, wcale nie; to była tylko bajka, którą mi opowiadano, tak sobie, z żartów. Będę więc szukał mojego Byka w Umballi, ty zaś twojej Rzeki.
— A może też ów Byk ma być zesłany obu nam za przewodnika? — zapytał Lama z dziecięcą ufnością. Potem, zwracając się do otaczających, rzekł, wskazując na Kima. — Ten oto został mi wczoraj dopiero zesłany i zdaje mi się, że chłopiec ten nie jest z tego świata.
— Widziałem już dość różnych jałmużników i ludzi świątobliwych, ale nigdy jeszcze takiego yogi, ani takiego ucznia, jak ci, — wtrąciła kobieta.
Mąż jej wskazał palcem na czoło i uśmiechnął się. Po chwili jednak, gdy Lama zabrał się do jedzenia, oddali mu, co mieli przy sobie najlepszego. W końcu wszyscy zmęczeni, senni i zakurzeni przybyli do Umballi.
— Zatrzymujemy się tutaj z powodu procesu, — odezwała się do Kima żona rolnika. — Mieszkamy u bratanka mojego męża. Znajdzie się tam w podwórzu pokój dla twojego yogi i dla ciebie. Czy on... nie zechciałby udzielić nam swego błogosławieństwa?..
— O, Świątobliwy! kobieta o złotem sercu daje nam nocleg. Dobry jest ten kraj, kraj na południu. Pomyśl tylko, ile dobrego wyświadczono nam dziś od świtu!
Lama pochylił głowę, udzielając błogosławieństwa.
— Wprowadzać do domu mego kuzyna włóczęgów z ulicy... — zaczął jej mąż, wyjmując swój duży kij bambusowy.
— Twój kuzyn winien jest krewnemu mego ojca jeszcze coś z kosztów wesela swojej córki, — odparła rezolutnie kobieta. — Każ mu policzyć żywienie ich obu na rachunek tego długu. Yogi będzie chodził i tak za jałmużną, nie bój się.
— Tak, ja sam zbieram dla niego jałmużnę — wtrącił Kim trochę niespokojny, chcąc zapewnić Lamie spokojną noc pod dachem, aby móc tymczasem odszukać Mahbubowego Anglika i pozbyć się rodowodu białego ogiera.
— A teraz, — rzekł do Lamy, gdy obaj znaleźli się na dziedzińcu zamożnego domu hinduskiego, położonym na tyłach domostwa — teraz odejdę na chwilę, aby... aby kupić coś do jedzenia w bazarze. Nie odchodź stąd nigdzie, dopóki nie wrócę.
— Ale wrócisz? Wrócisz napewno? — zawołał starzec, chwytając go za rękę. — Wrócisz pod tą samą postacią? Czy nie zapóźno już dziś, by wyjść i poszukać Rzeki?
— Zapóźno już i za ciemno. Uspokój się. Pomyśl tylko, jak daleko już jesteśmy, — o sto kos od Lahory.
— Tak, a jeszcze dalej od mojego klasztoru. Niestety! Wielki i straszny jest ten świat.
Kim wymknął się. Nigdy chyba przedtem tak niepozorna figurka nie niosła losów własnych, oraz tysięcy innych ludzi. Wskazówki i informacje Mahbuba niezbyt dokładnie określały mu położenie domu, w którym Anglik mieszkał, spotkał jednak na drodze swej grooma, który z klubu odprowadzał do domu wózek na psy, i ten wskazał mu miejsce. Pozostawało więc tylko sprawdzić tożsamość adresata. Kim, przeskoczywszy przez ogrodzenie, ukrył się w klombie wysokich traw, tuż przy werandzie. Dom jaśniał od świateł, a służba krzątała się przy stołach zastawionych szkłem, srebrem i kwiatami. Po chwili wyszedł Anglik, ubrany na czarno i biało, nucąc pod nosem jakąś melodję. Ponieważ było za ciemno, aby dostrzec było można jego fizjognomję, przeto Kim, na sposób żebraków, chwycił się starego, wypróbowanego środka.
— „Opiekunie ubogich!“...
Mężczyzna zatrzymał się i zwrócił w stronę, skąd go doleciał głos.
— ...Mahbub Ali powiedział...
— Ha! Co mówił Mahbub Ali? — Nie starał się nawet dojrzeć mówiącego i to utwierdziło Kima w przypuszczeniu, że był to właśnie ten, który wiedział o co chodzi.
— ...Że rodowód białego ogiera został zupełnie dokładnie stwierdzony!
— Jaki masz na to dowód?
Anglik przechylił się przez poręcz w stronę, skąd go głos dochodził.
— Mahbub Ali dał mi dowód.
Poczem Kim rzucił w górę kawałek zwiniętego papieru, który padł obok mężczyzny, ten zaś nastąpił nań nogą natychmiast, bowiem w tejże chwili z poza rogu domu ukazał się ogrodnik. Dopiero gdy ten oddalił się, mężczyzna podniósł zwitek, poczem na podłogę opuścił rupję, której brzęk doleciał uszu Kima, następnie, nie oglądnąwszy się odszedł w głąb domu. Kim szybko podniósł monetę, lecz zbyt dobrym był Irlandczykiem, by srebro uważać za ostatni cel swojej gry. Najbardziej zaciekawił go widomy skutek przyniesionej przez niego wiadomości. Zamiast więc wypełznąć z powrotem z ogrodu, przyczołgał się jeszcze bliżej pod dom.
Ujrzał — ponieważ indyjskie bungalow“ otwarte są na przestrzał — jak Anglik wszedł do małego pokoju w rogu werandy, podobnego do jakiegoś biura nawalonego masą papierów, gdzie stały różne szafki na listy, poczem usiadł i nachylił się nad sprawozdaniem Ali Mahbuba.
Twarz jego oświetlona naftową lampą mieniła się i chmurzyła. Kim, przyzwyczajony do obserwowania wyrazów twarzy, zapamiętał to sobie dobrze.
— Will, drogi Will! — zawołał nagle jakiś głos kobiecy. — Chodź-że do salonu. Za chwilę będą tutaj.
Mężczyzna nie odrywał oczu do pisma.
— Will! — zawołał ten sam głos w parę chwil później. — On już przyjechał. Słyszę, jak za nim jedzie eskorta.
Mężczyzna wybiegł z gołą głową, gdy wielka kareta, konwojowana przez czterech żołnierzy — krajowców, zatrzymała się przed werandą, a wysoki czarnowłosy mężczyzna, smukły jak strzała, wyskoczył z niej, poprzedzony przez młodego, śmiejącego się oficera.
Przytulony brzuchem do ziemi leżał Kim, dotykając prawie wysokich kół karety. Jego Anglik i przybyły zamienili ze sobą parę słów. — Zapewne panie, — rzekł szybko młody oficer. — Należy wszystko odłożyć gdy chodzi o konia.
— Nie zajmie nam to więcej nad dwadzieścia minut czasu, — odparł ów, który obchodził Kima. — Możesz robić honory domu, zabaw ich i przyjmij.
— Każ zaczekać jednemu z żołnierzy, — rzekł wysoki mężczyzna, poczem obaj weszli do gabinetu w chwili, gdy odjeżdżała kareta.
Kim widział ich głowy pochylone nad raportem Mahbuba i słyszał ich głosy — jeden przytłumiony i niepewny, drugi ostry i stanowczy.
— Tu nie chodzi o tygodnie. To jest kwestja dni, godzin prawie — mówił starszy. — Spodziewałem się tego oddawna, lecz to — rzekł, wskazując papier Mahbuba, — potwierdza moje przypuszczenia. Grogan jest dziś tu na przyjęciu?
— Tak panie, i Macklin też.
— Bardzo dobrze. Sam się z nim rozmówię. Sprawa będzie naturalnie przedstawiona na Radzie, lecz rzecz jest tego rodzaju, że usprawiedliwia natychmiastowe rozpoczęcie akcji. Trzeba ostrzec brygady w Pindi i w Peszawur. Popsuje to wszystkie letnie urlopy, ale na to niema rady. Dzieje się to wskutek tego, żeśmy ich nie rozbili odrazu. Ośm tysięcy ludzi wystarczy.
— A cóż z artylerją?
— Muszę się porozumieć z Macklin’em.
— To znaczy, wojna?
— Nie... Będzie to kara. Gdy ktoś jest skrępowany czynnościami swego poprzednika...
— Lecz C. 25 mógł skłamać.
— On przesłał tylko informacje innych. Oni to zdradzili się ze swymi planami właściwie, już sześć miesięcy temu. Ale Devenish utrzymywał, że są pewne widoki na pokój. Oczywiście, skorzystali z tego, aby się przygotować. Wyślij natychmiast te telegramy, — nowe instrukcje, nie te dawne, — moje i Whartona. Sądzę, że nie potrzebujemy kazać paniom czekać na nas dłużej. Resztę możemy ułożyć, gdy wyjdziemy na cygara. Spodziewałem się, że się tak stanie. To będzie tylko kara... nie wojna.
Gdy żołnierz odjechał, Kim, okrążywszy dom, zaszedł do tylnych ubikacji, gdzie, idąc za swemi nawyknieniami, spodziewał się zaspokoić swój żołądek i ciekawość.
W kuchni uwijało się pełno rozgorączkowanych kuchcików, z których jeden go kopnął.
— Aj, — krzyknął Kim, udając, że płacze. — Przyszedłem tylko, aby myć naczynia, gdybyście mi zato dali się najeść.
— Cała Umballa przychodzi tutaj po to. Wynoś się. Zaraz będą podawać zupę. Czy zdaje ci się, że nam, służbie Creightona Sahiba, potrzeba do pomocy obcych kuchcików przy wydawaniu wielkiego obiadu?
— Więc to będzie duży obiad, — rzekł Kim, spoglądając na talerze.
— Nic dziwnego. Mamy zaszczyt przyjmować takiego gościa jak Jang-i-Lat Sahib (głównodowodzący).
— Ho! ho! — zawołał Kim, starając się w sposób jak najbardziej spokojny okazać swoje zdziwienie. Zaspokoiwszy więc swoją ciekawość, odszedł w chwili, gdy się kuchcik odwrócił.
— I cała ta awantura, — rzekł do siebie, rozmyślając nad tem, — ma być tylko skutkiem końskiego rodowodu! Mahbub Ali powinienby się odemnie nauczyć trochę kłamać, ile razy przedtem zanosiłem jakąś wiadomość, to zawsze chodziło o jakąś kobietę. Teraz są w tem mężczyźni. Tem lepiej. Ten wysoki mówił, że mają zebrać wielkie wojsko, by gdzieś... kogoś... ukarać. Do Pindi i Peszawur mają być wysłane jakieś wiadomości. Będą tam też armaty. Szkoda, żem trochę bliżej nie podpełznął. To są wielkie nowiny.
Powróciwszy do domu zastał bratanka rolnika, omawiającego szczegółowo z rolnikiem, żoną jego i kilku przyjaciółmi, proces familijny ze wszystkiemi jego następstwami, gdy Lama już drzemał. Po wieczerzy podał mu ktoś fajkę i Kim uczuł się prawie mężczyzną, gdy, leżąc prawie z wyciągniętemi nogami w świetle księżyca, gryzł gładkie orzechy kokosowe i robił od czasu do czasu jakąś uwagę. Jego gospodarze byli bardzo uprzejmi, gdyż żona rolnika opowiedziała im o jego widzeniu „Czerwonego Byka“ i o prawdopodobnem pochodzeniu z innego świata. Prócz tego Lama wzbudził wielkie i pełne uszanowania zaciekawienie. Kapłan, który należał do rodziny, stary pobłażliwy Bramin, zjawił się później i naturalnie rozpoczął teologiczną dysputę dla zachowania powagi w oczach krewnych. W sprawach dotyczących ich własnej wiary byli naturalnie po stronie swego kapłana, lecz Lama był dla nich gościem i nowością. Jego uprzejma dobrotliwość, dziwne cytaty chińskie, które brzmiały jak zaklęcia, bawiły ich niezmiernie; i w tej sympatycznej, pełnej prostoty atmosferze, Lama rozwinął się jak lotos Buddy, opowiadając o swem poprzedniem życiu wśród wielkich gór w Such-Zen, zanim, jak mówił, „wyruszył, aby zdobyć Światło Prawdy“. Potem okazało się, że ongiś był on mistrzem w stawianiu horoskopów i wróżeniu przyszłości; kapłan prosił go, aby mu objaśnił sposoby, za pomocą których to robił. Lama wymieniał mu więc nazwy planet, których tamten nie mógł zrozumieć i wskazywał na gwiazdy, szybujące na ciemnem tle niebios. Dzieci gospodarzy bawiły się jego różańcem, a on, zagadawszy się, zapomniał zupełnie o przepisach, które zabraniały mu spoglądać na kobiety, i opowiadał o wiecznych śniegach, o obsuwających się górach, zawalonych wąwozach, o odległych kopalniach, w których ludzie znajdują szafiry i turkusy i o tej całej górskiej drodze, która prowadzi wkońcu do samego wielkiego państwa chińskiego.
— Cóż myślisz o nim? — zapytał rolnik domowego kapłana.
— Święty człowiek — zaprawdę święty. Bogowie jego nie są wprawdzie bogami, ale on sam idzie po drodze Prawdy, — brzmiała odpowiedź. — A jego sposoby wróżenia przyszłości, jakkolwiek dla ciebie są niedostępne, — są pełne mądrości i prawdy.
— Powiedz mi, — rzekł niedbale Kim, — gdzie znajdę mego „Czerwonego Byka na zielonem polu“, jak mi to przyrzeczono?
— Czy znasz godzinę twoich narodzin? — zapytał go kapłan z nadętą miną.
— Pomiędzy pierwszem a drugiem pianiem koguta, pierwszej nocy majowej.
— Którego roku?
— Tego nie wiem; ale w godzinie, w której po raz pierwszy zapłakałem, dało się czuć wielkie trzęsienie ziemi w Srinagur, w Kaszmirze.
Kim dowiedział się o tem od kobiety, która się nim opiekowała, ta zaś słyszała to od Kimballa O’Hary. Dzień, w którym wypadło w Indjach trzęsienie ziemi, był na długo potem datą, od której później wszystko liczono w Pendżabie.
— Aj! — krzyknęła wzruszonym głosem kobieta.
Fakt ten zdawał się jeszcze bardziej potwierdzać niesamowite pochodzenie Kima. — Czyż nie wówczas urodziła się córka...
— ...Której matka urodziła swemu mężowi czterech synów w przeciągu czterech lat, a wszystko, ładne chłopaki, — zawołała żona rolnika, siedząca poza brzegiem światła, w cieniu.
— Nikt wtajemniczony w naukę — rzekł Kapłan, — nie zapomni, jak wyglądały domy gwiazd onej pamiętnej nocy. — To mówiąc, począł kreślić znaki na piasku. — Można powiedzieć, że dobre masz miejsce w domu Byka. Jak brzmi twoja przepowiednia?
— Jednego dnia, — zaczął Kim uradowany zajęciem, jakie obudził, — mam zostać wielkim człowiekiem przy pomocy Czerwonego Byka na zielonem polu, lecz przedtem mają przyjść dwaj ludzie, którzy to wszystko przygotują.
— Tak jest. W ten sposób zaczyna się zawsze każda wizja. Naprzód są głębokie ciemności, które zaczynają się powoli rozjaśniać. Potem zjawia się ktoś z miotłą, który przygotowuje miejsce dla zjawiska. Potem dopiero zaczyna się samo zjawisko. Powiedziałeś więc, że mają być dwaj ludzie; czy tak? Otóż słońce opuszczając dom Byka, wstępuje w dom Bliźniąt. Stąd pochodzą dwaj ludzie przepowiedni. Zaraz się o tem przekonamy. Podaj mi gałąź, chłopcze!
Kapłan zmarszczył brwi, zaczął coś rysować na piasku, poczem zacierał rysunek i kreślił na nowo jakieś tajemnicze znaki, ku zdumieniu wszystkich, wyjąwszy Lamę, który wiedziony poczuciem delikatności, nie wtrącał się do tego. Po jakimś czasie Kapłan, mrucząc coś, odrzucił gałązkę na bok.
— Hm. Oto, co mówią gwiazdy: „W przeciągu trzech dni przyjdą dwaj ludzie, którzy przygotują wszystko. Po nich zjawi się Byk, ale znak jaki jest nad nim, jest znakiem wojny i zbrojnych ludzi“.
— Rzeczywiście, w pociągu był jeden Sikh z pułku Loodhiana, gdyśmy jechali koleją z Lahory, — wyrwała się naiwnie żona rolnika.
— St! Dużo zbrojnych ludzi, całe setki. Cóż ty wspólnego możesz mieć z wojną? — zapytał Kima Kapłan. — Znak twój jest krwawym i gniewnym znakiem wojny, która zacznie się niebawem.
— Zgoła nic wspólnego, — odparł Lama z całą powagą za Kima. — Szukamy obaj tylko spokoju i naszej Rzeki.
Kim uśmiechnął się, przypomniawszy sobie rozmowę w gabinecie Sahiba, którą podsłuchał w nocy. Stanowczo był on faworytem gwiazd...
Kapłan zatarł nogą znaki pokreślone na piasku.
— Nic więcej już nie widzę. W przeciągu trzech dni przyjdzie do ciebie Byk, chłopcze.
— A moja Rzeka, moja Rzeka... — zawołał Lama. — Spodziewałem się, że jego Byk zaprowadzi nas obu do Rzeki...
— Niestety, mój bracie, — odparł Kapłan. — Takie rzeczy, jak twoja rzeka, nie są dostępne dla wszystkich.
Nazajutrz rano, jakkolwiek starano się ich zatrzymać, Lama nalegał, aby wyruszyć w dalszą drogę. Obładowano więc Kima dużym tobołkiem, pełnym żywności i dodano mu około trzy annas w miedziakach na wydatki podróżne, poczem, obsypani błogosławieństwami, wyruszyli obaj o świcie, kierując się ku południowi.
— Jaka szkoda, — rzekł Lama, — tacy ludzie i podobni im nie mogą być uwolnieni od Błędnego Koła Wszechrzeczy.
— Ej, lepiej, że nie. Gdyż wtedy zostaliby na ziemi tylko sami źli, a któżby nas wtedy pożywił i dał nam schronienie? — zaprzeczył Kim, idąc wesoło z swoim ciężarem na plecach.
— Tam oto widzę mały strumień. Podejdźmy bliżej, żeby mu się przypatrzeć, — zawołał nagle Lama, poczem zboczyli z białego gościńca i, idąc naprzełaj przez pola, dostali się między prawdziwe gniazdo psów parjaskich.




ROZDZIAŁ III.

Z tyłu, za nimi, szedł rozgniewany chłop, wywijając bambusowym kijem. Był to ogrodnik z kasty Arain, trudnił się hodowlą jarzyn i kwiatów, które sprzedawał na targach w Umballi. Kim zrozumiał to w mgnieniu oka.
— Taki człowiek, — rzekł Lama, nie zwracając uwagi na psy, które ich opadły, — jest niegrzeczny dla podróżnych, nieumiarkowany w języku i nielitościwy. Niechaj ci jego zachowanie posłuży za naukę, mój uczniu.
— Hej! bezwstydni żebracy! — krzyczał na nich chłop. — Wynosić się stąd! Precz!
— Idziemy już, — odparł Lama z godnością. — Opuszczamy te niegościnne miejsca.
— Ach! — syknął ze złością Kim. — Gdy twoje najbliższe żniwa będą złe... to możesz tylko przeklinać swój własny język.
Uwaga ta strapiła i zaniepokoiła chłopa.
— Ale bo... w tej okolicy, roi się od żebraków, — zaczął łagodniej, nawpół usprawiedliwiając swój pierwszy wykrzyknik.
— A z czegoż-to sądziliście, że chcemy u was żebrać, o Mali?! — zapytał złośliwie Kim, przezwawszy go nazwą, której ogrodnicy niezbyt lubią. — Idąc tędy chcieliśmy tylko popatrzeć na rzeczkę za onem polem.
— Na rzekę? Doprawdy! — parsknął ze śmiechu ogrodnik. — Skądże to pochodzicie, że nie poznaliście, że to zwyczajny sobie kanał? Płynie to przecie prosto jak strzała, a za jego wodę płacę tyle, jakgdyby woda z niego była z samego srebra. Wypływa z rzeki, która płynie tam, powyżej. A może potrzebujecie wody i mleka, to wam dam.
— Nie, pójdziemy do rzeki, — rzekł Lama, ruszając z miejsca.
— Pożywcież się trochę, — wybełkotał zaniepokojony chłop, — dam wam mleka i trochę strawy... — mówił, przyglądając się niezwykle wysokiej postaci Lamy.
— Nie chciałbym, — ciągnął chłop dalej — ściągnąć mimowoli jakiego nieszczęścia na siebie, albo na moje zbiory... Krzyknąłem na was, bo tutaj roi się od żebraków, a czasy są bardzo ciężkie...
— Widzisz chłopcze, — zwrócił się Lama do Kima — oto masz doświadczenie. Czerwona mgła gniewu zaślepiła go, więc obszedł się z nami szorstko. Ale skoro tylko ustąpiła, stał się uprzejmy i łagodnego serca. Błogosławione niech będą jego pola. Pamiętaj-że gospodarzu, nie sądź ludzi zbyt pospiesznie.
— Znałem takich yogi, którzy byliby was przeklęli od proga waszego domu aż po sam komin, — rzekł Kim do zawstydzonego ogrodnika. — Czyż to nie jest prawdziwie mądry i święty człowiek? Ja zaś jestem jego uczniem! — dokończył przechwałką, zadzierając wyniośle nosa i idąc z godnością po wąskiej miedzy.
— Nie wiedzą oni, co to duma, — rzekł Lama po chwili — ci, którzy idą po drodze Zbawienia.
— Mówiłeś przecie, że ten, to z niskiej kasty, a w dodatku gbur.
— Nie powiedziałem, że jest z niskiej kasty, bo jakże może istnieć coś, czego wogóle niema. Zresztą, potem żałował swojej nieuprzejmości, więc wybaczyłem mu. Pozatem, on też wpleciony jest, jak my, w Błędne Koło Wszechrzeczy... tylko, że nie idzie po drodze Zbawienia.
Zatrzymał się przy małym strumieniu płynącym przez pola i wpatrzył się w jego powierzchnię, zmarszczoną drobną falą.
— Poczem-że poznasz twoją Rzekę? — zapytał Kim, usiadłszy w cieniu wysokich trzcin cukrowych.
— Gdy będę w pobliżu niej, spłynie na mnie zapewne łaska oświecenia. Teraz czuję, że to nie to miejsce. O! gdybyś mi mogła powiedzieć, gdzie płynie moja Rzeka, — ty najdrobniejsza z bieżących wód!.. Bądź jednak błogosławiona za to, że użyźniasz te pola!
— Miej-no się na baczności! — nagle zawołał Kim, zerwawszy się na nogi i odepchnąwszy Lamę w tył. Z purpurowych, szumiących łodyg trzciny ześlizgnęła się w tej chwili żółtobronzowa smuga, przypełzła do strumienia i, wyciągnąwszy nad wodą szyję, piła przez chwilę, poczem legła bez ruchu. Był to dużych rozmiarów okularnik o nieruchomych oczach, pozbawionych powiek.
— Nie mam pod ręką kija — nie mam kija! — wołał Kim. — Muszę go gdzieś wyłamać i przetrącę mu grzbiet.
— Po co? On tak samo należy do Koła Wszechrzeczy, jak i my — w żywocie zmierzającym w górę lub w dół — bardzo jest daleki wyzwolenia. Wielki jakiś grzech musiała popełnić dusza, która jest zamknięta w taką postać.
— Nienawidzę wężów, — odpowiedział Kim. Żadne wychowanie, choćby nawet indyjskie, nie zdoła w człowieku należącym do białej rasy, przemóc wrodzonego wstrętu do wężów.
— Pozwól mu żyć jego życiem. — Bronzowy potwór syknął i otworzył paszczę. — Obyś nie czekał zbyt długo na swe zbawienie, mój bracie, — mówił Lama spokojnie. — Może ty wiesz przypadkiem coś o mojej Rzece?
— Nigdy jeszcze nie widziałem takiego, jak ty, człowieka, — szepnął zdumiony Kim. — Czy węże rozumieją twoje słowa?
— Kto wie? — odrzekł Lama, przechodząc tuż obok jadowitej głowy okularnika, który cały zwinął się w kręgi. — Chodź że! — zawołał przez ramię do Kima.
— Nie chcę! — wołał Kim. — Wolę obejść go naokoło.
— Chodź! On ci nie zrobi krzywdy.
Kim zawahał się. Lama wezwanie swoje poparł jakimś dźwięcznym chińskim cytatem, który Kim wziął za magiczne zaklęcie. Usłuchał więc i skoczył przez strumień, a wąż istotnie, nie drgnął nawet.
— Nigdy jeszcze nie widziałem takiego człowieka, — szepnął Kim, ocierając pot z czoła.
— A teraz dokąd pójdziemy?
— To twoja rzecz. Ja jestem stary i cudzoziemiec, zdala od mojego kraju. Chociaż te rêl — wozy napełniają mi uszy szatańskim hałasem, przecież pojechałbym niemi do Benares, tylko że w takiej podróży moglibyśmy ominąć Rzekę. Poszukajmy gdzie innej.
Przez cały dzień wlekli się obaj przez okolice, które dawały trzy i czterokrotne zbiory do roku — wśród łanów trzciny cukrowej, tytoniu i dużych, białych rzodkwi, zbaczając z drogi, ilekroć dostrzegli zdala blask wody. Szli wśród naszczekiwania psów przez wsie, pogrążone w południowym śnie. Lama powtarzał swe niezmienne pytania z niezamąconą prostotą. Szukali Rzeki — mającej cudowne właściwości uzdrawiania. Pytali się, czy gdzie o niej nie słyszano. Niektórzy tylko śmieli się w odpowiedzi, większość pytanych wysłuchiwała ich opowiadania do końca i ofiarowywała im spoczynek w cieniu, mleko i posiłek. Kobiety były zawsze najprzychylniej usposobione, a małe dzieci, jak wszystkie na świecie, bały się ich, potem zaś nabierały odwagi. Wieczór zastał ich pod drzewem, w wiosce złożonej z licho skleconych lepianek, gdy rozmawiali z wójtem. Trzody właśnie wracały z pastwisk, a kobiety gotowały wieczerzę. Przeszli pierścień ogrodów z warzywami, które okalały Umballę i znaleźli się na rozległej równinie, gdzie były już tylko ścierniska.
Wójt, był to siwobrody, miły staruszek, nawykły do rozmowy z cudzoziemcami. Kazał przed Lamą postawić stół, na którym podano ciepłą strawę, przygotował mu fajkę, a gdy w wioskowej świątyni ukończono wieczorne modły, posłał po miejscowego kapłana.
Kim zabawiał otaczające ich dzieci opowiadaniem o pięknościach Lahory, o podróży koleją i innych cudach miejskich, zaś obaj starcy rozmawiali ze sobą w tempie równie powolnem, jak trzody przeżuwają pokarm.
— Nie mogę zrozumieć tego wszystkiego, — rzekł po niejakim czasie Wójt do miejscowego kapłana, wysłuchawszy opowiadania Lamy. — Jak rozumiesz to opowiadanie?...
Lama skończył swoją opowieść i odmawiał po cichu różaniec.
— To jeden z tych, którzy szukają... — odrzekł Kapłan. — Roi się od nich w całym kraju. Przypomnij sobie tego, który był u nas niedalej, jak zeszłego miesiąca, — tego fakira z żółwiem.
— Tak, ale tamten miał rozum i mówił mądrze: bo Kriszna, Sam we własnej postaci objawił mu się, obiecując mu, że dostanie się wprost do raju, nie przechodząc przez czyściec, jeżeli odbędzie pielgrzymkę do Prayag. Ten zaś szuka jakiegoś boga, którego ja nie znam.
— Cicho! To starzec; idzie z bardzo daleka i jest obłąkany — odparł wygolony kapłan.
— Słuchaj, co ci powiem, — rzekł zwracając się do Lamy. — O trzy kos (sześć mil angielskich) na zachód stąd znajduje się wielki gościniec prowadzący do Kalkutty.
— Ale ja idę do Benares! — Ja chcę do Benares!
— Do Benaresu dojdziesz nim także. Na nim krzyżują się wszystkie drogi Hindostanu. Tymczasem, radzę ci, o świątobliwy, spocząć tutaj do jutra. Potem, gdy dostaniesz się na ten gościniec, patrz uważnie na każdą rzekę, która ją przecina. Bo, o ile rozumiem cię, znaczenie twojej rzeki polega nie na tem, gdzie ona leży i czy jest szeroka, lecz na jej długości. I wtedy możesz być pewny, że dostąpisz zbawienia, jeżeli taką jest wola bogów.
— Twoje słowa pełne są mądrości.
Plan ten wywarł na Lamie duże wrażenie.
— Ruszymy więc jutro i niech błogosławieństwo spłynie na ciebie za to, że nogom starca wybrałeś tak bliską drogę. — Domawiając zdanie zakończył je rytmicznym wersetem chińskim, nawpół śpiewnie. Nawet sam Kapłan wzruszony był tą sceną, a Wójt z obawy przed złym urokiem, zachował się godnie. Nie podobna też było patrząc na szczere, poważne oblicze Lamy nie ufać szczerości tego, co mówił.
— Widzisz, mój chelo? — zwrócił się do Kima, zażywając potężny niuch tabaki. Czuł się w obowiązku odpłacić się otoczeniu uprzejmością za ich uprzejmość.
— Widzę i słyszę — odparł Kim.
Wójt spojrzał na niego w chwili, gdy Kim rozmawiał z dziewczyną odzianą w błękitny kostjum, która dokładała chróst do ogniska.
— On także szuka swojego — objaśnił Lama. — Nie Rzeki, ale Byka. Ma to być Byk Czerwony na zielonem polu, który go uczyni jakimś dostojnikiem. Zdaje mi się, że on nie bardzo należy do tego świata. Został mi zesłany nagle do pomocy w mojem szukaniu, a nazywają go Przyjacielem całego Świata.
Kapłan uśmiechnął się.
— Hej tam! Przyjacielu całego świata! — zawołał po przez kłęby dymu o ostrym zapachu — coś ty za jeden?
— Jestem uczniem tego Świątobliwego — odparł Kim.
— On mówi, żeś ty jest „but“ (duchem).
— A czyż „but“ mogą jeść? — pytał go Kim, mrużąc złośliwie oczy. — Bo jestem głodny.
— To nie żarty — zawołał Lama. — Pewien astrolog z tego miasta, którego nazwę już zapomniałem...
— To było w Umballi, gdzieśmy wczoraj spali, — podszepnął mu przypominając Kim.
— Tak, to było w Umballi. — Otóż astrolog ten zrobił przy nas horoskop i powiedział, że mój chela dopnie swego celu za dwa dni. — Ale co to on mówił o znaczeniu gwiazd, Przyjacielu całego Świata?
Kim chrząknął i rozejrzał się po obecnych.
— Moja gwiazda oznacza wojnę — rzekł pompatycznie.
Niektórzy z obecnych uśmiechnęli się patrząc na jego małą figurkę w łachmanach, przechadzającą się właśnie z dumą po chodniku z cegieł, pod cieniem wielkiego drzewa. Sytuacja, z której ośmieszyłby się niejeden krajowiec, dodała Kimowi tylko nowego autorytetu.
— Tak, wojnę — dodał na zakończenie.
— O taką przepowiednię, to nie trudno — ozwał się nagle jakiś piskliwy głos. — O ile ja wiem, to na naszych granicach prowadzi się wojnę bez ustanku. — Mówił to stary, wyniszczony człowiek, który był w służbie rządowej w czasie buntu jako łącznikowy oficer w nowo utworzonym pułku kawalerji. Rząd w nagrodę obdarzył go pięknym kawałkiem gruntu w tej wiosce i chociaż nadmierne wymagania jego synów — obecnie brodatych oficerów w armji — zubożyły go, był mimo to jeszcze znaczną zamożną osobistością. Angielscy urzędnicy — a nawet członkowie delegacji — zbaczali nieraz w swej podróży, aby mu złożyć wizytę. Przywdziewał wtedy swój dawny mundur i prostował się z dumą.
— To będzie zupełnie co innego — rzucił mu w odpowiedzi Kim po przez tłum zgromadzonych ciekawych. — To będzie wielka wojna z ośmiu tysiącami ludzi.
— Wojna czerwonych kaftanów, czy naszych własnych pułków? — zapytał stary wojskowy, zwracając się do Kima, jakby ten był również żołnierzem. Ton zapytania podniósł znów Kima w estymie obecnych.
— Czerwonych kaftanów, — odparł Kim z tupetem, nie wiedząc właściwie o co chodzi — tak, czerwonych kaftanów z armatami.
— Ale, ale — wtrącił się wzruszonym głosem Lama. — Przecież astrolog nie wspomniał o tem ani słowa!
— Ale ja wiem o tem! Niedarmo jestem twoim uczniem. Będzie to wojna, w której weźmie udział osiem tysięcy czerwonych kaftanów. Ściągną ich od Pinti i od Peshawur. To jest pewne.
— Ten chłopak nasłuchał się jakichś plotek na targu, — rzekł Kapłan.
— Gdzież tam! Nie odstępował mnie ani na chwilę, — odparł Lama. — Skąd on to może wiedzieć? Przecie ja o tem nic nie słyszałem.
— Chytry kuglarz będzie z niego po śmierci tego starca — mruknął Kapłan do Wójta. — Wymyślił sobie widać coś na własną rękę.
— Daj mi jakiś dowód na to, co mówisz — zawołał nagle głośno stary żołnierz. — Gdyby miała być wojna, moi synowie byliby mi o tem donieśli.
— Gdy wszystko będzie gotowe, twoi synowie dowiedzą się o niej z pewnością. Daleko stąd do człowieka, w którego rękach znajduje się to wszystko — aż do twoich synów.
Kim zapalił się do tej zamaskowanej gry, przypomniało mu to bowiem jego dawne zabawy w okolicy poczty, kiedy dla zdobycia kilku pensów udawał że wie więcej, niż wiedział w istocie. Teraz jednak chodziło o coś więcej — o wywołanie zainteresowania i nacieszenie się niem. Nabrał więc tchu i mówił dalej.
— Powiedzcie mi, czy może ktoś, jakaś osoba podrzędna dać rozkaz wymarszu dla ośmiu tysięcy czerwonych kaftanów — i to z armatami?
— Nie — brzmiała odpowiedź wojskowego, który ciągle rozmawiał z Kimem, jak z sobie równym.
— A czy wiesz kto wydaje rozkazy?
— Widziałem go.
— Jak dawno?
— Widziałem go jeszcze wtedy, gdy był pomocnikiem topkhana“ (dowódcy artylerji).
— Jest wysoki, ma czarne włosy i chodzi tak...? — ciągnął Kim, uczyniwszy kilka sztywnych, drewnianych kroków.
— To prawda. Ale to mógł nie jeden widzieć. — Zebrani słuchali ich z rosnącem zaciekawieniem.
— To prawda, — rzekł Kim. — Ale ja powiem więcej. Patrz teraz. Przedewszystkiem chodzi ten wielki człowiek, tak. Następnie myśli, tak... (Kim przeciągnął palec wskazujący przez czoło w dół, aż dopóki nie oparł się o kąty ust). Klaszcze w palce tak. Bierze kapelusz pod lewą pachę... — Kim objaśnił to ruchem i stanął jak bocian.
Stary żołnierz mruczał, wydając z podziwu jakieś nieartykułowane dźwięki, a po tłumie przebiegł dreszcz zdumienia.
— Tak, — tak, — tak. Ale co on robi, kiedy wydaje rozkazy?
— Trze brodę i kark w ten sposób. Potem opiera jeden palec o stół i pociąga zlekka nosem. Potem mówi w tych słowach:
„Zmobilizować taki a taki pułk! Wezwać takie a takie armaty!“
Stary żołnierz powstał wyprostowany i salutował.
— Bo... — Kim przekładał na hinduskie narzecze zwięzłe, krótkie zdania, które słyszał w szatni Sahibów w Umballi.
— Bo... — powiada — powinniśmy byli uczynić to już dawniej. To nie wojna — to tylko kara.
— Dosyć. Wierzę już. Widziałem go takim w ogniu bitwy. Widziałem i słyszałem. To on!
— Nie widziałem żadnego ognia! — tu głos Kima nagle zmienił się w rytmiczny ton przydrożnego opowiadacza. — Widziałem to w ciemnościach. Naprzód przyszedł człowiek zrobić światło. Potem przyszedł jeździec. Potem przyszedł On sam i stanął w płomieniu światła. Dalej stało się to, co już opowiedziałem. Stary człowieku, czy nie mówiłem prawdy?
— To on. To on, bez wątpienia.
Ttum odetchnął głęboko patrząc kolejno na starego żołnierza, stojącego ciągle jeszcze w wojskowej postawie i na Kima w łachmanach, stojącego na tle purpurowego blasku.
— Czyż nie mówiłem — czyż nie mówiłem, że on jest z innego świata? — wołał z dumą Lama. — On jest Przyjacielem całego Świata. On jest Przyjacielem Gwiazd!
— Ale nas to nie dotyczy — krzyczał jakiś człowiek. — Młody wróżbiarzu, jeśli masz dar prorokowania w każdej chwili, to mam krowę w czerwone łaty. Może ona jest siostrą twego Byka, bo słyszałem... Może Gwiazdy nie interesują się twojem bydłem.
— Ale mnie dotyczy...
— Nie, ale krowa jest ciężko chora — wmieszała się jakaś kobieta. — Z mego męża jest bawół, inaczej uważałby bardziej na to, co mówi. Powiedz mi, czy ona wyzdrowieje?
Gdyby Kim był zwykłym chłopcem, byłby przegrał sprawę, ale — gdy się zna miasto Lahorę i wszystkich „fakirów“ przy bramie Taksali, niepodobna jest nie znać natury ludzkiej.
Kapłan patrzył nań z ukosa, niekiedy ze złością — i uśmiechnął się drwiąco.
— Czyż w tej wsi niema kapłana? — wykrzyknął Kim. — Zdaje mi się, że widziałem niedawno i to nawet wielkiego kapłana.
— Tak... ale — zaczęła kobieta.
— „Ale ty i twój mąż spodziewaliście się, że wyleczą wam krowę za garść podziękowań“. — Strzał był trafny, była to para chłopów znana w wiosce ze strasznego skąpstwa. — Nie należy oszukiwać świątyń.
— Dajcie swemu kapłanowi młode cielę, a jeśli twoi bogowie przestaną się gniewać po skrusze, — „krowa będzie dawała mleko za miesiąc“.
— Mistrzowski z ciebie żebrak — mruknął doń zadowolony Kapłan. — Nawet czterdziestoletni rozum nie mógłby nic lepszego wymyśleć. Musiałeś z pewnością wzbogacić tego starca?
— Trochę mąki, trochę masła i garść „kardamum“ — odparł Kim, czerwieniąc się z pochwały, — ale zawsze jeszcze nieufnie, — czyż można się tem wzbogacić? A on, jak widzisz, jest szalony. Ale i tak korzystam w niejednem poznając to i owo.
Wiedział on o czem „fakirzy“ przy bramie Taksali lubili ze sobą rozmawiać i naśladował brzydkie obyczaje ich rozwiązłych uczniów.
— Więc jego Szukanie jest prawdą, czy też płaszczykiem do pokrycia innych celów?
Taki pomysł starczy już za pieniądze.
— On jest szalony od dłuższego już czasu. Nic się w tem więcej nie kryje.
Tu stary żołnierz przeszedł kołysząc się na nogach i zapytał, czy Kim przyjmie jego zaproszenie na noc. Kapłan namawiał go, żeby usłuchał zaproszenia, ale twierdził, że zaszczyt ugoszczenia Lamy należy do świątyni — na co Lama uśmiechnął się. Kim obserwował ich obu uważnie i doszedł do własnych wniosków.
— Gdzie są pieniądze? — szepnął, odprowadziwszy starca na bok, w ciemności.
— Na moich piersiach. Gdzieżby mogły być?
— Daj mi je. Daj mi je szybko i nie bój się.
— Ale na co? Tu nie trzeba kupować biletu.
— Jestem twoim „chelą“, czy nie? Czy nie troszczę się o twoje stare nogi w podróży? Daj mi pieniądze, a zwrócę ci je jutro rano.
Wsunął rękę za pas Lamy i wyciągnął kieskę z pieniędzmi.
— Niech i tak będzie! Niech i tak będzie.
Starzec kiwał głową. — Wielki to i przerażający ten świat. Nigdy nie przypuszczałem, że tylu ludzi żyje na nim.
Następnego dnia rano Kapłan był w bardzo złym humorze, ale Lama czuł się zupełnie szczęśliwy, zaś Kim przeżył bardzo zajmujący wieczór ze starym żołnierzem, który przyniósł swoją kawaleryjską szablę i kołysząc nią na swych wyschniętych kolanach, opowiadał mu o wielkiem powstaniu w Indjach i młodych dowódzcach, leżących od trzydziestu lat w grobie, póki Kim nie usnął.
— Dobre jest powietrze w tej okolicy — rzekł Lama. — Sypiam zwykle lekko, jak wszyscy starzy; ale tej nocy spałem, nie budząc się aż do białego dnia.
— Napij się trochę gorącego mleka — rzekł Kim, który nieraz dawał takie lekarstwa znajomym palaczom opjum. — Czas nam ruszyć w drogę.
— Na daleką drogę, która prowadzi przez wszystkie rzeki Hindostanu — rzekł wesoło Lama. — Chodźmy. Ale jak myślisz, „chelo“, odwdzięczyć się tym ludziom, a zwłaszcza Kapłanowi, za ich wielką uprzejmość. Oni są bhutparasti“, ale może w przyszłem życiu spłynie na nich łaska oświecenia. Trzeba nam dać ofiarę na świątynię, co? Jej wnętrze jest wprawdzie tylko z kamienia, wymalowane na czerwono, ale musimy sprawić przyjemność sercu tego człowieka, który jest dobry.
— O Świętobliwy, czy wędrowałeś kiedy sam? — Kim spojrzał nań ostro, jak wrony hinduskie, które skrzętnie uwijają się po polach.
— Tak jest, moje dziecko! Z Kulu do Pathankot — z Kulu, gdzie umarł mój pierwszy „chela“. Gdzie ludzie byli dla nas dobrzy, tam ofiarowaliśmy datki i wszędzie w górach byli dla nas ludzie dobrze usposobieni.
— W Hindostanie jest inaczej — rzekł Kim oschle. — Ich bogi są wieloramienne i złośliwe. Dajmy im spokój.
— Chciałbym was odprowadzić przez kawałek drogi, Przyjacielu całego Świata — ciebie i twego żółtego człowieka — rzekł stary żołnierz, który podjechał ku nim na chudym „pony“ o zapadłych bokach, przez ulicę wiejską, ciemną jeszcze, bo świtało dopiero.
— Wczorajszej nocy poruszyły się w mojem zamarłem sercu wszystkie fontanny wspomnień i było to dla mnie prawdziwe błogosławieństwo. Rzeczywiście czuć wojnę w powietrzu. Czuję ją. Patrz! Wziąłem ze sobą moją szablę.
Siedział, spuściwszy swe długie nogi, na grzbiecie małego konika z swą dużą szablą zwisającą mu przy boku i, oparłszy się ręką o siodło, patrzył bystro na równinę, rozciągającą się w kierunku północnym. — Powtórz mi jeszcze raz, jak On to wyglądał w twojej wizji. Wleź na mego konia i usiądź ze mną. Udźwignie on nas obu.
— Jestem uczniem Świątobliwego — rzekł Kim, gdy opuszczali wioskę. Wieśniacy zdawali się być zmartwieni rozstaniem z nimi, ale pożegnanie Kapłana było chłodne i powściągliwe. Wydał niepotrzebnie trochę pieniędzy na opium dla człowieka, który nie miał przy sobie sakiewki...
— Dobrze to powiedziałeś. Nie mam wprawdzie zwyczaju zadawać się z Świątobliwymi ludźmi, ale szanuję ich zawsze. Niema już szacunku wogóle w tych czasach, nawet gdy Sahib, urzędnik do specjalnych poleceń, przyjeżdża tu, żeby się ze mną zobaczyć. Ale dlaczego to ty, którego Gwiazda prowadzi do wojny, idziesz ze Świątobliwym?
— On jest Świątobliwy — odrzekł poważnie Kim. — Jest rzeczywiście święty zarówno w mowie jak i w czynach. Nie podobny jest do innych. Nigdy nie widziałem jeszcze takiego człowieka. My nie jesteśmy kuglarzami, ani też żebrakami.
— Ty nie jesteś jednym z nich — widzę to. Ale nie mogę być pewny tego drugiego. Chociaż maszeruje tęgo.
Poranny chłód pędził Lamę, który sunął naprzód wielkiemi krokami jak wielbłąd. Pogrążony był w głęboką zadumę i odruchowo przesuwał paciorki na różańcu. Szli wyżłobioną kołami wozów i wydeptaną drogą, która przecinała nawskroś całą równinę, pod gęstym cieniem magnolji, mając po lewej ręce grzbiet Himalajów o śnieżnych szczytach, zarysowujący się słabo na wschodzie. Całe Indie były w polu, przy robocie; skrzypiały żórawie studzienne, oracze pokrzykiwali na woły, a wrony krakały na świeżo wyoranych skibach. Nawet „pony“ żołnierza poddał się dobremu wpływowi poranka i zaczął iść małym truchtem, a Kim oparł się ręką o puślisko.
— Wyrzucam sobie, że nie dałem rupji na ołtarz — rzekł Lama, trzymając w palcach ostatni z ośmdziesięciu paciorków różańca.
Żołnierz mruknął coś między zębami, a Lama dopiero teraz zauważył jego obecność.
— Czy szukasz także Rzeki? — zapytał go, odwracając się do niego.
— Jeszcze wczesna godzina — brzmiała odpowiedź. — Pocóż nam rzeka? Kąpiel bierze się dopiero przed samym zachodem słońca! Jadę, by wam pokazać najkrótszą drogę na główny trakt.
— Tej grzeczności nie zapomnę ci, człowieku dobrej woli; ale pocóż ta szabla?...
Stary żołnierz był tak zawstydzony, jak małe dziecko, gdy mu kto przerwie zabawę.
— Szabla?
— rzekł brząkając nią — och, to była tylko moja fantazja, fantazja starego człowieka. Istotnie policja zabrania nosić broń w całym Hindostanie, ale — roześmiał się, uderzając po rękojeści — wszyscy okoliczni policjanci znają mnie dobrze.
— To kiepska fantazja... — rzekł Lama — co to za sens zabijać ludzi?..
— Bardzo mało, wiem o tem, ale gdyby od czasu do czasu nie zabijano złych ludzi, świat byłby niebezpieczny dla bezbronnych marzycieli. Nie mówię tego bezpodstawnie, bo widziałem ten kraj od Delhi aż na Południe. Był cały zalany krwią...
— Cóż to za szał ogarnął wtedy ludzi?
— Bogowie jedni, którzy zesłali tę plagę, mogą o tem wiedzieć. Szał rozpętał się wtedy w całej armji, tak, że zwróciła się przeciw własnym oficerom. To było pierwsze zło, ale nie nieuleczalne, gdyby się byli powstrzymali wtedy. Ale oni woleli mordować żony i dzieci Sahibów. Wtedy to przybyli Sahibowie z za morza i wzięli się do robienia srogiego obrachunku.
— Przypominam sobie, że podobne wieści dochodziły do mnie kiedyś, dawno już temu. O ile pamiętam, nazywano ten rok „Czarnym Rokiem“.
— Jakże ty żyłeś, że nie słyszałeś nic o tem? Cały świat wiedział i drżał.
— Nasz świat drżał tylko raz, w dniu, gdy na Najdoskonalszą Istotę spłynęła Łaska Oświecenia...
— Hm! Widziałem niedawno, jak miasto Delhi drżało w posadach; a Delhi są środkiem świata.
— Więc oni zwrócili się przeciw kobietom i dzieciom?... To był czyn zły, za który czeka nieunikniona kara.
— Niektórzy starali się uniknąć rozlewu krwi, ale nie udawało się im to. Byłem wtedy w pułku kawalerji, który się zbuntował. Z sześciuset ośmiudziesięciu szabel, ilu zostało przy broni? Jak myślisz?.. Trzech... A jednym z tych trzech byłem ja.
— Tem większa twoja zasługa.
— Zasługa? Nie uważano tego wówczas za zasługę. Moi krewni, moi przyjaciele, moi bracia, opuścili mnie. Mówiono wtedy: „Przyszedł na Anglików koniec. Niech każdy troszczy się o siebie samego“. Ale ja rozmawiałem z ludźmi z Sobraon i z Chillianwallah, z Moodkee i z Ferozeshah. Mówiłem im: Poczekajcie trochę, a wiatr się zmieni. Niedobra to sprawa. W tych czasach przejechałem na koniu siedmdziesiąt mil, trzymając na siodle pewną angielską damę i jej dziecko. (Hej, co to za koń był dla dobrego jeźdźca!) odwiozłem ją w bezpieczne miejsce i powróciłem do mego oficera, jedynego z naszych pięciu oficerów, którego nie zabito. Daj mi jakie zajęcie, bo jestem wyklęty pośród swoich krewnych i krwią moich braci zbroczyłem szablę. Bądź spokojny, rzekł. Dokonaliśmy wielkiego dzieła. Gdy ten szał minie, przyjdzie nagroda.
— Tak, gdy szał minie, przyjdzie nagroda... ale czy tylko napewno? — mruknął Lama pod nosem nawpół do siebie.
— Wtedy nie obwieszano jeszcze medalami każdego, co przypadkiem słyszał huk armat... Brałem udział w dziewiętnastu walnych bitwach; w czterdziestu sześciu utarczkach konnych; a małych potyczek to nie pamiętam. Otrzymałem dziewięć ran, jeden medal, cztery odznaki i jeden order który noszę, bo kapitanowie moi, którzy teraz są jenerałami, przypomnieli sobie o mnie, gdy cesarzowa Indji skończyła pięćdziesiąty rok swego panowania, a cały kraj radował się z tego. Powiedzieli oni wtedy: — „Dajcie mu order Brytyjskich Indji!“ Noszę go teraz na szyi. Mam także jaghir“ (kawał ziemi) od rządu — jako dar dla mnie i dla moich. Ludzie z dawnych czasów (są teraz wysokimi urzędnikami), przyjeżdżają nieraz do mnie, konno na pięknych dużych koniach, tak, że cała wioska widzi ich, i rozmawiamy wtedy o przebytych bojach, a jedno wymienione imię zmarłego przywodzi zaraz drugie na pamięć...
— A potem? — zapytał Lama.
— Och, potem odjeżdżają sobie, ale cała wieś widzi ich..
— A potem co myślisz robić?
— Potem umrę.
— A potem?...
— Niech się o to troskają bogowie. Nigdy nie naprzykrzałem się im modlitwami, więc sądzę, że i oni nie będą mnie dręczyć. Bo widzisz, zauważyłem w mojem długiem życiu, że ci, którzy wiecznie dokuczają Mocom Nadziemskim skargami i prośbami, modlitwami i płaczem, zostają szybko wysyłani na drugi świat, jak nasz pułkownik zwykł był wyprawiać tam różnych długojęzycznych ludzi, którzy gadali za dużo. Nie, nigdy bogom się nie narzucałem. Oni mi tego nie zapomną i dadzą mi spokojne miejsce, gdzie będę mógł wywijać lancą w cieniu i oczekiwać przybycia moich synów. Mam ich aż trzech, wszyscy są majorami w swoich pułkach.
— I oni też, wpleceni w Błędne Koło Wszechrzeczy, przechodzą z jednego życia w drugie... — i rozpaczy w rozpacz... — rzekł Lama zadyszanym głosem.
— Tak — zachichotał stary żołnierz. — Wszyscy trzej są majorami w trzech pułkach. Lubią troszkę karty, to prawda, ale i ja byłem taki sam. Muszą mieć ładne mundury, a konie dziś trzeba kupować... ich nie można porywać tak, jak się dawniej porywało kobiety... Dochody moje wystarczą na wszystkich. Jak myślisz? Żyznej to szmat ziemi, którą mam, ale niestety moja służba okrada mnie na wszystkie strony... I trudno mi ich wyłapać... Wpadam nieraz w gniew i klnę, a oni udają skruchę, ale wiem, że za plecami nazywają mnie „starą małpą bez zębów“.
— I nigdy nie pragnąłeś czegoś więcej?
— O, tak, tak, po tysiąc razy! Niechby się tylko wróciła moja młodość, i zdrowie, i ta moc, która jest zaletą męża... Gdzie się to podziały dobre dni mojej siły!
— Taka siła to słabość.
— Obróciła się ona w słabość; ale przed pięćdziesięciu laty umiałbym ci dowieść, że tak nie jest — odparł stary wojak, uderzając strzemieniem w chudy bok konia.
— Ale ja mam rzekę o cudownych własnościach.
— Piłem ja wodę Gangesu ze świętego jej brzegu. Przyprawiła mnie tylko o boleści brzucha, a nie dała mnie żadnej siły.
— Nie o Gangesie ja mówię. Rzeka, którą znam, zmywa wszelkie piętno grzechu. Jeśli kto zstąpi w nią z jej brzegów, osiąga Wyzwolenie. Nie znam twego życia, ale twarz masz uczciwą i uprzejmą. Trzymałeś się swojej Drogi, będąc wiernym wówczas, gdy trudną to było rzeczą, w czasie tego „Czarnego roku“, z którego przypominam sobie teraz niektóre opowiadania. Wejdź teraz na drogę Zbawienia, która wiedzie do Wyzwolenia. Usłuchaj Najdoskonalszego Prawa i nie baw się w błahe marzycielstwo.
— Mów dalej, starcze — uśmiechnął się żołnierz, nawpół salutując, — wszyscy my z wiekiem stajemy się gadułami.
Lama usiadł w cieniu magnolji, a cienie jej liści chwiały się, pieszcząc mu twarz. Żołnierz siedział sztywno na koniu, a Kim położył się w zagłębieniu między krętemi korzeniami, upewniwszy się, że niema tam wężów.
Słychać było cichy szmer budzącego się życia w gorącem świetle porannego słońca, gruchanie gołębi i senne skrzypienie żórawi studziennych dolatywało przez pola. Lama zaczął mówić wolno i wyraźnie. Po dziesięciu minutach żołnierz zsunął się z konia, aby móc lepiej słyszeć, i siadł, opierając głowę na rękach. Głos Lamy słabł, znużenie stawało się w nim coraz widoczniejsze. Kim obserwował pilnie jakąś szarą wiewiórkę. Gdy małe stworzenie o połyskującej sierści przytuliło się do pnia i znikło w dziupli, kaznodzieja i słuchacz spali już na dobre; stary oficer opierając swą krótko przystrzyżoną głowę na ramieniu, a Lama złożywszy swoją w zagłębienie pnia, w którym błyszczała, jak żółta kość słoniowa.
Małe dziecko podeszło do nich i stanęło przejęte nagłem uczuciem szacunku, oddało uroczysty pokłon przed Lamą, ale było tak małe i grube, że przewróciło się na bok. Kim śmiał się z jego grubych nóżek, któremi wywijało bezradnie w powietrzu. Dziecko przestraszone i zagniewane rozpłakało się w głos.
— Haj, haj, — zawołał żołnierz, zrywając się na nogi. — Co to jest? Jaki rozkaz? Tu.... aa.... to dziecko! śnił mi się alarm. Nie krzycz-że mały brzdącu. Czy ja spałem? To było rzeczywiście nieprzyzwoicie z mej strony!..
— Ja się boję! boję się! — darło się dziecko.
— Czego się masz bać? Dwu starców i chłopca? Jakiż z ciebie będzie żołnierz, ty mały bębnie?
Lama zbudził się także, ale nie zwracając uwagi na dziecko, począł odmawiać różaniec.
— Co to jest? — zapytało dziecko, przestając krzyczeć. — Nie widziałem nigdy takiej rzeczy. Daj mi to.
— Aha, — rzekł Lama z uśmiechem, opuściwszy kawałek różańca na trawę:

Oto masz garstkę „kardamum“
Oto masz szczyptę „ghi“
Oto bób, groch i ryż,
Wystarcza nam do obiadu!

Dziecko krzyknęło z radością i chwyciło za czarne, świecące paciorki.
— Oho! — rzekł stary żołnierz. — Skąd-że ty znasz tą piosenką, ty, co tak gardzisz tym światem?
— Nauczyłem się w Pathânkot, siedząc na progu jednego domu — rzekł Lama wstydliwie. — Ma być dobra na uspakajanie płaczących dzieci.
— O ile sobie przypominam, mówiłeś mi, zanim nas zmorzył sen, że małżeństwo i potomstwo zaćmiewają światło Prawdy, że są przeszkodą na drodze Zbawienia. Czy w tej okolicy dzieci spadają z nieba? Czy to ma być Droga Zbawienia gdy się śpiewa takie piosenki?
— Niema doskonałego człowieka na świecie — rzekł poważnie Lama, zabierając się znów do różańca. — Wracaj teraz do swojej mamy, malutki.
— Widzisz go! — rzekł żołnierz do Kima. — Wstydzi się tego, że uszczęśliwił trochę dziecko. Przepada w tobie dobry ojciec rodziny, bracie. Hej, mały! — zawołał do malca, dając mu pensa. — Łakocie są zawsze dobre. A gdy mała figurka biegła w świetle słonecznem, dorzucił: Z takich bywają z czasem ludzie. O Świątobliwy, wstyd mi, że zasnąłem w środku twego kazania. — Wybacz mi.
— Obaj jesteśmy starzy — rzekł Lama. — Wina jest po mojej stronie. Słuchałem twego opowiadania o marnościach tego świata, a że za jednym błędem przychodzi drugi...
— Słyszycie go! Jakąż to krzywdę ponoszą twoi bogowie, gdy się bawisz z małem dzieckiem? Ta piosenka była przecież bardzo dobra. Ruszajmy dalej, a zaśpiewam ci pieśń Nikala Seyn z Delhi — jest to stara pieśń.
Wyszli z cienia magnolji, a wysoki przenikliwy głos starego żołnierza rozlegał się po polach, gdy w przenikliwych tonach skargi opiewał dzieje Nikala Seyna (Nicholsona) — pieśń, którą śpiewają w Pendżabie po dziś dzień jeszcze. Kim rozkoszował się nią, a Lama słuchał z głębokiem zajęciem.
Ahi! Nikal Seyn zginął — zginął u wejścia do Delhi! Lance Północy pomścijcie śmiało Nikala Seyna.“ Dociągnął pieśń do końca, zaznaczając tryle uderzeniami szabli o grzbiet konia.
— A teraz dostaliśmy się na główny gościniec — rzekł, gdy Kim dziękował mu za odprowadzenie, bo Lama milczał umyślnie. — Dawno już nie byłem na tym trakcie, ale opowiadanie chłopca podnieciło mnie. Patrz, Świątobliwy — ta wielka droga, to jest kręgosłup całego Hindostanu. Przeważna jej część jest ocieniona, jak tutaj, czterema szeregami drzew; środek drogi jest przeznaczony wyłącznie do szybkiego ruchu dla wozów. Dawniej Sahibowie jeździli tam i z powrotem w setkach pojazdów. Teraz jeżdżą tu powozy krajowe i inne im podobne. Z prawej i lewej jest gorsza droga dla wozów ciężarowych ze zbożem, bawełną, drzewem, żywnością, z wapnem i skórami. Idzie się tu bezpiecznie, gdyż co kilka „kos“ (6 mil. ang.) jest posterunek policji. Ci policjanci to złodzieje i wyzyskiwacze (sam kazałbym ich pilnować młodym, gorliwym rekrutom pod dowództwem srogiego kapitana) — ale cóż z nimi zrobić? — Nie znoszą żadnej konkurencji. Chodzą tędy ludzie różnych kast i wszelkich narodowości. Patrz! Bramini i handlarze, bankierzy i kotlarze, fryzjerzy i druciarze, pielgrzymi i garncarze. Cały świat tędy przechodzi. Zdaje ci się, że to płynąca rzeka.
I rzeczywiście Główny Trakt Indyjski cudny przedstawia widok. Biegnie prosto, tworząc doskonałą komunikację dla Indji na przestrzeni tysiąca pięciuset mil. Jest to arterja, jakiej drugiej niema na całym świecie. Gościniec popstrzony był cieniami pod zieloną arkadą drzew i zatłoczony w całej swej szerokości zwolna posuwającymi się ludźmi, których pilnowali dwaj naprzeciw siebie stojący policjanci.
— Któż to bezprawnie nosi przy sobie broń? — zawołał głośno jeden z konstablów, ujrzawszy szablę żołnierza.
— Kupiłem ją sobie na policję — brzmiała odpowiedź. — Czy wszystko znajduje się w porządku w całym Hindostanie?
— Wszystko w porządku, Sahibie Ressaldar.
— Ja, widzicie, jestem jak żółw, który wystawia głowę z pod skorupy i chowa ją napowrót. Tak, to jest gościniec całego Hindostanu, wszyscy chodzą tą drogą.
— Ty psi synu, czy większa część drogi przeznaczona jest dla ciebie, abyś się mógł na niej drapać po grzbiecie? Ojcze wszelkiej hołoty i mężu dziesięciu tysięcy nierządnic, twoja matka zaprzedała duszę djabłu za namową swojej matki; twoje ciotki nie miały nosów od siedmiu pokoleń! twoja siostra!... Co za sowia głupota skłoniła cię do ustawienia wozu wpoprzek drogi? Koło złamane? Masz! złam że jeszcze swoją głowę i złóż to razem do kupy!
Głos ten i zjadliwy świst bicza wychodził z tumanu kurzu oddalonego o jakie pięćdziesiąt kroków, gdzie leżał złamany wóz. Delikatna wysmukła klacz Katliwarska z rozpłomienionemi oczyma i rozdętemi nozdrzami wynurzyła się z tłumu parskając i przysiadając na zadzie, gdy jeździec skierowywał ją wpoprzek drogi w pogoni za krzyczącym człowiekiem. — Był on wysoki, brodaty i siedział na szalonem zwierzęciu jak przyrosły do konia, okładając umiejętnie uchylającą się od razów ofiarę, którą udawało mu się dosięgnąć harapem co chwila.
Twarz starego żołnierza zajaśniała dumą.
— To mój syn! — rzekł krótko i ściągnął cuglami szyję swego konika, aż wygięła się łukowato.
— Jakto, mam być obity w oczach policji? — krzyczał woźnica. — Sprawiedliwości! Ja chcę sprawiedliwości!
— A ja mam być zatrzymany przez tę krzykliwą małpę, która wysypuje dziesięć tysięcy worków przed nos młodego konia? Mogłeś mi znarowić klacz, ty gałganie!
— On mówi prawdę. Prawdę mówi. Ale klacz słucha ręki jeźdźca — rzekł stary wojak.
Woźnica skrył się pod koła wozu i stamtąd groził wszelkiego rodzaju zemstą.
— Surowi to ludzie, ci twoi synowie, — rzekł z uśmiechem policjant, dłubiąc w zębach.
Jeździec zadał jeszcze jeden dotkliwy raz batem woźnicy i podjechał do nich wolnym truchtem.
— Mój ojciec! — zawołał, cofając konia o dziesięć kroków w tył i zsiadł na ziemię.
Stary wojak w jednej chwili zsunął się ze swego konika, poczem obaj padli sobie w objęcia, jak się to dzieje na Wschodzie zawsze przy powitaniu ojców z synami.




ROZDZIAŁ IV

Następnie, zniżywszy głosy, zaczęli ze sobą rozmawiać. Kim położył się pod drzewem, chcąc odpocząć, ale Lama pociągnął go niecierpliwie za łokieć.
— Chodźmy dalej. Tu niema Rzeki.
— „Hai mai“! Czy nie szliśmy już dość długo, aby móc spocząć przez chwilę! Nasza Rzeka nie ucieknie nam. Cierpliwości, a wynagrodzi nas ona za to.
— Ten oto, — rzekł nagle stary wojak, — jest „Przyjacielem Gwiazd“. Przyniósł mi wczoraj ważne nowiny. Widział samego głównego dowódzcę we własnej osobie, wydającego rozkazy do wojny.
— Hm — rzekł tubalnym głosem syn. — Podsłuchał widocznie plotkę na jarmarku i chce ją wyzyskać.
Ojciec roześmiał się. — W każdym bądź razie nie przyjechał prosić mnie o nowego konia i bogowie wiedzą, ile rupji... — Czy pułki twoich braci otrzymały też rozkazy?
— Nie wiem. Ja wziąłem urlop i pojechałem szybko do ciebie, gdy tymczasem...
— Gdy tymczasem oni ubiegli cię i zdążyli już mnie naciągnąć. O! wszyscyście wy marnotrawcy i oszuści! Ale ty nie byłeś jeszcze nigdy w ataku. Dobry koń jest na to rzeczywiście potrzebny. Dobry służący i dobry „pony“ konieczny jest także do marszu. No zobaczymy... zobaczymy jeszcze... — mówił, uderzając w zamyśleniu o rękojeść szabli.
— To nie jest miejsce na rozrachunki, ojcze. Jedźmy do domu.
— Zapłać więc temu chłopcu. Ja nie mam przy sobie ani grosza, a on przyniósł mi ważne nowiny. Hej, Przyjacielu całego Świata, więc wojna jest za pasem, powiadasz?
— Tak, o ile wiem, będzie wojna, — odparł spokojnie Kim.
— Hę? — rzekł Lama przebierając palcami paciorki różańca, niecierpliwiąc się do dalszej podróży.
— Mój mistrz nie sprzedaje za pieniądze tego co mówią Gwiazdy. Myśmy przynieśli nowiny — a ty je sprawdź. Zrobiliśmy swoje, a teraz odchodzimy. — To mówiąc, podparł się Kim z dumą, z ręką na biodrze. Syn wyjął srebrną monetę, która błysnęła pod słońce, mrucząc coś o żebrakach i kuglarzach. Były to cztery „anna“ w jednej monecie i miały im zapewnić pożywienie na kilka dni. Lama spostrzegłszy blask metalu szepnął parę słów błogosławieństwa.
— Idź więc swoją drogą, Przyjacielu całego Świata — rzekł stary wojak — obracając się na swem popękanem siodle. — Po raz pierwszy w mojem życiu spotkałem prawdziwego proroka, który nie służył w Armji.
Ojciec i syn ruszyli przed siebie, stary siedział na koniu równie prosto jak młody.
Pendżabski policjant w żółtych lnianych spodniach wałęsał się po gościńcu. Widział on, że Kim dostał jakąś monetę.
— Stój! — krzyknął na nich po angielsku. — Czy nie wiecie, że ci, co schodzą na gościniec z tej bocznej drogi, płacą „takkus“ (taksa) po dwie „anna“ na głowę, co czyni razem cztery „anna“? Taki jest rozkaz Sirkara, a pieniądze idą na sadzenie drzew i upiększanie dróg.
— I napełnianie brzuchów policji — rzekł Kim uskoczywszy w bok przed wyciągniętem ramieniem. — Zastanów się przez chwilę, człowieku z brudną głową. Czy myślisz, że przychodzimy z najbliższego stawu, jak żaba, która jest twoją teściową? A czy słyszałeś kiedy jak się twój brat nazywa?..
— Czemże on był? Zostaw no tego chłopca w spokoju! — krzyknął na policjanta ubawiony starszy Konstabl, siadając na werandzie, aby wypalić fajkę.
— Wziął sobie napis z butelki od „belaitee-pani“ (woda sodowa) i nalepił ją sobie na moście, po czem brał przez cały miesiąc taksę od przechodniów, mówiąc, że taki jest rozkaz Sirkara. Aż przyszedł jeden Anglik i rozbił mu głowę. Ach, braciszku, ja jestem miejski ptaszek, nie ze wsi! — Zawstydzony policjant odszedł, a Kim wymyślał za nim jeszcze przez całą długość drogi.
— Czy istniał kiedy na świecie taki uczeń jak ja? — zawołał wesoło do Lamy. — Wszyscy zbieraliby twoje kości na dziesięć mil wokoło Lahory, gdybym ja nie był przy tobie.
— Zastanawiam się sam nie raz, czy ty nie jesteś duchem, a czasem wydajesz mi się złośliwym chochlikiem — rzekł Lama, uśmiechając się znacząco.
— Jestem twój „chela“, — odparł Kim drepcąc przy boku starca drobnym krokiem, którym można obejść cały świat dookoła.
— Idźmy więc dalej — mruknął Lama.
Szli w milczeniu, przerywanem klekotaniem paciorków różańca, robiąc jedną milę za drugą. Lama jak zwykle pogrążył się w głębokiem zamyśleniu, ale bystre oczy Kima były otwarte szeroko: „Ta wesoła szeroka droga — myślał — jest o wiele ciekawsza od ludnych zatłoczonych ulic Lahory“.
Spotykali co krok nowych ludzi z różnych kast, o których dotąd nigdy nie wiedział i nie słyszał. Nieco dalej zobaczyli gromadę długowłosych, silnie woniejących „Sansi“, z koszami pełnemi jaszczurek, oraz innej nieczystej strawy na plecach, z chudemi psami, które biegły za nimi, węsząc. Ludzie ci przesuwali się chyłkiem w szybkim pół-biegu; ludzie z innych kast omijali ich, bo zetknięcie się z „Sansi“ jest wielkim grzechem. Za nimi kroczył sztywnie, jakby był okuty w kajdany, człowiek świeżo wypuszczony z więzienia; jego pełny brzuch i świecące policzki były dowodem, że rząd karmi swoich więźniów lepiej, niż najuczciwszy człowiek na to zasługuje.
Kim znał dobrze ten chód i naśladował go umyślnie, ilekroć przechodzili tacy ludzie. Dalej spotkali jednego „Akali“, dzikookiego fanatyka z plemienia „Sikh“ o nastroszonych, zmierzwionych włosach, ubranego w pstrokaty błękitny kostjum ludzi swego wyznania, z błyszczącemi kółkami z polerowanej stali na wysokim błękitnym turbanie, który wracał z wycieczki do jednego z niezależnych państewek Sikhskich, gdzie śpiewał dawną chwalę Khalsy wychowankom tamtejszego kolegium, którzy noszą wysokie buty i spodnie plecione z białych sznurków. Kim ostrożny był wobec tego człowieka i uważał, żeby go nie rozgniewać, bo „Akali“ są gwałtownego usposobienia i łatwo chwytają za broń.
Często dopędzali lub rozmijali się z tłumem ludzi w wesołych kostjumach. Były to nieraz całe wsie wracające z miejscowej uroczystości; kobiety z dziećmi przy boku szły za mężami, starsi chłopcy podpierali się kijami z trzciny cukrowej, i ciągnęli za sobą niezgrabne, blaszane zabawki: lokomotywy, które sprzedają za pół pensa, lub z tandetnych tanich lusterek świecili starszym w oczy. Widziało się odrazu, co kto z nich nakupił. Wystarczyło porównać bronzowe ramiona kobiet jedno z drugiem, by poznać, która z nich sprawiła sobie nowe bransolety z matowego szkła, importowane przez handlarzy z Północnego Zachodu. Świętujący szli wolno, nawołując się wzajemnie i zatrzymując, aby się wytargować z handlarzami słodyczy, albo pomodlić przed jednym z przydrożnych ołtarzy, bądź to hinduskim, bądź muzułmańskim, którym niższe kasty obu tych wyznań oddają równą część z chwalebną bezstronnością. — Jednolita, niebieska linja wznosząc się i opadając, jak grzbiet pełzającej gąsienicy, wynurzyła się ze wzbitego tumanu kurzu i poszła w przeciwną stronę, z piskliwym hałasem. Był to pochód „changarów“, kobiet, które zajmują wszystkie ławki na wszystkich północnych kolejach. Mają płaskie stopy i wydatne biusty, silne członki, noszą błękitne kaftaniki i zarabiają przy robotach ziemnych, śpiesząc tłumnie ku Północy na każdą wieść o zarobku, nie tracąc czasu po drodze. Należą one do kasty, której mężczyznom nie wolno pracować i, szły też rozpychając się łokciami, kołysząc się w biodrach i zadzierając głowy do góry, jak przystało kobietom, na których ciążą tak ważne obowiązki. Nieco dalej wmieszał się do wielkiego pochodu orszak weselny z muzyką i hałasem, siejąc dookoła zapach niezapominajek i jaśminu, silniejszy nawet od dławiącego kurzu. Można było widzieć czerwono-złotą lektykę panny młodej, chwiejącą się wśród tumanów pyłu, podczas gdy przystrojone zielenią koniki drużbów odwracały w bok głowy i wyciągały wiązki siana z przejeżdżającego ładownego wozu. Wówczas Kim, żartując, życzył młodej parze stu synów a żadnej córki, zgodnie ze znanem przysłowiem. Jeszcze bardziej ciekawy i zabawny był widok, gdy wędrowny kuglarz z tresowanemi małpami, albo sapiący, stary niedźwiedź, albo kobieta z koźlemi rogami, przywiązanemi do nóg, tańczyli na linie i wywoływali między końmi popłoch, a między kobietami przenikliwe, przeciągłe okrzyki podziwu.
Lama nie podniósł oczu ani razu. Nie zauważył lichwiarza na pękatym koniku, spieszącego załatwiać swoje przebiegłe interesa; ani wykrzykującego niskiemi głosami oddziału urlopowanych żołnierzy krajowców, idących w szyku bojowym i cieszących się, że są już wolni od munduru, z radością zaczepiając w obelżywy sposób różne czcigodne niewiasty. Nie widział nawet handlarza wody z Gangesu, choć Kim spodziewał się, że mistrz zechce kupić butelkę tego drogocennego płynu. Patrzył z niewzruszonym spokojem w ziemię i szedł obojętnie całemi godzinami, podczas gdy duch jego pracował nieustannie. Ale Kim był w siódmym raju z radości. Główna droga w tem miejscu była podsypana nieco wyżej celem uchronienia jej przed potokami, spływającemi w czasie zimowych deszczów ze stóp sąsiednich gór tak, że szło się nieco wyżej górując nad okolicą, jakby wspaniałym korytarzem, z którego prawej i lewej strony poruszały się całe Indje.
Pięknie wyglądały kilkojarzmowe wozy ze zbożem lub bawełną, wlokące się po okolicznych drogach: można było słyszeć ich osie, skrzypiące na odległość całej mili, jak się zbliżają coraz bardziej, aż wreszcie wśród nawoływań, okrzyków i przekleństw, wóz po wozie gramolił się na pochyłość i zanurzał się w główny trakt wśród chóru wzajemnych obelg.
Piękny też był widok ludzi: małych figurek czerwonych, błękitnych, różowych, białych lub szafranowych, zawracających w bok, do swoich wiosek, rozpraszających się i malejących na gładkiej przestrzeni równiny. Kim czuł to wszystko, choć nie umiał wyrazić swych uczuć. Poprzestał na kupieniu trzciny cukrowej, wypluwając jej sok na drogę. Lama od czasu do czasu zażywał tabakę, aż wreszcie Kim nie mógł już dłużej znieść tego milczenia.
— To dobry kraj, to Południe, — odezwał się. — Powietrze tu dobre i woda dobra, co?
— Wszyscy oni wpleceni są w Błędne Koło Wszechrzeczy — rzekł Lama. — Jedno życie wplata ich w drugie. Żaden z nich nie widzi Drogi Zbawienia — zakończył, wracając do swych myśli.
— Porządny już kawał drogi uszliśmy teraz — rzekł Kim. — Niedługo dojdziemy zapewne do „parao“ (miejsce odpoczynku). Czy zatrzymamy się tam? Patrz, słońce skłania się ku zachodowi.
— Któż nas dziś wieczorem ugości?
— To obojętne. W tym kraju pełno jest dobrych ludzi. Zresztą, — tu zniżył głos do szeptu — mamy pieniądze.
Tłum gęstniał w miarę, jak się zbliżali do miejsca popasu, które stanowiło kres ich całodziennej podróży. Był to szereg kramów naładowanych bardzo prostemi potrawami i tytoniem, dalej stosy drzewa, posterunek policji, studnia, żłob dla koni, kilka drzew, wokoło których kawałek wydeptanego gruntu, poczerniałego od popiołu z wygasłych ognisk. Wszystko to razem składało się na „parao“ przy głównym trakcie, nie wyłączając wron i żebraków — również wygłodzonych.
Tymczasem słońce poczęło już rzucać szerokie złote pasma promieni przez dolne gałęzie magnolji; papugi i gołębie zlatywały się setkami do gniazd; krzykliwe wrony o szarych grzbietach gwarzyły o wypadkach dnia, przechadzając się po dwie lub trzy tuż pod nogami przechodniów. Szmery i szelesty w gałęziach wskazywały, ze nietoperze wyruszą wkrótce na nocne łowy. Światło słońca gasło szybko, ubarwiwszy na chwilę twarze, koła wozów i rogi wołów swą krwawą czerwienią. Za chwilę zapadła noc odświeżając powietrze, rozpościerając po całej okolicy nikłą, jednolitą mgłę, podobną do błękitnawej, pajęczej zasłony i ostrą a wyraźną woń dymu z palącego się drzewa i nawozu, oraz miły zapach podpłomyków, pieczonych w popiele. Z posterunku policyjnego wyruszył patrol wieczorny wśród znaczącego chrząkania i powtarzanych sobie wzajem rozkazów. Kawałek rozżarzonego węgla płonął czerwonym światłem w cybuchu przydrożnego woźnicy, podczas gdy Kim obserwował mechanicznie ostatnie błyski słońca na jego metalowych szczypczykach do fajki. Życie w „parao“ było na małą skalę bardzo podobne do trybu życia w Kaszmirskim Seraju. Kim zanurzył się w błogi azjatycki nieład, który po pewnym przeciągu czasu przynosi wszystko, czego skromny człowiek może potrzebować.
Potrzeby jego były bardzo ograniczone, bo ze względu na to, że Lama nie miał kastowych skrupułów, wystarczyło kupić w najbliższym kramie gotowe jedzenie; ale Kim lubiący zbytek, zakupił garść suchego nawozu, aby rozniecić ognisko. Naokoło niego, wokół jego małego ogniska, uwijali się ludzie i nawoływali o oliwę lub zboże, o słodycze lub tytoń, potrącając tych, którzy przy studni czekali na swoją kolej, a do męskich głosów dołączyły się z kolei piskliwe krzyki i śmiechy kobiet, dolatujące z poza przysłoniętych zasłon, których niewolno odsłaniać z oblicza.
Obecnie wśród bardziej wykształconych krajowców przeważa opinja, że jeżeli ich niewiasty mają już podróżować — a jeżdżą, nieraz daleko — to lepiej je przewieźć szybko w kolei żelaznej i w odpowiednio urządzonym przedziale dla kobiet. Zawsze jednak znajdą się stare uparciuchy, a zwłaszcza kobiety, bardziej konserwatywne od mężczyzn — które wolą kontynuować zwyczaje przodków i szczególnie na starość i pod koniec życia, lubią odbywać swe pielgrzymki na staroświecką modłę. Te właśnie, świadome, że nie budzą już pożądania, nie przestrzegają już nazbyt gorliwie zapuszczania owych zasłon. Nawykłe do załatwiania tysiącznych spraw, wymagających podróżowania, rozlubowały się w hałaśliwym rozgwarze podróży pod gołem niebem, w pobożnych pielgrzymkach i możliwości nieustannego plotkowania z kobietami pokrewnych sobie nawyknień. Zdarza się naprzykład, i to bardzo często, na nieszczęście towarzyszącej czeladzi, że starsza dama podróżuje po Indjach w ten właśnie sposób. Bogowie przecie lubią pielgrzymów. Dlatego też w całych Indjach, zarówno na pustkowiach jak na uczęszczanych gościńcach spotkać można łatwo garstkę niezadowolonych służących towarzyszących starej damie, mniej lub więcej zasłoniętej, jadącej na wozie zaprzężonym w woły. Służba ta, to ludzie bardzo dyskretni i obowiązkowi, którzy na widok europejczyka lub krajowca z wyższej kasty, wypełniają swe obowiązki ściśle i dokładnie, nieraz jednak nie zważają zbyt na to, czy zasłony kryjące za sobą taką damę są opuszczone, czy nie. Starsze panie należą przecież do rodzaju ludzkiego i lubią popatrzeć na życie.
Kim spostrzegł jaskrawo przystrojony „ruth“, czyli wóz familijny, ciągnięty przez woły z haftowanym baldachimem o dwu kopulach, przypominającym przez to dwugarbnego wielbłąda; wóz ten wjeżdżał właśnie do „parao“. Ośmiu ludzi stanowiło przyboczny orszak, a dwu z tych ośmiu było uzbrojonych w zardzewiałe szable. — Był to znak, że towarzyszyli oni jakiejś znaczniejszej osobie, bo lud prosty nie nosi broni. Wzmagający się hałas utyskiwań, rozkazów i żartów, ktorego żaden europejczyk znieśćby nie potrafił, rozlegał się z głębi wozu. Jechała w nim widocznie kobieta, przyzwyczajona do rozkazywania.
Kim przyglądał się krytycznie jej orszakowi. Połowa jego składała się z cienkonogich, siwobrodych „Ooryasów“ z Południa. Drugą połowę stanowili górale z Północy, odziani w wełniane szaty i filcowe kapelusze; mieszanina ta mówiła swojem narzeczem, nie troszcząc się wcale o nieustające krzyki, które wychodziły z pomiędzy dwu kopuł wozu. Stara dama jechała na Południe z wizytą — zapewne do jakiegoś bogatego krewnego, najprawdopodobniej do zięcia, który na znak uszanowania wysłał jej eskortę. Górale zaś byli to jej właśni ludzie z plemienia Kulu lub Kangra. Jasną było rzeczą, że nie wiezie ze sobą córki do ślubu, gdyż w takim razie zasłony byłyby upiększone we frendzle, a służba nie dopuszczałaby nikogo do wozu. — Musi to być jakaś wesoła i znaczna dama — myślał Kim, ważąc w jednem ręku kawałek nawozu, a w drugiem ugotowane pożywienie i porozumiewając się z Lamą za pomocą lekkiego trącania łokciem. — Z tego spotkania da się coś wyciągnąć. — Nie liczył na pomoc Lamy, ale jako sumienny „chela“ postanowił prosić za dwóch.
Rozniecił ogień, jak mógł najbliżej tego wozu, spodziewając się, że ktoś z eskorty każe mu iść precz. Lama położył się znużony na ziemię i wrócił do swego różańca.
— Odsuń no się dalej, żebraku! — Rozkaz ten wydał jeden z górali w łamanem hindustańskiem narzeczu.
— Ech! to tylko „pahari“ (góral) — rzekł Kim lekceważąco. — Odkądże te osły z gór wzięły sobie na własność całe Indje? W odpowiedzi otrzymał Kim żywy i barwny opis swego rodowodu od trzech pokoleń.
— Aa! — zawołał niby to słodkim tonem, rzucając kawałek nawozu na ognisko.
— W moim kraju rozmowę taką nazywają „gruchaniem“. — Przenikliwy cienki głos z poza kotary zachęcił górala do drugiego ataku...
— Nie tak ostro, nie tak ostro — rzekł Kim ze spokojem — a uważaj mój bracie, abyś nas, powiadam, nie skłonił do rzucenia nawzajem na was przekleństwa. Bo nasze przekleństwa są bardzo jadowite.
Jeden z Ooryasow roześmiał się, a góral skoczył groźnie naprzód, gdy Lama podniósł nagle głowę wynurzając swój wysoki czerwony kapelusz na pełne światło, świeżo roznieconego przez Kima ogniska.
— Co tu się dzieje? — zapytał.
Góral zatrzymał się, jakgdyby się potknął o kamień.
— Ja, ja... — wyjąkał — omało nie popełniłem wielkiego grzechu...
— Nareszcie znalazł się dla niego kapłan — szepnął jeden z Ooryasów.
— Hej! czemu nie obito porządnie tego żebraczego płodu — krzyknęła stara dama.
Góral powrócił do wozu i szeptał coś cicho do kotary. Nastąpiła śmiertelna cisza, a potem przytłumione rozhowory.
— Dobra nasza — myślał Kim udając, że nic nie widzi ani nie słyszy.
— Gdy... gdy tu zje swoją kolację — zaczął przymilać się góral do Kima — to, to proszę, aby Świętobliwy zechciał zrobić ten zaszczyt i pomówić z pewną osobą, która pragnie z nim porozmawiać.
— Po jedzeniu będzie on spał — odparł wyniośle Kim. Nie wiedział jeszcze dokładnie jaki obrót sprawy nastąpił, ale postanowił koniecznie wyciągnąć z niej korzyść. — Teraz pójdę postarać się o jedzenie dla niego.
Ostatnie zdanie wypowiedział głośno i zakończył je słabem westchnieniem.
— Ja — ja sam i inni ludzie z mego plemienia zajmiemy się tem — jeżeli nam pozwolicie.
— Więc pozwalam, — rzekł Kim jeszcze wynioślej. — Świętobliwy, ci ludzie chcą nam przynieść jedzenie...
— To dobry kraj. Całe Południe jest dobre, — olbrzymi i przerażający jest ten świat — mruknął przez sen Lama.
— Pozwólcie mu spać, — rzekł Kim — i uważajcie, aby jedzenie było dobre, gdy on się obudzi, to bardzo święty człowiek.
W tej chwili, któryś z Ooryasów powiedział coś pogardliwego.
— To nie „fakir“. To nie żaden żebrak z Południa, — podchwycił surowo Kim, wskazując na gwiazdy. — To jest najświątobliwszy ze świątobliwych ludzi. On jest ponad wszystkiemi kastami. A ja jestem jego „chela“.
— Chodź tutaj — zawołał przyciszony, cienki głos z poza kotary. Kim podszedł, czując, że oczy, których nie mógł widzieć, śledzą go przez zasłonę. Jeden wychudły bronzowy palec obciążony pierścieniami spoczywał na brzegu wozu, a rozmowa odbyła się w tych słowach:
— Co to za jeden, ten człowiek?
— To bardzo świętobliwy człowiek. Przychodzi z daleka. Idzie aż z Tybetu.
— Z jakiego miejsca w Tybecie?
— Hen, z poza śniegów — z bardzo dalekiego miejsca. Zna się na gwiazdach, i robi horoskopy i umie czytać z nich przyszłość. Ale nie robi tego za pieniądze. Robi to z dobroci, z wielkiej miłości dla ludzi. Ja jestem jego uczniem. Nazywam się także „Przyjacielem Gwiazd“.
— Nie jesteś góralem?
— Spytaj go. On ci powie, że mnie wysłały do niego gwiazdy, abym mu pokazał jego drogę.
— Hm! Pamiętaj oberwańcze, że jestem starą kobietą i niezupełnie jeszcze szaloną. Lamów ja znam i oddaję im cześć, ale ty jesteś tak prawowitym „chelą“, jak ten mój palec może być dyszlem tego wozu. Ty jesteś bezkastowym Hindusem — zuchwałym i bezwstydnym żebrakiem, czepiającym się świętobliwego człowieka prawdopodobnie w celach zysku.
— Czyż my wszyscy nie pracujemy dla zysku? — Kim zmienił nagle ton, aby godnie odpowiedzieć na te obelgi. — Słyszałem... — zaczął pleść na chybił–trafił, — ... słyszałem, że...
— Cóżeś słyszał, — niecierpliwiła się, stukając palcem o wóz, dama.
— Nic godnego zapamiętania, tylko zwykłe plotki jarmarczne, które zapewne są nieprawdziwe, a mianowicie, że nawet Radżowie — mali Radżowie w górach...
— Ale nie ci, co pochodzą z dobrej rodziny Rajput.
— Z pewnością dobrej krwi Radżowie. Że oni nawet sprzedają najpiękniejsze ze swoich kobiet dla zysku. Sprzedają je na Południe — „zemindarom“ (właścicielom ziemskim) i tym podobnym.
Przeciw temu zarzutowi bronią się zaciekle mali górscy Radżowie; ale na jarmarkach, kiedy jest mowa o tajemniczym handlu niewolnikami w Indjach, ludzie skłonni są to uważać za prawdę. Stara dama objaśniła Kimowi w dobitnym i pogardliwym tonie, do jakiego stopnia jest złośliwym kłamcą. Gdyby Kim był to powiedział w czasie, kiedy była ona jeszcze młodą dziewczyną, zostałby tego samego dnia zadeptany na śmierć przez słonia. Stałoby się to bez żadnej wątpliwości.
— Aha! Jestem przecież tylko żebraczy płód, jak to „Oko Piękności“ powiedziało — jęknął Kim, udając przestrach.
— „Oko Piękności!“ doprawdy! Któż to ja jestem, że mnie częstujesz żebrackiemi komplementami! — Ale mimo to roześmiała się do dawno niesłyszanego słowa. — Przed czterdziestu laty można było to powiedzieć nie bez słuszności. Tak, przed trzydziestu jeszcze laty. Ale to skutki włóczenia się wzdłuż i wszerz po Hindostanie, że wdowa króla musi się stykać z szumowinami całego kraju i być pośmiewiskiem żebraków!
— Wielka Królowo! — rzekł szybko Kim, który słuchał z oburzeniem jej żalów. — Jestem tem, czem Wielkiej Królowej podoba się mnie nazwać, ale niemniej mój mistrz jest święty człowiek! On nie wie jeszcze nic o rozkazie Wielkiej Królowej...
— O rozkazie? Ja miałabym rozkazywać świętobliwemu Nauczycielowi Prawdy, by przyszedł i rozmawiał z kobietą! Nigdy!
— Ulituj się nad moją głupotą. Ja sądziłem, że to było powiedziane jako rozkaz.
— Nie. To była prośba. Czy to wyjaśni dostatecznie całą sprawę?
Kim ujrzał w tej chwili srebrną monetę, wysuwającą się ku niemu z poza zasłony. Wziął ją i skłonił się głęboko. Stara dama poznała, że on to jest okiem i uchem Lamy. Był przejednany.
— Jestem tylko uczniem Świętobliwego. Skoro się pożywił, może przyjdzie.
— Och, ty bezwstydny, nieznośny urwiszu! — Ozdobiony klejnotami palec pokiwał mu, grożąc; ale Kim posłyszał tłumiony śmiech starej damy.
— No, a o cóż właściwie chodzi? — Zapytał w najbardziej pochlebnym i poufnym tonie, któremu, jak wiedział, mało kto mógł się oprzeć.
— Czy, czy potrzeba może syna w rodzinie? Proszę mówić otwarcie, bo my, kapłani... — Ostatnie słowa były dosłownym plagiatem, wziętym od „fakirów“ przy bramie Taksali.
— Ty, kapłanie, jesteś jeszcze za młody, żeby... — Urwała żart nowym wybuchem śmiechu. — O, kapłanie, wierz mi, że my kobiety teraz i zawsze myślimy o czem innem, a nie o synach. A ponadto, moja córka urodziła już męskiego potomka.
Lepiej mieć dwie strzały w kołczanie niż jedną; a jeszcze lepiej trzy — rzekł Kim, cytując przysłowie i kaszląc znacząco. Patrzył przy tem dyskretnie w ziemię.
— Prawda to, prawda. Ale może to się jeszcze stanie. Rzeczywiście ci południowi Brahmini są zupełnie nic nie warci. Dawałam im podarki i pieniądze, to znów podarki, więc prorokowali...
— Ach, — szydził Kim z niezmierną pogardą — „prorokowali!“ — Nawet zawodowy wróżbita nie potrafiłby tego lepiej powiedzieć.
— Aż dopiero gdym sobie przypomniała swoich bogów, modlitwy moje zostały wysłuchane. Może to i dobra godzina... i może Świętobliwy twój słyszał kiedy o przełożonym klasztoru lamajskiego w Lung-Cho? Do niego to udałam się w tej sprawie i patrz! — w oznaczonym czasie stało się wszystko, czego chciałam. Brahmin w domu ojca mego zięcia powiedział potem, że stało się to wskutek jego modlitw, — ale to mała omyłka z jego strony, którą mu jasno wykażę, skoro będziemy u celu mojej podróży. A potem udam się do Buddh — Gaya złożyć „shraddha“ ofiarę za ojca moich dzieci.
— Tam właśnie idziemy i my.
— Wróżba to podwójnie dobra — świegotała stara dama — może więc będzie drugi syn!
— Oh, Przyjacielu całego Świata! — zawołał Lama, budząc się przelękniony jak dziecko na obcem sobie posłaniu.
— Idę, już idę, Świętobliwy! — Poskoczył do ognia, gdzie znalazł Lamę otoczonego już półmiskami, (jedzeniem) góralami ze służby damy, którzy starali się być usłużni i służbą z Południa, która patrzyła na niego niechętnie.
— Precz! Usuńcie się! — krzyknął Kim — czy mamy jeść publicznie jak psy? — Potem zabrali się do jedzenia, milcząc, odwróceni trochę od siebie, a Kim uwieńczył kolację skręconym własnoręcznie papierosem.
— Czy nie powtarzałem po tysiąc razy, że Południe to dobry kraj? Jest tutaj cnotliwa i wysoko urodzona wdowa jednego górskiego radży; odbywa pielgrzymkę, jak mówi, do Buddh-Gaya. — Ona to przysyła nam te półmiski; a jeżeli już dobrze wypoczął, chciałaby z tobą pomówić.
— Czy to także twoje dzieło? — zapytał Lama, zażywając tabakę.
— Któż to ciebie pilnował od początku naszej podróży? — oczy Kima świeciły żywo, podczas gdy on sam puszczał częste kłęby dymu przez nos, rozpościerając go po zapylonej ziemi. — Czy nie wystarałem się o wygody dla ciebie, o Świętobliwy?
— Błogosławieństwo niech spłynie na twoją głowę. — Lama pochylił się uroczyście. — Poznałem dużo ludzi w mojem długiem życiu i uczniów niemało. Ale żadnego z tych ludzi, jeśli ciebie zrodziła kobieta, nie umiłowało serce moje tak bardzo jak ciebie — przemyślnego, mądrego i miłego, chociaż właściwie małego łobuza.
— A ja nigdy nie widziałem takiego kapłana, jak ty. — Kim przeglądał dokładnie zmarszczkę po zmarszce na tej dobrotliwej, żółtej twarzy. — Zaledwie od trzech dni idziemy razem, a mnie się zdaje, jakbyśmy się znali od stu lat.
— Może w poprzedniem życiu było mi dane oddać ci jakąś przysługę. — Być może — uśmiechnął się — żem cię uwolnił z pułapki; albo schwytałem cię na haczyk wtedy, kiedy jeszcze nie byłem oświecony i puściłem się napowrót do rzeki.
— Być może — odrzekł Kim spokojnie. Słyszał on o tej filozofji wiecznego kołowania wszechrzeczy z ust ludzi, których Anglik nie uważałby za ludzi z wyobraźnią. — A co się tyczy tej kobiety na wozie, to sądzę, że ona pragnie drugiego syna dla swojej córki.
— Nie w ten to sposób dochodzi się do Drogi Zbawienia — westchnął Lama. — Ale ona też pochodzi z gór. Ach, góry i ten śnieg na górach.
Wstał i poszedł w stronę wozu. Kim byłby chętnie też poszedł nadstawić ciekawe ucho, ale Lama nie wezwał go ze sobą, nieliczne zaś słowa, jakiego doleciały, mówione były w języku obcym — rozmawiali bowiem w zwyczajnem narzeczu góralskiem. Niekiedy słyszał dźwięczny cytat chiński, mówiony przez Lamę.
Niezwykły to był obraz, któremu Kim przyglądał się oto przez przymknięte powieki. Lama stał sztywny i wyprostowany w swej żółtej szacie, na której głębokich fałdach i grały czarne cienie, padające od światła ognisk na „parao“, podobny do pnia rozłożystego drzewa podczas zachodzącego słońca i nachylał się nad złoconem i zdobionem laką „ruth“, które przy tem zmiennem oświetleniu mieniło się jak klejnot. Desenie na złotem szytych zasłonach wznosiły się, to opadały, zaginały się i rozpościerały w miarę, jak powiew nowego wiatru zawijał lub odchylał ich fałdy; w momentach, kiedy rozmowa stawała się poważniejsza, zdobny w klejnoty palec rozsiewał błyski iskier między wzorzystemi haftami. Z tyłu, za wozem, utworzył się tuman ciemnego kurzu, upstrzony małemi płomykami i ożywiony niewyraźnemi kształtami, postaciami i cieniami. Odgłosy wczesnego wieczoru ustąpiły przed jednolitym zmieszanym gwarem, którego najniższym tonem był ciężki tupot wołów po rozścielonej słomie, a najwyższym dźwięk „sitary“, bengalskiej tanecznicy. Przeważna część ludzi była już po wieczerzy i wciągała głęboko dym z klekocących nargilów, które w masie wydawały dźwięki podobne do rechotania żab.
Wreszcie Lama powrócił. Za nim szedł góral, niosąc watowaną bawełnianą kołdrę, którą troskliwie rozesłał przy ogniu.
— Ona zasługuje na dziesięć tysięcy wnuków — myślał Kim. — Niemniej jednak, bezemnie nic by nie było z tych podarunków.
— Cnotliwa to niewiasta — i mądra. — Lama usunął się zginając członki jak ociężały wielbłąd. — Świat pełen jest dobroci dla tych, którzy idą Drogą Zbawienia. — Przerzucił większą część kołdry na Kima.
— A co ci mówiła? — rzekł Kim otulając się w kołdrę.
— Zadała mi kilka pytań i starała się nakłonić mnie do pewnych spraw, z czego większa część była czczą gadaniną, słyszaną od zaprzedanych szatanowi kapłanów, którzy udawali, że idą Drogą Zbawienia. Na niektóre dałem odpowiedź, a o niektórych powiedziałem, że są nierozsądne. Wielu nosi suknię kapłańską, ale niewielu trzyma się prawdziwej Drogi.
— Tak, tak, to prawda. — Kim użył mądrego pojednawczego tonu, jakiego używają ci, co chcą wyciągnąć zwierzenie.
— Ale w poglądach swoich jest bardzo rozumna. Pragnie bardzo, abyśmy jej towarzyszyli do Buddh-Gaya; bo przez kilka dni, o ile dobrze zrozumiałem, drogi nasze prowadzą w jedną stronę na południe.
— I cóż?
— Chwilę cierpliwości. Odpowiedziałem jej, że moje poszukiwania są najważniejsze. Ona słyszała jakieś głupie legendy, ale o wielkiej prawdzie mojej Rzeki nigdy nie słyszała. Tacy to są kapłani z niższych gór! Znała przełożonego z Lung-Cho, a nie wiedziała o mojej Rzece, ani nie znała podania o Strzale.
— Cóż dalej?
— Mówiłem więc o Poszukiwaniu i o Drodze i o innych pouczających rzeczach, ona zaś pragnęła tylko, abym jej towarzyszył i modlił się o drugiego syna.
— Aha! My, kobiety, nie myślimy nigdy o dzieciach — rzekł Kim sennym głosem.
— Ponieważ zaś drogi przez pewien czas idą razem, nie uważam, abyśmy pod jakim względem odstąpili od naszego Poszukiwania, jeśli jej będziemy towarzyszyć aż do... Zapomniałem jak się to miasto nazywa.
— Hej! — zwrócił się Kim, mówiąc przenikliwym szeptem do jednego z Ooryasów, leżącego o kilka kroków dalej. — Gdzie leży dom waszego pana?
— Trochę poniżej Saharunpore, wpośród owocowych ogrodów.
Wymienił nazwę wioski.
— To jest to miejsce właśnie — rzekł Lama. — Tak daleko możemy jej zresztą towarzyszyć.
— Strumienie idą do węgorzów — mruknął niewyraźnie Ooryas.
— Dla chorych krów; dla chorego człowieka, Brahminie. — Kim wygłosił to przysłowie bez osobistego przytyku, stosując je do cienistych wierzchołków drzew nad głową.
Ooryas zaszemrał i uspokoił się.
— Więc pójdziemy z nimi, Świętobliwy?
— Czyż jest jaki powód, któryby przeciw temu przemawiał? Mogę iść ciągle z boku i uważać na wszystkie rzeki, przez które droga prowadzi. Ona pragnie abym poszedł. Bardzo gorąco tego pragnie.
Kim stłumił śmiech kołdrą. Skoro już raz ta samowładna stara dama powróciła do przyrodzonej sobie czci dla Lamy, uważał za możliwe, że będzie godnie go słuchać.
Już prawie zasypiał, gdy nagle Lama przytoczył przysłowie: „Małżonkowie gadatliwych kobiet otrzymują w przyszłym życiu wielką nagrodę“. Następnie posłyszał Kim jak Lama zażył po trzykroć tabaki — i śmiejąc się ciągłe, zasnął.
Djamentowo-jasny świt pobudził ludzi, wrony i woły.
Kim usiadł, ziewnął, otrząsnął się i drgnął z rozkoszy. To się nazywało widzieć świat w jego rzeczywistej prawdzie; to było życie, jakiego on pragnął — gwarne i hałaśliwe; nakładanie uprzęży, bicie wołów i skrzypienie kół; migotanie ognisk i gotowanie strawy; nowe widoki wszędzie, gdzie się tylko zwróciło rozmiłowane oko. Poranna mgła płynęła w rzecznych wirach, papugi poleciały krzyczącemi zielonemi stadami do pobliskiej rzeki, a żórawie studzienne poczęły pracować z hałasem. Indje zbudziły się, a Kim znajdował się w samym ich środku, bardziej zbudzony i podniecony, niż ktokolwiek inny; i gryzł gałązkę, której właśnie miał zamiar użyć jako szczoteczki do zębów, bo czerpał pełnemi garściami ze wszystkich obyczajów tego kraju, który znał i kochał. Nie trzeba było troszczyć się o żywność, nie trzeba było kupować sośniny w natłoczonych kramach. Był uczniem świętobliwego człowieka, towarzyszącego starej damie o żelaznej woli. Wszystko dla nich będzie przygotowane, a skoro zostaną z godnością zaproszeni, zasiądą i będą jeść.
Zresztą — Kim śmiał się w duchu, czyszcząc zęby, — jego opiekunka powiększy jeszcze uciechy podróży. Oglądał krytycznie jej woły idące pod jarzma mrucząc i sapiąc. Jeśliby szły zbyt szybko — nie wydawało mu się to prawdopodobne — będzie miał rozkoszne miejsce przy dyszlu! Lama siądzie obok woźnicy. Ekskorta naturalnie będzie szła piechotą. Stara dama równie naturalnie będzie bardzo dużo mówić, a wnosząc z tego co już słyszał, rozmowie tej nie zbraknie pieprzu. Już teraz rozkazywała, hałasowała, łajała i, przyznać trzeba, obrzucała przekleństwami służbę za opieszałość.
— Dajcie jej fajkę. Na bogów, dajcie jej fajkę i zatkajcie jej przeklęte usta, — krzyknął jeden Ooryas, biorąc na plecy bezkształtne toboły pościeli. — Ona i papugi to jedno. Skrzeczą od świtu.
— Przednie woły! hej! — zważaj na przednie woły! — Woły cofały się i skręciły w tył, bo oś wozu ze zbożem zaczepiła je za rogi. —
— Którędy jedziesz, ty synu sowy — krzyknął do wykrzywionego woźnicy.
— Aj, jaj, jaj! Oto królowa z Delhi jadąca modlić się o syna! — odkrzyknął ów człowiek ze swego naładowanego wozu.
Już za nim nadjechał drugi wóz, naładowany korą, przeznaczoną dla południowych garbarzy, a woźnica jego dorzucił kilka komplementów, podczas gdy woły „ruth“ cofały się i cofały wstecz.
Z poza poruszających się zasłon wypadła salwa obelg. Nie trwało to długo, ale podobnych złośliwości i przekleństw Kim nigdy przedtem nie słyszał. Widział jak naga pierś woźnicy zapadła się od podziwu, jak człowiek ten ukłonił się przedtem głową, z szacunkiem zsunął się z dyszla i pomógł eskorcie wyciągnąć ich arkę na główną drogę. Wówczas człowiek ten opowiedział mu dokładnie jakiego rodzaju kobietę zaślubił i co ona czyniła w jego nieobecności.
— Oh, „shabash“ — mruknął, nie mogąc się powstrzymać Kim, podczas gdy ów człowiek usunął się chyłkiem na stronę.
— Dobrze mu dojechałem, co? To wstyd i hańba, że biedna kobieta nie może pojechać modlić się do swoich bogów, aby nie być potrąconą i lżoną przez wszystkie wyrzutki Hindostanu tak, że musi połykać „gâli“ (obelgi) jak mężczyźni połykają „ghi“ (rodzaj potrawy). Ale ja mam jeszcze trochę siły w języku. Jedno albo dwa słowa dobrze wypowiedziane mogą się przydać w pewnych okolicznościach. A ciągle jeszcze jestem bez tytoniu. Gdzież ten jednooki nieszczęsny syn hańby, który mi jeszcze nie przygotował fajki?
Jeden z górali nałożył ją pospiesznie i wkrótce smuga gęstego dymu, wychodząca z każdego rogu zasłon dowodziła, że spokój jest już przywrócony.
Jeśli dzień przedtem Kim szedł dumnie jako uczeń świętobliwego człowieka, to dzisiaj kroczył z dziesięćkroć większą dumą w orszaku pół-królewskiego pochodu, mając przyznane sobie zaszczytne miejsce pod protektoratem starej damy o ujmujących manjerach i niewyczerpanem bogactwie. Eskorta z głowami przybranemi w narodowe stroje, rozdzieliwszy się, szła po obu stronach wozu i zionęła olbrzymiemi kłębami dymu.
Lama i Kim szli nieco dalej z boku; Kim gryzł swój kij z trzciny cukrowej i nie ustępował nikomu z drogi pod ochroną swej kapłańskiej godności. Słychać było język starej damy klekocący równie uporczywie jak cep ryżowy. Kazała swojej eskorcie opowiadać sobie, co się dzieje na drodze, a skoro wyjechali z „parao“ na otwarte pole, odsunęła kotary i wyglądała na drogę, odsłoniwszy trzecią część welonu. Jej ludzie nie patrzyli się na nią wprost, gdy się zwracała do nich i w ten sposób prawidła przyzwoitości były mniej więcej zachowane.
Obok na zmęczonym koniu przejeżdżał ciemnożółty nadkomisarz okręgowej policji w mundurze bez skazy, a poznawszy po jej otoczeniu kim była, rozpoczął zaloty.
— O matko, krzyknął, czy wy tak robicie w „zenanas“? Przypuśćmy, że jakiś Anglik by podjechał i zobaczył, że nie masz nosa?
— Co? — zapiszczała w odpowiedzi. — Twoja własna matka niema nosa. Któż mówi coś podobnego na otwartej drodze?
Replika była piękna, Anglik wzniósł rękę ruchem człowieka, który otrzymał ranę. Stara dama zaśmiała się i pogroziła mu palcem.
— Czy taka twarz może przywieść na pokuszenie? — Odsłoniła cały welon i spojrzała mu w oczy.
Twarz ta nie była żadną miarą pociągająca, ale Anglik zebrawszy cugle, nazwał ją Rajskim Księżycem, Niszczycielką spokoju i kilku innemi fantastycznemi epitetami, które podwoiły jej wesołość.
— To „nut-cut“ (łobuz) — rzekła, — wszyscy policjanci są „nut-cut“; ale naczelnicy policji są najgorsi. — Hej, mój synu, nigdybyś tego nie umiał, gdybyś nie był przyjechał z „Belait“ (Europa). Kto cię wykarmił?
— „Pahareena“, pewna góralka z Dalhuzji, moja matko. Ukryj twoją urodę w cieniu — o „Rozdawczyni Rozkoszy“ — poczem odjechał.
— To właśnie jest jeden z tych — zaczęła, nadając sobie ton subtelnego oceniania i napełniwszy usta betelem. — To jest jeden z tych, co czuwają nad sprawiedliwością. Znają oni kraj i jego obyczaje. Wszyscy inni, świeżo przybyli z Europy, wykarmieni przez białe kobiety i uczący się naszej mowy z książek, gorsi są od zarazy. Są to wrogowie Królów. — Następnie zaczęła opowiadać długą, długą historję wszystkim, kto tylko chciał słuchać o niedoświadczonym młodym urzędniku policyjnym, który prześladował jakiegoś małego Radżę z gór, jej dalekiego krewniaka, z powodu jakiejś głupiej błahostki, okraszając opowiadanie cytatami, wziętemi z dzieł zgoła nie pobożnych.
Następnie humor jej uległ zmianie i kazała jednemu z eskorty zapytać, czy Lama zechce iść przy niej i rozprawiać z nią o religji. Wówczas Kim ukrył się w tumanach kurzu i wrócił do swej laski trzcinowej. Więcej niż przez godzinę szeroki kapelusz Lamy świecił jak księżyc przez mgłę, a Kim ze wszystkiego co mógł dosłyszeć wywnioskował, że stara dama płakała. Jeden z Ooryasów usprawiedliwiał się ze swej szorstkości poprzedniej nocy, mówiąc, że nigdy jeszcze nie widział swojej pani w tak łagodnem usposobieniu i przypisywał to obecności cudzoziemskiego kapłana. On sam wprawdzie wierzył w Brahminów mimo, że, podobnie jak wszyscy krajowcy, przeświadczony był o ich chytrości i chciwości.
Tymczasem, gdy Brahminowie oburzyli swą żebracką natarczywością świekrę jego pana i gdy ta odprawiła ich z taką złością, że przeklęli cały orszak, (co było właściwą przyczyną, dlaczego drugi wół dyszlowy okulał, a dyszel złamał się poprzedniej nocy), gotów był zgodzić się na jakiegokolwiek kapłana innego rodzaju z Indji czy z poza Indji. Kim słuchał go, przytakując mu i kiwając mądrze głową poczem zwrócił uwagę Ooryasa na to, że Lama nie bierze pieniędzy, a koszt utrzymania jego i Kima będzie im stokrotnie wynagrodzony powodzeniem, jakie czeka całą ich karawanę w przyszłości. Opowiadał mu też różne miejskie anegdotki z Lehory, zaśpiewał parę piosenek, które ubawiły całą eskortę. Jak miejska mysz obznajmiony z ostatniemi piosenkami najnowszych kompozytorów, którymi w przeważnej części były kobiety — Kim znaczną miał przewagę nad mieszkańcami małej wioski, żyjącej ze swoich sadów z poza Saharunpore, ale nie dawał im uczuć swej wyższości.
W południe zboczyli z drogi, aby się posilić, a obiad był dobry, obfity i przyzwoicie podany: na czystych półmiskach poza obrębem tumanów kurzu. Resztki oddano żebrakom, aby osiągnąć spełnienie życzeń, a potem zaczęło się długie i rozkoszne palenie fajek. Stara dama skryła się za zasłony, ale mieszała się bardzo swobodnie do rozmowy, podczas gdy służba dysputowała i sprzeczała się z nią, jak to zawsze czyni służba na Wschodzie. Dama porównywała chłód i sosny z gór Kangra i Kulu z pyłem i magnoljami Południa; opowiedziała bajkę o kilku starych miejscowych bogach z nad granicy państewka jej męża; paliła nadmierną ilość tytoniu i wymyślała na Brahminów oraz spekulowała bez ustanku, jakby sprowadzić na świat kilku wnuków.




ROZDZIAŁ V

Raz jeszcze gwarna, wyciągnięta pod sznur, ociągająca się procesja ludzi zapełniła gościniec i wlokła się aż do najbliższego miejsca postoju. Marsz ten był dość krótki i brakowało jeszcze godziny do zachodu słońca, więc Kim począł myśleć, jakby się trochę rozerwać.
— Dlaczego nie siedzisz i nie odpoczniesz trochę? — zapytał go jeden z eskorty. — Tylko djabli i Anglicy włóczą się tu i tam bez powodu. —
— „Nie zawieraj nigdy przyjaźni z djabłem, małpą, ani z chłopcem.“ Nie wiadomo nigdy, co który z nich zrobi za chwilę, — rzekł jego towarzysz.
Kim odwrócił się za całą odpowiedź pogardliwie plecami. Nie miał ochoty słuchać starej historji, jak to djabeł bawił się z chłopcami, a potem żałował tego, poczem oddalił się, by powałęsać się po okolicy.
Lama dążył za nim. Przez cały ten dzień, ilekroć przechodzili przez jakiś strumień, odchodził na bok, aby mu się przyjrzeć, ale nic nie ostrzegło go, że znalazł swoją Rzekę. Nieczuły również na przyjemność rozmowy, prowadzonej w sposób rozumny, a przy tem czczony i szanowany szczególnie przez wysoko urodzoną kobietę, jako jej duchowny doradca, postanowił zapomnieć na chwilę o celu swego Szukania. Był zresztą przygotowany do spędzenia długich spokojnych lat na swojej wędrówce, zwłaszcza, że wolny był od niecierpliwości, cechującej rasę ludzi białych i wielką miał wiarę.
— Dokąd to idziesz? — zawołał na Kima.
— Nigdzie, droga była wąska, a to wszystko — tu Kim zakreślił ręką koło w powietrzu — jest dla mnie zupełnie nowe.
— Bezwątpienia mądra to i bystra kobieta. Ale przykro pomyśleć, że...
— Wszystkie kobiety są takie same, — zaopinjował Kim, jak sam Salomon.
— Przed moim klasztorem była szeroka platforma z kamienia — mruknął Lama, wyciągając wytarty różaniec. — Zostawiłem na niej ślady moich stóp, od ciągłego chodzenia po niej tam i z powrotem z temi paciorkami...
Przesuwając paciorki różańca między palcami, zaczął nabożnie odmawiać modlitwę: „On mane pudme hum“, — pełen wdzięczności za chłód, spokój i brak zupełny kurzu w powietrzu.
Leniwe spojrzenie Kima biegło po równinie od jednego przedmiotu do drugiego. Szedł przed siebie bez celu, zaciekawiony jedynie kształtem chałup, które znajdowały się niedaleko.
Dostali się na szeroki gościniec, biegnący wśród pastwisk, i odcinający się czerwono-bronzowym kolorem w świetle południowego słońca, z małą kępką rozłożystych magnolji w pośrodku. Uwagę Kima zwrócił uwagę niezwykły fakt, że w miejscu wyjątkowo tak do tego się nadającem nie widać było ani jednego ołtarza. Kim obserwował te rzeczy nie gorzej, niż gdyby był z powołania kapłanem. W dali na końcu równiny dojrzał nagle idących obok siebie czterech ludzi, którzy z tej odległości wydawali się bardzo mali. Przyglądając się im z wytężeniem zauważył, przysłoniwszy oczy dłonią, błysk metalu.
— To żołnierze. Biali żołnierze! — zawołał do Lamy. — Chodźmy ich zobaczyć.
— Ile razy idziemy sami we dwu, zawsze musimy spotkać żołnierzy. Ja jednak nigdy jeszcze nie widziałem białych żołnierzy.
— Oni nie robią nikomu krzywdy, chyba że są pijani. Schowajmy się za drzewo.
Skryli się obaj za grube pnie w chłodnym cieniu magnolii. Widzieli, jak dwie małe figurki zatrzymały się nagle, zaś drugie dwie szły dalej naprzód niepewnym krokiem. Była to przednia straż pułku maszerującego za nimi z tyłu którą, jak zwykle, wysłano przodem dla zbadania okolicy. Nieśli oni kije wysokie na pięć stóp z powiewającemi chorągiewkami i nawoływali się ciągle, jeśli pułk rozsypał się szeroko na równinie.
Żołnierze z pierwszej straży zbliżyli się wreszcie do gaiku cienistych magnolii.
— Tu, albo tam dalej pod drzewami, staną namioty dla oficerów. To miejsce ja zabieram; reszta naszych może się rozlokować dookoła. Czy oni zaznaczyli tam z tyłu miejsce dla wozów z bagażami?
Krzyknęli na swych towarzyszy na tyłach, a odpowiedź, chociaż była dana donośnym głosem, doleciała ich słabo, przygłuszona oddaleniem.
— Zatknij więc tu chorągiewkę — rzekł jeden z żołnierzy.
— Co oni robią? — pytał zdziwiony Lama. — Wielki i straszny jest ten świat. Co znaczyć może ta chorągiewka?
Jeden z żołnierzy wetknął w ziemię drążek, w niewielkiej odległości, gdzie byli obaj ukryci, poczem mruknąwszy coś z niezadowoleniem, wyrwał go z powrotem, naradzał się chwilę z towarzyszem, który zmierzywszy okiem od góry do dołu całą zieloną gąszcz drzew, odwrócił chorągiewkę i zatknął ją na nowo do ziemi.
Widowisko to pochłonęło zupełnie uwagę Kima, który przyglądał mu się namiętnie, z zapartym oddechem. Po chwili żołnierze oddalili się nurzając w zupełnem świetle słonecznem.
— O, Świętobliwy — szepnął Kim. — Zaczyna się sprawdzać moja przepowiednia, ta, którą wyrysował na piasku kapłan w Umballi! Przypomnij sobie tylko co on mówił. „Najprzód przyjdzie dwóch „ferashes“ (szeregowców) — aby wszystko przygotować... w miejscu cienistem. — Tak, jak się to zawsze dzieje na początku przy wizjach.
— Ależ to nie jest wizja — rzekł Lama. — To tylko zwykła ułuda tego świata i nic ponadto.
— ...„A za nimi przyjdzie Byk — Czerwony Byk na zielonem polu“. Patrz-no! Oto i on!
To mówiąc, Kim wskazał na chorągiewkę, wbitą w odległości niespełna dziesięciu stóp od miejsca, gdzie byli ukryci, którą powiewał wieczorny wietrzyk. Była to zwyczajna chorągiewka do sygnałów, ale pułk dbały zawsze o swe honorowe odznaki, ozdobił ją herbem pułkowym, zwanym Czerwonym Bykiem, który jest chlubą pułku Mawericków — dużym Czerwonym Bykiem na tle irlandzkiej zieleni.
— Widzę i przypominam sobie teraz — odrzekł Lama. — Tak, to z pewnością twój Byk. I napewno muszą to być ci właśnie dwaj ludzie, co mają wszystko przygotować, którzy tu przyszli przed chwilą.
— To są żołnierze — biali żołnierze. A co mówił kapłan? Znak Byka w przepowiedniach oznacza Wojnę i zbrojnych ludzi! O, Świętobliwy! to wszystko wyraźne, że odnosi się do tego, czego szukam.
— Prawda. Tak, to prawdziwe — Lama wpatrzył się usilnie w godło na chorągiewce, którego płomienna barwa zdawała się płonąć jak rubin w ciemnościach — Kapłan z Umbalii mówił, że twój znak oznaczę Wojnę.
— Cóż więc mamy teraz zrobić?
— Czekać. Czekajmy.
— Nawet zmrok zaczyna się teraz rozjaśniać — zauważy Kim — co było zresztą naturalne, ponieważ słońce zachodząc odbiło się raz jeszcze o pnie otaczających drzew i rozświetliło na chwilę wszystko rozpylonem światłem. Dla Kima było to jednak potwierdzenie przepowiedni Brahmina z Umballi.
— Słyszysz? — zawołał nagle Lama. — Tam daleko biją w bębny!
W spokojnem dotąd powietrzu ozwał się dźwięk, przypominający zrazu oddalony huk armatni w głowie. Niebawem dźwięk ten stał się wyraźniejszy.
— Ach! to muzyka — objaśniał go Kim. Znał on dźwięk pułkowej kapeli który zadziwił Lamę.
Na dalekim końcu równiny zwolna, w tumanach kurzu, wysunęła się z za horyzontu kolumna wojska. W chwilę potem doleciały ich słowa pieśni:

Prosimy was, pozwólcie opowiedzieć
cośmy widzieli gdyśmy szli
do gwardji Mulligan
poniżej portu Sligo.

W tem miejscu śpiew przerwał przeraźliwy głos piszczałek.

Wzięliśmy broń na ramię,
szliśmy — szliśmy naprzód

od parku Feniks
aż do zatoki Dublińskiej.
Och, słodko — bo grały
bębny i flety,
gdyśmy szli — szli — szli z gwardją Mulligan!“

To kapela Mawericków grała pułkowi do marszu; żołnierze bowiem maszerowali z bagażami. Kolumna wysunęła się zwolna na równinę, a za nią wozy. Potem rozdzieliła się na lewo i na prawo, rozbiegła się jak rój mrówek, i...
— Ależ to prawdziwe czary! — zawołał Lama.
Niebawem cała równina zaroiła się od rozproszonych namiotów, które zdały się wyrastać z wozów. Jedna grupa ludzi weszła do gaiku magnolji, rozbiła w milczeniu duży namiot, dookoła którego rozstawiła jeszcze siedem czy osiem innych namiotów, wkopała w ziemię kotły do gotowania, zniosła na to miejsce pakunki, któremi zajął się natychmiast tłum służących, złożony z żołnierzy krajowców — i oto w miarę jak się przyglądali temu z ukrycia, otaczający ich gaik magnolji zamienił się niemal w zwykłe miasto.
— Chodźmy, — rzekł nagle Lama, cofając się z przerażeniem, kiedy dokoła błysnęły ogniska, a oficerowie ubrani biało, z błyszczącemi szablami, weszli do głównego namiotu.
— Ukryj się w cieniu. Nie można niczego dojrzeć po za światłami ognisk — rzekł Kim, nie mogąc oderwać oczu od chorągiewki. Nigdy jeszcze dotąd nie widział szybkości, z jaką wyćwiczony pułk rozbija cały obóz w trzydzieści minut.
— Patrz, patrz, patrz — syknął Lama. — Stamtąd oto idzie kapłan.
To Bennett, anglikański kapelan pułku, szedł utykając, odziany w czarną opończę. Ktoś z otoczenia dokuczył mu kilkakrotnie w czasie marszu, przymawiając mu na temat gorliwości, jaka powinna cechować kapłana, więc Bennett, ażeby go zawstydzić, szedł, kulejąc, przez cały dzień razem z żołnierzami. Czarny strój, złoty krzyż przy dewizce od zegarka, ogolona twarz i czarny miękki kapelusz z szerokiem rondem były na całym obszarze Indji wystarczające, żeby go wyróżnić, jako świętobliwego człowieka. Zbliżywszy się do namiotu oficerskiego, padł zmęczony na krzesełko polowe i zdjął trzewiki. Trzech czy czterech oficerów zebrało się koło niego, żartując z jego bohaterskiego wysiłku.
— To co mówią ci biali ludzie, niema żadnej godności — rzekł Lama, przypatrując się temu obrazkowi. — Widzę tylko powierzchowność tego kapłana, ale sądzę, że jest uczony. Gdybym wiedział, że zna on nasz język, pomówiłbym z nim chętnie o tem, czego obaj szukamy.
— „Nie rozmawiaj nigdy z białym, dopóki jest głodny“ — rzekł Kim, cytując mu dobrze znane przysłowie. — Oni zabiorą się teraz do jedzenia i wątpię, czy byliby zadowoleni, gdyby im w tem przeszkodzono. Chodźmy teraz napowrót do naszego postoju, a po jedzeniu wrócimy tu znowu. To był z pewnością ten Czerwony Byk — mój Czerwony Byk.
Gdy czeladź starszej damy podała im kolację, byli obaj tak zamyśleni, że nikt nie odezwał się do nich. Zresztą służba nie chciała się im, jako gościom, naprzykrzać.
— A teraz — rzekł Kim, dłubiąc w zębach — wrócimy znów na tamto miejsce. Ale ty, Świętobliwy, musisz przez chwilę zaczekać gdzieś na mnie, bo twoje nogi bardziej zmęczone są od moich, ja zaś muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tym czerwonym byku.
— Jakże ty będziesz mógł zrozumieć ich mowę? Nie idź tak szybko, droga tak ciemna — mówił Lama niespokojnie.
Kim zbył pytanie milczeniem.
— Koło
tego miejsca, gdzieśmy się ukryli pod drzewami, zauważyłem skrytkę, gdzie będziesz mógł spokojnie siedzieć i czekać na mnie. — Zauważywszy, że Lama chce protestować, przerwał mu: — Pamiętaj o tem, że muszę to zrobić, gdyż szukam mego Czerwonego Byka. Znaki na gwiazdach nie dotyczyły twego szukania. Znam trochę zwyczaje żołnierzy i lubię zawsze zobaczyć coś nowego.
— Czego ty nie widziałeś już na tym świecie? — zauważył Lama, poczem, zrezygnowany, przysiadł w małem zagłębieniu równiny na jakie sto kroków od grupy magnolji, zarysowującej się ciemną plamą na tle usianego gwiazdami nieba.
— Czekaj tu, póki cię nie zawołam — rzekł mu na pożegnanie Kim i znikł w ciemności.
Wiedział, że wokoło obozu rozstawione będą placówki i uśmiechnął się do siebie, usłyszawszy skrzyp trzewików jednego z wartujących żołnierzy. Chłopca, który umie wałęsać się po dachach Lahory przy świetle księżyca, wyzyskując każdą ich nierówność i ciemne ich zakątki, żeby uniknąć pościgu — takiego chłopca nie potrafi zatrzymać nawet linja dobrze wyćwiczonych żołnierzy. Kim zrobił im ten zaszczyt, że przepełznął między dwiema linjami placówek i biegnąc lub przystając, przemykając się lub przypadając do ziemi, kierował się ku oświetlonemu namiotowi oficerskiemu. Przypadłszy doń przytulił się szczelnie do pnia magnolji i czekał, póki jakieś przypadkowe słowo nie da mu oczekiwanego wyjaśnienia.
Jedyną rzeczą, jaka zaprzątała w tej chwili jego myśli, były to dalsze wiadomości, dotyczące czerwonego byka. O ile mógł się domyśleć, a naiwność Kima była równie ciekawa i nieobliczalna jak jego bystrość, — to dziewięciuset zuchów z przepowiedni jego ojca miało modlić się o zmierzchu do tego zwierzęcia, podobnie jak Hindusi modlą się do swej świętej krowy. Byłoby to zresztą zupełnie słuszne i logiczne, a kapłan ze złotym krzyżem byłby wówczas osobą, od której możnaby w tej sprawie zasięgnąć wiadomości. — Z drugiej znów strony miał Kim jeszcze dobrze w pamięci owych księży o trzeźwych fizjognomjach z Lahory, których starał się unikać — obawiał się więc trochę, że ów kapłan ze złotym krzyżem mógł go wziąć na spytki i w rezultacie kazać mu chodzić do szkoły. Ale! Czyliż w Umballi nie wykazano dostatecznie, że jego znak na wysokiem niebie oznacza wojnę i zbrojnych ludzi? Zali nie był przyjacielem gwiazd równie jak przyjacielem całego świata, który od stóp do głowy pełny był straszliwych tajemnic? Wreszcie — i to było głównym powodem jego obecnej wyprawy — ta wycieczka, przedsięwzięta pomimo, że nie znał obozowego hasła Anglików — była podziwu godnym figlem, rozkosznem przedłużeniem dawnych wycieczek nocnych Kima po szczytach domów w Lahorze, ponadto zaś przedsięwzięta została w interesie doniosłej przepowiedni.
Położywszy się na brzuchu, podpełznął pod drzwi oficerskiego namiotu, trzymając rękę na amulecie, wiszącym na jego szyi.
Wewnątrz ujrzał to, co przypuszczał. Sahibowie modlili się do swego Boga. Oto na środku stołu — jako jego jedyna ozdoba — stał złoty byk, starodawna zdobycz wojenna, zabrana z pałacu letniego w Pekinie. Był to czerwono-złoty byk, pędzący z pochylonym łbem przez pole irlandzkiej zieleni. Do niego to wznosili Sahibowie swoje szklanki i wykrzykiwali coś na głos wśród wrzawy zmieszanych głosów.
Ale chociaż reverendissimus Artur Bennett zwykł był zawsze opuszczać namiot po pewnej ilości toastów — to dziś bardziej był utrudzony całodziennym marszem i ruchy jego były bardziej niepewne i chwiejne, niż zazwyczaj. Kim, uniósłszy w górę głowę, wpatrywał się uporczywie w swój „totem“ (świętość) stojący na stole, gdy nagle Kapłan, wychodząc z namiotu, nastąpił mu na prawą łopatkę. Przerażony chłopak zwinął się pod skórę namiotu i, tocząc się na bok, zwalił go z nóg, ten zaś, ponieważ był człowiekiem czynu, schwycił Kima za kark i omal z niego duszy nie wytrząsnął. Wtedy Kim kopnął go z rozpaczy w brzuch. Mr. Bennett jęknął i potoczył się na bok. Nie zwalniając jednak uścisku, wydobył się znów na wierzch i pociągnął Kima do swojego namiotu. Ludzie z pułku Mawericków byli znani zawsze ze swego nieuleczalnego, wypróbowanego kpiarstwa; Anglik uznał, że w tej chwili milczenie było rzeczą najbardziej wskazaną, dopóki śledztwo nie wyjaśni mu przyczyny całego zajścia.
— Cóż to — chłopiec! — zawołał, zaciągnąwszy swą zdobycz pod światło latarni. Potrząsnął nim i krzyknął srogim głosem:
— Co tutaj robisz? Jesteś złodziej! „Choor“? „Mallum“?
Jego znajomość hindostańskiego języka była bardzo ograniczona, wobec czego potłuczony i skwaszony niepowodzeniem Kim postanowił na razie przybrać narzuconą mu rolę. Przyszedłszy nieco do siebie, wymyślił na poczekaniu jakąś ładną i prawdopodobną historję o swem pokrewieństwie z obozowym kucharzem, bacząc jednak pilnie, czy mu się nie uda zemknąć. Sposobność nadarzyła się niebawem i Kim, schyliwszy się, dał nura po pod lewe ramię Kapłana i pomknął ku drzwiom, ale długie ramię wysunęło się szybko za nim i dosięgło jego karku zrywając sznurek, na którym zawieszony był amulet Kima.
— Proszę mi to oddać. Och! proszę mi oddać! Czy nic nie wypadło? Niech mi pan odda moje papiery!
Słowa te wymówił po angielsku — w delikatnej sztucznej angielszczyźnie, jaką się posługują krajowcy. Kapłan zaś aż podskoczył ze zdziwienia.
— Co to, szkaplerz? — rzekł otwierając rękę. — No, to jakaś odmiana pogańskiego zabobonu. Co? Co? to ty umiesz po angielsku? A czy wiesz, że mali chłopcy za kradzież dostają cięgi?
— Ależ ja nic... nic nie ukradłem.
Kim tańczył w śmiertelnym strachu, jak jamnik, na widok wzniesionego kija.
— O, proszę mi to oddać. To moja świętość. Proszę tego nie ukraść.
Kapłan nie zwracał na to uwagi, tylko podszedłszy do drzwi namiotu, zawołał głośno. Zjawił się pulchny ogolony człowiek.
— Potrzeba mi waszej rady, ojcze Wiktorze — rzekł Bennett. — Natknąłem się na tego chłopca w ciemności obok głównego namiotu. Zgodnie ze zwyczajem powinienbym go ukarać i puścić wolno, bo uważam go za złodzieja. Ale zdaje mi się, że umie on po angielsku i zależy mu bardzo na tej oto świętości, która wisiała na jego szyi. Myślę, że może potraficie mi w tem dopomóc.
W przekonaniu Bennetta, między nim a rzymsko-katolickim kapłanem irlandzkiego pułku leżała nieprzebyta przepaść, ale godne było uwagi, że ilekroć Kościół anglikański miał do rozwiązania jakiś problem ogólno-ludzki, odwoływał się zawsze chętnie do rzymskiego Kościoła o pomoc. Oficjalną niechęć Bennetta do katolików i wszelkich ich praktyk religijnych łagodził jedynie jego prywatny szacunek dla ojca Wiktora.
— Złodziej mówiący po angielsku? Pokażcie no mi tę jego świętość. Nie, Bennecie, to nie jest szkaplerz — to mówiąc, podniósł przedmiot w górę.
— Ale czy mamy prawo otworzyć to? Może lepiej byłoby oćwiczyć go i puścić.
— Ja nie kradłem. To pan mi porobił sińce na całem ciele. Proszę mi oddać moją świętość, a pójdę sobie.
— Zaczekaj-no chwilę. Obejrzymy to najpierw — rzekł ojciec Wiktor, rozwijając powoli pergaminowy „ne varietur“ biednego Kimballa O’Hary, jego świadectwo odejścia ze służby i metrykę Kima. O’Hara, mając jakąś niejasną ideę, że działa cuda dla swego syna — nabazgrał na metryce kilkakrotnie: „Uważajcie na chłopca. Uważajcie, proszę, na chłopca“ — podpisując się za każdym razem pełnem nazwiskiem oraz numerem swego pułku.
— Zgińcie Moce piekielne! — zawołał ojciec Wiktor, wręczając to wszystko Mr. Bennettowi. — Czy ty wiesz, co to ma wszystko oznaczać?
— Wiem, — odrzekł Kim. — To wszystko należy do mnie, a ja chcę już odejść.
— Nic z tego nie rozumiem — rzekł Mr. Bennett. — On nosił to prawdopodobnie w jakimś celu. Może to jakiś żebraczy fortel.
— Nie widziałem nigdy żebraka, któryby mniej chciał pozostać w otoczeniu ludzi. Zaczyna się tu jakaś wesoła tajemnica. Czy wy wierzycie w Opatrzność, Bennett?
— No, spodziewam się.
— Dobrze, a ja wierzę w cuda, co wychodzi na to samo. Moce Piekielne! Kimball O’Hara i jego syn. Ależ to przecie wyraźnie krajowiec, a Kimballa, o ile pamiętam, ja sam ożeniłem z Anusią Shott. Od jak dawna nosisz te rzeczy, chłopcze?
— Od czasu, jak byłem małem dzieckiem.
Ojciec Wiktor podszedł parę kroków i rozpiął koszulę Kima.
— Widzicie, Bennett, że on nie zupełnie jest ciemnego koloru. A jak ci na imię?
— Kim.
— Czy Kimball?
— Być może. Czy pozwolisz mi odejść?
— Jak jeszcze?
— Nazywano mnie jeszcze: Kim Rishtike. To znaczy Kim z Rishtike.
— Co to jest — Riszti?
— Iryjski. To pułk mego ojca.
— Ach, irlandzki, rozumiem.
— Tak. Ojciec mi tak mówił. — Mój ojciec żył.
— Gdzie żył?
— Żył. Z czasem, naturalnie, że umarł... — odrzekł.
— O! Czy zawsze tak lakonicznie odpowiadasz?
Bennett przerwał rozmowę.
— Bardzo być może, że wyrządziłem temu chłopcu krzywdę. To jest napewno biały, chociaż bardzo zaniedbany malec. Jestem pewny, że musiałem go trochę potłuc. Ja nie wierzę w duchy.
— Dajcie mu szklankę sherry i pozwólcie wyciągnąć się na hamaku. No, Kim — ciągnął ojciec Wiktor — nikt ci tu nic złego nie zrobi. Wypij to i opowiedz nam o sobie. Ale pamiętaj, mów prawdę, jeśli nie masz powodów, by mówić inaczej.
Kim kaszlnął, stawiając na stole szklankę wypitą do dna i zamyślił się. Był to moment, w którym ostrożność była rzeczą równie wskazaną, jak i puszczenie swobodne wyobraźni. Chłopców, którzy wałęsają się po nocy w obozie, przepędzają zazwyczaj precz, wychłostawszy ich uprzednio. Kim jednak nie dostał batów — zatem jego amulet działał najwyraźniej na jego korzyść i wszystko wogóle zdawało się świadczyć, że przepowiednia w Umballi i kilka słów, jakie zdołał zapamiętać z majaczeń swego ojca, zaczynały się spełniać w najcudowniejszy sposób. Bo dlaczegóż tłusty padre zdawał się być pod tak silnem wrażeniem i pocóżby dawano szklankę gorącego żółtego wina takiej, jak on, mizerocie?
— Ojciec mój umarł w mieście Lahorze, gdy byłem jeszcze mały. Kobieta miała sklep z „kabarri“ niedaleko miejsca, gdzie stały dorożki — zaczął Kim z zakłopotaniem, nie mając jeszcze pewności, czy mówienie prawdy wyjdzie mu na dobre.
— Czy twoja Matka?
— Nie, — zaprzeczył z niechęcią. — Ona przyszła do nas, kiedy ja się już urodziłem. Mój ojciec dostał te papiery z Jadoo-Gher — czy jak wy tam to nazywacie? — (Bennett skinął głową potwierdzająco) — bo był dobrze urodzony... Czy tak się to mówi? (Bennett przytwierdził mu znowu) — Tak mi to mówił mój ojciec. On także i Brahmin, który zrobił dla mnie rysunek na piasku w Umballi, przed dwoma dniami. Mówili mi, że znajdę Czerwonego Byka na zielonem polu i że Byk ten będzie mi pomagał.
— Co za fenomenalny łgarz z tego malca, — mruknął Bennett.
— Precz Siło Nieczysta! Cóż to za kraj! — szepnął ojciec Wiktor. — Mów dalej!
— Ja nic nie kradłem, a prócz tego jestem teraz uczniem jednego bardzo świętobliwego człowieka. Siedzi on tu niedaleko. Zobaczyliśmy obaj, jak przyszli dwaj ludzie z chorągwiami, aby przygotować miejsce. Tak się dzieje zawsze podobno we śnie, albo gdy się ma spełnić przepowiednia. To też wiedziałem, że się moja spełni. Zobaczyłem Czerwonego Byka na zielonem polu, zaś ojciec mój mówił: „Dziewięciuset „pukka“ (zuchów) i pułkownik na koniu zaopiekują się tobą, jeżeli znajdziesz Czerwonego Byka!“ Nie wiedziałem, co mam zrobić, gdy zobaczyłem Czerwonego Byka, więc odszedłem, a potem wróciłem znowu, gdy się ściemniło. Musiałem znów zobaczyć Czerwonego Byka i zobaczyłem go znowu i — i Sahibów, jak się modlili do niego. Myślę, że teraz Byk będzie mi pomagać. Mój Świętobliwy też tak mówi. Czy nie zrobicie mu nic złego, jeśli go teraz przywołam? On jest bardzo pobożny i może zaświadczyć, że wszystko, co mówiłem, jest prawdą i że ja nie jestem złodziejem.
— Oficerowie modlący się do byka!... Co u licha można z tego wszystkiego wyrozumieć? — zawołał Bennett. — Uczeń świętobliwego człowieka! Czy ten malec nie chory?
— To z wszelką pewnością syn O’Hary. Syn O’Hary związany z wszystkiemi Mocami Piekieł. Jego ojciec dokonywał wielkich rzeczy, gdy był pijany. Zaprośmy tu lepiej tego świętobliwego, który może coś wiedzieć.
— Ależ on nic nie wie — rzekł Kim. — Pokażę go wam, jeśli chcecie pójść ze mną. On jest moim mistrzem. Ale potem będziemy mogli odejść?
— Siła Nieczysta! — wykrzyknął ojciec Wiktor, któremu zdumienie odjęło mowę, Bennet zaś ruszył, wspierając mocno rękę na ramieniu Kima. Znaleźli Lamę tam, gdzie go zostawił chłopak.
— Moje Szukanie blizkie już jest kresu — zawołał do Lamy Kim w narzeczu. — Znalazłem Byka, ale Bóg wie, co się dalej stanie. Oni nie zrobią ci nic złego. Chodź do namiotu tego grubego kapłana z tym chudym człowiekiem i zobacz, jak się to skończy. Wszystko tam jest nowe, a oni obaj nie umieją wcale po hindusku. Jeden i drugi, to niegarbowane osły.
— A, to nie trzeba drwić z ich nieświadomości — odparł Lama. — Rad jestem, że ty się cieszysz, mój „chelo“.
Z godnością i bez podejrzliwości wszedł do małego namiotu, powitał kapłana, jak przystało na kapłana i usiadł przy żarzącej się fajeczce z węglami. Żółte podszycie namiotu zabarwiło teraz go przy świetle lampy czerwono-żółtym refleksem. Bennett patrzył na niego z wyniosłą obojętnością swej wiary, która dziewięć części świata mieni pogardliwie poganami.
— Jakże więc skończyło się twoje szukanie i co ci przyniósł w darze Czerwony Byk? — zwrócił się Lama do Kima.
— On pyta się, co chcecie ze mną zrobić — rzekł Kim, podejmując we własnym interesie rolę tłómacza. Bennett zwrócił pytające spojrzenie na ojca Wiktora.
— Nie rozumiem zgoła, co ma wspólnego ten fakir z tym chłopcem, który prawdopodobnie jest ofiarą jego oszustwa, albo też jego wspólnikiem — zaczął Bennett. — Nie możemy przecież pozwolić, żeby chłopiec angielskiego pochodzenia... Przyjąwszy, że jest synem masona, to im wcześniej odda się go do masońskiego przytułku dla sierot, tem lepiej będzie dla niego.
— Ach, takie jest wasze zdanie, jako sekretarza pułkowej Loży — odrzekł ojciec Wiktor. — Ale temu starcowi możemy powiedzieć otwarcie, co zamierzamy zrobić z chłopcem. Nie wygląda on na łajdaka.
— Wiem z doświadczenia, że nie podobna przeniknąć umysłowości człowieka Wschodu. No, Kimball, chcę, żebyś powtórzył temu człowiekowi, to, co ja powiem — ale dosłownie.
Kim złączył kilka zdań Bennetta i zaczął temi słowy:
— O, Świętobliwy! Ten chudy głupiec, który wygląda jak wielbłąd, mówi, że ja jestem synem Sahiba.
— Jakże to być może?
— O, to prawda. Wiedziałem o tem od urodzenia, ale on mógł dowiedzieć się o tem dopiero po przeczytaniu amuletu, który nosiłem na szyi i z papierów, jakie tam były. On myśli, że ten, kto raz jest Sahibem, jest zawsze Sahibem i obaj chcą albo przyjąć mnie do pułku, albo posłać do „madrissah“ (szkoły). Zdarzało mi się to już i dawniej, ale zawsze tego unikałem. Ten tłusty głupiec chce jedno, a ten podobny do wielbłąda — drugie. Ale niema się co sprzeczać. Zostanę tu może jedną noc, albo i następną. Zdarzało mi się tak już i dawniej. Potem ucieknę i wrócę do ciebie.
— Ale powiedz im, że ty jesteś mój „chela“. Opowiedz im, jak przyszedłeś do mnie gdy byłem słaby i niepewny. Powiedz, czego my obaj szukamy, a puszczą cię z pewnością natychmiast.
— Mówiłem im już o tem. Śmieli się i zagrozili policją.
— O czem wy mówicie? — zapytał Mr. Bennett.
— Ech! On tylko mówi, że jeżeli mnie zabierzecie, to przeszkodzi mu to w jego interesach, to jest w jego ważnych pry... prywatnych sprawach.
Ta ostatnie wyrazy były tylko zaczerpnięte z rozmowy Kima z eurazjańskim pisarzem w departamencie kanalizacji, ale wywołały tylko u księży uśmiech, który rozgoryczył Kima.
— Gdybyście wiedzieli jakie to sprawy, nie śpieszylibyście się tak ze stawianiem im przeszkód.
— Cóż to jest zatem? — zapytał ojciec Wiktor, przyglądając się fizjognomji Lamy nie bez pewnej sympatji.
— Jest tu w tych okolicach Rzeka, którą on chciałby bardzo odnaleźć. Wytrysła ona z powodu Strzały, która... (Tu Kim tupnął zniecierpliwiony nogą, gdyż trudno mu przychodziło tłumaczyć, co myślał, na koszlawą angielszczyznę) — E! ona została zrobiona przez naszego pana: Boga Buddę, którego znacie, i jeżeli wykąpiecie się w niej, to będziecie obmyci ze wszystkich waszych grzechów i staniecie się tak biali, jak bawełna. (Kim był niedawno na pewnem kazaniu wygłoszonem przez misjonarza). Więc ja jestem jego uczniem i my musimy odnaleźć tę Rzekę. To bardzo jest ważne dla nas.
— Powtórz to raz jeszcze — rzekł Bennett.
Kim powtórzył, upiększając opowiadanie różnemi dodatkami.
— Ależ to bluźnierstwo — zawołał członek anglikańskiego Kościoła.
— Ts! Ts! — wtrącił się ojciec Wiktor, którego to opowiadanie usposobiło sympatycznie dla obu. — Dałbym wiele za to, żebym mógł mówić ich narzeczem. — Rzeka, która zmywa grzechy!... A jak dawno już jej szukacie?
— O, od kilku dni. Teraz chcielibyśmy odejść i szukać ją nadal. Tutaj jej niema, jak widzicie.
— Widzę — odparł poważnie ojciec Wiktor. — Ale chłopiec nie może odejść w towarzystwie tego staruszka. Byłoby to, mój Kimie, obojętne, gdybyś nie był synem żołnierza. Powiedz mu, że pułk chce się tobą zaopiekować, i zrobić z ciebie porządnego człowieka. Powiedz, że jeżeli wierzy w cuda, to musi uwierzyć, iż...
— Niema potrzeby nadużywać jego łatwowierności — przerwał mu Bennett.
— Nic podobnego nie przyszło mi do głowy. On musi uwierzyć, że przyjście tego malca tutaj, do jego własnego pułku, w czasie gdy szukał swego Czerwonego Byka, ma coś z cudu. Zważcie tylko, Bennett, ile szans przeciwnych miał ten malec. Sam jeden chłopak na całe Indje, i oto właśnie nasz pułk, a nie inny, idzie naprzeciw niego, żeby go spotkać. To było z góry przeznaczone. Tak. Powiedz mu, że to „Kismet“ (cud). „Kismet, mallum“? (Czy rozumiesz?)
Domawiając tych słów zwrócił się do Lamy, do którego mógł z równym skutkiem mówić o Mezopotamji.
— Oni mówią — tu oczy starca zalśniły dziwnym blaskiem — oni mówią, że moja przepowiednia spełniła się teraz i że, choć ja tu przyszedłem tylko przez ciekawość, jak wiesz, to należę do tych ludzi i ich Czerwonego Byka, więc muszę pójść do „madrissah“ i zostać Sahibem. Teraz to ja udam, że się zgadzam, ale w najgorszym razie to tylko kilka razy zjem z nimi obiad, z daleka od ciebie. Potem wymknę się i pójdę w dół, ku Saharunpore. Dlatego, mój Świętobliwy, trzymaj się ciągle tej niewiasty z Kulu i nie oddalaj się za nic od jej wozu, dopóki do ciebie nie wrócę. Przecież mój znak to Wojna i ludzie zbrojni. Widzisz, że dali mnie wina i posadzili mnie na honorowem łóżku! Mój ojciec musiał być widocznie znaczną osobą i jeśli mnie zatrzymają dla oddania honorów, to dobrze, jeśli nie, to także dobrze. Cokolwiek się stanie, ucieknę do ciebie, gdy mi się tylko sprzykszy. Ale trzymaj się Rajputni, bo zgubię twój ślad... Tak! tak! — powiedziałem mu wszystko, coście chcieli, żebym mu powiedział.
— Ja też nie widzę powodu, na co onby miał jeszcze czekać — rzekł Bennett, grzebiąc w kieszeniach spodni. — Potem zastanowimy się nad różnemi szczegółami, a teraz dam mu ru...
— Czemu się tak spieszycie? — On może kocha tego malca — rzekł ojciec Wiktor, zatrzymując w połowie ruch księdza.
Lama wyjął różaniec i nasunął rondo wysokiego kapelusza na oczy.
— Czegóż on jeszcze może chcieć?
— On mówi — tu Kim podniósł do góry rękę — ...mówi, żebyście się uciszyli. On musi porozmawiać o mnie teraz sam ze sobą. Widzicie, że nie zrozumielibyście ani słowa z tego co on mówi i myślę, że gdybyście mu teraz przeszkodzili, to mógłby rzucić na was ciężkie przekleństwo. Ile razy bierze do ręki te kuleczki, które widzicie, to zawsze potrzebuje wtedy spokoju.
Słowa Kima przekonały obu Anglików, którzy usiedli, ale w spojrzeniu Bennetta było coś, co wyglądało na złą wróżbę dla Kima.
— Więc Sahib i syn Sahiba... — powtarzał Lama, a głos jego nabrzmiały był od cierpienia. — A przecież żaden z białych ludzi nie zna tak naszego kraju i jego zwyczajów, jak ty. — Jakże to może być prawdą?
— Niewarto o tem mówić, o Świętobliwy. Pamiętaj, że to nie potrwa dłużej, jak noc lub dwie. Wiesz, jak ja szybko umiem się przemieniać. Wszystko się stanie tak, jak wtedy, gdy po raz pierwszy rozmawiałem z tobą pod Zam-Zammah, pod tą wielką armatą.
— Ubrany byłeś wtedy jak biały... kiedy przyszedłem do domu cudów. — A drugi raz to byłeś w ubraniu hinduskiem. W cóż ty się przeobrazisz po raz trzeci? — zapytał, uśmiechając się smutnie. — Ach, chelo! Wyrządziłeś krzywdę starcowi, bo ukochało cię moje serce.
— A moje ukochało ciebie. Ale skądże ja mogłem wiedzieć, że ten czerwony byk wprowadzi mnie w takie położenie?
Lama zasłonił swoją twarz powtórnie i przebierał nerwowo paciorki różańca. Kim przykucnął przy jego boku i oparł się o fałdy jego sukni.
— Więc teraz już pewne, że ten chłopiec jest Sahibem? — zaczął Lama głuchym głosem. — Takim samym Sahibem jak ten, który pilnował obrazów w domu cudów? — Lama nie wiele wiedział o ludziach białej rasy i powtarzał w kółko jedno i to samo, jak wyuczoną lekcję. — A jeżeli tak, to nie godzi się, żeby robił co innego, niż inni Sahibowie. Musi wrócić do swego narodu.
— Tylko na jeden dzień, na noc i jeszcze jeden dzień — tłumaczył mu Kim.
— Nie, ty nie pójdziesz! — rzekł ojciec Wiktor i widząc, że Kim zerka w stronę drzwi, zagrodził mu drogę, wystawiając nogę.
— Nie rozumiem obyczajów tych białych ludzi. Ten kapłan, co pilnował obrazów w domu cudów w Lahorze, był grzeczniejszy niż ten chudy człowiek. Mają mi zabrać mego chłopca. Chcą z mego ucznia zrobić Sahiba? Biada mi! Jakże ja zdołam teraz znaleźć moją Rzekę? Zapytaj ich, czy oni nie mają swoich uczniów, że zabierają ich innym.
— On mówi, że jest bardzo zmartwiony, iż nie będzie już mógł odnaleźć teraz swojej Rzeki. Pyta, dlaczego wy nie macie swoich uczniów i dlaczego znęcacie się nad nim? On przecież chce się obmyć ze swoich grzechów!
Ani Bennett, ani ojciec Wiktor nie znaleźli na to pytanie odpowiedzi. Kim, zgnębiony rozpaczą Lamy, rzekł po angielsku: Jeżeli teraz pozwolicie mi stąd odejść, to pójdziemy obaj w spokoju i nie będziemy kraść niczego. Będziemy szukali tej Rzeki jak przedtem, zanim złapaliście mnie. Wolałbym był wcale tu nie przychodzić, ani odnajdywać Czerwonego Byka i różnych podobnych rzeczy. Mogę się bez tego obejść.
— To spotkanie mój młodzieńcze — rzekł Bennett — jest dotychczas najlepszem ze wszystkich zdarzeń twego życia.
— Mój miły Boże! — zawołał ojciec Wiktor, patrząc na Lamę. — Nie wiem sam, jak go pocieszyć. Chłopca zabrać ze sobą nie może, ale widać, że to dobry człowiek. Jestem tego pewny. — Dajcie pokój, Bennett! Jeśli mu dacie tę rupję, to przeklnie was z pewnością.
Przez parę długich minut zapanowało milczenie, w którem słychać było tylko ich własne oddechy. Potem Lama podniósł głowę i zapatrzył się w przestrzeń.
— I jam jest ten, co idzie Drogą Zbawienia — zaczął znów głosem pełnym goryczy. — Mój jest grzech i moją jest kara. Wmówiłem w siebie — bo teraz widzę, że tylko w siebie to wmówiłem — że jesteś mi zesłany, żeby mi pomóc w mojem Szukaniu. I tak przywiązało się moje serce do ciebie za twoją dobroć i grzeczność i za to, żeś tak mądry mimo lat twoich. Ale ci, którzy idą po drodze Zbawienia, nie powinni dopuszczać do siebie pożądania ani przywiązania, bo wszystko to jest złudzeniem. Oto, co mówi... (zacytował w tem miejscu jakiś bardzo stary tekst chiński, którego trafność poparł jeszcze dwoma innemi). — Zboczyłem z mej drogi, mój „chelo“. Nie twoja w tem wina. Zacząłem się radować widokiem życia, różnymi ludźmi, snującymi się po drogach, oraz tem, że ty z tego się cieszysz. Upodobałem sobie ciebie, ja, który winienem był myśleć tytko o mojem Szukaniu i o niczem więcej. Więc oto jestem pełen smutku, ponieważ zabierają mi ciebie, a moja Rzeka daleko gdzieś płynie odemnie. Złamałem Najwyższe Prawo!
— Precz, Siło Nieczysta — zawołał ojciec Wiktor, który jako doświadczony spowiednik, słyszał ból w każdem zdaniu Lamy.
— Teraz widzę, że znak Czerwonego Byka miał swoje znaczenie tak samo dla mnie, jak i dla ciebie. — Wszelkie pożądanie jest czerwone i — złe... Teraz będę za to pokutować i muszę znaleźć moją Rzekę.
— W każdym razie jednak wróć do tej niewiasty z Kulu — przekładał mu Kim, — bo inaczej zgubisz drogę. Będzie cię ona żywić, dopóki ja nie wrócę do ciebie.
Lama trzepnął ręką w powietrzu na znak, że sprawę tę już rozstrzygnął.
— A teraz — rzekł głosem zmienionym do Kima — powiedz mi, co oni chcą z tobą zrobić? Ostatecznie, pokutując, zdobędę jakieś zasługi i mogę zmazać to zło, jakie się stało.
— Chcą ze mnie zrobić Sahiba; a przynajmniej takie mają zamiary. Ale nie martw się. Ja pojutrze wrócę do ciebie.
— Jakiego rodzaju Sahiba? Czy takiego, jak ci obaj? — zapytał, wskazując na księży. — Czy też takiego, jakich widziałem wczoraj, jednego z tych co nosili broń i stąpali ciężkim krokiem?
— Być może.
— To niedobrze. Tacy ludzie gonią za pożądaniem i zbierają nicość. Ty nie powinieneś być taki.
— Kapłan z Umballi mówił, że mój znak to Wojna — odrzekł Kim. — Zapytam tych głupców... ale to zbyteczne. Ucieknę jeszcze dziś w nocy, bo muszę przedewszystkiem zobaczyć nowe rzeczy.
Potem Kim zadał ojcu Wiktorowi parę pytań po angielsku, tłumacząc następnie odpowiedź Lamie.
— On mówi jeszcze, że chcecie mnie zabrać od niego, a nie wiecie, co ze mną zrobić! Chcę, żebyście mu to powiedzieli, zanim stąd odejdzie, bo to nie drobnostka mieć dziecko.
— Zostaniesz posłany do szkoły, a co potem będzie, to zobaczymy. Myślę, Kimball, że chciałbyś zostać żołnierzem?
— „Gorah-log?“ (białym żołnierzem). O! nie! nie! — Kim zaprzeczył gwałtownie głową. Ćwiczenia i rutyna nie przemawiały wcale do jego natury.
— Nie chcę być żołnierzem!
— Będziesz tem, czem ci każę być, — rzekł Bennett — i powinieneś być wdzięczny za to, że przychodzimy ci z pomocą.
Kim uśmiechnął się z politowaniem. Jeśli ci ludzie łudzą się, że on będzie robił co innego, niż to, co mu się podoba — to tem lepiej.
Nastąpiło ponowne długie milczenie. Bennett nie mógł usiedzieć z niecierpliwości i proponował, żeby zawołać wartę, by wypędziła fakira.
— Czy od Sahiba pobiera się naukę darmo, czy za opłatą?... Zapytaj się ich o to — rzekł Lama, a Kim przetłumaczył te słowa.
— Oni mówią, że nauczycielowi płaci się, ale pieniądze będzie dawać pułk... Niema o czem mówić. To nie potrwa dłużej, jak jedną noc.
— A czy im więcej się płaci, to tem lepsza jest nauka? — Lama nie zwracał uwagi na plan wczesnej ucieczki Kima. — To słusznie, że się płaci za naukę: pomagać nieświadomemu w kształceniu, jest zawsze zasługą. — Zaczął przebierać z szaloną szybkością paciorki różańca, poczem spojrzał na swoich ciemiężycieli.
— Zapytaj ich, za ile pieniędzy dadzą ci mądrą i słuszną naukę i w jakim mieście dają taką naukę?
— Hm — rzekł ojciec Wiktor po angielsku, gdy Kim tłumaczył — to zależy... Pułk płaciłby za ciebie przez cały czas twego pobytu w Ochronce Wojskowej; albo też mógłbyś się wpisać na listę Pendżabskiego Masońskiego Przytuliska (ani ty, ani on nie zrozumiecie, co to znaczy); ale najlepsze wykształcenie, jakie chłopiec może dostać w Indjach dają naturalnie w St. Xavier in Partibus w Lucknow.
Tłumaczenie tych słów zajęło trochę czasu, gdyż Bennett chciał się z tem krótko załatwić.
— On chce wiedzieć ile? — zapytał Kim spokojnie.
— Dwieście, albo trzysta rupji rocznie.
Ojciec Wiktor już oddawna uległ pewnego rodzaju zadziwieniu. Bennett niecierpliwił się, nic nie rozumiejąc.
— On powiada: „Napiszcie nazwę szkoły i ilość pieniędzy na papierze i dajcie mu to. Mówi także, że pan musi pod tem napisać swoje nazwisko, bo on za kilka dni napisze do pana list. On mówi, że pan jest dobry człowiek. Powiada, że ten drugi człowiek jest głupi. Chce odejść“.
Lama powstał nagle. — Idę dalej szukać mojej Rzeki, — krzyknął i odszedł.
— Gotów wpaść pomiędzy straże — zawołał ojciec Wiktor, zrywając się po odejściu Lamy — ale nie można również zostawić tu chłopca samego.
Kim zrobił szybki ruch, żeby wybiec, ale się powstrzymał. Nie słychać było żadnych nawoływań na dworze. Lama zniknął.
Kim ułożył się, wygodnie na księżowskim hamaku. Bądź co bądź Lama przyrzekł trzymać się radżputajskiej kobiety z Kulu, a o resztę nie dbał. Podobało mu się, że obaj Ojcowie byli tak widocznie podnieceni. Mówili długo przytłumionym głosem, ojciec Wiktor przedkładał jakiś projekt Bennettowi, który zdawał się mu nie ufać. Wszystko to było nowe i ciekawe, ale Kim zaczął uczuwać senność. Potem zawołali różnych ludzi do namiotu, między innymi był tam pewnie i ów pułkownik, jak przepowiadał jego ojciec, i zadawali mu nieskończoną ilość pytań, zwłaszcza dotyczących kobiety, która go wychowywała. Kim odpowiadał na wszystko dokładnie i wyczuwał, że nie uważali tej kobiety za dobrą opiekunkę.
W każdym razie było to najnowsze z jego doświadczeń. Prędzej czy później, skoro zechce, będzie się mógł ukryć w wielkich szarych niezmierzonych obszarach Indji, ratując się ucieczką z pośród namiotów, księży i pułkowników. Tymczasem, korzystając z wrażenia, jakie jego pojawienie się wywołało w obozie Sahibów, będzie starać się, aby spotęgować je jeszcze o ile tylko można. Wszak niedarmo należał także do białej rasy.
Po długich rozmowach, których sensu nie mógł rozumieć, oddano go pod opiekę sierżantowi, wraz ze ścisłemi instrukcjami, uniemożliwiającemi mu ucieczkę. Pułk miał iść do Umballi, zaś Kima postanowiono wysłać do miejscowości zwanej Sanawar, a koszta jego podróży miały być pokryte częściowo z funduszów Loży, częściowo zaś ze składki, urządzonej na miejscu.
— To nie do pojęcia, Pułkowniku — mówił ojciec Wiktor, którego przemowa trwała już bez przerwy od dziesięciu minut. — Jego nauczyciel, Buddysta, ulotnił się, wziąwszy moje nazwisko i adres. Nie mogę rozeznać, czy zamierza płacić za wychowanie chłopca, czy też postanowił wykonać jakieś czarodziejstwa na własny rachunek. Dożyjesz jeszcze chwili, — ciągnął, zwracając się do Kima, — w której będziesz wdzięczny swemu przyjacielowi, Czerwonemu Bykowi. Zrobimy z ciebie w Sanawar człowieka — nawet, gdyby przyszło nam przerobić ciebie na protestanta.
— Oczywiście, oczywiście — potwierdził Bennett.
— Ale wy nie pójdziecie do Sanawar? — zapytał Kim.
— Pójdziemy, chłopaczku. Pójdziemy do Sanawar, bo taki jest rozkaz naczelnego komendanta, który jest nieco ważniejszą osobą od syna O’Hary.
— Nie pójdziecie do Sanawar. Pójdziecie na wojnę.
W natłoczonym ludźmi namiocie rozległ się śmiech.
— Gdy nieco lepiej zapoznasz się ze swoim pułkiem, potrafisz odróżnić lepiej niż dziś zwykły marsz ćwiczebny od wojennego, Kimie. Mamy też nadzieję, że kiedyś również pójdziemy na wojnę.
— O, ja wiem wszystko! — zawołał Kim na chybił — trafił. Zmiarkował, że skoro pułk nie szedł oficjalnie na wojnę, to nikt nie wiedział o tem, o czem on usłyszał z rozmowy na werandzie w Umballi.
— Ja wiem, że teraz nie idziecie na wojnę, ale powiadam wam, że jak tylko dostaniecie się do Umballi, to zostaniecie wysłani na wojnę, na nową wojnę. Będzie to wojna prowadzona przez osiem tysięcy ludzi z armatami.
— Dość dokładne masz o tem wiadomości. Widocznie obok innych zalet masz także dar prorokowania. Odprowadźcie go, wachmistrzu. Wybierz mu towarzystwo wśród doboszów i uważajcie, żeby nam się nie wymknął pomiędzy palcami. Któż może powiedzieć, że czasy cudów już minęły. No, ale czas mi już do łóżka. W mojej biednej głowie zaczyna się trochę mącić.
W godzinę potem w najdalszym krańcu obozu siedział Kim milczący i nieruchomy jak zwierzątko, cały wymyty i odziany w okropne sukienne ubranie, które krępowało mu ręce i nogi.
— Ciekawie bardzo wygląda to małe pisklę — rzekł sierżant. — Zjawia się w towarzystwie jakiegoś żółtogłowego capa Brahmina ze świadectwami swego ojca na szyi i plecie Bóg wie co o czerwonym byku. Cap Brahmin znika bez żadnych objaśnień, a ten siada ze skrzyżowanemi nogami na łóżku kapelana i prorokuje wszystkim wkoło krwawą wojnę. Indje to dziwny kraj dla pobożnego człowieka. Przywiążę go chyba za jedną nogę do słupka na wypadek, gdyby mu przyszła chętka zemknąć. Cóż mówisz o wojnie?
— Osiem tysięcy ludzi z armatami — odrzekł Kim. — Przekonacie się wkrótce sami o tem.
— Jesteś mały urwis, kuty na cztery nogi. Idź, połóż się między doboszami, a ci dwaj chłopcy z boku będą pilnowali twego snu.




ROZDZIAŁ VI

Wczesnym bardzo rankiem zwinięto obóz i Mawerickowie ruszyli drogą w kierunku Umballi. Droga ta biegła inaczej niż się spodziewał Kim, wyznaczając Lamie spotkanie w miejscu postoju karawany starej damy z Kulu. To też drepcąc przy wozie z bagażami pod krzyżowym ogniem uwag żołnierzy, Kim stracił nieco z pewności siebie, jaką miał ubiegłej nocy. Zauważył też, że pilnowany był ściśle z obu stron: przez ojca Wiktora z jednej, przez Bennetta z drugiej.
Około południa kolumna wojska zatrzymała się. Ordynans przybyły na wielbłądzie wręczył Pułkownikowi jakiś list. Ten przeczytał go i zaczął rozmawiać z majorem. Kim, oddalony od nich o jakieś pół mili wraz z tylną strażą, usłyszał nagle głuchy, radosny krzyk, który doleciał go po przez gęste tumany kurzu. Potem uderzył go ktoś w kark, krzycząc:
— Powiedz, skąd wiedziałeś o tem, ty mała odrobino szatana? Drogi ojcze, spraw, żeby nam to wyjawił.
Przyprowadzono go do łęku siodła Kapelana.
— No, moje dziecko, twoja przepowiednia z ostatniej nocy sprawdziła się. Otrzymaliśmy rozkaz, żeby w Umballi wsiąść do pociągu i na jutro mamy stawić się do apelu.
— Co to jest? — pytał Kim, dla którego słowo „apel“ było nowością.
— Idziemy na wojnę, jak przepowiedziałeś.
— Ma się rozumieć, że idziecie na wojnę. Mówiłem o tem wczoraj.
— Tak, istotnie. Ale na Moce Piekielne, skąd mogłeś wiedzieć o tem?
Oczy Kima błysnęły z zadowolenia. Zamilkł, pokiwał głową i przybrał wogóle tajemniczą postawę. Kapelan popędził naprzód poprzez tumany kurzu, a szeregowcy, sierżanci i oficerowie pokazywali sobie wzajemnie Kima, który stał się nagle ośrodkiem ogólnego zainteresowania. Sam Pułkownik, jadący na czele kolumny, spoglądał na niego z zaciekawieniem.
— Musiano o tem coś gadać na targach — zauważył — ale nawet i wówczas... — Urwał, zaglądając do świstka, który trzymał w ręku.
— Do stu tysięcy piorunów! Sprawa została zdecydowana dopiero w ostatnich czterdziestu ośmiu godzinach?...
— Czy wielu takich, jak ty, znajduje się w Indjach? — pytał go ojciec Wiktor. — Czy też jesteś na dobrej drodze, by stać się „lapsus naturae“?
— Więc powiedziałem wam... zatem może pozwolicie mi wrócić do mego staruszka? Boję się, że jeżeli nie będzie trzymać się tej kobiety z Kulu, to może zginąć.
— Wnosząc z tego, co o nim wiem, to potrafi dbać o siebie równie dobrze, jak ty. Nie odejdziesz. Przyniosłeś nam szczęście, więc w nagrodę za to zrobimy z ciebie człowieka. Odprowadzą cię do twego wozu, a wieczorem zgłosisz się do mnie.
Przez resztę dnia Kim był przedmiotem uwagi kilkuset ludzi białej rasy. Historja jego pojawienia się w obozie, odkrycie pochodzenia i jego przepowiednie opowiadane były ze szczegółami. Opasła, nieforemna niewiasta, jadąca na wierzchu pakunków, prosiła go pocichu, żeby jej wyprorokował, czy mąż jej wróci cało z tej wojny. Kim zastanowił się na chwilę z całą powagą i odparł, że wróci, poczem kobieta poczęstowała go jedzeniem.
Długi ten korowód ludzi, któremu czasami przygrywała muzyka — ten tłum rozgadany i śmiejący się wesoło — przypominał Kimowi pod wielu względami pochody w czasie świąt w Lahorze. Ponieważ na razie nic przykrego nie zdawało się zagrażać jego osobie, postanowił tedy łaskawie użyczyć temu widowisku swej uwagi. Wieczorem wyszły na ich spotkanie kapele wojskowe i grały na polu Mawericków, położonem niedaleko dworca kolejowego w Umballi. Ciekawa to była noc. Żołnierze z innych pułków przychodzili z wizytą do Mawericków, ci zaś rewizytowali ich. Pikiety towarzyszące odwiedzającym spotykały się i krzyżowały nawzajem. Potem trąby ryknęły gwałtownie, dając hasło zwiększania liczby patroli pilnujących porządku. Szły one odtąd pod kierunkiem oficerów. Pułk Mawericków miał bowiem opinję bon-vivant‘ów. Nazajutrz jednak wszyscy żołnierze stawili się na platformie dworca w doskonałym porządku. Kim, który znalazł się wśród trenu wraz z chorymi, kobietami i dziećmi, wykrzykiwał z uniesieniem słowa pożegnania na dworcu, gdy zajeżdżały pociągi. Jak dotąd, życie w roli Sahiba było dlań zajmujące; przyjmował je jednak z wielką ostrożnością. Następnie odkomenderowano go jako dobosza do pustych wybielonych baraków, w których podłoga zaniesiona była śmieciem, sznurkami i świstkami papieru, a gdy chodził po nich tam i z powrotem, echa jego samotnych kroków dudniły głucho o powałę. Położył się na nieposłanem łóżku i zwinąwszy się, jak wszyscy krajowcy w kłębek, zasnął. Później z werandy nadszedł jakiś człowiek z kwaśną miną, zbudził go i oświadczył mu, że jest nauczycielem. Kim w odpowiedzi przewrócił się na drugi bok. Policja angielska w Lahorze miała z nim nieraz przedtem kłopotliwe zajścia, gdy usiłowała pokrzyżować jego zachcianki. Wśród różnych gości, jacy odwiedzali niegdyś jego opiekunkę, był pewien dziwak, Niemiec, który malował dekoracje dla wędrownego teatru Parsee’ów (czcicieli ognia). Opowiadał on Kimowi, że „czterdziestego ósmego walczył na barykadach“, a ponadto — i to chłopca usposobiło do niego niemile — przyrzekł uczyć go pisania i liter w zamian za pożywienie u opiekunki Kima. Ostatecznie doprowadził do tego, że Kim zdolny był nagryzmolić pojedyncze litery, ale nie miał o nich dobrego pojęcia.
— Ja nie umiem nic. Idź pan precz! — zawołał do skwaszonego jegomościa, dysząc gniewem.
Wtedy człowiek ów schwycił go za ucho, wepchnął do pokoju w odległem skrzydle budynku, gdzie siedziało już około tuzina doboszów i rozkazał mu siedzieć cicho, skoro nic innego nie umie. Kim zastosował się do tego znakomicie. Nieznajomy rysował coś na czarnej desce przynajmniej w ciągu pół godziny, podczas gdy Kim drzemał najspokojniej. Był bardzo niezadowolony z obecnego położenia, bo miał do czynienia z prawdziwą szkołą i z karnością, czego dotąd potrafił uniknąć w ciągu dwóch trzecich swego młodego życia. Nagle zaświtał mu w głowie nowy pomysł tak wspaniały, że zdziwił się aż, że wcześniej o nim nie pomyślał. Po pewnym czasie człowiek ów rozpuścił chłopców, a pierwszy, który z werandy wyskoczył na wolne powietrze, był Kim.
— Dokąd? Halt! Stój! — zawołał nagle piskliwy głosik za jego plecami. — Kazano mi ciebie pilnować. Mam rozkaz, żeby cię nie spuszczać z oka. Dokąd idziesz?
Był to dobosz, który włóczył się za nim od samego rana, — tłusta piegowata figurka, mogąca mieć około lat czternastu. Kim miał go w pogardzie od stóp aż po wstążkę jego kapelusza.
— Idę do sklepu — żeby kupić cukierków... dla ciebie — odparł Kim po namyśle.
— Ba! Przecie sklep leży poza obrębem koszar. Jeżeli pójdziemy tam, dostaniemy frycówkę. Wracaj!
— Jak możemy więc odejść? — pytał wymijająco Kim, nie rozumiejąc znaczenia wyrazu „obręb“ — Jak blisko?
— Jak daleko, chciałeś chyba powiedzieć. Możemy dojść aż do tego drzewa przy drodze.
— Więc dojdę tam.
— Niech będzie. Ale ja nie pójdę, bo dzień dziś bardzo gorący. Mogę pilnować cię z tego miejsca. Nie radzę ci próbować ucieczki, gdyż poznanoby cię zaraz po ubraniu. Nosisz na sobie mundur pułku. Pierwsza lepsza placówka w Umballi przyprowadziłaby cię prędzej, niżbyś stąd uciekł.
To ostatnie objaśnienie nie wywarło na Kimie takiego wrażenia, jak uwaga, że odzież zdradzi go w razie ucieczki. Podszedł do drzewa stojącego na zakręcie małej dróżki, prowadzącej do sklepu i przyglądał się przechodzącym krajowcom. Byli to przeważnie ludzie, należący do służby koszarowej z najniższej kasty. Kim zaczepił kominiarza, który w odpowiedzi obrzucił go stekiem obelg, przekonany, że chłopiec w ubraniu europejskiem go nie zrozumie. Kim odwzajemnił się natychmiast z całą wdzięcznością, mając doskonałą sposobność wyładowania swej tłumionej złości i zwymyślania kogoś w mowie, którą znał najlepiej. Wtedy kominiarz poznał swoją omyłkę.
— A teraz idź do pierwszego z brzegu pisarza ulicznego i każ mu, żeby tutaj przyszedł. Chcę, żeby mi napisał list.
— Cóż to za biały człowiek z ciebie, że potrzebujesz pisarza jarmarcznego? Czyż niema w barakach nauczyciela?
— Jest, i w piekle też jest ich dużo. Idź spełnić mój rozkaz, ty, ty, przeklęty. Wesele twojej matki odbywało się w kojcu! Ty sługo Lai-Begai (Kim znał boga kominiarzy). Spełnij moje polecenie, bo w przeciwnym razie porozmawiamy jeszcze z sobą!
Kominiarz, zmieszany, pośpieszył wypełnić rozkaz.
— Tam przy barakach czeka pod drzewem biały chłopiec, który nie jest białym chłopcem, — wyjąkał do pierwszego ulicznego pisarza, którego spotkał. — Potrzebuje ciebie.
— Czy zapłaci? — rzekł czyściutki pisarz, zbierając swój pulpit, pióra i wosk do pieczętowania wszystko utrzymane w wielkim porządku.
— Nie wiem. Ten chłopiec nie jest podobny do innych. Idź i zobacz. To warto widzieć.
Kim zżymał się z niecierpliwości, gdy stanął przed nim młody, szczupły Kayeth. Kim zaczął mu wymyślać, klnąc zapamiętale na cały głos.
— Najprzód muszę dostać pieniądze — rzekł pisarz — a za wymyślanie każę sobie płacić podwójnie. Kto ty jesteś jednak, że mimo ten strój, znasz tak dobrze naszą mowę?
— Aha! O tem dowiesz się przy pisaniu listu. Nigdy jeszcze nie słyszałeś takiej historji. Ale wcale mi się nie spieszy z pisaniem; nie ty to zrobisz, to inny. Takich jak ty jest pełno w Umballi i w Lahorze.
— Cztery „annah“ — rzekł pisarz, sadowiąc się i rozkładając przybory w cieniu pustego skrzydła baraków.
Kim usiadł przy nim, a raczej przykucnął na sposób hinduski, o ile mu na to pozwalały bardzo obcisłe porteczki.
Pisarz przyglądał mu się z ukosa.
— Taka cena stawia się Sahibom, — rzekł Kim. — Teraz powiedz mi prawdziwą.
— Półtora „annah“. Skąd mogę wiedzieć, że po napisaniu listu nie uciekniesz?
— Nie wolno mi wychodzić poza to drzewo, a potrzeba mi jeszcze marki na list.
— Nie zajmuję się handlem marek. Pytam cię jeszcze raz, co z ciebie za biały człowiek?
— Dowiesz się o tem z listu do Ali Mahbuba, handlarza koni w Kashmirskim seraju w Lahorze. To mój przyjaciel.
— Dziw nad dziwy! — mruczał pisarz, zanurzając trzcinowe pióro w kałamarzu. — Czy mam pisać po hindusku?
— Ma się rozumieć! Więc do Mahbuba Ali. Zaczynaj! „Dojechałem ze starcem koleją aż do Umballi. W Umbalii zaniosłem wiadomości o rodowodzie gniadej klaczy“. — Po tem co widział w ogrodzie, nie chciał pisać o białych „ogierach“.
— Dyktuj trochę wolniej. Co ma znaczyć ta „gniada klacz“? Czy to Mahbub Ali, ten wielki handlarz?
— Któżby inny. Byłem u niego w służbie. Nabierz więcej atramentu. Dalej. „Zrobiłem wszystko według polecenia. Później poszliśmy piechotą w kierunku Benares, ale trzeciego dnia spotkaliśmy pewien pułk.“ Czy już napisane?
— Tak, „pulton“ — mruknął pisarz, cały zasłuchany.
— „Wszedłem do ich obozu i złapano mnie, a przy pomocy amuletu na mojej szyi, który znasz, udowodniono, że byłem synem jakiegoś człowieka, który służył w tym pułku, tak jak stało w przepowiedni o Czerwonym Byku, o której, jak pamiętasz, gadali w swoim czasie wszyscy na placu targowym“. — Na tę właśnie chwilę czekał Kim, aby zaostrzyć jaknajsilniej ciekawość pisarza, więc chrząknął, poczem dyktował dalej: „Otrzymałem od księdza nowe imię i nowe ubranie. Ten drugi ksiądz jednak to był osioł. Ubranie moje jest bardzo ciężkie, ale jestem Sahibem i serce moje bardzo jest smutne. Posyłają mnie do szkoły i biją mnie. Nie znoszę tutejszego powietrza i wody. Przyjedź więc i pomóż mi, Mahbubie Ali, albo wyślij mi trochę pieniędzy, bo nie mam czem zapłacić nawet pisarza, który pisze ten list“.
— Który pisze ten list? — To moja własna wina, że dałem się oszukać. Jesteś przebiegły jak Husain Bux, który fałszował banknoty skarbowe w Nuclao. Ale co za opowieść! Co za opowieść! Czy to tylko prawda??
— Nie opłaci się kłamać przed Ali Mahbubem. Lepiej jest wspomóc jego przyjaciela, pożyczając mu markę na list. Zapłacę ci, jak przyjdą do mnie pieniądze.
Pisarz mruknął coś z powątpiewaniem, ale wyjął z pulpitu markę, zapieczętował list, wręczył go Kimowi i odszedł. Imię Ali Mahbuba było potęgą w Umballi.
— Jest to droga do uzyskania dalszych stosunków z bogami — wołał za nim Kim.
— Zapłać mi podwójnie, kiedy przyjdą pieniądze! — wykrzyknął pisarz przez ramię do Kima.
— Cóżeś ty paplał z tym negrem? — zapytał go dobosz, gdy Kim powrócił na werandę. — Patrzyłem stąd na ciebie.
— Rozmawiałem z nim tylko chwilę.
— Mówisz tym samym językiem, co negrzy?
— Nie! Gdzież tam, bardzo słabo nim mówię. Co będziemy teraz robić?
— Za pół minuty trąby zagrają na obiad. — Mój Boże! Chętnie byłbym poszedł do linji z pułkiem. To straszne, że nic się tu nie robi, tylko wciąż się uczy. Czy ty tego nie lubisz także?
— O, tak!
— Jabym uciekł, gdybym wiedział dokąd, ale, jak mówią, wszędzie jesteś więźniem w tych przeklętych Indjach. Nie możesz zdezerterować, żeby cię zaraz napowrót nie odstawili. Chory jestem od tego.
— Czyś ty był w Be... w Anglji?
— Jakto? Ja dopiero w czasie ostatniego poboru przyjechałem z matką! Spodziewam się, że byłem w Anglji. Co za głupi łapserdak z ciebie! Musiałeś się chyba urodzić w zlewie, co?
— O tak. Opowiedz mi coś o Anglji. Mój ojciec pochodził stamtąd.
Kim, chociaż nie okazywał tego, nie wierzył ani słowa w to, co dobosz opowiadał o przedmieściach Liverpoolu, które dla niego były całą Anglją. Tak zwlókł się im zwolna czas aż do obiadu, bardzo lichego, który podano w jednym kącie baraku chłopcom wraz z kilkunastu inwalidami. Pomimo listu do Ali Mahbuba, Kim czuł się bardzo przygnębiony. Do obojętności ze strony krajowców był przyzwyczajony, ale dręczyło go zupełne osamotnienie pomiędzy białymi. Cieszył się więc, kiedy wciągu popołudnia, jakiś żołnierz zaprowadził go do ojca Wiktora, który mieszkał w drugiem skrzydle baraku, naprzeciw zapylonego placu mustry. Ksiądz czytał list napisany po angielsku czerwonym atramentem. Popatrzył na Kima jeszcze ciekawiej niż przedtem.
— Jakże ci się tu, moje dziecko, podobało dotychczas? Nie bardzo, co? Nie może tu być bardzo przyjemnie dla takiego dzikiego zwierzątka. Posłuchaj teraz. Otrzymałem zadziwiający list od twego przyjaciela.
— Gdzie on jest? Czy dobrze mu się powodzi? Oh! Skoro może do mnie pisać listy, to już jestem spokojny o niego.
— Czy ty go kochasz?
— Naturalnie, że go kocham. On mnie też kochał.
— Tak wygląda z tego listu. Czy on umie pisać po angielsku?
— O nie! o ile wiem, nie umie, ale znalazł zapewne pisarza, który umie bardzo dobrze po angielsku i tak napisał. Spodziewam się, że pan zrozumiał.
— Znać to w tym liście. Czy wiesz cokolwiek o jego stanie majątkowym? — Wyraz twarzy Kima zdradzał, że nie wie. — Czy ja wiem??
— O to właśnie się pytam. Teraz posłuchaj, jeśli potrafisz wyrozumieć, o co mu idzie. Opuścimy pierwszą część listu. Pisana jest z drogi Jagadhir: „Siedzę sobie przy gościńcu w głębokiej zadumie pogrążony i przekonany, że Wasza Łaskawość pochwali mój obecny postępek, polecam Waszej Łaskawości i zaklinam na wszystko, aby go wypełnił. Wychowanie człowieka jest wprawdzie błogosławieństwem, ale tylko wtedy, gdy jest w dobrym sensie pojęte. Inaczej żadnego na tym świecie nie daje pożytku!...“ — Doprawdy ten starzec utrafił w samo sedno ważnego problematu naszych czasów!... — „Jeśli Wasza Łaskawość zechce dać memu chłopcu jaknajlepsze wykształcenie w Xavier (sądzę, że ma na myśli St. Xavier in Partibus), to stosownie do warunków naszej rozmowy w namiocie Waszej Łaskawości 15 b. m.; (widać, że nie brak mu nawet zmysłu kupieckiego!) — wówczas wszechmocny Bóg ześle błogosławieństwo na potomstwo Waszej Łaskawości do trzeciego a i czwartego pokolenia i... (słuchaj no, słuchaj!) — i niech Wasza Łaskawość zaufa pokornemu słudze Waszej Łaskawości, że ten nie zaniedba wysłać rok rocznie trzystu rupji „per hoondie“ (Bank Indyjski) — jako odpowiednie wynagrodzenie za kosztowną edukację w St. Xavier, Lucknow i proszę mu dać trochę czasu do wysłania tejże sumy „per hoondie“ do tej części Indji, gdzie Wasza Łaskawość mieszka. Pokorny sługa Waszej Łaskawości nie może uwieńczyć tej sprawy już teraz skutkiem, znajduje się bowiem w pociągu, jadąc do Benares, ze względu na prześladowanie pewnej starej kobiety, lubiącej tak dużo mówić, bo nie chcący pilnować pewnych domowych zatrudnień w Saharunpore! — Cóż to u licha ma wszystko znaczyć?...
— Ona chciała widocznie, żeby on został „puro“, t. zn. jej kapłanem domowym w Saharunpore, jak sądzę. On zaś nie chciał się na to zgodzić, gdyż szuka swojej Rzeki. A mówić to już lubiała bardzo dużo.
— Więc to jest jasne dla ciebie? Dziwi mnie to tem więcej. — „Tak jadący do Benaresu, gdzie znajdzie adres i wyśle rupje do chłopca, który jest źrenicą oka i na miłość Boską proszę wykonać tę prośbę, a zanoszący prośbę, jak obowiązkiem związany, będzie z szacunkiem się modlił. Spisane przez Sobrao-Satai przy wejściu do uniwersytetu Alahabad, dla wielebnego Teshoo — Lamy, kapłana z Such-zen, szukającego Rzeki, adres: świątynia Tirthanker, Benares. P. M.“ — Proszę zapamiętać, chłopak jest źrenicą oka, a rupje będą wysłane „per hoondie“ trzysta per annum. Na miłość Boską! Powiedzcie mi teraz, czy to majaczenie obłąkanego, czy propozycja człowieka? — Pytam się ciebie, bo mój dowcip jest już prawie na wyczerpaniu.
— Jeśli on mówi, że mi będzie dawać trzysta rupji rocznie, to znaczy, że będzie dawać.
— Aha, więc twój pogląd na tę sprawę jest taki?
— Naturalnie. Jeśli on tak mówi?!
Ksiądz zaczął pogwizdywać, następnie zwrócił się do Kima, jak do równego sobie.
— Ja w to nie wierzę, ale przekonamy się jeszcze. Pojedziesz dzisiaj do Ochrony Wojskowej w Sanawar, gdzie cię będzie utrzymywać pułk, dopóki nie dorośniesz; wtedy zaciągną cię na listę pułkową. Przejdziesz na łono Kościoła anglikańskiego. Bennett się o to już postarał. Z drugiej strony, gdybyś pojechał do St. Xavier, dostałbyś lepsze wychowanie i... religję. Czy zdajesz sobie sprawę z mego dylematu?
Kim nie widział nic, oprócz wizji Lamy, jadącego koleją na południe, nie mającego przy sobie nikogo, ktoby dla niego zbierał jałmużnę.
— Zrobię, jak ludzie postępują w podobnych wypadkach; będę zwlekał. Jeśli twój przyjaciel przyśle z Benares pieniądze... zgiń siło nieczysta! — skąd uliczny żebrak potrafi wytrząsnąć trzysta rupji? — pojedziesz do Lucknow, a ja zapłacę za twoją podróż, bo nie będę mógł naruszyć pieniędzy subskrypcyjnych, jeśli będę usiłował zrobić z ciebie katolika. Jeśli zaś nie przyśle, to pojedziesz do Wojskowej Ochrony na koszt pułku. Daję mu trzy dni czasu, chociaż nie wierzę w to wszystko. A choćby i tak się stało, to jeśli później przerwie swoje wypłaty... ale to mnie nic nie obchodzi. Możemy tylko jeden krok na raz stawiać, Bogu dzięki. A oni wysyłają Bennetta na front, a mnie zostawiają w domu! Za to może się spodziewać niespodzianki.
— Och! tak, — rzekł Kim niepewnym głosem. Ksiądz pochylił się naprzód.
— Oddałbym całomiesięczną pensję, żeby się dowiedzieć, co się dzieje wewnątrz tej twojej małej okrągłej główki.
— Nic — odrzekł Kim i podrapał się w głowę. Myślał, czy Mahbub Ali przyśle mu całą rupję. Wtedy mógłby zapłacić pisarzowi i napisać list do Benaresu, do Lamy. Może Mahbub Ali odwiedzi go wkrótce, gdy przybędzie na południe z końmi. Musiał wiedzieć zapewne, że doręczenie przez Kima listu oficerowi w Umballi spowodowało wielką wojnę, o której w barakach starzy i młodzi rozprawiali tak żywo przy stole. Ale jeśli Mahbub Ali nie wiedział o tem, to powiedzieć mu to byłoby wielkim nierozsądkiem. Mahbub Ali był surowy dla chłopców, którzy wiedzieli, albo o których myślał, że wiedzą za dużo.
— Dobrze więc, zanim dostanę dalsze nowiny — przerwał te marzenia głos ojca Wiktora — możesz sobie biegać i bawić się z innymi chłopcami. Oni cię nauczą różnych rzeczy, ale wątpię, żeby ci się to podobało.
Dzień dowlókł się ciężko do końca. Kiedy Kim szedł spać, uczono go, wśród kpin innych chłopców, jak należy składać odzież i ustawiać trzewiki. O świcie zbudziły go trąby; nauczyciel złapał go po śniadaniu, podsunął mu pod nos kartkę z małoznaczącemi kreskami, nadawał im bezsensowne nazwy i bił go bez powodu. Kim postanowił go otruć za pomocą opium, pożyczonego u kominiarza z koszar, ale rozważył, że przedsięwzięcie to może być niebezpieczne, ponieważ wszyscy jedli przy jednym stole. (To także było szczególnie niemiłe dla Kima, który wolał w czasie jedzenia odwracać się plecami do ludzi). Następnie próbował uciec do tej wioski, gdzie kapłan usiłował uśpić Lamę. Ale bystrookie straże przy każdem oddaleniu kazały zawracać się małej szkarłatnej figurce. Spodnie i kaftan krępowały mu zarówno ciało, jak umysł, więc odstąpił od swoich zamiarów i zdał się wschodnim zwyczajem na łaskę i niełaskę czasu i okoliczności.
Trzy dni męczarni upłynęły mu w obszernych akustycznych salach. Po południu wychodził na spacer pod eskortą dobosza, który albo milczał uporczywie, albo klął, co już oddawna znudziło ostatecznie Kima.
Chłopak przyjmował jego milczenie i brak zainteresowania się, bijąc go, co było zresztą zupełnie naturalne. Nie obchodził go żaden ze sklepów, leżących w obrąbie koszar. Wszystkich krajowców nazywał „negrami“; słudzy i kominiarze mówili mu ohydne przezwiska, a on, zmylony ich pełną godności postawą, nie domyślał się niczego. Tą obojętnością Kim odwdzięczał się im za bicie.
Czwartego dnia zrana, sprawiedliwość dosięgła dobosza. Poszli obaj razem w stronę placu wyścigowego Umballi. Dobosz wrócił sam, zapłakany, mówiąc, że młodego O’Harę, któremu on nic złego nie zrobił, porwał czerwony negr na koniu; że negr ten wszedł z nim w zbyt bliską styczność, pochwycił młodego O’Harę i uniósł go w pełnym galopie. Wieści te doszły do ojca Wiktora, który opuścił mocno dolną wargę. Zaniepokoił go już dostatecznie list ze świątyni Tirthanker z Benaresu, zawierający odręczny kwit krajowego bankiera na trzysta rupji i dziwaczną modlitwę do „Boga Wszechmocnego“. Lama byłby jeszcze bardziej zdziwiony, gdyby się dowiedział, jak uliczny pisarz przetłumaczył jego frazes: „zdobywać zasługę“.
— Zgiń Siło Nieczysta! — zawołał ojciec Wiktor, szeleszcząc kwitkiem. — A ten znów zniknął z jakimś tajemniczym dawnym przyjacielem. Nie wiem, czy większa to będzie dla mnie ulga odzyskać go z powrotem, czy też stracić? Ten chłopak jest dla mnie za trudny do zrozumienia. Skąd u licha! Przecie to nic innego tylko żebrak uliczny... więc skąd taki może mieć pieniądze na wychowanie chłopca, należącego do białej rasy?
O trzy mile od tego miejsca, na placu wyścigowym w Umballi, Ali, trzymając Kima przed sobą, ściągnął cugle swego siwego babulskiego ogiera i mówił:
— Ależ mój mały Przyjacielu całego świata... tu idzie o mój honor i dobrą opinję. Oficerowie ze wszystkich prawie pułków i całe miasto znają dobrze Ali Mahbuba. Widziano przecie jak cię porwałem, a tamtemu chłopakowi porządnie przetrzepałem skórę. Teraz również widać nas z daleka na tej równinie. Jakże ja mogę zabrać cię ze sobą albo zdać sprawę z twojego zniknięcia, jeśli postawię cię na ziemię i pozwolę ci zemknąć do jakiejś mysiej dziury? Zamkniętoby mnie za to do więzienia. Sahib jest zawsze Sahibem. Bądź cierpliwy, a jak wyrośniesz — kto wie — może będziesz wdzięczny Ali Mahbubowi.
— Wywieź mnie poza obręb, którego pilnują straże, żebym mógł przebrać się. Daj mi pieniędzy na drogę do Benares, a odnajdę Lamę i nie ruszę się od niego. Nie chcę wcale być Sahibem. A pamiętaj, że spełniłem to, co mi poleciłeś!
Nagle ogier, którego Mahbub uderzył zbyt ostrą stroną strzemienia (nie był bowiem z rzędu tych koniarzy, co noszą angielskie buty z ostrogami), rzucił się dziko naprzód, co dało Kimowi do myślenia.
— To była drobnostka. Ja i Sahib mieliśmy odtąd dość czasu, żeby o tem zapomnieć. Wysyłam zresztą tyle listów i posłańców do ludzi, którzy żądają odemnie opinji co do koni, że trudno mi nieraz spamiętać, z kim się właściwie mówi. O jaką to gniadą klacz chodziło wtedy, której rodowód chciał mieć Sahib Peters?
Kim spostrzegł natychmiast zastawioną na siebie pułapkę. Gdyby był powtórzył wyrażenie „gniada klacz“ — Mahbub przy swej wielkiej bystrości byłby się zaraz domyślił, że chłopiec podejrzewa go o coś. Odpowiedział więc:
— Nie. Ja nie zapominam moich zleceń tak łatwo, jak ty. Dotyczyło to wtedy białego ogiera. Tak, przypominam sobie. Biały arabski ogier.
— Ale ty pisałeś do mnie o gniadej klaczy?
— Któż mówi prawdę przed pisarzem? — odrzekł Kim, czując rękę Mahbuba na swojem sercu.
— Hej! Mahbubie, ty stary hultaju, daj go tutaj! — zakrzyczał jakiś głos i z boku przypadł jakiś Anglik na małym koniku, jakich używają do gry w „polo“. — Goniłem za tobą przez połowę tej równiny. Ten twój kabul ma dobry chód. Masz go na sprzedaż?
— Mam na sprzedaż jedno małe źrebię, zesłane przez same Niebiosa do delikatnej i trudnej gry w „polo“. Nie ma sobie równego. Ono...
— Gra w „polo“ i czeka przy stole. Tak. Znamy się na tem. Cóż ty masz tam u licha?
— Chłopca — odrzekł Mahbub poważnie. — Bił go inny chłopiec. Jego ojciec służył niegdyś jako biały żołnierz w czasie wielkiej wojny. Ten chłopiec jest dzieckiem Lahory. Gdy jeszcze chodził na czworakach, bawił się już z moimi końmi. Sądzę, że teraz chcą z niego zrobić żołnierza. Niedawno schwytali go ludzie z pułku jego ojca, tego samego, który zeszłego tygodnia pomaszerował na wojnę. Ale wątpię, żeby z niego był kiedyś żołnierz. Wziąłem go na przejażdżkę. Powiedz mi, gdzie są twoje baraki, a odwiozę cię do nich.
— Puść mnie. Ja sam znajdę moje baraki.
— A jeśli uciekniesz, to powiedzą, że to z mojej winy?
— Ucieknie na obiad. Gdzieżby miał uciekać? — mówił Anglik.
— On urodzony jest w kraju. Ma tutaj przyjaciół. Chodzi, gdzie mu się podoba. To „chabuk sawai“ (tęga głowa). Niech tylko zmieni strój, a w mgnieniu oka stanie się Hindusem z niskiej kasty.
— Djabła tam stanie się! — rzekł Anglik, przyglądając się krytycznie chłopcu, podczas gdy Mahbub Ali skierował konia do baraków. Kim zgrzytał ze złości zębami. Mahbub kpił z niego, jak przystało na Afgana bez czci i wiary, mówiąc:
— Będą go posyłać do szkoły i nałożą mu ciężkie buty na nogi i obleką go w tę odzież. Wtedy zapomni wszystkiego co umiał. No, któryż z baraków jest twój?
Kim wskazał, bo nie mógł mówić — na skrzydło zamieszkane przez ojca Wiktora, bielejące w pobliżu.
— Może będzie z niego dobry żołnierz — rzekł Mahbub w zamyśleniu. — Ale w najgorszym razie niezły ordynans. Poleciłem mu raz zanieść list z Lahory. W liście był rodowód pewnego białego ogiera.
Słowa te były śmiertelną obrazą — i Sahib, któremu on tak sprytnie doręczył ów list, wywołujący w następstwie wojnę, słuchał tego.
Kim spojrzał na Ali Mahbuba cały w ponsach za jego zdradę, ale widział przed sobą tylko długi szereg szarych baraków, szkół i znowu baraków. Popatrzył błagalnie na wygoloną twarz Anglika, na której nie było ani iskierki współczucia, ale nawet w takiej ostateczności nie przyszło mu na myśl zdać się na łaskę białego lub zadenuncjować Afgana. A Mahbub spojrzał znacząco na Anglika, który patrzył w milczeniu na drżącego i milczącego Kima.
— Mój koń jest dobrze wytresowany — rzekł handlarz — innyby wierzgał.
— Ach — rzekł wreszcie Anglik, trąc końcem szpicruty o grzbiet swego pony. — Kto chce zrobić tego chłopca żołnierzem?
— On mówi, że pułk, który go znalazł, a zwłaszcza ksiądz z tego pułku.
— Oto jest ten ksiądz! — rzekł niechętnie Kim, kiedy ksiądz Wiktor z obnażoną głową zjawił się nad nimi na werandzie.
— Zgiń Siło Nieczysta! — O’Hara! iluż ty jeszcze różnokolorowych przyjaciół masz w Azji? — wykrzyknął, gdy Kim zsunął się na ziemię i stanął przed nim zawstydzony.
— Dzień dobry, Ojcze — rzekł wesoło Pułkownik. — Znam Księdza dość dobrze ze słyszenia. Zamierzałem pójść na górę i przedstawić się Księdzu. Jestem Creighton.
— Z etnologicznego biura wywiadowczego? — spytał ojciec Wiktor. Pułkownik skinął twierdząco. — Wierz mi pan, rad jestem, że go spotykam; tysiączne dzięki za przyprowadzenie chłopca.
— Nie mnie dziękuj, Ojcze. Zresztą chłopak wcale nie uciekał. Czy nie znasz Mahbuba Ali? — Handlarz koni siedział obojętnie w świetle słonecznem. — Pozna go Ksiądz po miesiącu pobytu. Sprzedaje nam wszystkie nasze szkapy. Ten chłopak jest niezmiernie ciekawy. Czy może mi Ksiądz co o nim opowiedzieć?
— Czy mogę co opowiedzieć? — krzyknął ojciec Wiktor. — Będziesz pan jedynym człowiekiem, który zdoła rozstrzygnąć moje wątpliwości. Muszę to panu opowiedzieć! Siło Nieczysta, trzęsę się z niecierpliwości, żeby móc porozmawiać z kimś, kto zna krajowców!!
W tej chwili chłopak stajenny przeszedł około baraków. Pułkownik Creighton podniósł głos, mówiąc po indyjsku:
— Bardzo dobrze, Ali Mahbubie, ale po co mi opowiadać tyle historji o tym pony. Nie dam ani grosza więcej ponad trzysta pięćdziesiąt rupji.
— Sahib jest trochę zgrzany i zmęczony jazdą konną — odciął się handlarz koni, z uśmiechem żartownisia. — Za jakiś czas zobaczy pan lepiej, jakie są zalety mego konia. Będę czekał końca jego rozmowy z Kapelanem. Zaczekam pod tym drzewem.
— Niech cię djabli! — roześmiał się Pułkownik. — Ile razy spojrzy się na którego z koni Mahbuba, kończy się to zawsze jednakowo. To stara, cięta pijawka, Ojcze. Czekaj więc, jeśli masz dużo wolnego czasu, Mahbubie. — Teraz jestem na twoje usługi, Ojcze. Gdzież jest chłopak? Aha, poszedł na pogadankę z Mahbubem. Dziwnego to gatunku chłopak. Czy mogę prosić, żeby moją klacz nakryto derką i przeprowadzono dokoła.
Usiadł na krześle, z którego można było widzieć dokładnie Kima i Ali Mahbuba, rozmawiających pod drzewem. Ksiądz wyszedł po cygara.
Creighton słyszał, jak Kim mówił z goryczą:
— Ufaj Brahminowi więcej jak wężowi, a wężowi więcej niż nierządnicy, a nierządnicy więcej niż afganowi, Ali Mahbubowi.
— To wszystko jedno — brzmiała odpowiedź, przyczem duża czerwona broda chwiała się uroczyście. — Dzieci nie powinny widzieć dywanu na krosnach, dopóki wzór nie jest wyraźny. Wierz mi, Przyjacielu Całego Świata, że oddają ci wielką przysługę. Oni nie zrobią z ciebie żołnierza.
— Ty chytry stary grzeszniku — myślał, słuchając tego, Creighton. — Ale nie jesteś w błędzie. Tego chłopca nie można zmarnować, skoro jest tak sprytny.
— Przepraszam na pół minuty — krzyczał z wnętrza Ksiądz, — ale muszę dostać dokumenty z szkatułki.
— Jeśli przezemnie łaski tego światłego i mądrego Pułkownika spłyną na ciebie i dostąpisz różnych zaszczytów, jak się odwdzięczysz Mahbubowi Ali, gdy wyrośniesz na człowieka?
— Nie, nie, prosiłem cię, żebyś mnie zostawił na drodze, gdziebym był ocalony, a tyś mnie tym czasem zaprzedał na nowo Anglikowi. Ile ci zapłacili za moją krew?
— Milutki djabełek! — myślał Pułkownik, ugryzłszy cygaro i zwrócił się uprzejmie do ojca Wiktora.
— Cóż to za listy, które Ksiądz rozkłada przed Pułkownikiem? Stań za ogierem, jakbyś go trzymał za cugle! — rzekł Ali Mahbub.
— To list od mego Lamy, pisany z drogi Jagadhir, w którym donosi, że będzie płacił trzysta rupji rocznie za moją naukę.
— Oho! To taki ptaszek, ten stary Czerwony Kapelusz? W jakiejże szkole?
— Nie wiem. Zdaje się, że w Nucklao.
— Tak. Tam jest wielka szkoła dla synów Sahibów i pół Sahibów. Widziałem ją, kiedym tam sprzedawał konie. Więc Lama także kocha Przyjaciela Całego Świata?
— Tak jest. I nie kłamał przedemną, ani nie zaprzedał mnie napowrót do niewoli.
— Nic dziwnego, że Kapelan nie umie rozmotać tego kłębka. Jak żywo mówi on do Sahiba pułkownika, — mówił chichocąc Mahbub Ali. — Na Allaha! — Skośne oczy spoczęły przez chwilę na werandzie, — twój Lama przysłał jak widzę czek bankowy. Miałem już kilka razy do czynienia na mniejsze sumy z „hoondies“. Pułkownik ogląda to właśnie.
— Ale co mi teraz z tego? — mówił smutnie Kim. — Ty odjeżdżasz, a oni każą mi wrócić znowu do tych pustych pokojów, gdzie nie można się nawet przespać i gdzie chłopcy mnie biją.
— Nie sądzę, żeby tak było. Miej cierpliwość, dziecko. Jestem Pathan, to prawda, ale nie można mi znów nie ufać do tego stopnia... chyba, że idzie o konie...
Przeszło pięć, dziesięć, piętnaście minut. Ojciec Wiktor rozprawiał energicznie lub zadawał pytania, na które Pułkownik odpowiadał.
— No, teraz opowiedziałem panu wszystko, co wiedziałem o chłopcu, od początku do końca; sprawiło mi to wielką ulgę. Czy słyszał pan kiedyś coś podobnego?
— W każdym razie ten starzec przysłał pieniądze. Czeki banku „Gobind Sahai“ są ważne, stąd aż do samych Chin, — rzekł Pułkownik. — Im więcej się zna krajowców, tem mniej się wie, co oni zamierzają, lub nie zamierzają uczynić.
— To dość pocieszające, jak na naczelnika etnologicznego biura wywiadowczego. Ta mieszanina Czerwonych Byków i Rzek Zbawienia... (biedni ci poganie, Boże zmiłuj się!) — czeków bankowych i masońskich świadectw... Czy pan przypadkiem nie jest masonem?
— Na Jowisza, jestem nim i właśnie teraz to sobie przypomniałem! To korzystna okoliczność — rzekł Pułkownik w roztargnieniu.
— Cieszę się, że pan widzi w tem korzyść. Ale jakem powiedział, ta mieszanina wyobrażeń przechodzi moje siły... A te jego przepowiednie, które dał naszemu pułkownikowi, siedząc na moim łóżku w podartych łachmanach, przez które przeświecała jego biała skóra i sprawdzenie się tej przepowiedni!... Oni go oduczą tych wszystkich bredni w St. Xavier, co?
— Pokropią go święconą wodą — roześmiał się Pułkownik.
— Słowo daję, że mi to czasem przychodziło na myśl. Ale mam nadzieję, że będzie z niego dobry katolik. Niepokoi mnie tylko myśl, coby się stało, gdyby ten stary żebrak...
— Lama, lama, drogi ojcze, a nie jakiś tam żebrak. Niektórzy z nich są prawdziwymi gentelmanami w swoim kraju.
— Niechże będzie lama. Otóż, co będzie, jeśli za rok nie zapłaci za chłopca? Ma on dobrą głowę do układania planów pod wrażeniem chwili, ale człowiek ten może za parą dni umrzeć. A brać znów pieniądze od poganina na wychowanie chrześcijańskiego dziecka...
— Ależ on mówi wyraźnie, czego chce. Jak tylko się dowiedział, że chłopak jest biały, zastosował, jak się zdaje, do tego swoje zarządzenia. Oddałbym całomiesięczną pensję, żeby usłyszeć, jak on to wszystko wykładał w świątyni Tirthanker w Benaresie. Spójrz tu, Ojcze. Nie mam pretensji do zbyt dobrej znajomości krajowców, ale jeśli on powiada, że będzie płacił, to żywy, czy umarły, dotrzyma słowa. Sądzę, że jego spadkobiercy przyjęliby na siebie ten dług. Moja rada jest wysłać chłopca do Lucknow. Jeśli nasz anglikański kapelan sądzi, żeście mu wykradli rozkaz wymarszu!...
— Do licha z Bennettem! Wysłano go na front zamiast mnie. Doughty uznał mnie za fizycznie niezdolnego do służby. Rzucę exkomunikę na Doughty’-ego, jeśli wróci żywy! Rzeczywiście Bennett powinien się zadowolić...
— ...Sławą, zostawiając ojcu religję. I słusznie. Nie sądzę, żeby się Bennett dąsał z tego powodu! Proszę winę całą złożyć na mnie. Ja — z mojej strony — polecam gorąco wysłać chłopca do St. Xavier, może pojechać ze świadectwem, że jest sierotą po żołnierzu, przez to oszczędzi się kosztów podróży. Wyprawę można mu kupić ze składki, urządzonej w pułku. Oszczędzi się przez to Loży wydatków na jego wychowanie, co wprawi Lożę w dobry humor. Da się to zrobić bardzo łatwo. W następnym tygodniu mam jechać do Lucknow. Będę pilnować chłopca w drodze — oddam go potem w opiekę służbie i wszystko będzie w porządku.
— Dobry z pana człowiek.
— Nie najgorszy. Proszę nie wytwarzać nieporozumienia. Lama przysłał pieniądze z wyraźnym celem. Nie możemy mu ich odesłać. Musimy zrobić tak, jak on chce. Zatem sprawa załatwiona, czy nie tak? Powiedzmy zatem, że Ksiądz przyprowadzi mi chłopca na kolej do nocnego pociągu. To znaczy mniej więcej za trzy dni. Przez ten czas nie potrafi chyba Księdzu sprawić wiele kłopotu?
— Spadnie mi ciężar z głowy, ale — mówił Ksiądz, potrząsając listem — co teraz z tem zrobić... Nie znam tej instytucji „Gobind Sahai“, albo jej banków, które mogą się okazać fikcją.
— Widać, że Ksiądz nie był nigdy oficerem służbowym. Pozwoli Ksiądz, że ja to zainkasuję i przyślę Ojcu pokwitowanie w należytym porządku.
— Ależ przy pańskich zajęciach!...
— Nie sprawi mi to najmniejszego kłopotu. Widzi Ksiądz, dla mnie, jako dla etnologa, sprawa ta jest bardzo zajmująca. Chętnie zużytkowałbym ją w memorjale dla rządu, który piszę teraz. Przemiana godła pułku, jak to się stało z naszym czerwonym bykiem, na coś w rodzaju fetysza, którego szuka ten chłopiec, to rzecz bardzo interesująca.
— Brak mi słów na wyrażenie panu mojej wdzięczności!
— Niechże Ksiądz zrobi dla mnie jedno. My, etnologowie, jesteśmy wszyscy zazdrośni, jak wrony, na punkcie odkryć. Rzecz prosta, że leży to w naszym osobistym interesie, ale Ksiądz wie, jacy są bibliofile. Proszę więc nie mówić nikomu ani słowa w jakiejkolwiek formie o azjatyckiej stronie charakteru tego chłopca — o jego przygodach, przepowiedniach i tam dalej. Wyciągnę je od chłopaka nieco później... Ksiądz mnie pojmuje?
— Tak. Zrobi pan z tego cudowną opowieść. Nie pisnę przed nikim ani słowa o tem, dopóki nie zobaczę tego w druku.
— Dziękuję. Trafia to poprostu do samego serca etnologa. No, muszę wracać na śniadanie. Boże na niebiosach! Stary Mahbub jeszcze jest tutaj? — rzekł podniesionym głosem, a handlarz koni zbliżył się, wychodząc z pod cienia drzewa. — No i cóż?
— Co się tyczy młodego konia, — rzekł Mahbub — utrzymuję, że jeśli źrebię urodziło się na to, by z niego był ponny do gry w polo i by biegał tuż za piłką, bez nauki — jeżeli taki źrebak czuje grę z przyrodzenia — to wtedy powiadam, jest wielkim błędem marnować go w zaprzęgu, Sahibie!
— Jestem tego samego zdania, Mahbubie. Źrebię będzie użyte tylko do gry w polo. (Ci ludzie nie myślą o niczem innem, jak tylko o koniach, Ojcze). Mogę się z tobą jutro zobaczyć, Mahbubie, jeżeli masz co na sprzedaż.
Handlarz skłonił się na sposób koniuchów, odwróceniem otwartej dłoni. — Bądź cierpliwy, Przyjacielu Całego Świata, — szepnął do Kima. — Twoja karjera już jest postanowiona. Wkrótce pojedziesz do Nucklao, a... masz tu trochę pieniędzy na pisarza. — Sądzę, że niebawem zobaczymy się znowu — dokończył, ruszając galopem wzdłuż drogi.
— Słuchaj — rzekł Pułkownik z werandy w narzeczu. — Za trzy dni pojedziesz ze mną do Lucknow. Zobaczysz i usłyszysz na każdym kroku nowe dla ciebie rzeczy. Dlatego siedź tu teraz spokojnie jeszcze przez te trzy dni i nie uciekaj. Pojedziesz do szkoły w Lucknow.
— Czy spotkam tam mego Świętobliwego? — jęknął Kim.
— W każdym razie Lucknow leży bliżej Benaresu niż Umballa. Być może, że wezmę cię pod moją opiekę. Mahbub Ali wie o tem i gniewałby się, gdyby się dowiedział, że wróciłeś znów do włóczęgi. Pamiętaj, że powiedziano mi wiele rzeczy, których nie zapomnę.
— Będę czekał — odrzekł Kim. — Ale chłopcy będę mnie bili.
W tej chwili trąby dały sygnał do obiadu.




ROZDZIAŁ VII

Po południu czerwonoskóry nauczyciel oznajmił Kimowi, że z polecenia wyższej władzy nie będzie mu wzbraniał, jeśli go weźmie ochota odejść, by się pobawić. Usłyszawszy to, Kim pobiegł do sklepu i znalazł tam młodego pisarza, któremu winien był jeszcze za napisanie poprzedniego listu.
— Teraz płacę com winien — rzekł z miną iście królewską — ale musisz mi napisać jeszcze jeden list.
— Ali Mahbub jest w Umballi — oznajmił mu pospiesznie pisarz, który trudnił się fachowo udzielaniem fałszywych lub zbytecznych wiadomości.
— To nie do Mahbuba, tylko do pewnego kapłana. Bierz pióro i pisz zaraz: „Do lamy Teshoo, świątobliwego z Bhotiyall, który szuka Rzeki a tymczasem przebywa w świątyni Thirthanker w Benares“. Nabierz-no więcej atramentu! „Za trzy dni pojadę do Nucklao. Do szkoły w Nucklao. Szkoła ta nazywa się Xavier. Nie wiem, gdzie jest szkoła, ale jest w Nucklao.
— Ależ ja znam Nucklao — przerwał pisarz. — Znam tę szkołę.
— Opisz mu, gdzie to jest, a dostaniesz pół anna.
Trzcinowe pióro skrzypiało pospiesznie na papierze.
— Opisz to dokładnie.
Pisarz podniósł głowę.
— Któż to nas podgląda z tamtej strony drogi?
Kim spojrzał nagłe we wskazanym kierunku i zobaczył pułkownika Creightona w tennisowym stroju.
— Och, to jakiś Sahib, znajomy tego tłustego księdza z baraków. Kiwa na mnie ręką.
— Co ty tam robisz? — zapytał Pułkownik, gdy Kim podbiegł do niego.
— Ja... ja nie uciekam... Piszę tylko list do mego Świętobliwego w Benares.
— Nie pomyślałem o tem. Czy doniosłeś mu, że cię zabieram do Lucknow?
— Nie, nie doniosłem; proszę przeczytać list, jeśli pan nie wierzy.
— Czemuż opuściłeś moje nazwisko, pisząc do tego Świętobliwego? — rzekł Pułkownik, uśmiechając się dziwnie.
Kim zebrał całą odwagę.
— Powiedziano mi raz, że nie należy wypisywać nazwisk obcych ludzi, dotyczących pewnych spraw, ponieważ wymienianie nazwisk pokrzyżowało już niejeden dobry plan.
— Dobrze cię pouczono — rzekł Pułkownik, a Kim zaczerwienił się po uszy z radości. — Zostawiłem tam u Księdza na werandzie „etui“ do cygar. Przynieś mi je do domu dziś wieczorem.
— Gdzie jest pański dom? — zapytał Kim. Wrodzony spryt ostrzegł go, że chcą go w jakiś sposób wypróbować, więc miał się na baczności.
— Zapytaj kogokolwiek w tym dużym sklepie — rzekł Pułkownik i poszedł dalej.
— Zapomniał swego „etui“ do cygar — rzekł Kim wracając. — Mam mu je odnieść dziś wieczorem. Zakończę mój list trzykrotnem: „Przyjedź do mnie! Przyjedź do mnie! Przyjedź do mnie!“ — teraz kupię markę, i wrzucę list do skrzynki — Powstał, by odejść i jakby mimochodem, zapytał: „Co to za Sahib o złej twarzy, który zostawił „etui“ do cygar?“
— Ach, to chyba Creighton Sahib, ten narwany Sahib, który jest pułkownikiem bez pułku.
Czem-że on się zajmuje?
— Bóg go wie. Kupuje ciągle konie, których nie umie ujeżdżać i rozpytuje się o różne rzeczy, jak: rośliny, kamienie i zwyczaje ludu. Handlarze nazywają go ojcem warjatów, bo łatwo go oszukać na koniach. Mahbub Ali powiada o nim, że jest głupszy od wszystkich innych Sahibów.
— Och! — odrzekł Kim i odszedł. Znał się już nieco na ludziach i wątpił, żeby szaleńcom posyłano informacje, które powołują potem osiem tysięcy ludzi pod broń z armatami.
Naczelny Dowódca całych Indji nie rozmawia z głupcami tak, jak rozmawiał z Creightonem. Głos Ali Mahbuba nie zmieniałby się tak, ile razy wymieniał nazwisko Pułkownika, gdyby Pułkownik był szalony. Z pewnością kryje się tu jakaś tajemnica i Mahbub Ali prawdopodobnie szpieguje dla Pułkownika, jak Kim szpiegował nieraz dla Mahbuba. Pułkownik, podobnie jak handlarz koni, szanował ludzi, którzy nie zdradzają się, że są sprytni. Kim cieszył się więc, że się nie zdradził, iż wie, gdzie leży dom Pułkownika, a kiedy, wróciwszy do baraków, przekonał się, że nie zostawiono żadnego „etui“ do cygar, promieniał cały z radości. Podobał mu się ten tajemniczy mężczyzna, grający w zakryte karty. Jeżeli taki człowiek uchodzić mógł za warjata, to tembardziej mogło to ujść Kimowi.
Nie zdradził żadnych swoich myśli, gdy ojciec Wiktor przez trzy długie poranki rozmawiał z nim o jakichś nowych bogach i bożkach, a zwłaszcza o bogini imieniem Marja, która — jak skombinował — była tem samem, co Bibi Miriam w religji Ali Mahbuba. Nie okazał też wzruszenia, kiedy po nauce ojciec Wiktor chodził z nim od sklepu do sklepu, kupując różne szczegóły jego wyprawy; ani nie skarżył się, gdy zazdrośni dobosze kopali go za to, że idzie do wyższej szkoły, lecz pełen ciekawości oczekiwał dalszych wypadków. Poczciwy ojciec Wiktor odprowadził go na dworzec, wsadził do pustego przedziału drugiej klasy obok przedziału pierwszej, w której jechał pułkownik Creighton i życzył mu powodzenia z szczerym uczuciem.
— Zrobią z ciebie w St. Xavier człowieka białego, O’Hara — i mam nadzieję dobrego człowieka. Wiedzą już tam o twoim przyjeździe, a Pułkownik będzie uważał, byś się gdzie nie zgubił, lub nie zbłąkał po drodze. Dałem ci parę objaśnień w sprawach-religijnych — jak mi się zdaje — i pamiętaj, jeśli cię spytają o religję, powiedz, że jesteś katolikiem. Mów lepiej, że rzymskim katolikiem.
Kim wypalił masę papierosów — był na tyle przezorny, że się w nie zaopatrzył i leżał, myśląc, na ławce. Ta samotna jazda, jakże była inna od owej wesołej podróży w trzeciej klasie z Lamą.
— Sahibowie nie umieją rozkoszować się podróżą — dumał. — Hai mai! Przenoszę się z miejsca na miejsce, jak piłka. Taki już mój „Kismet“. Nikt nie zdoła uniknąć swego „Kismet“ (przeznaczenia). Ale ja mam się modlić do Bibi Miriam i jestem Sahibem — myślał, patrząc żałośnie na swoje buty. — Nie, ja jestem Kim. Co to jest Kim? Począł zastanawiać się nad swoją istotą czego nigdy jeszcze dotychczas nie czynił, tak długo, aż mu się w głowie zamąciło. Był mało znaczącą osobą w tym wielkim gwarnym wirze Indji — jadąc na południe; po jaki los?... tego nie wiedział.
Następnie posłał po niego Pułkownik i rozmawiał z nim długo. Kim, o ile mógł zrozumieć, miał być pilny i wstąpić do biura wywiadowczego Indji, jako urzędnik. Jeśli się będzie dobrze sprawował i zdawał odpowiednie egzamina, będzie mógł w siedemnastym roku życia zarabiać trzydzieści rupji miesięcznie, a pułkownik Creighton przyrzeka mu znaleźć odpowiednie zajęcie.
Kimowi zdawało się zrazu, że rozumie jedno słowo na trzy z tej rozmowy. Pułkownik, widząc po chwili, że chłopak nie rozumie go, zaczął mówić płynnym i obrazowym narzeczem urdyjskiem, poczem Kim czuł się zadowolony. Nie mógł być głupcem człowiek, który tak dobrze znał ten język, który poruszał się z taką godnością i spokojem i którego oczy tak się różniły od tępych, okrągłych oczu innych Sahibów.
— Tak, a ponadto musisz nauczyć się spamiętywać drogi, góry i rzeki, a potem w odpowiedniej chwili rysować na papierze. Wtedy może pewnego dnia, kiedy już zostaniesz urzędnikiem, powiem ci, gdy będziemy wspólnie pracować razem: „Idź za te góry i zobacz, co się za niemi kryje“. — Wtedy ktoś powie: „W tych górach żyje złe plemię, które zabija urzędnika, jeśli ten będzie podobny do Sahiba“. Cóż ty wtedy zrobisz?
Kim zamyślił się. Czy dobrze zrobi, jeżeli odpowie zgodnie z zapytaniem Pułkownika?
— Powtórzę to, co tamten człowiek powiedział.
— Ale gdybym ci na to odpowiedział: „Dam ci sto rupji za wiadomości o tem, co leży za temi górami — za rysunek rzeki, krótkie sprawozdanie z tego, o czem ci ludzie tam rozmawiają po wioskach?“.
— Czy ja mogę na to teraz odpowiedzieć? Jestem tylko młodym chłopcem. Proszę zaczekać aż dorosnę. — Następnie widząc, że pułkownik marszczy brwi, dodał:
— Ale zdaje mi się, że w krótkim czasie zarobiłbym sto rupji.
— W jaki sposób?
Kim potrząsł rezolutnie głową. — Gdybym powiedział, jak zrobię, kto inny mógłby mnie podsłuchać i uprzedzić. Nie dobrze jest sprzedawać swoją wiedzę — za nic.
— Powiedz więc teraz, — rzekł Pułkownik, podając mu rupję. Kim sięgnął po nią i cofnął rękę w połowie drogi.
— Nie, nie, Sahibie. Znam dobrze wartość zapłaty, ale nie wiem, dlaczego mi zadają takie pytanie?
— Więc weź to w podarunku — rzekł Creighton, rzucając mu pieniądz. — Masz wielkie zdolności. Nie pozwól im stępieć w St. Xavier. Są tam między chłopcami i tacy, którzy gardzą czarnymi.
— Bo matki ich były przekupkami — odparł Kim. Znał dobrze nienawiść, jaką żywią metysi względem swoich krewniaków.
— To prawda; ale ty jesteś Sahibem i synem Sahiba. Dlatego nigdy nie daj się nakłonić do gardzenia czarnymi. Znałem chłopców, świeżo przyjętych do służby rządowej, którzy udawali, że nie znają mowy i obyczajów czarnych ludzi. Wskutek ich głupoty odebrano im pensje. Niema większego grzechu nad głupotę. Pamiętaj o tem.
Kilkakrotnie w czasie długiej dwudziestoczterogodzinnej jazdy na południe, posyłał Pułkownik po Kima i rozwijał dalej temat wszczętej rozmowy.
— Wszyscy zatem uwiązani jesteśmy do jednej liny — zakończył swe rozmyślania Kim, — Pułkownik, Mahbub Ali i ja, gdy zostanę urzędnikiem. Chce mnie użyć do tych samych celów, do których mnie używał Mahbub Ali, jak sądzę, i owszem, jeśli mi to pozwoli wrócić do swobodnego wędrownego życia, to dobrze. Ta odzież nie staje się lżejszą przez noszenie.
Na zatłoczonej stacji Lucknow nie widać było Lamy. Kim ukrywał swe niezadowolenie, podczas gdy Pułkownik wsadził go wraz z rzeczami do ticcgarri (dorożki) i odprawił go do St. Xavier.
— Nie żegnam się z tobą, bo wkrótce się spotkamy — zawołał. — Spotkamy się i to nieraz, jeśli się okaże, że masz głowę na karku. Ale niewiadomo jeszcze, co z ciebie będzie. Nie wypróbowano cię jeszcze.
— Ani nawet wtedy... — tu Kim ośmielił się użyć poufałego „ty“ — gdy ci przyniosłem rodowód białego ogiera?
— O niektórych rzeczach lepiej jest nie pamiętać, braciszku — rzekł Pułkownik, przeszywając spojrzeniem odjeżdżającego Kima.
Ten epizod odebrał mu fantazję na kilka minut. Potem zaczął wciągać z lubością w swe płuca nowe powietrze.
— Bogate to miasto — rzekł. — Bogatsze od Lahory. Jakie tu muszą być wspaniałe sklepy. Dorożkarzu, obwieź mnie trochę po mieście!
— Mam rozkaz odwieźć cię do szkoły. — Woźnica użył zaimka „ty“, który jest obrazą, jeśli się go stosuje do białych. Kim wytknął mu to uchybienie, nawymyślawszy mu płynną gwarą miejscową, poczem wylazł na kozioł i porozumiawszy się z woźnicą, jeździł przez kilka godzin po mieście, zachwycając się niem i ciesząc. Niema miasta z wyjątkiem Bombaju, królowej wszystkich miast, równie pięknego — w swoim przepychu, jak Lucknow, czy to widziane z mostu na rzece, czy ze szczytu, góry Imambara, u stóp której leżą złociste kopuły Chutter Munzil i drzewa, między któremi kryje się całe miasto. Królowie zdobili je fantastycznemi budowlami, obsypywali łaskami, napełniali dostojnikami i zalewali krwią. Lucknow jest środowiskiem lenistwa, intryg i zbytku i rywalizuje z Delhi na punkcie czystości indyjskiego narzecza.
— Piękne to miasto, śliczne miasto — woźnica jako Lucknowianin ujęty komplementem, opowiadał Kimowi o niem zdumiewające rzeczy.
— A teraz pojedziemy do szkoły — rzekł wreszcie Kim.
Wielka stara szkoła St. Xavier in Partibus, złożona z niskich białych budynków, zajmowała wielką przestrzeń nad rzeką Gumti, w pewnem oddaleniu od miasta.
— Jakiego rodzaju ludzie uczą się w tej szkole? — zapytał Kim.
— Młodzi Sahibowie, same djabły; ale prawdę powiedziawszy, chociaż wożę ich tędy i z powrotem do stacji, nie widziałem żadnego, któryby miał większe dane na doskonałego djabła, niż ty, młody Sahibie, na którego teraz patrzę.
Ponieważ nigdy dotąd nie pouczano go, żeby towarzystwo dam z półświatka, miało być czemś nieodpowiedniem dla niego, większą część dnia spędził Kim u jednej czy dwu takich frywolnych dziewcząt, z któremi przy rozstaniu wymienił mnóstwo komplementów. Miał właśnie odpowiedzieć na bezczelną uwagę woźnicy, gdy nagle oczy jego w zapadającym zmroku dostrzegły jakąś postać, siedzącą pod jednym z murowanych filarów bramy budynku, okolonego białym długim murem.
— Stój! — krzyknął na wóźnicę. — Zatrzymaj się tutaj. Nie pojadę jeszcze do szkoły.
— Ale kto mi zapłaci za to jeżdżenie i zatrzymywanie się? — zapytał zuchwale woźnica. — Czy ten chłopak oszalał? Przedtem zachciało mu się dziewczyny, a teraz znowu jakiegoś kapłana!
Kim biegł już ulicą i otrzepywał zakurzone trzewiki.
— Czekam tu już półtora dnia — zaczął znużonym głosem Lama. — Mam ze sobą ucznia. Mój przyjaciel ze świątyni Tirthanker dał mi go, jako przewodnika w podróży. Skoro dostałem od ciebie list, wyjechałem pociągiem z Benaresu. Nie jestem głodny. Nie potrzebuje niczego.
— Ale czemu nie zostałeś u kobiety z Kulu, o Świętobliwy? Jaką drogą dostałeś się do Benaresu? Ciężko mi było na sercu od czasu, gdyśmy się rozłączyli.
— Kobieta uprzykrzyła mi się swoim ustawicznem gadulstwem i domaganiem się czarów dla dzieci. Opuściłem jej dom, poleciwszy jej zjednywać sobie zasługi przez rozdawanie jałmużny. Bądź co bądź jest to kobieta szczodra; przyrzekłem jej, że powrócę do niej, jeżeli zajdzie tego potrzeba. Następnie, spostrzegłszy, iż jestem sam na tym wielkim przerażającym świecie, wsiadłem na pociąg do Benaresu, gdzie mam znajomego w świątyni Tirthanker, który podobnie, jak ja, szuka swej Rzeki.
— Ach! Twoja Rzeka — rzekł Kim — zapomniałem o twojej Rzece.
— Tak prędko, chelo? Ja o niej nie zapomniałem; ale rozstawszy się z tobą sądziłem, iż lepiej będzie udać się do świątyni po radę, bo Indje są obszerne, a mogło się zdarzyć, że kilku już mądrych ludzi znalazło się przed nami, którzy zostawili jakąś wzmiankę o miejscu, gdzie płynie nasza Rzeka. W świątyni Tirthanker odbywała się właśnie rozprawa nad tą sprawą; jedni mówią tak, drudzy inaczej. To bardzo dobrzy ludzie.
— Zgoda, ale co robisz obecnie?
— Zdobywam sobie zasługi przez to, że ci pomagam, mojemu cheli, w nabywaniu wiedzy. Kapłan tych ludzi, co służą Czerwonemu Bykowi napisał, że co się tyczy ciebie, wszystko się stanie tak, jak pragnąłem. Wysłałem pieniądze w ilości wystarczającej na rok i przybyłem, jak widzisz, przyglądać się, jak będziesz wchodził w Bramy Nauki. Półtora dnia czekałem — nie dlatego, żeby mną kierowało jakieś uczucie względem ciebie — to nie należy do Drogi Życia — ale dlatego, że, jak powiedzieli kapłani w świątyni Tirthanker, że skoro dałem pieniądze za naukę, słuszne jest, abym dopilnował końca tej sprawy. To rozwiało moje wątpliwości. Obawiałem się, że może jadę dlatego, że pragnąłbym cię zobaczyć, sprowadzony z mej drogi uczuciem dla ciebie, Ale tak nie jest... a przytem zatrwożył mnie sen, który miałem.
— Ale zapewne, o Świętobliwy, nie zapomniałeś naszej wędrówki i wszystkiego, co się podczas niej wydarzyło? Zapewne i mnie też chciałeś zobaczyć?
— Konie już wypoczęły i czas, by je nakarmić — skarżył się woźnica.
— Idźże do piekła i zamieszkaj tam wraz za swoją bezecną ciotką! — warknął Kim przez ramię do woźnicy.
— Jestem zupełnie osamotniony w tym kraju; nie wiem do czego dążę, ani co się ze mną stanie. Serce moje było w tem liście, który do ciebie posłałem. Z wyjątkiem Ali Mahbuba, który jest Pathanem, nie mam przyjaciela oprócz ciebie, Świętobliwy. Nie opuszczaj mnie na zawsze.
— Myślałem nad tem również — odparł Lama bardzo wzruszonym głosem. — Oczywiście, że od czasu do czasu zdobywam sobie zasługę — skoro, zanim odnajdę moją Rzekę, — staram się przekonać, że istotnie uczysz się mądrości. Nie wiem, czego oni będą ciebie uczyć, ale kapłan ów pisał do mnie, że żaden syn Sahiba w całych Indjach nie otrzyma lepszej nauki od ciebie. To też od czasu do czasu będę przyjeżdżał. Może być, że zostaniesz takim Sahibem, jak ten, który dał mi te okulary — mówił Lama, wyciągając je starannie — w Domu Cudów, w Lahorze. To moja cała nadzieja, człowiek ten, jest to prawdziwa Krynica Mądrości; mądrzejszy jest od niejednego opata buddyjskiego. Ale ty może zapomnisz o mnie, o tem, że mamy się ze sobą widywać.
— Jak mogę zapomnieć o tobie — zawołał Kim z uniesieniem — skoro jem twój chleb?
— Nie, nie — rzekł Lama, usuwając chłopca na bok. — Ja muszę wracać do Benaresu. Teraz, skoro znam zwyczaje ulicznych pisarzy tego kraju, będę ci czasem przysyłał list, a od czasu do czasu przyjadę i zobaczę się z tobą.
— Ale dokąd mam wysyłać listy? — skarżył się Kim, czepiając się jego szaty i zapominając zupełnie o tem, że jest Sahibem.
— Do świątyni Tirthanker w Beneres. To miejsce ukochałem na czas, dopóki nie znajdę Rzeki. Nie płacz, bo widzisz, wszelkie pożądanie jest tylko złudą i naszem związaniem się Kołem Wszechrzeczy...
— Wejdź w Bramy Nauki — mówił dalej Lama. — Niech zobaczę, jak wchodzisz do niej... Czy ty mnie kochasz? Idź już, bo mi serce pęka z żałości... Ja wrócę jeszcze. Napewno tu jeszcze wrócę.
Lama przyglądał się, jak „ticca garri“ wjechała na dziedziniec i odszedł zwolna, zażywając tabakę za każdym krokiem, raz po razie.
Bramy Nauki zamknęły się z hałasem.

Chłopiec urodzony i wychowany w Indjach ma swoje własne maniery i obyczaje, które nie podobne są do zwyczajów w innych krajach, a nauczyciele jego starają się poznać go i zbliżyć do niego za pomocą sposobów, których profesor angielski nie mógłby zrozumieć.
Dlatego nie byłoby zajmujące opisywać doświadczenia Kima, jako ucznia szkoły St. Xavier, wpośród dwustu czy trzystu chłopców, z których przeważna część nigdy nie widziała morza. Wyszedłszy raz po za obręb szkoły, gdy panowała cholera w mieście, został ukarany według regulaminu szkoły. — Stało się to, zanim jeszcze nauczył się pięknie pisać po angielsku, gdy szukał ulicznego pisarza. Karany też był za palenie tytoniu i za używanie obelg, jakich jeszcze w St. Xavier nie słyszano. Uczono go myć się ze skrupulatnością młodych Lewitów, jak nakazują zwyczaje krajowców, w których przekonaniu Anglik jest raczej brudasem. Płatał też przyjętym w szkole zwyczajem różne figle cierpliwej służbie, kulisom, obsługującym w sypialniach chłopców ogromne wachlarze, zwane „punkah“, służące do przewietrzenia sal, gdy chłopcy obijali się po salach w czasie gorących nocy, opowiadając sobie historje do białego rana, on zaś z cierpliwością mierzył swą wartość, porównując się z towarzyszami.
Byli tam synowie podrzędnych urzędników kolejowych, telegraficznych i komunikacyjnych, synowie oficerów, przeważnie urlopowanych, plantatorów, dzierżawców rządowych i misyjnych. Kilku z nich było potomkami starego eurazyjskiego rodu, którego korzenie sięgają do Dhurrumtollah i zwali się: Pereiras, de Souzas i D’Silvas. Rodzice mogliby ich równie dobrze wysyłać na wychowanie do Anglji, ale lubili szkołę, w której spędzali sami swą młodość, i bladoskóre pokolenia jedne po drugich szły po naukę do St. Xavier. Ich miejsca zamieszkania sięgały od pociętego siecią kolejową Howrah aż do odłogiem leżących kantonów jak Monghyr i Chunar; po ogromne ogrody herbaciane w Shillong: wioski w Oudh lub w Dekanie, których bogatymi właścicielami byli ich ojcowie; po stacje misyjne, oddalone nieraz o tydzień drogi od kolei; po miasta portowe odległe o tysiące mil, prażone żarem oceanu Indyjskiego; i plantacje drzew chinowych, najdalej na południe wysunięte, były ich siedzibą. Samo opowiadanie przygód, które w ich przekonaniu nie były przygodami, jakie ich spotykały w drodze do szkoły lub z powrotem, chłopcu z Zachodu włosy dębem podniosłyby na głowie. Przyzwyczajeni byli do przedzierania się w pojedynkę setkami mil przez dżungle, gdzie zawsze miało się rozkoszną możliwość spotkania z tygrysem; ale ci sami chłopcy nie odważyliby się na podróż przez kanał La Manche w sierpniu, gdy panują na nim największe burze, tak samo, jak ich europejscy bracia nie potrafiliby leżeć spokojnie w chwili, gdyby usłyszeli nagle koło swej lektyki gniewne sapnięcie pantery. Byli tam piętnastoletni chłopcy, którzy spędzali nieraz półtora dnia na małej wysepce na środku wezbranej rzeki, aby przynieść wiadomości z obozu fanatycznych pielgrzymów, wracających z miejsc świętych pielgrzymek. Byli tam również i starsi chłopcy, którzy w imię Św. Franciszka Xawerego dosiadali spotkanego przypadkiem słonia Radży w porze, gdy nieustanne deszcze poniszczyły drogi prowadzące do państewek, gdzie rządzili ich ojcowie i dostawali się do domów rodzinnych bez szwanku, zostawiając olbrzymie zwierzę po drodze, aby zginęło gdzieś w ruchomych piaskach. Był tam też chłopak, który opowiadał, że z ojcem swym przy pomocy karabina odpierał napad szczepu Akasów, znanych ze znakomitego strzelania i zuchwałości, w czasach, gdy ci odważali się napadać na odległe plantacje europejskie — i nikt nie wątpił w prawdziwość jego opowiadania.
A wszystko to opowiadano bez patosu, monotonnym beznamiętnym głosem hinduskim, przeplatając opowiadanie dziwnemi uwagami, przejętemi nieświadomie od piastunek, i zwrotami, zapożyczonemi żywcem z gwary ludowej. Kim przyglądał się, słuchał i czuł się wielce zadowolony. Nie była to już głupia, bezmyślna rozmowa doboszów. Opowieści te dotyczyły życia, które on znał dobrze i rozumiał. Powietrze tutejsze służyło mu i rósł jak na drożdżach. W okresie upałów otrzymał białe gimnastyczne ubranie, które cieszyło go podobnie, jak różne inne wygody fizyczne, z któremi się teraz zapoznawał. Cieszyła go też bystrość jego umysłu, z jaką rozwiązywał zadawane sobie trudne zagadnienia. Bystrość ta wprowadziłaby w zachwyt niejednego angielskiego nauczyciela, ale w St. Xavier znano się dobrze na owych pierwszych porywach umysłów rozwiniętych pod wpływem słońca i otoczenia, ponieważ widziano tam już nieraz, jak zawodzą w dwudziestym drugim i trzecim roku życia.
Nie zapominał też o tem, że należy także być w sobie zamkniętym. Gdy w czasie upalnych nocy opowiadano sobie wzajemnie różne dzieje, Kim nie zdradzał się nigdy z własnemi przeżyciami. W St. Xavier patrzono bowiem z góry na chłopców, których zachowanie się zbyt przypominało maniery krajowców. Nie należało nigdy zapomnieć, że się jest Sahibem i że kiedyś, po zdaniu egzaminów, będzie się jednym z tych, co rządzą krajowcami. Kim zaznaczył to sobie w pamięci, gdy zaczął pojmować, jaki pożytek płynie ze składania egzaminów.
Potem nadeszły wakacje, trwające od sierpnia do października — owe długie ferje, spowodowane okresem upałów i deszczów. Kim dowiedział się, że pojedzie na północ do jakiejś stacji w górach, powyżej Umballi, gdzie miał się nim opiekować ojciec Wiktor.
— Pojadę do szkoły w barakach? — pytał Kim, który zadawał teraz więcej pytań i nauczył się więcej myśleć.
— Tak mi się zdaje — odrzekł nauczyciel — nie zaszkodzi też zabezpieczyć cię od wypadków w podróży. Możesz jechać z młodym De Castro aż do Delhi.
Kim zaczął zastanawiać się nad tą sprawą wszechstronnie. Był pilny, przyznawał to nawet sam Pułkownik. Wakacje każdego z chłopców należały do nich wyłącznie, wiedział o tem dobrze z opowiadań swych towarzyszów — zaś szkoła w barakach była męczarnią po szkole w St. Xavier. W dodatku nauczył się pisać, a to również było coś warte. W przeciągu trzech miesięcy odkrył, w jaki sposób ludzie mogą ze sobą rozmawiać bez czyjegoś pośrednictwa, co kosztowało zaledwie pół anna i odrobinę nabytej wiedzy. Od Lamy nie otrzymał ani słowa, ale pozostawała mu jeszcze: Włóczęga. Kim tęsknił za aksamitną pieszczotą błota, przelewającego się miedzy palcami nóg w równym stopniu, jak jego usta stęskniły się już za baraniną duszoną w maśle ze sałatą, za ryżem, przyprawionym ostro woniejącem „cardamom“, za ryżem z szafranowym sosem, za czosnkiem i cebulą i zakazanemi tłustemi słodyczami z bazarów. Tam, w owej szkole w barakach, będą go karmić surową wołowiną na półmisku, a palić będzie mógł tylko pokryjomu. Ale z drugiej strony był Sahibem ze szkoły St. Xavier, a ta świnia Mahbub Ali... Nie, nie będzie jeszcze próbował gościnności Mahbuba — a nawet... Rozmyślał nad tem samotnie w sypialni i doszedł do wniosku, że niesprawiedliwie osądził Mahbuba.
Szkoła się opróżniła; prawie wszyscy nauczyciele powyjeżdżali; Kim dostał kartę na wolny przejazd koleją od pułkownika Creightona i dumny był, że pieniędzy otrzymanych od Creightona Sahiba i Mahbuba nie wydał rozrzutnie. Był jeszcze posiadaczem dwu rupji i siedmiu anna. Jego nowy kufer ze znakiem K. O. H. i pościel leżały w pustej sypialni.
— Sahibowie zawsze krępują się swoimi bagażami — rzekł Kim, kiwając nad niemi z politowaniem głową. — Zostaniecie sobie tutaj.
Wyszedł na ciepły deszczyk, uśmiechając się przewrotnie i począł szukać pewnego domu, którego zewnętrzną fasadę dawniej już sobie zapamiętał.
— Tfy! Czy wiesz, jakiego rodzaju kobiety mieszkają w tej dzielnicy? O wstydź się!
— Przecież nie urodziłem się wczoraj dopiero — rzekł Kim, przysiadłszy w kucki po indyjsku na poduszkach w owym pokoju na pierwszem piętrze, gdzie już był kiedyś. — Powiedz sama, czy wiele od ciebie wymagam: użyjesz trzy łokcie materji i trochę farby, aby mi pomóc do zrobienia figla.
— Czem-że jest ona? Jak na Sahiba jesteś jeszcze za młody na takie szaleństwa.
— A! ona, pytasz? Ona jest córką pewnego nauczyciela z pułku, który mnie obił już dwa razy za to, że przełaziłem przez jego mur w tem ubraniu. Teraz chciałbym tego spróbować w przebraniu za ogrodniczka. Starzy ludzie bardzo są zazdrośni.
— To prawda. Zachowaj-że się teraz spokojnie, gdy będę cię smarować tym sokiem.
— Tylko nie nazbyt czarno, Naikan. Nie chciałbym zjawić się przed nią podobny do hubshi (murzyna).
— Och, miłość nie zważa na takie rzeczy. A ona ile ma lat?
— Dwanaście, zdaje się — łgał bezwstydnie Kim. — Pomaluj mi także piersi. Być może, że ojciec jej ściągnie ze mnie kaftan, a wtedy, gdy okaże się, że jestem pstrokaty — roześmiał się, nie dokończywszy myśli.
Dziewczyna pracowała nad nim zawzięcie, zanurzając szmatkę sukienną w małą miseczkę z bronzową farbą, która barwi silniej niż sok z orzechów włoskich.
— Teraz poślij po turban dla mnie. Biada mi, bo włosy mam nieostrzyżone, a on mnie z pewnością złapie za turban.
— Nie jestem fryzjerką, ale ci pomogę. Urodziłeś się na to, żeby być pożeraczem serc! I cała ta maskarada tylko dla jednego wieczora? Pamiętaj, że ta farba nie daje się zmyć łatwo. — Roześmiała się tak głośno, że zadźwięczały aż na niej bransolety i naszyjniki. — Ale kto mi zapłaci za to? Sama Huneefa we własnej osobie nie dałaby ci lepszego barwidła.
— Ufaj bogom, siostro — rzekł z całą powagą Kim, dotykając się swej twarzy wszędzie, w miarę, jak wysychały na niej plamy barwnika. — A zresztą, czyż zdarzyło ci się kiedy przedtem, żebyś pomagała Sahibowi w malowaniu siebie w ten sposób?
— Istotnie nigdy. Ale figiel to nie pieniądze.
— To znacznie coś więcej.
— Dzieciaku, ty jesteś bezwątpienia najbezwstydniejszym synem Szejtana, jakiego kiedykolwiek znałam! Zabierać czas biednej dziewczynie swojem głupstwem, a potem powiedzieć jej za całą nagrodę: „Czy figiel nie wystarczy ci za zapłatę?“ — Daleko ty zajdziesz na tym świecie. — Oddała mu z ironją ukłon bajadery.
— Mniejsza o to. Śpiesz się i strzyż mi jeszcze głowę. — Kim przestępował z nogi na nogę, a oczy błyszczały mu radością na myśl o dniach swobody, jakie go teraz czekały. Dał dziewczynie cztery anna i zbiegł po schodach w przebraniu chłopca hinduskiego z niskiej kasty. Było pod każdym względem bez zarzutu.
Pierwszy postój urządził sobie zaraz w garkuchni, gdzie, nie żałując pieniędzy, objadł się do syta.
Na dworcu dostrzegł De Castro w dużym plecionym kapeluszu, gdy wchodził do przedziału drugiej klasy. Kim wszedł do trzeciej i zlał się z nią odrazu duszą i życiem. Objaśnił towarzyszów podroży, że jest pomocnikiem kuglarza, który zostawił go tutaj, gdy zachorował na febrę i że chce dogonić swego mistrza w Umballi. W miarę, jak w wagonie zmieniali się podróżni, Kim zmieniał też swą opowieść lub okraszał ją wymysłami bujnej fantazji, w czem największą dla niego podnietą była możność używania ludowej gwary po tak długiej przerwie. W całych Indjach nie było tej nocy stworzenia równie wesołego, jak Kim. W Umballi wysiadł z pociągu i skierował się na wschód, drepcąc bosemi piętami po ścierniskach pól, należących do wioski, gdzie mieszkał stary wojak.
W tym samym czasie pułkownik Creighton, znajdujący się w Simli, otrzymał telegraficzne zawiadomienie, że młody O‘Hara zniknął bez śladu. Ali Mahbub sprzedawał tam właśnie konie, jemu to zwierzył się Pułkownik ze swego kłopotu, objeżdżając wokoło Annandalski tor wyścigowy.
— O, to nic nie szkodzi — rzekł handlarz koni. — Ludzie podobni są do koni. Od czasu do czasu potrzebują soli, a jeśli tej soli nie znajdują w pożywieniu, będą ją zlizywać z ziemi. Poszedł znów na włóczęgę na pewien czas. Widocznie dokuczyła mu madrissah. Wiedziałem z góry, że się tak stanie. Kiedyindziej ja sam zabiorę go ze sobą na włóczęgę. Nie trwóż się tem, Sahibie Creighton. Jest to to samo, — jakgdyby ponny do gry w „polo“ zerwał się z nudy i pobiegł uczyć się gry tej sam za siebie.
— Więc sądzisz, że on nie przepadł?
— Tylko febra mogłaby go zabić. O nic innego się nie obawiam... Małpa przecież nie spadnie z drzewa.
Nazajutrz ogier Mahbuba cwałował obok konia Pułkownika na tym samym torze.
— Stało się to, co przypuszczałem — mówił handlarz. — Przejeżdżał przez Umballę i napisał stamtąd list do mnie, dowiedziawszy się na targu, że jestem tutaj.
— Czytaj mi go — rzekł Pułkownik z westchnieniem ulgi, było to wprawdzie niedorzeczne, że człowiek na jego stanowisku zajmował się małym, urodzonym w Indjach włóczęgą. Ale Pułkownik pamiętał rozmowę w wagonie i często w ciągu ostatnich miesięcy zamyślał się mimowolnie o dziwnym, milczącym i umiejącym panować nad sobą chłopcu. Jego ucieczka była oczywiście szczytem bezczelności, ale zdradzała równocześnie pewien nerw życiowy i zaufanie we własne siły.
Oczy Mahbuba błysnęły, gdy ściągnął cugle koniowi na środku małej zagłębionej kotliny, gdzie nikt nie mógł się zbliżyć do nich niepostrzeżenie.
— „Przyjaciel Gwiazd, który jest Przyjacielem Całego Świata...
— Co to ma znaczyć?
— To jest nazwisko, które nadawaliśmy mu wszyscy w Lahorze. — „Przyjaciel całego Świata bierze sobie urlop, aby pojechać w swoje własne strony. Wróci napowrót w oznaczonym dniu. Kufer i pościel każ wysłać naprzód, a jeśli w tem jest jakaś wina, spraw, niech Ręka Przyjaźni odwróci Bicz Kary.“ — Jest tu jeszcze coś więcej, ale...
— Głupstwo — czytaj dalej.
— „Niektóre rzeczy są tajemnicą dla tych, co przywykli jeść widelcami. Czasem lepiej jest jeść obiema rękoma. Wytłumacz w łagodnych słowach tym, którzy tego nie rozumieją, żeby powrót był pomyślny“. — Teraz proszę zauważyć, że sposób, w jaki to zostało napisane, jest, rzecz prosta, dziełem pisarza, widzi pan jednak, jak mądrze chłopak zdołał ująć treść listu, który zrozumieć może tylko ten, kto wie o co w niem chodzi!
— Czy to w ten sposób Ręka Przyjaźni usiłuje odwrócić Bicz Kary? — zapytał, śmiejąc się, Pułkownik.
— Widzi pan, jak mądry jest ten chłopak. Powiedziałem już, że zachciało mu się wrócić do włóczęgi, bo nie zna jeszcze pańskiej działalności...
— Nie jestem tego zbyt pewny — mruknął pod nosem Pułkownik.
— Zwraca się więc do mnie, abym pośredniczył i wstawił się u pana za nim. Czy nie jest zatem rozumny? Powiada, że chce wrócić, a tymczasem uzupełnia swoją naukę. Pomyśl tylko, Sahibie! Był przez całe trzy miesiące w szkole, choć on wcale do tego nie stworzony. Co do mnie, to cieszę się tylko z tego, niech się źrebię przyucza do gry w „polo“.
— Tak, ale na drugi raz niewolno mu będzie puścić się na własną rękę.
— Dlaczego? Chodził przecież samopas, zanim się dostał pod opiekę Sahiba pułkownika. Gdy się zabierze do Wielkiej Gry, będzie musiał chodzić samopas — ryzykując ciągle własną głowę. A wtedy, jeśli zakaszle, kichnie lub siądzie inaczej niż ludzie, których będzie szpiegował, może być zabity. Pocóż mu więc teraz przeszkadzać? Wspomnij pan na perskie przysłowie: „Szakale, które żyją na pustkowiach Mazanderanu, mogą być złapane jedynie przez psy z Mazanderanu“.
— To prawda, to prawda, Ali Mahbubie. Jeśli nie popełni jakiego głupstwa, nie żądam od niego niczego ponadto. Ucieczka jest jednak wielką czelnością z jego strony.
— Nie mówi mi nawet, dokąd idzie — rzekł Mahbub. — To nie jest głupiec. Gdy nadejdzie jego pora, przyjdzie on już sam do mnie. Dojrzewa zbyt szybko, jak przyznają to sami Sahibowie.
Przepowiednia Mahbuba spełniła się dosłownie. Po upływie miesiąca Mahbub udał się do Umballi, aby sprowadzić nowy transport koni, a Kim zastąpił mu drogę, gdy jechał samotnie gościńcem prowadzącym do Kalki, wyżebrał od niego jałmużnę, otrzymał przekleństwo i odpowiedział po angielsku. Nikogo nie było wokoło, aby mógł usłyszeć okrzyk zdziwienia, jaki się wydarł z ust Mahbuba.
— Oho! A gdzieżeś to bywał?
— Tu i tam... tędy i owędy.
— Chodź pod drzewo, schroń się przed deszczem i opowiedz.
— Przez jakiś czas przebywałem u starego człowieka pod Umballą; potem ze znajomą mi rodziną w Umballi. Z jednym z członków tej rodziny udałem się na południe aż do Delhi. To cudowne miasto. Potem popędzałem osły jednemu „teli“ (handlarz oleju), który szedł na północ; ale dowiedziałem się naprzód o wielkiej uroczystości, która miała się odbyć w Puttiala, więc pojechałem tam w towarzystwie jednego pirotechnika. Oj, wielkie to było święto! — (Kim pogłaskał się po brzuchu). Widziałem Radżów i słonie, pokryte tkaninami, haftowanemi złotem i srebrem; wszystkie ognie sztuczne zapalono odrazu, przyczem jedenastu ludzi zostało zabitych, a wśród nich i mój pirotechnik, a mną rzuciło przez jeden namiot, ale nic mi się nie stało. Potem wróciłem koleją z jednym koniarzem Sikhiem (szczep góralski), u którego byłem chłopcem stajennym, za co mnie żywił, a potem dostałem się tutaj.
— „Shabash“ — zawołał Ali Mahbub.
— Ale co mówi na to Sahib pułkownik? Nie chciałbym, żeby mnie bito.
— Ręka Przyjaźni odwróciła Bicz Kary; ale na drugi raz, gdy pójdziesz na włóczęgę, to już razem ze mną. Tym razem to było jeszcze zawcześnie.
— A dla mnie nie. W „madrissah“ nauczyłem się trochę czytać i pisać po angielsku. Niedługo będę już zupełnym Sahibem.
— Słyszycie go — zaśmiał się Mahbub, patrząc na małą przemokłą figurkę, tańczącą na deszczu. — „Salaam — Sahibie!“ — rzekł, kłaniając się przed nim z ironją. — Dobrze więc, ale musisz być zmęczony włóczęgą. Czy wrócisz ze mną do Umballi i czy zechcesz zająć się napowrót końmi?
— Wracam z tobą, Ali Mahbubie.




ROZDZIAŁ VIII

— A zatem w imię Boże, zmień błękit na czerwień — rzekł Mahbub, czyniąc przytyk do hinduskiego koloru na wyniszczonym turbanie Kima.
Kim odpowiedział mu starym przysłowiem: „Ja zmienię wiarę i strój, ale ty mi za to zapłacisz“.
Handlarz począł się tak śmiać, że omal nie spadł z konia. W jednym ze sklepów na przedmieściu dokonano przemiany i Kim, zewnętrznie przynajmniej stał się teraz muzułmaninem.
Mahbub najął pokój, tuż naprzeciw stacji kolejowej i posłał po gorącą kolację, doskonale przyprawioną migdałami z mlekiem i zakończoną cienko krajanym tytoniem z Lucknow na deser.
— To lepsze od strawy, jaką jadłem ze Sikhiem — mówił Kim, leżąc na łóżku i przeciągając się rozkosznie. — Nawet w „madrissah“ nie dawano tak doskonałego jedzenia.
Mahbub opychał się wielkiemi kawałami duszonego mięsiwa, zaprawionego korzeniami, smażonego w tłuszczu z kapustą i cebulą.
— Ale opowiedz mi wprzód dokładnie i wiernie, w jaki sposób uciekłeś? Bo, Przyjacielu całego Świata — tu popuścił pasa — nie zdaje mi się, aby ucieczka Sahiba i to syna Sahiba często się tam wydarzała.
— Jakżeby oni mogli uciekać? Nie znają przecież kraju... To była bagatela — rzekł Kim i rozpoczął swoją opowieść. Gdy zaczął mówić o przebraniu i rozmowie swojej z dziewczyną z bazaru wyraz powagi zniknął z twarzy Mahbuba. Zaczął się śmiać na głos i uderzał się dłonią po biodrach.
— „Shabash! Shabash!“ O, to było doskonałe, mój ty smarkaczu. Ciekaw jestem, co powie na to „Lekarz turkusów“. A teraz powoli opowiedz mi, co się działo dalej, krok za krokiem, nic nie opuszczając.
Wtedy Kim opowiedział mu szczegółowo swoje przygody, przerywając opowiadanie kaszlem, gdy wonny tytoń podrażniał mu chwilami płuca.
— Posłuchaj, — rzekł Mahbub, — odwróciłem szpicrutę Pułkownika od twego grzbietu i oddałem ci przez to niemałą przysługę.
— Prawda! — rzekł Kim, puszczając dym z całą powagą. — Wszystko to jest prawda.
— Ale to nie znaczy, żeby ta ucieczka miała być czemś dobrem.
— To były moje wakacje. Hadżi! Przez kilka tygodni trzymano mnie w niewoli. Dlaczego nie miałem umknąć, jeżeli szkoła została zamknięta? Pamiętaj, że żyjąc wśród przyjaciół, lub zarabiając na chleb, jak naprzykład u Sikha, zaoszczędziłem Pułkownikowi znacznych wydatków.
Wargi Mahbuba drgnęły pod przystrzyżonym po muzułmańsku wąsem.
— Cóż znaczy kilka rupji — rzekł niedbale, wyciągając otwartą dłoń, — dla Sahiba pułkownika? On je wydaje dla swoich celów, a nie z miłości dla ciebie.
— O tem — rzekł Kim opieszale — wiem już oddawna.
— Kto ci mówił?
— Sam Sahib pułkownik. Wprawdzie nie tak wyraźnie, ale dość jasno dla tego, kto ma mózg niezupełnie zwietrzały. Tak, mówił mi to w wagonie, gdyśmy jechali do Lucknow.
— Niech i tak będzie. W takim razie powiem ci więcej Przyjacielu całego Świata, choć, mówiąc to, oddaję w twoje ręce moją głowę.
— Straciłem tylko na tem — rzekł Kim, mlasnąwszy językiem — kiedy w Umballi porwałeś mnie na konia z rąk dobosza, który mnie bił.
— Mów trochę jaśniej. Cały świat może kłamać oprócz nas obu. Bo również twoje życie może być w niebezpieczeństwie, jeśli mi się spodoba podnieść choćby ten jeden palec.
— I o tem wiem także — rzekł Kim, poprawiając żarzący węgiel na kominku. — Łączą nas obydwu bardzo ścisłe więzy. Z pewnością twoja ręka silniejsza jest znacznie od mojej; bo ktoby tam zauważył brak chłopca, zbitego na śmierć, albo też wrzuconego gdzieś do przydrożnej studni? Ale również wielu ludzi tutaj i w Semli i w wąwozach za górami pytałoby się: „Cóż się to stało z Mahbubem Ali...“ gdyby go znaleziono nieżywego wpośród jego koni. Sahib pułkownik zrobiłby z pewnością dochodzenia. Ale też i on... — mówił marszcząc czoło od natężonego myślenia, — ...on także nie prowadziłby śledztwa zbyt długo, bo ludzie zaczęliby się pytać: „Cóż to Sahiba pułkownika obchodzi tak bardzo ten handlarz?... Ale ja — gdybym ja został przy życiu...
— A zginąłbyś niechybnie...
— ...Możliwe, ale ja mówię, gdybym został przy życiu... to tylko ja jeden wiedziałbym, że był taki, co przyszedł w nocy, może nawet jako zwykły złodziej, do szopy Ali Mahbuba w seraju i zabił go tam, obszukawszy dokładnie troki przy jego siodłach i podeszwy jego pantofli. Czy tę wiadomość należałoby zanieść Pułkownikowi, a może powiedziałby mi na to (nie zapomniałem, jak posłał mnie po pudełko do cygar, którego nie zostawił) — „A cóż mnie obchodzi Ali Mahbub?“...
Odpowiedzią na to był tęgi obłok dymu z ust Mahbuba, poczem nastąpiła długa przerwa. Potem Ali Mahbub ozwał się pełen podziwu: — Więc mając te rzeczy w głowie, masz pozostawać dalej między małemi dzieciakami Sahibów i słuchać potulnie lekcji swoich nauczycieli?
— To jest rozkaz — odrzekł obłudnie Kim. — A któż ja jestem, żeby się sprzeciwiać rozkazom?
— Najdoskonalszym synem Eblisa (piekła) — zaopinjował Ali Mahbub. — Ale co to za historja o złodzieju i szukaniu?
— To jest to, co widziałem — rzekł Kim — tej nocy, gdyśmy z Lamą leżeli obok twego łóżka przy Kaszmirskim seraju. Twoje drzwi były niezamknięte, co nie jest, zdaje się, u ciebie w zwyczaju, Mahbubie. Ten człowiek przyszedł, jak ktoś pewny, że nie wrócisz prędko do siebie. Przytknąłem oko do dziury w desce i zobaczyłam, że człowiek ten szukał czegoś, jakiejś małej rzeczy, która była starannie ukryta. Bo inaczej pocóżby wbijał kawałek żelaza między podeszwy twoich pantofli?
— Ha — zawołał mile się uśmiechając Mahbub. — A patrząc na to, cóżeś sobie pomyślał, Krynico Prawdy?
— Nic. Położyłem rękę na moim amulecie, który wisi zawsze na mojej skórze i, przypomniawszy sobie rodowód białego ogiera, który znalazłem w nadgryzionym kawałku muzułmańskiego chleba, ruszyłem natychmiast do Umballi, przeczuwając, że włożono na mnie ciężki obowiązek. W tej to godzinie, gdybym był chciał, głowa twoja byłaby stracona. Wystarczyło tylko powiedzieć temu człowiekowi: „Mam tutaj papier, który dotyczy jednego konia, a którego nie umiem przeczytać“ A wtedy?... — urwał Kim, spojrzawszy z podełba na Mahbuba.
— Wtedy... mógłbyś się napić wody dwa... a może i trzy razy. Nie zdaje mi się, żeby więcej, niż trzy razy — rzekł z prostotą Mahbub.
— To prawda. Myślałem o tem trochę, ale najwięcej o tem, że cię kocham, Mahbubie. Dlatego poszedłem do Umballi, jak wiesz, ale (a o tem nie wiesz) ukryłem się w ogrodzie wśród trawy, żeby zobaczyć, co może zrobić pułkownik Creighton, odczytawszy rodowód białego ogiera.
— A cóż on zrobił? — zapytał Mahbub, chcąc przerwać milczenie Kima, gdy ten skończył.
— A czy ty dajesz wiadomości darmo, z miłości, czy też je sprzedajesz? — zapytał Kim.
— Ja sprzedaję i... kupuję — odparł Mahbub wyjmując monetę (cztery anna) z worka i wyciągając ją ku Kimowi.
— Osiem! — zawołał Kim, posłuszny odruchowo kupieckiemu instynktowi człowieka ze Wschodu.
Mahbub roześmiał się i schował monetę. — Zbyt łatwy jest targ w takim handlu, Przyjacielu całego Świata. Opowiedz mi to z miłości. Każdy z nas ma życie drugiego w swojem ręku.
— Zgoda. Widziałem, jak Sahib Jang-i-Lat przybył na wielki obiad. Widziałem go w biurze u Creightona. Patrzyłem, jak obaj czytali rodowód białego ogiera. Słyszałem, jak wydano rozkazy, żeby zacząć wielką wojnę.
— Ha! — zawołał Mahbub, kiwając głową z rozpłomienionemi oczyma. — Ta gra udała się zupełnie. Ta wojna zaczęła się już i zło, miejmy nadzieję, zostanie zniszczone, zanim zdoła rozkwitnąć, — i to dzięki mnie — i tobie. A co potem zrobiłeś?
— Zrobiłem sobie z tych nowin haczyk do wyławiania pożywienia i honorów wśród mieszkańców tej wioski, w której kapłan uśpił mego Lamę. Ale ja schowałem pulares mego staruszka i Brahmin nie znalazł nic. To też na drugi dzień był bardzo zły. Ho! ho! Posłużyłem się także temi nowinami, gdy wpadłem w ręce owego pułku białych ludzi z ich Bykiem!
— To było głupstwo — zauważył nachmurzony Mahbub. — Nowiny nie są na to, żeby je rozrzucać, jak nawóz, ale, aby ich używać oszczędnie.
— Tak to i ja teraz myślę, a przy tem, to i tak nic z tego dla mnie dobrego nie wynikło. Ale to było już dawno — trzepnął bronzową ręką, jakby coś odpędzał, — i od tego czasu, a zwłaszcza w czasie nocy spędzonych pod „punkah“ w „madrissah“, myślałem o tem bardzo wiele.
— A czy wolno zapytać, gdzie to szybowała myśl Wysoko urodzonego? — pytał Mahbub z pracowicie wystylizowanym sarkazmem, gładząc swą szkarłatną brodę.
— Wolno, — rzekł Kim, zmieniając natychmiast dotychczasową powagę. — W Nucklao mówią, że żaden Sahib nie powinien przyznawać się przed czarnym, gdy popełnił błąd.
Ręka Mahbuba sięgnęła szybko ku jego piersi, bo dla „Pathana“ nazwa „czarnego“ jest śmiertelną obelgą. Potem opamiętał się i roześmiał: — Mów, Sahibie, twój „czarny“ słucha cię.
— Ale — rzekł Kim — ja nie jestem Sahibem i przyznaję, że zbłądziłem, przeklinając cię, Ali Mahbubie, owego dnia w Umballi, kiedy sądziłem, że Pathan mnie zdradził. Odchodziłem od zmysłów, bo mnie dopiero niedawno złapano i chciałem zabić tego podłego dobosza. Teraz Hadżi, widzę, że stało się dobrze i widzę teraz jasno moją drogę przed sobą, która prowadzi do dobrej służby. Będę chodził do „madrissah“ póki nie dorosnę.
— Dobrze powiedziane. W tej grze trzeba się wyuczyć szczególnie dobrze dystansów, cyfr i sposobu posługiwania się kompasem. Hen, w Górach, mieszka pewien człowiek, który ci to pokaże.
— Będę się uczył ich nauk pod jednym warunkiem, — że po zamknięciu „madrissah“, mój czas będzie bezwarunkowo do mnie należał. Zażądaj tego w mojem imieniu od Pułkownika.
— Dlaczego nie masz żądać tego od Pułkownika sam, w języku Sahibów?
— Pułkownik jest sługą Rządu. Wysyłają go raz tu, raz tam, a on musi uważać na swój własny awans. (Widzisz, czego ja się nie nauczyłem tam w Nucklao!) A przytem Pułkownika znam ledwie od trzech miesięcy. Niejakiego zaś Ali Mahbuba znam od sześciu lat. Tak! Będę chodził do „madrissah“. Będę się uczył w „madrissah“. W „madrissah“ chcę być Sahibem. Ale gdy „madrissah“ będzie zamknięta, to muszę być wolny i pójść między moich ludzi. Inaczej zginę.
— Kogóż ty nazywasz swoimi ludźmi, Przyjacielu całego Świata?
— Cały ten wielki i piękny kraj — rzekł Kim, zataczając ręką krąg naokoło małego bielonego pokoiku, który rozświetlała słabo przez gęste obłoki dymu oliwna lampka, stojąca w niszy. — A prócz tego chcę się zobaczyć z moim Lamą. I ponadto potrzebuję pieniędzy.
— Tego potrzebują wszyscy — odparł żałośnie Mahbub. — Dam ci osiem „anna“, bo nie wiele pieniędzy da się uciułać z końskich podków, i musi ci to wystarczyć na kilka dni. Z reszty jestem już zupełnie zadowolony i nie potrzebujemy już o tem gadać. Śpiesz się z nauką, a będziesz za jakie trzy lata, albo może i prędzej dobrym pomocnikiem, nawet i dla mnie.
— Czyż dotychczas byłem dla ciebie tak wielką przeszkodą? — zapytał z urwisowskim grymasem Kim.
— Nie odpowiadaj no za dużo — zburczał go Mahbub. — Teraz jesteś tylko moim koniuchem. Idź i połóż się spać między moimi ludźmi. Są oni przy koniach niedaleko krańca dworca kolejowego.
— Przepędzą mnie całkiem na południe, jeżeli przyjdę do nich bez twego upoważnienia.
Mahbub sięgnął do pasa, poślinił swój wielki palec i potarł nim kawałek chińskiego tuszu, poczem wycisnął nim swoją pieczęć na świstku miękkiego krajowego papieru. Odcisk ten znany był dobrze wszystkim od Balkh do Bombaju z powodu blizny, przecinającej go wpoprzek.
— Wystarczy, jeżeli pokażesz to przodownikowi moich ludzi. Ja zjawię się tam z rana.
— Jaką drogą przyjedziesz? — zapytał Kim.
— Gościńcem od miasta. Jedna tam tylko droga, a potem wrócimy do Creightona Sahiba. Obroniłem cię od chłosty.
— Allah! Co znaczą cięgi, jeżeli mam swobodną głowę na karku?
Kim usunął się ostrożnie w ciemności, obszedł dom, trzymając się murów i, zwróciwszy się w stronę przeciwną stacji kolejowej, uszedł parę kilometrów. Szedł zwolna, gdyż potrzebował czasu na obmyślenie odpowiedzi w razie, gdyby najemnicy Mahbuba zechcieli go wypytywać.
Rozłożyli się oni obozem na pustej przestrzeni, tuż obok toru kolejowego, a ponieważ byli to krajowcy, nie wyładowali więc naturalnie dwu wagonów, w których stały konie Mahbuba wśród gromady innych miejscowych koni, zakupionych przez towarzystwo tramwajowe w Bombaju.
Przodownik ludzi Mahbuba, przygarbiony Muzułmanin o wyglądzie suchotnika, krzyknął nagle na Kima, ale widząc pieczęć Mahbuba, uspokoił się.
— Hadżi z łaski swojej dał mi zajęcie — rzekł niedbale Kim. — Jeśli nie wierzycie, zaczekajcie, aż póki nie przyjdzie sam zrana. Tymczasem dajcie mi miejsce przy ogniu.
Zaczęła się zwykła bezczelna gadanina, którą każdy krajowiec z niskiej kasty wszczyna przy każdej sposobności. Powoli uciszyło się, a Kim położył się poza małą grupą najemników Mahbuba, prawie pod kołami wagonu z końmi, okrywając się pożyczonym mu kocem. Niewielu białym chłopcom podobałby się nocleg na zimnej platformie, wśród nocnej wilgoci, wśród natłoczonych koni i brudnych Baltisów, ale Kim czuł się zupełnie szczęśliwy. Zmiana scenerji, rodzaju służby i otoczenia były jakimś świeżym powiewem dla jego małych nozdrzy, a myśl o białych, schludnych domkach w St. Xavier, okrytych cieniem „punkah“, oraz powtarzanie tabliczki mnożenia po angielsku, sprawiały mu prawdziwą rozkosz.
— Jestem już bardzo stary — myślał, drzemiąc — co miesiąc starzeję się o rok. Jakże byłem młody i głupi, gdy niosłem posyłkę Mahbuba do Umballi! Nawet wtedy, gdy byłem w pułku białych, byłem jeszcze bardzo młody i mały i nie miałem żadnego rozumu. Ale teraz z każdym dniem staję się mądrzejszy, a za trzy lata Pułkownik zabierze mnie ze szkoły i pozwoli mi wędrować z Mahbubem i polować na rodowody różnych koni; a może będę działać na własną rękę?... A może odszukam Lamę i pójdę z nim?... Tak, toby było najlepsze. Chodzić znowu jak chela z moim Lamą, gdy wróci z Benaresu.
Myśli jego stawały się coraz senniejsze i pogmatwane. Zanurzał się już w piękny kraj snów, gdy do uszu jego doleciał ostry i przenikliwy szept, wyróżniający się z monotonnego gwaru na około ogniska. Szept ten wychodził z poza okutego żelazem wagonu, naładowanego końmi.
— Więc niema go tu?
— Gdzieżby miał być, jeśli nie na pijatyce w mieście. Kto szuka szczura w stawie z żabami? Chodźmy stąd. To człowiek nie dla nas.
— On nie powinien drugi raz przejść przez Wąwozy. Taki mamy rozkaz.
— Wynajmij jaką kobietę, aby go otruła. To kosztuje tylko kilka rupji i usuwa podejrzenia.
— Nie trzeba kobiet. To musi być zrobione napewno, a nie zapominaj o cenie na jego głowę.
— Tak, ale policja ma długie ręce, a my jesteśmy daleko od granicy. Gdybyśmy byli w Peshawur teraz!
— Tak, w Peshawur — szydził drugi głos. — Tam pełno jego krewnych, pełno zakamarków i kobiet, pod których spódnicą mógłby się dobrze ukryć. Tak równie dobrze jak Peshawur, mogłoby nam być pomocne i piekło!
— Jakiż masz plan zatem?
— O głupcze, mówiłem ci już sto razy. Czekać, dopóki nie przyjdzie i nie położy się, a wtedy jeden pewny strzał... Wagony dzielą nas od pogoni. Przebiegniemy tylko szyny i pójdziemy swoją drogą... Oni nie będą wiedzieć, z której strony padł strzał. Czekajmy tu aż do świtu. Co za „fakir“ z ciebie, że boisz się czuwać przez chwilę?
— Oho! — myślał Kim z zamkniętemi oczyma. — Znowu idzie o skórę Mahbuba. Niebezpieczna to rzecz zaiste handlować z Sahibami rodowodem białego ogiera! A może Mahbub sprzedał jakieś nowe wiadomości? Cóż teraz zrobić ma Kim? Nie wiem, gdzie Mahbub podziewa się w tej chwili, a jeśli przyjedzie tu przed świtem, to zastrzelą go. Nie będzie to korzystne dla ciebie, Kimie. A policji zawiadomić nie można. Nie byłoby to znów korzystne dla Mahbuba. A przytem... — tu zaśmiał się prawie na głos.. — nie przypominam sobie żadnej lekcji z Nucklao, któraby mi mogła pomóc w tym wypadku! Na Allaha! Tu jest Kim, a tam oni. Przedewszystkiem więc Kim musi się zbudzić i odejść tak, aby oni nie mieli podejrzenia. Gdy się komu śni coś złego... to powinien wstać...
Zrzucił koc, którym był przykryty i podniósł się nagle z okropnym, jękliwym i bezmyślnym krzykiem Azjaty, zbudzonego przez nocną zmorę.
— „Urr — urr — urr — urr! Ya — la — la — la! Narain! Churel! Churel!“...
„Churel“ jest to nadzwyczaj złośliwy upiór — kobieta, która zmarła w czasie połogu. Odwiedza on puste drogi, z palcami u stóp odwróconemi wtył i dręczy mężczyzn.
Jękliwe krzyki Kima stawały się coraz głośniejsze, wreszcie skoczył na równe nogi i odszedł, chwiejąc się sennie, podczas gdy cały obóz przeklinał go, że ich zbudził. O kilkanaście kroków od toru kolejowego położył się znowu, starając się, aby ludzie, którzy szeptali ze sobą, słyszeli jego stękanie i chrząkanie, gdy się ponownie układał do snu. Po kilku minutach potoczył się cicho w stronę gościńca i znikł w ciemnościach. Biegł szybko, dopóki nie dopadł rury wodociągowej i nie ukrył się w niej, opierając brodę o ocembrowanie. Stąd mógł obserwować cały ruch nocny, nie będąc widziany przez nikogo.
Dwa lub trzy wozy przejechały z turkotem w stronę przedmieścia, potem przesunął się kaszlący policjant, przeszło szybko dwu piechurów, śpiewając, aby odegnać złe duchy. Następnie rozległ się odgłos kopyt końskich.
— A! — To zapewne musi być Mahbub... — myślał Kim, wysuwając swą małą głowę nad wodociąg, na której widok koń spłoszył się i rzucił w bok.
— Haj! Ali Mahbubie! — szepnął, — miej się na baczności!
Mahbub ściągnął raptownie cugle, zmuszając zwierzę do cofnięcia i podjechał do ukrytego chłopca.
— Nigdy już — mówił Mahbub — nie będę brał na noc płochliwych koni. Zatrzymują się przy każdym kamieniu, na drodze. — To mówiąc, zlazł z konia, chcąc obejrzeć przednią nogę wierzchowca. Wówczas zbliżył się na odległość stopy do głowy Kima.
— Schowaj się... — szepnął. — Chociaż to noc, ale wokoło pełno jest oczu. Dwaj ludzie czekają na ciebie za wagonami, gdzie są konie. Chcą strzelić do ciebie, gdy się położysz, bo mają dostać nagrodę za twoją głowę. Słyszałem to, śpiąc przy koniach.
— Czy widziałeś ich?... Stój! ty szatańska gadzino! — krzyknął z gniewem na konia.
— Nie.
— Czy jeden z nich nie był przebrany za Fakira?
— Jeden z nich mówił do drugiego: „Co za „fakir“ z ciebie, że boisz się przez chwilę czuwać?“
— Dobrze. Wracaj gdzie leżałeś i połóż się spać. Nie zginę jeszcze tej nocy.
Mahbub dosiadł konia i zniknął. Kim pomknął rowem napowrót, prześlizgnął się przez drogę, jak łasica i otulił się kocem.
— Bądź co bądź, Mahbub wie o wszystkiem — myślał zadowolony Kim. — Mahbub mówił o tem tak, jakby się spodziewał. Nie sądzę, żeby ci ludzie wynieśli jakąś korzyść z dzisiejszego czuwania w nocy.
Upłynęła godzina i pomimo najszczerszych chęci czuwania przez całą noc, chłopiec usnął głęboko. Od czasu do czasu przejeżdżał po szynach pociąg nocny o dwadzieścia stóp od niego. Ale on spał z obojętnością wschodniego człowieka na hałas, który nie mącił mu nawet spokojnego snu. Mahbubowi spać się nie chciało. Gniewało go, że ludzie, nie z jego plemienia, którym nie wyrządził żadnej krzywdy, śmieli nastawać na jego życie. Pierwszym i naturalnym jego impulsem było przejść przez tor kolejowy nieco niżej, podejść potem w górę i, zaskoczywszy swoich nieprzyjaciół z tyłu, zabić ich. Ale wtedy, myślał ze smutkiem, inni ludzie rządowi, do których nie należał pułkownik Creighton, mogą zażądać wyjaśnień, których trudno mu będzie udzielić! Wiedział też, że na południe od granicy na widok trupa powstaje alarm. Nie prześladowano go dotychczas, od czasu, jak wysłał Kima do Umballi z przesyłką, i sądził, że podejrzenia na niego odwróciły się wreszcie w inną stronę. Nagle przyszedł mu na myśl wspaniały pomysł.
— Anglicy mówią zawsze prawdę — rzekł do siebie — i dlatego my, krajowcy, nie możemy ich zrozumieć. Na Allaha! czyż ja mam powiedzieć prawdę Anglikowi? Od czegóż jest rządowa policja, jeśli biednemu Kabulczykowi kradną konie z angielskich wagonów. Muszę pójść ze skargą na stację. A raczej do jednego młodego Sahiba na stacji. Tacy, jak on, są bardzo gorliwi w służbie i jeśli mu się uda złapać złodzieja, przyniesie mu to zaszczyt.
Przywiązał konia obok dworca i wszedł na peron.
— Hallo! Ali Mahbubie! — zawołał na jego widok młody pomocnik kierownika ruchu, który czekał nadejścia pociągu, wysoki nieogolony, długowłosy młodzieniec w zabrudzonym białym kostjumie. — Co tu robicie? Sprzedajecie końską tandetę, co?
— Nie zawracam sobie głowy moimi końmi. Szukam Lutuf Ullaha. Mam tu naładowany wagon, który stoi na szynach. Czy mógłby go kto zabrać bez wiedzy kolei?
— Nie zdaje mi się, Mahbubie. Moglibyście nas zaskarżyć, gdyby się tak stało.
— Widziałem, jak dwu jakichś ludzi wałęsało się przez całą noc koło tych wagonów i jak pełzali pod kołami. Ale, pomyślałem sobie, że ponieważ to byli „fakirzy“, którzy nie mają zwyczaju kraść, więc nie zwracałem na nich uwagi. Chciałbym tu koniecznie spotkać mego wspólnika Lutuf Ullaha.
— Tam do licha! I zaniepokoiło to was? Słowo daję, to doskonale się stało, żeście tu przyszli. A jak wyglądali ci ludzie?
— Jak „fakirzy“. Ukradną może coś niecoś zboża z którego wagonu, ale państwu nie stanie się przez to wielka krzywda. Można ich było nieraz spotkać na tej linji. Aj, żebym tak mógł spotkać Lutuf Ullaha!
— Nie znam waszego wspólnika. A gdzie są te wagony z końmi?
— Trochę na uboczu, na najdalszym krańcu stacji, gdzie zapalają latarnie dla pociągów.
— Więc przy latarni sygnałowej. Dobrze.
— A stoją na torze najbliższym gościńca z prawej strony, — jeżeli stąd będziemy patrzeć na relsy. A co do Lutuf Ullaha... to jest to wysoki człowiek ze złamanym nosem, który ma zawsze przy sobie szarego perskiego psa... Aj!
Anglik porwał się, żeby obudzić coprędzej młodego i zapalczywego policjanta, bo jak mówił, kolej ponosiła wiele strat z powodu kradzieży w magazynach. Ali Mahbub, widząc to, zachichotał cicho, uśmiechając się do swojej ufarbowanej brody.
— Będą biegli, stukając głośno swoimi buciskami i narobią hałasu, a potem będą się dziwić, co się stać mogło z „fakirami“. Niema co mówić, obaj są bardzo zręczni, ten Barton Sahib i Young Sahib!
Czekał daremnie przez kilka minut, spodziewając się, że ujrzy ich biegnących wzdłuż toru kolejowego. Nagle zobaczył lekką małą lokomotywę, przemykającą się przez stację, a na niej mignęła mu się postać młodego Bartona.
— Widzę, że niesłusznie posądziłem tego smarkacza o niedołęstwo — rzekł do siebie Ali Mahbub. — Teraz widzę, że nie jest on wcale tak głupi, jak myślałem. Wybierać się na łowy na złodzieja wozem ognistym, to całkiem nowa sztuczka!
Gdy Ali Mahbub powrócił potem nad ranem do swoich ludzi, żaden z nich nie uważał za stosowne opowiedzieć mu o wypadkach, jakie zaszły tej nocy. Nikt prócz małego koniucha, przyjętego dopiero co do służby, którego Mahbub przywołał do swego nędznego namiotu, żeby mu pomógł przy pakowaniu czegoś.
— Widziałem wszystko — szeptał Kim, przymocowując troki do siodeł. — Dwu Sahibów jechało na maszynie. Biegałem tam i z powrotem w cieniu, z tej strony wagonów, w miarę, jak maszyna poruszała się zwolna naprzód i w tył. Potem wpadli na dwu ludzi, siedzących pod tym wagonem... Hadżi, co mam zrobić z tą paczką tytoniu? Czy ją owinąć w papier i wsunąć pod worek z solą?
— „Dobrze“ — ...i obalili ich na ziemię. Ale jeden z nich uderzył Sahiba koźlim rogiem (Kim miał na myśli złączone rogi kozła, które są jedyną bronią „fakirów“)... aż krew trysnęła. Wtedy drugi Sahib, pozbawiwszy wpierw przytomności swego wroga uderzeniem, strzelił do zabójcy z krótkiej strzelby, która wypadła z ręki pierwszego. Bili się ze sobą, jak wściekli.
Mahbub uśmiechnął się z niebiańską rezygnacją.
— Krótka strzelba, powiadasz? Dostanie dobrych dziesięć lat więzienia.
— Potem tamci obaj leżeli jeszcze, ale zdaje mi się, że im niedużo brakowało do śmierci, gdy ich wnoszono na maszynę. Głowy im się chwiały A tam na torze jest dużo krwi. Chodź zobacz.
— Widziałem krew już nieraz... Więzienie to pewne miejsce, a z pewnością tamci podadzą fałszywe nazwiska, tak, że nie można ich będzie przez długi czas odszukać. To byli moi wrogowie! Splatają się nasze losy ze sobą, mój chłopcze. Co za opowieść dla „Lekarza pereł“ — Zabierz teraz szybko troki i kociołek. Wyładujemy konie i ruszymy naprzód do Simli.
Z pośpiechem, rozumianym tylko przez ludzi Wschodu, a więc z długiemi objaśnieniami, z przekleństwami i niepotrzebną gadaniną, niedbale, wśród tysiącznych poszukiwań zagubionych drobiazgów, zwinięto brudny obóz i wyprowadzono pół tuzina płochliwych i upartych koni na gościniec, wiodący do Kulka, w odświeżony deszczem poranek. Kima, którego uważano na faworyta Mahbuba Ali, nikt nie wzywał do roboty, bo wszyscy chcieli być w dobrych stosunkach z Pathanem. Wlekli się najwygodniejszą stroną drogi, zatrzymując się co kilka godzin w przydrożnych szopach. Wielu Sahibów jeździ drogą do Kulka; a jak powiada Ali Mahbub, każdy młody Sahib z obowiązku uważa się za dobrego znawcę koni i chociażby siedział w długach po uszy, musi udawać, że chciałby je kupić. Z tego właśnie powodu Sahib za Sahibem, przejeżdżając bryczką, zatrzymywał się i wszczynał z nimi rozmowę. Niektórzy schodzili nawet z pojazdów i obmacywali koniowi nogi lub zadawali bezsensowne pytania i wymyślali srodze tłumaczowi, którego to nie wyprowadzało bynajmniej z równowagi.
— Gdy po raz pierwszy miałem do czynienia z Sahibami, a było to wtedy, gdy pułkownik Soady Sahib był komendantem fortu Abazai — mówił Mahbub do Kima, gdy ten siedząc pod drzewem napełniał tytoniem swoją fajeczkę, — nie wiedziałem jeszcze do jakiego stopnia są oni głupcami, i gniewało mnie to. Teraz jednak widzę — ciągnął, puszczając zwolna dym z fajki, — że są tacy sami, jak wszyscy inni ludzie... W niektórych rzeczach są oni mądrzy, w innych bardzo głupi. Bardzo głupio jest, gdy się używa złego słowa do obcokrajowca, bo chociaż w sercu można nie mieć złego zamiaru, to skądże obcy może wiedzieć o tem? Gotów później szukać prawdy z nożem w ręku.
— To prawda. Zupełna prawda — potwierdził Kim uroczyście.
— Dlatego też w twojem położeniu — mówił Mahbub do Kima — należy ci dobrze o tem pamiętać. Między Sahibami nie zapominaj nigdy, że jesteś Sahibem; między ludem Hindostanu pamiętaj zawsze, że jesteś... — przerwał, uśmiechając się z zakłopotaniem.
— Czemże jestem? Muzułmaninem czy Hindusem, Dżainem czy Buddystą? Twardy to orzech do zgryzienia.
— Niema wątpliwości, że jesteś niewiernym i że za to będziesz potępiony. Tak mówi moje Prawo — lub, jak sądzę, mówić powinno. Ale jesteś także moim małym Przyjacielem całego Świata i ja kocham cię. Tak mówi moje serce. Sprawa z wiarą jest tem samem, co sprawa z końmi. Mądry człowiek wie, że konie są dobre tam, gdzie z nich można zrobić najlepszy użytek; a co do mnie — chociaż jestem dobrym Sunni i nienawidzę Tirahów — gotów jestem to samo powtórzyć o wszystkich Wiarach. Bo klacz z Kattiawar wzięta z piasków swej rodzinnej ziemi do Bengalu, oczywiście zmarnuje się, ani żaden ogier z Balkh (a nie byłoby lepszych koni nad konie z Balkh, gdyby nie były tak ciężkie w łopatkach) niema wartości na wielkich pustyniach Północy w porównaniu z wielbłądami, jak nieraz miałem sposobność przekonać się o tem. Dlatego mówię sobie to zawsze w duchu, że Wiary są podobne do koni. Każda ma zalety w swoim własnym kraju.
— Ale mój Lama mówi co innego.
— Oh, to stary marzyciel. Martwi się moje serce, Przyjacielu całego Świata, że ty tak cenisz człowieka, którego znasz tak mało.
— To prawda, Hadżi, ale serce ciągnie mnie do niego.
— A jego do ciebie, jak słyszę. Serca są podobne także do koni. Zbliżają się i oddalają pomimo bicza i ostrogi. Krzyknij tam na Gul Sher Khana, aby mocniej przywiązał do żłobu tego gniadego ogiera. Niema potrzeby, aby na każdym popasie te konie gryzły się i biły ze sobą, a widzę, że ten skarogniady i ten kary za chwilkę rzucą się na siebie... Teraz posłuchaj mnie. Czy koniecznie twoje serce musi zobaczyć tego Lamę?
— To jeden z moich warunków — rzekł Kim. — Jeśli go nie będę widywał i jeśli go wezmą odemnie, ucieknę z tej „madrissah“ w Nucklao. A... a gdy raz ucieknę, to któż mnie potrafi odnaleźć?
— To prawda. Nigdy źrebię nie było uwiązane na cieńszej lince niż ty — mówił Mahbub, kiwając głową.
— Nie bój się — odrzekł Kim, jakgdyby obawiał się, że może zniknąć natychmiast. — Mój Lama mi mówił, że będzie przyjeżdżał widywać się ze mną do „madrissah“.
— Żebrak z miseczką będzie się z tobą widywał wobec takich młodych Sahi...
— Jacy oni tam Sahibowie! — przerwał mu Kim z gniewem. — Białka ich oczu są niebieskawe, a paznokcie mają ciemne, tak, że widać ich niskie pochodzenie!
Dalsze wywody Kima na temat tego rodowodu są zbyteczne. Wytłumaczył to Mahbubowi jasno i zwięźle, ssąc kawałek trzciny cukrowej.
— Przyjacielu całego Świata — rzekł Mahbub, podając chłopcu fajkę do oczyszczenia. — Spotykałem wielu mężczyzn, kobiet i dzieci i nie mało Sahibów. Ale nigdy w całem życiu nie spotkałem takiego urwisa, jak ty.
— A dlaczego? Jeżeli zawsze mówię prawdę przed tobą?...
— Może dlatego, że ten świat jest niebezpieczny dla uczciwych ludzi — Mahbub Ali dźwignął się na nogi, opiął się pasem i wstał, zamierzając wyjść do koni.
— Czy zapłacisz mi za jedną nowinę?
Powiedział to takim tonem, że Mahbub zatrzymał się i odwrócił. — Cóż to za nowe jakieś djabelstwo?
— Daj osiem anna, a powiem ci — rzekł Kim z grymasem. — Chodzi o twój spokój.
— Och, Szatanie! — rzekł Mahbub, dając żądaną monetę.
— Czy pamiętasz to małe zajście ze złodziejami w nocy, tam w Umballi?
— Wiedząc o tem, że czyhali na moje życie, nie zapomniałem go jeszcze zupełnie. Cóż?...
— Czy pamiętasz Kaszmirski seraj?
— Ej! bo ci natrę uszu, Sahibie.
— Nie trzeba, Pathanie. Chciałem ci tylko powiedzieć, że ten drugi fakir, którego Sahib uderzeniem pozbawił przytomności, był tym samym człowiekiem, który przeszukiwał twoje posłanie w Lahorze. Widziałem jego twarz, gdy go wsadzono na lokomotywę. To ten sam człowiek.
— Czemuś mi tego wcześniej nie powiedział?
— Och, on pójdzie do więzienia i będzie nie szkodliwy przez wiele lat. Nie należy więcej mówić, niż potrzeba w danej chwili. Zresztą wtedy nie potrzebowałem pieniędzy na łakocie.
— Allah Kerim! — rzekł Mahbub Ali. — Czy nie sprzedasz ty pewnego pięknego poranku mojej głowy za garść słodyczy, jeśli ci na nie przyjdzie ochota?

Kim będzie pamiętał aż do śmierci tą długą, powolną podróż z Umballi przez Kalkę, obok ogrodów w Pindżor, w górę do Simli. W czasie przeprawy przez rzekę Gugger zginął im jeden z najlepszych koni w niespodziewanie napotkanym wądole rzecznym, przyczem Kim omal że nie zatonął wśród spienionych wód rzeki. W dalszej drodze konie rozproszyły się spłoszone widokiem słonia, a ponieważ znalazły dobrą paszę, trzeba było stracić półtora dnia na zgromadzenie ich. Potem spotkali Sikander Khana, jadącego na południe z kilku półdzikiemi końmi, uwiązanemi na sznurach, i Mahbub, który miał większy zapas koni niż Sikander Khan we wszystkich swoich namiotach, musiał kupić od niego dwa najgorsze, co kosztowało osiem godzin żmudnej dyplomacji i niezliczoną ilość tytoniu.
Ale cóż to była za rozkosz — to wędrowanie drogą, wspinanie się pod górę i spuszczanie wdół po wystających urwiskach. Na dalekich polach śniegowych paliła się zorza poranna. Rozłożyste kaktusy rosły na stromych zboczach gór, jakby ustawione w szeregi. Towarzyszył im łoskot tysiącznych wodospadów i wrzaski małp, a poważne cedry pięły się w górę sznurami, zwieszając ku dołowi swe ciężkie gałęzie. Widok równin, roztaczający się u ich stóp, nieustające dźwięki rogów i dziki przestrach koni, gdy górski sęp zataczał nad nimi swe kręgi; przystanki karawany dla odmówienia modlitw (Mahbub przestrzegał bardzo pilnie i zawodzenia modłów, gdy czas na to pozwalał); wieczorne gawędy w czasie popasów, gdy wielbłądy i woły żuły uroczyście pokarm, a głupkowaci poganiacze opowiadali rzeczy, zasłyszane w czasie włóczęgi — wszystko to rozkołysało serce Kima do śpiewu.
— Ale po śpiewie i po tańcach — mówił Al Mahbub — przyjdzie kolej na Sahiba pułkownika, a to nie będzie tak przyjemne.
— Cóż to za piękny kraj — najpiękniejszy to kraj ze wszystkich, ten Hindostan, a ponad wszystko najcudniejszy jest kraj Pięciu Rzek, — odpowiadał napoły śpiewnie Kim. — Pójdę tam znowu jeżeli Ali Mahbub albo Pułkownik podniesie na mnie rękę lub nogę. A gdy raz ucieknę, to któż mnie znajdzie? Patrz-no, Hadżi, czy tamto miasto to Simla? Allah! Cóż to za miasto?!
— Brat mego ojca i on sam byli starymi ludźmi gdy wspominali, pamiętając te czasy, kiedy stały tam zaledwie dwa domy.
Skierował konie z głównego gościńca w stronę niższego placu targowego w Simli, — w natłoczony labirynt uliczek, który ciągnie się od doliny do rynku miejskiego pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Człowiek znający te strony, może sobie drwić z całej policji, nagromadzonej w tej letniej stolicy Indji, wiedząc, jak zręcznie łączy się tam każda weranda z sąsiednią, jedna aleja z drugą, kryjówka z kryjówką. Tam właśnie mieszkają wszyscy ci, którzy zaspakajają potrzeby tego wesołego miasta — kupcy wszelkiego rodzaju, handlarze oliwą, drzewem, starożytnościami, kapłani, rzezimieszkowie i złodzieje, oraz urzędnicy-krajowcy. Kurtyzany dyskutują tam o sprawach, które uchodzą za najgłębsze tajemnice indyjskiego rządu; tu zbierają się wszyscy pod-pod-agenci różnych pomniejszych państewek. Tam to wynajął sobie Mahbub Ali pokój, który można było zamknąć o wiele pewniej i bezpieczniej, niż jego szopę w Lahorze, w domu handlarza trzodą, Mahometanina. Widocznie, że i tam działy się cuda, bo o zmierzchu do pokoju tego wszedł chłopak stajenny, odziany w strój mahometański, a w godzinę potem wyszedł z niego, wprawdzie również chłopiec, ale zgoła inny, niepodobny do tamtego, (dzięki doskonałemu barwikowi dziewczyny z Lucknow), którego ubranie kupione widocznie gdzieś w sklepie, niezbyt zgrabnie na nim leżało.
— Widziałem się z Sahibem Creightonem i rozmawiałem z nim — mówił Ali Mahbub — i po raz drugi Ręka Przyjaźni odwróciła od ciebie Bicz Kary. Mówi on, że straciłeś napróżno sześćdziesiąt dni na włóczędze i że skutkiem tego zapóźno już wysyłać cię do jakiejkolwiek szkoły w górach.
— Mówiłem, że moje wakacje należą do mnie. Nie będę chodzić dwa razy do szkoły. To jest jeden z moich warunków.
— Nie mówiłem jeszcze Pułkownikowi o twoich warunkach. Teraz masz mieszkać w domu Sahiba Lurgana aż do czasu, póki nie będziesz musiał wrócić do Nucklao.
— Z tobą jednak mieszkałem już wcześniej, Mahbubie.
— Nie rozumiesz zaszczytu, jaki cię spotyka. Lurgan Sahib sam tego zażądał, żebyś był u niego. Musisz tam pójść i zapomnieć na chwilę, że kiedykolwiek rozmawiałeś z Ali Mahbubem, który sprzedaje konie Sahibowi Creightonowi. O nim też trzeba zapomnieć, że go kiedykolwiek znałeś. Zapamiętaj sobie ten rozkaz.
— Dobrze — rzekł Kim, skinąwszy potwierdzająco głową. — Ale kimże jest właściwie Lurgan Sahib? — Nie — poprawił się, podchwyciwszy przeszywające spojrzenie Mahbuba, — rzeczywiście nigdy jeszcze nie słyszałem tego nazwiska. Czy to przypadkiem — rzekł nieco ciszej — nie jest jeden z naszych?
— Cóż to ma znaczyć, to „z naszych“, Sahibie? — odparł Mahbub tonem, jakim zwykł zwracać się do europejczyków. — Ja jestem Pathan, ty zaś jesteś Sahibem, a przytem synem Sahiba. Lurgan Sahib ma swój sklep wśród sklepów europejskich. Zna go dobrze całe miasto. Rozpytaj się... i, Przyjacielu całego Świata, pamiętaj, że to ktoś, komu należy być posłusznym, choćby jego rozkazem było zaledwie mrugnięcie powiek. Powiadają, że zajmuje się czarnoksięstwem, ale niech cię to nic nie obchodzi. Idź w górę miasta i pytaj o niego. W tej chwili zaczyna się dla ciebie Wielka Gra.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelm Mitarski.