Klub Pickwicka/Rozdział siódmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział siódmy.
Jak pan Winkle zamiast mierzyć do gołębia i trafić wronę, mierzył do wrony a zranił gołębia. Jak klub graczy w piłkę z Dingley Dell walczył z klubem z Muggletonu i jak Muggleton jadł obiad na koszt Dingley Dellu, tudzież rozmaite inne materie, pouczające a zarazem ciekawe.

Nużące przygody dnia poprzedniego tak oddziałały na nerwy pana Pickwicka, iż, znalazłszy się w łóżku, w pięć minut zasnął głębokim snem. Obudziły go dopiero nazajutrz świetne promienie wschodzącego słońca, które, wdarłszy się do sypialni, zdawały się czynić mu wyrzuty.
Pan Pickwick nie był leniwy; jak dzielny wojownik, wyskoczył ze swego namiotu... chciałem powiedzieć z łóżka.
„Cudny krajobraz!“ zawołał w uniesieniu, otwierając okno. „O! Kto raz widział taki krajobraz, czyż może przystać na to, by żyć, nie widząc nic codziennie, oprócz cegieł i bruku? Czy podobna istnieć w miejscu, gdzie siano można widzieć tylko w stajni, roślinność tylko na dachu, krowy tylko na szyldach? Czy można wlec życie w takiem miejscu? Pytam się, czy można wytrzymać takie istnienie?“
Przez długi czas zadając sobie, obyczajem wszystkich wielkich poetów, takie pytania w samotności, pan Pickwick wysunął głowę za okno i spojrzał dokoła.
Ostry i zarazem przyjemny zapach siana, tylko co skoszonego, dochodził aż do niego. Tysiączne kwiaty w ogrodzie napełniały balsamiczną wonią powietrze; zielona łąka błyszczała od rosy i każde źdźbło połyskiwało, poruszane lekkim wietrzykiem. Wreszcie ptaki śpiewały, jakby każda łza poranna była dla nich źródłem natchnienia. Przypatrując się temu, pan Pickwick wpadł w słodką i tajemniczą zadumę.
„Hej! hej!“
Dźwięki te przywołały go do rzeczywistego życia. Wzrok jego zwrócił się nagle w prawo i nic nie odkrył. Więc skierował się w lewo, ale napróżno błądził w przestrzeni, śmiałem okiem zmierzył firmament, ale nie stamtąd go wołano. Nakoniec uczynił to, co pospolity umysł uczyniłby odrazu: spojrzał prosto w ogród i zobaczył pana Wardle.
„Jakże się pan miewa?“ zapytał wesoły gospodarz. „Piękny poranek, prawda? Cieszę się, żeś pan wstał tak rano. Ubieraj się pan, zaczekam tu na niego“.
Pan Pickwick nie potrzebował, by go zapraszano dwa razy. W dziesięć minut był gotów i stał już przy starym gentlemanie.
„Co to będzie?“ zapytał, widząc, że gospodarz uzbrojony jest w strzelbę, a druga leży tuż koło niego na trawie.
„Przyjaciel pański i ja“, odrzekł pan Wardle, „chcemy przed śniadaniem strzelać do wron. Jest on doskonałym strzelcem, prawda?“
„Słyszałem, że mówił o tem, ale nigdy nie widziałem, by co trafił“.
„Ale dlaczego nie przychodzi?“ zapytał pan Wardle i zawołał: „Joe! Joe!“
Wkrótce ujrzano wychodzącego z domu pyzatego chłopca, który pod orzeźwiającym wpływem poranka był zaspany tylko w trzech czwartych.
„Idź, zawołaj gentlemana“, rzekł mu jego pan, „i powiedz mu, że znajdzie mnie z panem Pickwickiem w lasku. Pokażesz mu drogę, rozumiesz?“
Joe oddalił się, by wykonać to zlecenie, a pan Wardle, niby jaki drugi Robinzon Kruzoe, wyprowadził pana Pickwicka za ogród, zabrawszy z sobą obie strzelby.
„Jesteśmy na miejscu“, rzekł po kilku chwilach, zatrzymując się wśród alei. Było to zresztą zbyteczne wyjaśnienie, gdyż ciągłe krakanie biednych wron najdokładniej wskazywało miejsce ich pobytu.
Stary gentleman położył jedną strzelbę na ziemi, a drugą nabił...
„A, otóż i nasi!“ rzekł pan Pickwick. Rzeczywiście zdaleka ukazali się pan Tupman, pan Snodgrass i pan Winkle, gdyż Joe, nie wiedząc, którego mianowicie z tych trzech gentlemanów miał sprowadzić, osądził w swej głębokiej mądrości, iż, dla zapobieżenia omyłkom, najlepiej będzie zawołać wszystkich razem.
„Chodź że pan, chodź!“ wolał stary gentleman na pana Winkle. „Taki znakomity strzelec, jak pan, powinien był być gotów oddawna, nawet i dla tak drobnej zwierzyny“.
Pan Winkle odpowiedział wymuszonym uśmiechem, i strzelbę dla niego przeznaczoną podniósł z wyrazem twarzy, któryby przystał raczej wronie, obdarzonej darem jasnowidzenia i dręczonej myślą o gwałtownym i bliskim zgonie. Może to była obojętność, ale w każdym razie niezwykle podobna do upadku na duchu.
Stary gentleman dał znak i dwóch obdartych chłopaków zaczęło zwolna gramolić się na drzewo.
„Poco te dzieci?“ zapytał nagle pan Pickwick.
Dobre jego serce opanowała trwoga; słyszał bowiem o nędzy wieśniaków i niedaleki był od przypuszczenia, że właśnie nędza zmusiła te biedne dzieci służyć za cel dla strzałów, by w ten sposób zarobić na kawałek chleba dla rodziców.
„Tylko do spędzania zwierzyny“, odpowiedział śmiejąc się pan Wardle.
„Do czego?“
„Do płoszenia wron“.
„A! Nic więcej?“
„Naturalnie. Teraz jest już pan spokojny?“
„Zupełnie“.
„To mnie cieszy. Czy mam zacząć?“ dodał stary gentleman, zwracając się do pana Winkle.
„Owszem, proszę“, odpowiedział tamten, zadowolony już z tego, że wygra trochę na czasie.
„Usuńcie się nieco. No! Teraz!“
Jeden z chłopców krzyknął, potrząsając gałąź, na której znajdowało się gniazdo, i w tej samej chwili około tuzina młodych wron, którym przerwano hałaśliwą rozmowę, rzuciło się naprzód, by zobaczyć o co chodzi. Stary gentleman w odpowiedzi wystrzelił. Jeden z ptaków upadł, inne odleciały.
„Podnieś, Joe“, rzekł stary gentleman. Pyzaty chłopak wystąpił a twarz jego wypogodziła się niby do uśmiechu; niejasne zarysy pasztetu z młodych wron zamigotały mu w wyobraźni. Podniósłszy ptaka, już się śmiał rzeczywiście, bo wrona była tłusta i pulchna.
„Teraz kolej na pana, panie Winkle“, rzekł stary gentleman, nabijając strzelbę po raz drugi. „Strzelaj pan!“
Pan Winkle wystąpił naprzód i zmierzył. Pan Pickwick i jego towarzysze cofnęli się mimowolnie, pewno dla ukrycia się przed gradem wron, które niezawodnie padną od niszczącego śrutu ich towarzysza. Nastąpiła uroczysta chwila, potem krzyk, trzepotanie skrzydeł, lekki szczęk...
„A to co?“ zawołał stary gentleman.
„Nie wystrzeliło?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie wypaliło“, odrzekł pan Winkle, który strasznie pobladł, zapewne wskutek doznanego zawodu.
„To szczególne“, rzekł stary gentleman, biorąc strzelbę. „To się jej nigdy nie wydarzyło. Ale cóż to? Nie widzę ani śladu pistona!“
„No, proszę!“ zawołał pan Winkle; „zupełnie o nim zapomniałem...“
Poprawiono to lekkie zapomnienie. Pan Pickwick znów usunął się, pan Tupman stanął za drzewem, pan Winkle zrobił z determinacją krok naprzód, oburącz trzymając strzelbę. Chłopiec krzyknął; zerwały się cztery wrony. Pan Winkle podniósł broń; rozległ się strzał, a potem krzyk, ale w niczem niepodobny do krakania wrony. Oto pan Tupman uratował życie wielu niewinnym ptakom, przyjąwszy we własne ramię część naboju.
Trudno opisać zamieszanie, jakie nastąpiło wskutek tego; trudno opowiedzieć, jak pan Pickwick, w pierwszych chwilach wzruszenia, nazwał pana Winkle nędznikiem, jak pan Tupman leżał rozciągnięty na trawie, jak pan Winkle, trwogą zdjęty, ukląkł przy nim; jak pan Tupman w gorączce wymieniał rozmaite chrzestne imiona kobiece, otwierał to jedno, to drugie oko, i znowu obydwa zamykał. Scena ta, tak samo trudna jest do opisania, jak trudne jest przedstawienie samego nieszczęśliwego rannego, stopniowo przychodzącego do siebie, widzącego jak mu przewiązują ranę chustkami, wolnym krokiem powracającego do domu i wspartego na ramionach swych zaniepokojonych przyjaciół.
Panie znajdowały się na progu, oczekując przybycia panów na śniadanie. Ponad wszystkie jaśniała ciotka-panna, uśmiechała się i dawała znaki, by szli prędzej. Widocznie nie wiedziała o tem, co zaszło. Biedna istota! Są chwile, w których nieświadomość jest prawdziwem dobrodziejstwem.
Zbliżano się coraz więcej.
„Co to się stało temu małemu staruszkowi?“ zapytała półgłosem miss Izabela Wardle. Ciotka-panna nie zwróciła uwagi na te wyrazy. Sądziła, że idzie o pana Pickwicka, ponieważ w jej oczach pan Tracy Tupman był młodzieńcem; patrzyła na jego lata przez szkła pomniejszające.
„Tylko się nie trwóżcie!“ rzekł pan Wardle do swych córek. Małe grono mężczyzn tak pana Tupmana ze wszech stron okrążyło, iż nie można było jeszcze jasno rozpoznać natury wypadku.
„Nie przestraszcie się!“ zawołał znowu pan Wardle o kilka kroków bliżej.
„Co się stało?“ krzyknęły razem wszystkie damy, okropnie przerażone taką zapowiedzią.
„Panu Tupmanowi zdarzył się mały przypadek; to wszystko“.
Ciotka-panna krzyknęła przeraźliwie, zamknęła oczy i padła na wznak na ręce dwóch młodych miss.
„Skropcie jej twarz zimną wodą“, zawołał stary gentleman.
„Nie! Nie!“ szepnęła ciotka-panna. „Już się czuję lepiej. Bello... Emilio... chirurga! Raniony! Czy żyje?... Ach! ach! ach!“
I ciotka-panna, znów krzyknąwszy przeraźliwie, dostała ataku nerwowego nr. 2.
„Uspokój się pani“, rzekł Tupman, do łez prawie rozczulony takiem współczuciem dla jego cierpień. „Droga pani, uspokój się!“
„To jego głos!“ zawołała ciotka-panna i gwałtowne symptomata ataku nerwowego nr. 3 nastąpiły bezzwłocznie.
„Niech się pani nie przeraża, błagam cię, najdroższa pani“, rzekł znowu pan Tupman rzewnym głosem. „Jestem bardzo lekko raniony, zapewniam panią“.
„Więc pan żyje?“ zawołała nerwowa osoba, „o, powiedz pan, żeś nie umarł“.
„Nie róbże głupstw, Rachelo“, przerwał pan Wardle porywczo, co wcale nie zgadzało się z poetyczną naturą całej sceny. „Po jakiego djabła chcesz, by ci sam powiedział, że nie umarł?“
„Nie, nie umarłem“, odrzekł pan Tupman, „innej pomocy, prócz pani, nie potrzebuję. Pozwól mi pani wesprzeć się na twem ramieniu“.
A do ucha dodał: „O! Miss Rachelo!“
Wzruszona dama jego myśli podała mu rękę. Razem weszli do salonu. Pan Tracy Tupman przycisnął lekko do ust rękę, której nie cofnięto, a potem padł na kanapę.
„Czy panu niedobrze?“ zapytała miss Rachela zaniepokojona.
„Nic, to nic; zaraz będzie mi lepiej“, odrzekł pan Tupman, zamykając oczy.
„Śpi!“ szepnęła ciotka-panna, (od dwudziestu sekund pan Tupman miał zamknięte oczy). „Śpi, drogi Tupman“.
Pan Tupman skoczył na równe nogi.
„O! Powtórz pani raz jeszcze te słowa!“ zawołał.
Kobieta zadrżała.
„Przecież pan ich nie słyszał“, rzekła wstydliwie.
„O! Słyszałem“, odrzekł pan Tupman z ogniem. „Powtórz pani te słowa. Jeżeli chcesz, bym wyzdrowiał, powtórz!“
„Ts!...“ zawołała dama, „mój brat idzie!“
Pan Tracy Tupman rzucił się znów na kanapę; do pokoju wszedł pan Wardle z chirurgiem.
Obejrzano ramię, przewiązano ranę, uznawszy ja za bardzo lekką. Po uspokojeniu w ten sposób umysłów, zajęto się śniadaniem. Wesołość znów zajaśniała na wszystkich twarzach. Tylko pan Pickwick był milczący i zamyślony; wątpliwość i nieufność malowały się w jego wyrazistych rysach; jego wiara w pana Winkle była wtrząśnięta porannemi wypadkami.
„Czy gra pan w krikieta?“ zapytał nagle pan Wardle pana Winkle.
W każdym innym wypadku pan Winkle odpowiedziałby twierdząco, ale rozumiejąc delikatność swego położenia, odpowiedział odmownie.
„Nie, panie“.
„A pan?“ zapytał pan Snodgrass wesoło starca.
„Dawniej grywałem; teraz już nie. Chociaż jednak nie gram, należę zawsze do klubu“.
„Wszak to dziś podobno ma być rozegrana wielka partia między dwoma przeciwnemi obozami Muggleton i Dingley Dell?“ rzekł pan Pickwick.
„Tak jest“, odpowiedział gospodarz; „pójdziemy tam, co?“
„Owszem“, odrzekł pan Pickwick, „lubię bardzo przypatrywać się zabawom, którym można oddawać się bez niebezpieczeństwa i przy których niezręczność ludzka nie naraża życia istot podobnych sobie“.
To rzekłszy, pan Pickwick zrobił wymowną pauzę i ostro spojrzał na pana Winkle, który nie mógł bez drżenia wytrzymać przenikliwego wzroku swego mentora. Pan Pickwick mówił dalej:
„Zdaje mi się, iż najwłaściwiej będzie powierzyć naszego rannego przyjaciela opiece dam“.
„Nie możecie umieścić mnie w lepszych rękach“, rzekł pan Tupman.
„Niepodobna!“ dodał pan Snodgrass. Ułożono się więc tak, że pan Tupman pozostanie w domu pod dozorem dam, a męska część towarzystwa, pod dowództwem pana Wardle, pójdzie patrzeć na walkę, która wyrwała Muggleton z ospałości i napełniła Dingley Dell gorączkowem wzruszeniem.
Było tylko dwie mile do tego miejsca; droga szła pomiędzy cienistemi drzewami. Rozmowa toczyła się głównie o pięknych kraiobrazach, ukazujących się kolejno, a pan Pickwick, znalazłszy się na wielkiej ulicy w Muggleton, żałował prawie, że podróż trwała tak krótko.
Wszystkie osobistości, których genjusz obdarzony jest lakiemi takiemi wiadomościami z geografii, wiedzą niewątpliwie, iż miasto Muggleton posiada radę miejską, burmistrza, obywateli i wyborców, zażywających przez parlament określonych przywilejów korporacji. Ktokolwiekby zaś zechciał przejrzeć odezwy burmistrza do mieszkańców, lub adresy mieszkańców do burmistrza, lub burmistrza i mieszkańców do rady miejskiej, lub burmistrza, mieszkańców i rady miejskiej do parlamentu, ten dowiedziałby się z nich o tem, coby powinien był dawno wiedzieć, a mianowicie, że Muggleton jest miastem starożytnem i lojalnem, łączącem gorliwość dla zasad chrystjanizmu ze stałem przywiązaniem do ustaw handlowych. Na dowód tego, burmistrz, rada miejska i inni mieszkańcy, w rozmaitych czasach, przedstawili sześćdziesiąt osiem petycyj o zezwolenie na sprzedaż beneficjów kościelnych, osiemdziesiąt sześć petycyj o wzbronienie sprzedaży ulicznej w dniu niedzielnym, tysiąc czterysta dwadzieścia petycyj o zniesienie handlu niewolnikami w Ameryce i takąż samą ilość petycyj przeciw wszelkiemu mieszaniu się prawodawstwa do sprawy przeciążania dzieci pracą w fabrykach angielskich.
Pan Pickwick, znalazłszy się na wielkiej ulicy tego świetnego grodu, spoglądał na sceny roztaczające się przed jego oczami z ciekawością połączoną z zajęciem.
Rynek miał kształt czworoboku, w którego środku wznosiła się wielka oberża. Ogromny jej szyld przedstawiał przedmiot bardzo zwyczajny w dziedzinie sztuk pięknych, ale niezmiernie rzadko spotykany w naturze, a mianowicie niebieskiego lwa z trzema łapami w powietrzu, kołyszącego się na środkowym pazurze czwartej łapy. W pobliżu widać było biuro towarzystwa ubezpieczeń od pożarów i lombard, magazyny handlarza zbożem i handlarza płótnem, sklep siodlarza, handlarza wódek, korzennika i szewca. Ten miał sklep, w którym, prócz wytworów jego sztuki, dostać można było równocześnie kapelusze, czapki, ubrania, bawełniane parasole i wszelkie pożyteczne wiadomości. Stał tu prócz tego mały dom z czerwonej cegły, z niewielkiem brukowanem podwórzem, o którym każdy wiedział, że należy do adwokata. Był tam inny jeszcze dom, także z czerwonej cegły, nad którego drzwiami zawieszona szeroka blacha miedziana bardzo czytelnem pismem objaśniała, że dom ten należy do chirurga. Kilku młodych ludzi szło na plac, gdzie miano grać w krikieta, a dwóch czy trzech kupców, stojących na progu swych sklepów, widocznie miało wielką chętkę udać się w to samo miejsce, co zresztą, według wszelkich pozorów, mogli zrobić, nie tracąc wielkiej liczby kupujących.
Pan Pickwick już się był zatrzymał, by robić spostrzeżenia, które potem zamierzał spisać, ale ponieważ towarzysze jego zeszli z głównej drogi, pospieszył wraz z nimi na plac boju.
Tu, oprócz przyrządów do gry, znajdowały się dwa namioty, mające służyć za miejsce wypoczynku i posiłku dla stron wojujących. Ale gra jeszcze nie rozpoczęła się. Dwaj czy trzej dingleydelljczycy i tyluż muggletończyków zabawiało się przerzucaniem od niechcenia piłek z ręki do ręki. Mieli słomiane kapelusze, flanelowe kurtki i białe spodnie. Kilku innych gentlemanów, ubranych tak samo, stało przed namiotem, ku któremu pan Wardle poprowadził swe towarzystwo.
Kilka tuzinów „Jak się masz“ powitało starego gentlemana; jednocześnie nastąpiło generalne podniesienie kapeluszy słomianych z widocznie zaraźliwem pochylaniem flanelowych kurtek, gdy pan Wardle przedstawił swych gości jako gentlemanów z Londynu, pragnących gorąco być obecnymi przy uroczystościach dnia tego, które, nie wątpi o tem, zyskają sobie ich uznanie.
„Sądzę, że najlepiej będzie, gdy panowie pójdą pod namiot“, rzekł ogromnej tuszy mężczyzna, którego ciało zdawało się być olbrzymią półsztuką flaneli, nawiniętą na parę poduszek.
„Tam będzie panom nierównie wygodniej“, dodał inny gentleman, tak potężnych jak pierwszy rozmiarów i podobny do drugiej półsztuki tejże flaneli.
„Panowie bardzo łaskawi“, odrzekł pan Pickwick.
„Tędy“, zaczął znów stary gentleman; „tu najlepsze miejsce“. I poszedł naprzód, sapiąc jak koń dychawiczny.
„Pyszna gra, szlachetne zajęcie, doskonałe ćwiczenie, wyborne!“
Takie okrzyki doszły uszu pana Pickwicka, gdy wchodził pod namiot, a pierwszym przedmiotem, który ukazał się jego oczom, był jego przyjaciel z dyliżansu w Rochester, teraz właśnie zawzięcie perorujący, ku niemałemu zadowoleniu kółka wyborowych graczy z Muggletonu. Ubiór jego był w lepszym nieco stanie.
Nieznajomy natychmiast poznał swych przyjaciół. Ze zwykłym swym rozpędem, gadając nieustannie, rzucił się ku panu Pickwickowi, pochwycił go za rękę i wprowadził do koła, jakgdyby całe urządzenie zabawy było pod jego specjalną dyrekcją.
„Tedy! tędy! Będzie tu siarczyście wesoło! Kadzie piwa, góry wołowiny, beczki musztardy, świetny dzień, siadaj pan, rozgość się, cieszę się, że pana widzę, bardzo się cieszę“.
Pan Pickwick usiadł, panowie Winkle i Snodgrass poszli również za wskazaniem swego tajemniczego przyjaciela. Pan Wardle oglądał go z milczącem zdumieniem.
„Pan Wardle, nasz przyjaciel“, rzekł pan Pickwick do nieznajomego.
„Przyjaciel panów?“ wykrzyknął nieznajomy. „O! Kochany panie! Jakże się pan ma? Przyjaciele naszych przyjaciół są.. Niechże uścisnę pańską dłoń!“
Wygłaszając te frazesy, nieznajomy pochwycił rękę pana Wardle z ogniem dawnej zażyłości, potem cofnął się parę kroków, jakby chciał lepiej przypatrzyć się jego twarzy i postawie, potem znów uścisnął pana Wardle, jeszcze serdeczniej, niż za pierwszym razem.
„Skąd pan się tu wziąłeś?!“ zawołał pan Pickwick z uśmiechem, w którym życzliwość walczyła ze zdziwieniem.
„Skąd? Mieszkam w oberży pod Koroną w Muggleton. Spotkałem towarzystwo. Flanelowe kurtki, białe pantalony, butersznyty, smażone cynadry, dzielni chłopcy, dzielni!“
Pan Pickwick znał dobrze stenograficzny styl nieznajomego, by wywnioskować z tej gadaniny, szybkiej i bez związku, że w ten czy ów sposób poznajomił się z muggletończykami i że następnie, także we właściwy sobie sposób, udało mu się otrzymać zaproszenie. Zadowolniwszy swą ciekawość, pan Pickwick poprawił okulary i począł przypatrywać się grze, która się już zaczynała.
Muggleton miało pierwszeństwo a zainteresowanie było ogromne, gdy dwaj najznakomitsi gracze ze słynnego klubu w Muggleton, pan Dumbkins i pan Poder, stanęli uroczyście z laskami w ręku przy swych palach. Pan Luffey, duma i ozdoba Dingley Dellu, wybrany został na przeciwnika straszliwego Dumbkinsa, a pan Struggle miał stawić czoło niezwyciężonemu Podderowi. Inni gracze rozeszli się po placu dla łapania piłek, i każdy z nich przybrał odpowiednią postawę, to jest oparł ręce o kolana i pochylił się, jak do zabawy, gdy chłopcy skaczą jeden przez drugiego. Wszyscy klasyczni gracze tak stają; panuje nawet ogólne przekonanie, iż w innej postawie niepodobna dojrzeć piłki.
Sędziowie ustawili się za palami, liczący punkty byli gotowi do zapisywania. Nastąpiła głęboka cisza. Pan Luffey cofnął się o kilka kroków wtył poza pal i przez kilka sekund trzymał piłkę pod prawem swem okiem. Dumbkins czekał na piłkę ze szlachetną dufnością i śledził każde poruszenie Luffeya.
„Baczność!“ krzyknął pan Luffey i w tejże chwili piłka jak błyskawica wyleciała mu z ręki. Roztropny Dumbkins pilnował się: chwycił ją na koniec kija i przerzucił ponad głowami otaczających graczy, którzy byli właśnie pochyleni dość głęboko, by pozwolić piłce przelecieć nad sobą.
„Punkt — punkt — jeszcze — rzucić — dalej — spalony — drugi — nie — tak — nie — jest, jest —“.
To były okrzyki, które nastąpiły po uderzeniu, dzięki któremu muggletończykom zapisano dwa punkty.
Podder uzbierał dość laurów, by uwieńczyć niemi siebie i cały Muggleton. Przytrzymywał podejrzane piłki, przepuszczał złe, chwytał dobre i rzucał je w rozmaitych kierunkach. Inni gracze byli zgorączkowani i zmęczeni; rzucający piłki zmieniali się i bili w piłki, aż im ręce opadały; tylko Dumkins i Podder byli niezmęczeni. Gdy który ze starszych panów próbował wstrzymać pęd piłki, przewijała mu się ona między nogami lub wymykała z rąk. Gdy usiłował ją schwycić który ze zręcznych graczy, piłka uderzyła go w nos i z podwójną mocą odskakiwała wesoło, a oczy nieszczęśliwca napełniały się łzami, na czoło zaś występował pot przerażenia. Podług rachunku Dumbkinsa i Poddera, Muggleton miał czterdzieści pięć, gdy tablica dingleydellczyków była biała jak ich twarze; różnica była zbyt wielka, by można było myśleć o odegraniu się. Napróżno impetyczny Luffey, napróżno roznamiętniony Struggles robili wszystko, co umiejętność i wprawa dyktowała, by zdobyć pole — nic nie pomogło. Dingley Dell zmuszony był uznać Muggleton za zwyciescę.
Przez cały ciąg gry nieznajomy w zielonym fraku jadł, pił i gadał bez przerwy. Przy każdym trafnym rzucie wyrażał się dla grających z pochwałą. Ależ też za każdym razem, gdy gracz piłki pochwycić nie mógł, piorunował przeciw niezręcznemu. „Ach, niezdara!... Niezgrabny!“ i t. p. Wykrzykniki przekonywały obecnych, że nieznajomy był najnieomylniejszym sędzią w szlachetnej grze w krikiet.
„Świetna partja! Wybornie zagrana! Niektóre rzuty doskonałe“, rzekł, gdy grę skończono i obie strony wtłoczyły się do namiotu.
„Czy pan grywa?“ zapytał pan Wardle, którego bawiła ta gadatliwość.
„Czy grywam? Tysiąc razy grałem. Nie tu, w Indjach zachodnich, niesłychany wysiłek, gorąca robota, bardzo gorąca“.
„Gra ta i w takim klimacie, to nie byle co“, zauważył pan Pickwick.
„Byle co? Gorąca, strasznie gorąca, paląca! Pewnego dnia grałem partję o zakład z moim przyjacielem pułkownikiem sir Tomaszem Blazo. Wygrywam. Siódma rano. Sześciu krajowców podaje piłki. Zaczynamy znowu. Gorąco niezmiernie. Krajowcom niedobrze robi się, odnoszą ich. Staje drugie pół tuzina. Tym także niedobrze robi się. Odnoszą ich. Ja niezmęczony. Pułkownikowi Blazo także robi się niedobrze. Nie chce ustąpić. Guanko Samba sam zostaje. Słońce pała. Kije do piłek jak węgle. Na piłkach od gorąca występują pęcherze. Pięćset siedmdziesiąt punktów. Więcej nie mogłem. Guanko zbiera ostatek sił. Ja idę kąpać się, a potem na obiad“.
„A co się stało z tym panem... jakże mu?...“ zapytał jakiś stary gentleman.
„Z kim? Z pułkownikiem Blazo?“
„Nie, z tym drugim gentlemanem“.
„Guanko Samba?“
„Tak“.
„Biedny Guanko! nigdy już nie przyszedł do siebie; skończył grę, skończył życie, umarł panie“.
Wymówiwszy to, nieznajomy zasłonił sobie twarz kuflem piwa, ale czy dla przełknięcia tego, co kufel w sobie zawierał, czy dla ukrycia wzruszenia, tego nigdy nie mogliśmy ustalić. Wiemy tylko, że po chwili zatrzymał się nagle, westchnął długo i głęboko, potem z niepokojem spojrzał na dwóch głównych członków klubu z Dingley Dell, którzy zbliżywszy się do pana Pickwicka, powiedzieli:
„Idziemy na skromną przekąskę pod Błękitnego Lwa. Spodziewamy się, że zechce pan przyjąć w niej udział ze swoimi przyjaciółmi“.
„A, rozumie się“, rzekł pan Wardle, „w liczbie naszych przyjaciół liczymy i pana...“
I zwrócił się ku nieznajomemu.
„Jingle“, odrzekła ta uniwersalna osoba. „Alfred Jingle, esquire z Niemanic“.
„Przyjmuję zaproszenie z wielką przyjemnością“, odpowiedział pan Pickwick.
„I ja także!“ zawołał pan Alfred Jingle, biorąc pod jedną rękę pana Pickwicka, pod drugą pana Wardle i szepcząc im do ucha:
„Pyszny obiad! Zimny, ale doskonały. Zaglądałem tam dziś rano: drób, pasztety i reszta. Bardzo mili ludzie, a przytem grzeczni, bardzo grzeczni“.
Towarzystwo małemi grupami poszło przez miasto i w kwadrans potem wszyscy siedzieli już w wielkiej sali hotelu pod Błękitnym Lwem.
Pan Dumbkins sprawował urząd przewodniczącego, a pan Luffey wiceprezydenta.
Był tam wielki szczęk talerzy, nożów, widelców i wyrazów. Trzech garsonów biegało na wszystkie strony; pożywne jadła znikały szybko. Pan Jingle tyle przyczyniał się do wszelkiego nieładu, co pół tuzina pospolitych biesiadników. Wreszcie, gdy wszyscy podjedli sobie ile wlazło, zdjęto obrus, na stole ustawiono butelki, szklanki i deser, a służba usunęła się, by dojadać i dopijać resztki Wkrótce słychać było tylko gwar rozmów i wybuchy śmiechu. Między innymi, znajdował się tam pewien mały, nadęty człowieczek, mający minę taką, jakby chciał powiedzieć: „nie mów nic, bo ci zaprzeczę“, ale który do tej pory zachowywał się bardzo spokojnie. Czasami tylko, gdy rozmowa przycichała, spoglądał dokoła, jak gdyby miał wielką ochotę wygłosić coś zajmującego, i odkaszliwał z niewysłowioną godnością. Wreszcie, w chwili gdy zapanowała względna cisza, mały człowieczek wykrzyknął donośnym i uroczystym głosem:
„Panie Luffey!“
Wszyscy umilkli; osoba zainterpelowana odrzekła wśród ciszy głębokiej:
„Co, panie?“
„Mam zamiar przemówić kilka słów do panów, jeżeli pan zechce wezwać ich do napełnienia szklanek“.
Pan Jingle tonem protekcyjnym zawołał:
„Słuchajcie! Słuchajcie!“
Wyrazy te powtórzyło chórem całe towarzystwo. Wiceprezydent, przybrawszy minę poważnego oczekiwania, powiedział:
„Pan Staple!“
„To, co chcę powiedzieć“, rzekł mały człowieczek, powstając, „zwracam do pana, nie do naszego czcigodnego prezydenta, ponieważ nasz czcigodny prezydent jest pod wieloma względami, mogę nawet powiedzieć we większej części, przedmiotem tego, co mam powiedzieć i mogę powiedzieć, tego, co mam... tego co...“
„Mam wykazać“, dodał pan Jingle.
„Tak, mam wykazać“, zaczął mały człowieczek, „dziękuję memu szanownemu przyjacielowi, jeśli ten pozwoli mi tak się nazwać (cztery słuchajcie! i jedno najchętniej! ze strony pana Jingle). Mogę przypisać sobie ten zaszczyt, iż powiększam o jedną jednostkę liczbę ludności Muggletonu. Ale wyznam otwarcie, panie, że nie pragnę tego zaszczytu. Powiem dlaczego, panie. (Słuchajcie!) Chętnie przyznaję Muggletonowi wszystkie zalety, wszystkie zaszczyty, jakich żądać może; są one zbyt licznie i zanadto znane, by trzeba było je wymieniać. Ale, panie, gdy pamiętam o tem, że Muggleton dał życie takiemu Dumbkinsowi i takiemu Podderowi, to nie zapominajmy, że Dingley Dell może się szczycić wydaniem takiego Luffeya i takiego Strugglesa (hałaśliwe oklaski). Niech nikt mnie, panie, nie posądza o chęć przyćmienia sławy gentlemanów, których wymieniłem na pierwszem miejscu; zazdroszczę im przyjemności, jakiej doznawać muszą w tym dniu pamiętnym (oklaski). Wszyscy panowie znacie odpowiedź, daną Aleksandrowi Wielkiemu przez indywiduum, które, że użyję pospolitego wyrażenia, mieszkało w beczce: „Gdybym nie był Diogenesem, chciałbym być Aleksandrem“. — Sądzę, że ci panowie powinniby powiedzieć: „Gdybym nie był Dumbkinsem, chciałbym być Luffeyem, gdybym nie był Podderem, chciałbym być Strugglesem“, (entuzjazm). Ale, gentlemani z Muggletonu, czyż nasi współobywatele odznaczają się tylko w grze w piłkę? Czyście nigdy nie słyszeli nazwiska Dumbkinsa, przytaczanego jako przykład wytrwałości? Czyście nie przywykli łączyć nazwiska Poddera z pojęciem prawa własności? (wielkie oklaski). Walcząc o wasze prawa, waszą wolność, wasze przywileje, czyście nigdy nie byli doprowadzeni, choćby na chwilę, do zwątpienia i rozpaczy? A gdy upadaliście na duchu, czyż imię Dumbkinsa nie ożywiało w waszych sercach ognia nadziei? Jedno słowo tego kolosalnego człowieka, czyż nie nadawało jej takiego blasku, jakby nigdy nie gasła? (wielkie oklaski). Panowie! Wzywam was, byście świetną aureolą oklasków otoczyli połączone imiona Dumbkinsa i Poddera!“
Tu mały człowieczek zamilkł a towarzystwo poczęło okropnie hałasować i stukać, co, z małemi przerwami, trwało przez resztę wieczora. Pan Luffey i pan Struggles, pan Pickwick i pan Jingle byli kolejno przedmiotem pochwał i każdy z nich kolejno dziękował za ten zaszczyt.
Rozmiłowani w szlachetnem przedsięwzięciu, któremu poświęciliśmy się, doznalibyśmy niczem niewysłowionego uczucia dumy i bylibyśmy pewni nieśmiertelności, gdybyśmy byli w stanie dać naszym czytelnikom najsłabsze streszczenie tych mów. Jak zwykle, pan Snodgrass robił wiele notat i nie ulega wątpliwości, iż moglibyśmy w nich znaleźć mnóstwo niesłychanie ważnych wskazówek, gdyby ognista wymowa oratorów, czy też wpływ wina, nie sprawiły, że ręka tego gentlemana trzęsła się do tego stopnia, iż pismo jego stało się zupełnie nieczytelne a styl ciemny. Uzbroiwszy się w wielką cierpliwość, zdołaliśmy zaledwie wyczytać niektóre wyrazy, nieco podobne do nazwisk mówców. Rozpoznaliśmy również szkic piosenki, (zapewne śpiewanej przez pana Jingle), w której w krótkich odstępach rymują się z sobą wyrazy wina i przyczyna, troski i boski. Sądzimy również, że pod koniec notat wyczytaliśmy kilka aluzyj do resztek pieczeni i smażonych kurcząt; potem wyróżniliśmy wyrazy zimny grog i porter. Ale ponieważ hipotezy, które mogliśmy budować na tych wskazówkach, nie miałyby nigdy innej wartości nad przypuszczenia, więc nie chcemy robić domysłów, jakie się nam nasuwają.
Dlatego też powracamy do pana Tupmana, poprzestając na nadmienieniu, że w kilka minut po północy, słyszano, jak połączone znakomitości Dingley Dellu i Muggletonu wyśpiewywały energicznie tę znaną a poetyczną piosnkę:

Dopiero rankiem przyjdziemy
I dopiero w dzień zaśniemy!
Dopiero rankiem przyjdziemy
I dopiero w dzień zaśniemy!
Jutro rano z brzaskiem dnia.
Aż z dnia brzaskiem jutro rano!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.