Kobieta trzydziestoletnia (tłum. Boy-Żeleński)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta trzydziestoletnia |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | La Femme de trente ans |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młody człowiek wielkich nadziei, należący do jednego z owych historycznych rodów, których nazwiska zawsze będą, bodaj na, przekór prawom, ściśle związane z chwałą Francji, znalazł się na balu u pani Firmiani. Dama ta dała mu parę listów polecających do swoich przyjaciółek w Neapolu. Pan Karol de Vandenesse (tak zwał się ów młodzieniec) przyszedł podziękować i równocześnie się pożegnać. Wywiązawszy się z talentem z kilku misyj, Vandenesse został świeżo przydzielony do jednego z naszych pełnomocnych ministrów wysłanych na kongres do Lublany. Pragnął skorzystać z tej podróży, aby poznać Włochy. Bal ten był więc niejako pożegnaniem z uciechami Paryża, z tem gorączkowem życiem, z tym wirem myśli i przyjemności, na który się często wyrzeka, ale w którym tak słodko jest się zanurzyć. Przywykły od trzech lat witać różne stolice i żegnać je wedle kaprysu swej dyplomatycznej doli, Karol de Vandenesse niewiele zostawiał za sobą opuszczając Paryż. Kobiety nie robiły już na nim wrażenia; czy że uważał iż prawdziwa miłość zbyt wiele zajmuje miejsca w życiu dyplomaty, czy że powierzchowne miłostki zdały mu się zbyt czczą rozrywką dla tęgiej duszy. Mamy wszyscy wielkie pretensje do siły duszy. We Francji, nikt, nawet człowiek mierny, nie chce uchodzić poprostu za człowieka inteligentnego. Toteż Karol, mimo iż młody (miał ledwie trzydzieści lat), przyzwyczaił się już, jak filozof, widzieć idee, rezultaty i środki, tam gdzie ludzie w jego wieku widzą uczucia, przyjemności i złudzenia. Wrodzone młodości ciepło i zapał spychał w głębiny swej duszy, szlachetnej z natury. Pracował nad tem, aby się stać zimny i wyrachowany; aby przetopić na grzeczność, na miłe formy, na wdzięk, bogactwa moralne jakiemi obdarzył go los. Był w tem pracowity mozół ambitnego człowieka, smutna rola podjęta dla zdobycia tego, co nazywamy świetną pozycją. Objął ostatniem spojrzeniem roztańczone salony. Zanim opuścił bal, chciał zapewne unieść jego obraz, jak widz nie wyjdzie z loży w Operze, nie rzuciwszy okiem na grupę finału.
Pan de, Vandenesse studjował to czysto francuskie rozbawienie, ten gwar, te roześmiane twarze, porównując je w myśli z nowemi fizjognomjami, z malowniczemi scenami, jakie go czekały w Neapolu, gdzie zamierzał spędzić po drodze kilka dni. Porównywał może Francję, tak zmienną a tak łatwą do poznania, z krainą, której widoki i obyczaje znał jedynie ze sprzecznych opowieści lub z lichych przeważnie książek. Przeszło mu przez głowę parę refleksji dość poetycznych ale dziś bardzo spospolitowanych: odpowiadały one — może bezwiednie — tajemnym pragnieniom jego serca, bardziej wymagającego niż znudzonego, bardziej pustego niż zużytego.
— Oto, powiadał sobie, najwytworniejsze, najbogatsze, najrasowsze kobiety w Paryżu. Tu znajdują się sławy dnia, gwiazdy parlamentarne, świeczniki arystokracji i literatury; artyści, ludzie władzy. A przecież widzę jedynie intrygi, miłostki, bezmyślne uśmiechy, głupią wzgardę, blade spojrzenia, dowcip trwoniony bez celu. Wszystkie te białe i różowe twarze szukają nietyle szczęścia ile rozrywki. Żadne wzruszenie nie jest szczere. Jeśli chcecie tylko zręcznie upiętych piór, świeżej gazy, ładnych tualet, wiotkich kobiet, jeśli chcecie muskać jedynie powierzchnię życia, oto wasz świat. Zadowólcie się temi frazesami, temi czarującemi minkami, nie szukajcie serca. Co do mnie, mam wstręt do tych płaskich intryg, które kończą się małżeństwem, podprefekturą czy inną posadką, lub, gdy chodzi o miłość, jakimś pokątnym stosuneczkiem, tu bowiem wstydzą się cienia namiętności. Nie widzę tu owych wymownych twarzy, które zwiastują duszę trawioną myślą niby wyrzutem. Żal lub nieszczęście kryją się tu wstydliwie pod konceptem. Nie widzę owych kobiet, z któremi lubiłbym walczyć, które ciągną człowieka w przepaść. Gdzie znaleźć energję w Paryżu? Sztylet jest tu osobliwością, którą się wiesza na złoconym gwoździu i stroi w ładną pochewkę. Kobiety, myśli, uczucia, wszystko podobne jest do siebie. Niema już namiętności, bo zanikły charaktery. Stany, dusze, majątki, wszystko zrównano; wszyscy wdzialiśmy czarne ubranie, niby żałobę po Francji. Nie kochamy tych, którzy nam są równi. Kochankom trzeba różnic któreby musieli zatrzeć, odległości któreby musieli przebyć. Ten czar miłości zniknął z rokiem 1789! Nasza nuda, nasza mdłość, są rezultatem polityki. We Włoszech bodaj wszystko odcina się ostro. Kobieta jest tam jeszcze drapieżnem zwierzęciem, niebezpieczną syreną, bez rozumu, bez logiki innej niż logika jej zachceń i apetytów. Trzeba się mieć przed niemi na baczności jak przed tygrysem...
Pani Firmiani przerwała ten monolog, którego niepodobna oddać w jego tysiącu sprzecznych, niedokończonych, mętnych myśli. Czyż cała wartość marzenia nie polega na jego nieuchwytności; czyż nie jest ono jakby oparem intelektu?
— Pragnę, rzekła ujmując go pod ramię, przedstawić pana kobiecie, która, z tego co słyszała o panu, gorąco życzy sobie pana poznać.
Zaprowadziła go do przyległego salonu; gestem, spojrzeniem i uśmiechem paryżanki wskazała mu damę siedzącą przy kominku.
— Kto to taki? spytał żywo hrabia de Vandenesse.
— Kobieta, o której pan z pewnością niejeden raz rozmawiał, bądź chwaląc ją bądź obmawiając; kobieta-samotność, istna tajemnica.
— Jeżeli pani była kiedy dobra w życiu, błagam, niech mi pani powie, jak ona się nazywa?
— Margrabina d’Aiglemont.
— Pójdę poprosić jej o lekcje: umiała z bardzo miernego człowieka zrobić para Francji, z zera talent polityczny. Ale niech mi pani powie, czy pani wierzy, że lord Grenville umarł dla niej, jak twierdziły niektóre kobiety?
— Może. Od tej przygody, prawdziwej lub zmyślonej, biedna kobieta zmieniła się bardzo. Przestała zupełnie bywać. Czteroletnia wierność to coś znaczy w Paryżu. Jeśli ją pan widzi tutaj...
Pani Firmiani urwała, poczem dodała z intencją:
— Zapominam, że trzeba mi milczeć. Niech pan idzie z nią porozmawiać.
Karol stał chwilę nieruchomo, oparty o drzwi, pochłonięty kobietą, która stała się sławna, mimo że nikt nie umiał sobie zdać sprawy z przyczyn tego rozgłosu. W świecie spotyka się dużo podobnych osobliwości. Reputacja pani d’Aiglemont nie była zresztą dziwniejsza niż rozgłos pewnych ludzi wciąż pracujących nad jakiemś nieznanem dziełem: statystyków, uważanych za mędrców na wiarę obliczeń których strzegą się ogłaszać; polityków żyjących na kredyt dziennikarskiego artykułu; autorów lub artystów których dzieło tkwi zawsze w tece; ludzi uczonych z tymi co nie mają pojęcia o nauce, jak Sganarel był latynistą z tymi co nie znali łaciny; ludzi, którym przyznaje się rzekome zdolności na jednym punkcie, bądźto dyktaturę sztuki, bądź jakąś ważną misję. Cudowne słowo: specjalność, jest jakby umyślnie stworzone dla tych politycznych lub literackich matołków.
Karol przyglądał się dłużej niżby pragnął, nierad że kobieta tak pochłonęła jego uwagę; ale też obecność tej kobiety przeczyła refleksjom, jakie młody dyplomata snuł przed chwilą na widok sali balowej.
Margrabina, wówczas licząca trzydzieści lat, była piękna, mimo że wątła i niezmiernie delikatna. Największy jej urok płynął z fizjognomji, której spokój zdradzał zadziwiającą głębię. Oko, pełne blasku ale jakby zamglone myślą, kryło wraz gorączkowe życie i bezmierną rezygnację. Powieki zawsze skromnie spuszczone ku ziemi, podnosiły się rzadko. Jeśli spoglądała w koło, czyniła to smutnym ruchem; rzekłbyś iż zachowuje ogień swych źrenic na jakieś tajemne wizje. Toteż każdy nieprzeciętny człowiek odczuwał szczególny pociąg do tej łagodnej i cichej kobiety. O ile inteligencja starała się przeniknąć tajemnicę jej ciągłej ucieczki w przeszłość, dusza niemniej pragnęła poznać sekret serca jakgdyby dumnego ze swych cierpień. Nic zresztą nie niweczyło wrażenia, jakie budziła na pierwszy rzut oka. Jak wszystkie prawie kobiety o bardzo długich włosach, była blada i bardzo biała. Skóra jej, nadzwyczaj cienka — znak rzadko zawodny — przyrzekała wrażliwość, a potwierdzały to rysy, posiadające ową cudowną subtelność, jaką chińscy malarze dają swym fantastycznym postaciom. Szyja była może przydługa: ale takie szyje mają najwięcej wdzięku; dają głowie kobiecej magnetyczne ruchy węża. Gdyby nawet nie istniała żadna z oznak, jakiemi zdradzają się najskrytsze charaktery, wystarczyłoby przyjrzeć się ruchom głowy i falowaniu szyi, aby ocenić kobietę.
Strój pani d’Aiglemont był w harmonji z myślą skupioną w jej osobie. Włosy, zaplecione w grube warkocze, tworzyły wysoką koronę, bez żadnej ozdoby, jakgdyby margrabina nazawsze pożegnała się ze strojem. Nie można było jej pochwycić na owych mizernych sztuczkach zalotności, któremi szkodzi sobie wiele kobiet. Ale stanik jej, mimo iż skromny, nie mógł całkowicie zakryć wdzięku kibici. Cały zbytek jej długiej sukni polegał na wykwintnym kroju; jeśli wolno jest szukać myśli w spożytkowaniu materji, możnaby rzec, iż liczne i proste fałdy dawały jej coś bardzo szlachetnego. Niezatarte cechy kobiety przejawiały się może w wielkiej dbałości o rękę i nogę, które pokazywała z pewnem upodobaniem; ale najzłośliwsza rywalka nie mogłaby jej pomówić o mizdrzenie się, tak bardzo ruchy te zdawały się mimowolne lub płynące z nawyku. Te resztki zalotności okupywała pełna wdzięku niedbałość. Te wszystkie szczegóły, ten całokształt drobiazgów, które stanowią o urodzie lub brzydocie, o wdzięku lub braku wdzięku u kobiety, można tu jedynie zaznaczyć, zwłaszcza gdy, jak u pani d’Aiglemont, dusza jest węzłem wszystkich szczegółów i daje im rozkoszną harmonję. Toteż wzięcie jej godziło się cudownie z charakterem twarzy i stroju. Dopiero w pewnym wieku, pewne wybrane kobiety umieją dać wymowę swej postaci. Czy to zgryzota czy szczęście dają trzydziestoletniej kobiecie, szczęśliwej lub nieszczęśliwej, tajemnicę tego wymownego wzięcia? Będzie to zawsze żywą zagadką, którą każdy tłumaczy w duchu swoich pragnień, nadziei lub teoryj. Sposób, w jaki margrabina wspierała się o poręcz fotela i zaplatała palce jakgdyby bawiąc się niemi, pochylenie szyi, bezwład znużonego ale giętkiego ciała, które udawało się z wdziękiem złamane w fotelu, niedbale wyciągnięte nogi, leniwa poza, ruchy pełne zmęczenia; wszystko to znamionowało kobietę, której nie zajmuje w życiu nic, która nie zaznała rozkoszy miłości ale marzyła o nich, i która ugina się pod ciężarem wspomnienia; kobieta która oddawna zwątpiła o przyszłości albo o sobie; kobieta niezajęta, która bierze pustkę za nicość.
Karol de Vandenesse podziwiał ten wspaniały obraz, ale jako wykwit maniery zręczniejszej niż u zwykłych kobiet. Znał d’Aiglemonta. Za pierwszem spojrzeniem rzuconem na tę kobietę, której jeszcze nie widział, młody dyplomata odgadł między temi dwiema osobami sprzeczności, dysproporcje (że użyjemy tego słowa), zbyt silne, aby możliwe było margrabinie kochać męża. Jednakże prowadzenie się pani d’Aiglemont było bez zarzutu, a cnota jej dawała tem większą cenę kryjącym się w niej tajemnicom.
Skoro przeszło pierwsze zdziwienie, Vandenesse poszukał sposobu nawiązania rozmowy z panią d’Aiglemont. W myśl sztuczki, często używanej w dyplomacji, postanowił ją zakłopotać, aby poznać w jaki sposób przyjmie ona niezręczność.
— Proszę pani, rzekł siadając przy niej, szczęśliwa niedyskrecja oświeciła mnie, iż, nie wiem z jakiego tytułu, miałem szczęście zwrócić na siebie uwagę pani. Należy się pani moja wdzięczność, tem bardziej, że nigdy nie byłem przedmiotem podobnego faworu. Toteż stanie się pani winna jednej mojej wady. Od tej chwili, postanawiam przestać być skromny...
— Och, rzekła śmiejąc się, to nie dobrze. Niechże pan zostawi próżność tym, którzy nie mają nic innego.
W ten sposób nawiązała się rozmowa między margrabiną a młodym człowiekiem. Stosownie do zwyczaju, poruszyli w jednej chwili mnóstwo przedmiotów: malarstwo, muzykę, literaturę, politykę, ludzi, wypadki, sprawy. Nieznacznie doszli do wiecznego tematu rozmów we Francji i gdzieindziej, do miłości, do uczuć i do kobiet.
— Jesteśmy niewolnicami...
— ...W koronie.
Mniej lub więcej zręczne powiedzenia Karola i margrabiny dałyby się sprowadzić do tego prostego wyrazu wszystkich obecnych i przyszłych rozmów w tej materji. Czyż te dwa zdania nie będą zawsze znaczyły w danej chwili: — Kochaj mnie. — będę cię kochać?
— Pani, rzekł miękko Karol de Vandenesse, jest pani przyczyną, że bardzo mi żal opuszczać Paryż. Z pewnością nie znajdę we Włoszech godziny tak miłej rozmowy.
— Znajdzie pan może szczęście, a to warte więcej niż wszystkie paradoksy, które się wymienia co wieczór w Paryżu.
Przed rozstaniem, Karol uzyskał pozwolenie złożenia margrabinie pożegnalnej wizyty. Był bardzo rad, że prośbie swojej dał akcent szczerości; wieczorem, kiedy szedł spać, i nazajutrz przez cały dzień, niepodobna mu było pozbyć się wspomnienia tej kobiety. Pytał sam siebie, czemu margrabina zwróciła nań uwagę, jakie mogła mieć pobudki wyrażające chęć ujrzenia go jeszcze; czynił niezliczone kombinacje. To zdawało mu się że zgaduje powód tej ciekawości i upajał się nadzieją; to znów stygnął, zależnie od sposobu w jaki tłumaczył sobie tę uprzejmość tak pospolitą w Paryżu. To znaczyła ona dlań wszystko, to znów nic. Chciał się oprzeć skłonności, która go ciągnęła do pani d‘Aiglemont; ale poszedł do niej. Istnieją myśli, którym jesteśmy posłuszni nie znając ich; są w nas bez naszej wiedzy. Mimo że to spostrzeżenie może się wydać raczej paradoksem niż prawdą, każdy szczery człowiek znajdzie na nie w życiu tysiąc dowodów. Idąc do margrabiny, Karol był posłuszny jednej z takich tajemnych myśli, których późniejsze doświadczenie i zdobycze naszej inteligencji są jedynie rozwinięciem.
Kobieta trzydziestoletnia posiada dla młodego człowieka nieodparty urok. Niema nic naturalniejszego, nic silniejszego, lepiej skojarzonego, niż owe nader częste głębokie uczucia między kobietą taką jak margrabina a młodym człowiekiem jak, Vandenesse. W istocie, młoda dziewczyna ma zbyt wiele złudzeń, za mało doświadczenia, płeć odgrywa zbyt wielką rolę w jej miłości, aby ta miłość mogła, pochlebiać młodemu człowiekowi; gdy dojrzała kobieta zna cały rozmiar swego poświęcenia. Gdzie tą powoduje ciekawość, ponęty obce samej miłości, tamta jest posłuszna świadomemu uczuciu. Jedna ulega, druga wybiera. Czyż sam ten wybór nie jest już bardzo pochlebny? Zbrojna wiedzą, prawie zawsze drogo opłaconą, kobieta doświadczona, oddając się, daje niejako więcej niż samą siebie; młoda dziewczyna, nieświadoma i łatwowierna, nie może nic porównać, nic ocenić; przyjmuje miłość i przygląda się jej. Jedna nas uczy; radzi nam — w wieku w którym miło jest dać się prowadzić, kiedy posłuszeństwo jest przyjemnością; druga chce się wszystkiego uczyć; jest naiwna, gdy tamta jest tkliwa. Jedna daje ci tylko jeden tryumf, druga zmusza cię do nieustannej walki. Pierwsza ma tylko łzy i przyjemności, druga — rozkosze i wyrzuty. Aby młoda dziewczyna była kochanką, musi być nazbyt zepsuta i wówczas rzucamy ją ze zgrozą; ale kobieta ma tysiąc sposobów zachowania zarazem władzy i godności. Jedna, nazbyt uległa, daje ci smętne bezpieczeństwo spokoju; druga za wiele traci aby nie sycić się miłością w tysiącu jej form. Jedna się hańbi sama, druga zabija dla ciebie całą rodzinę. Młoda dziewczyna ma tylko jedną kokieterję i myśli że wszystko zrobiła, skoro zdejmie suknię; ale kobieta dojrzała ma ich tysiąc i kryje się pod tysiącem zasłon; głaszcze wszystkie próżności, gdy nowicjuszka tylko jedną. Istnieją zresztą w kobiecie trzydziestoletniej wahania, lęki, obawy, wstrząśnienia i burze, których nie spotkasz w miłości dziewicy. Doszedłszy tego wieku, kobieta żąda od kochanka, aby jej wrócił cześć którą mu poświęciła: żyje tylko dla niego, zajmuje się jego przyszłością, chce mu Stworzyć świetny los, pcha go do sławy; słucha, prosi i rozkazuje; poniża się i rośnie; umie pocieszyć iw tysiącu okoliczności, w których młoda dziewczyna umie tylko jęczeć. Wreszcie, poza wszystkiemi przewagami, kobieta trzydziestoletnia może się stać młodą dziewczyną, grać wszystkie role, być wstydliwą i stroić się nawet nieszczęściem. Istnieje między temi dwiema kobietami niezmierzona różnica: pewność a niespodzianka, siła a słabość. Kobieta trzydziestoletnia daje wszystko, a młoda dziewczyna, pod grozą zagłady, nie może dać nic. Ta świadomość rozwija się w sercu młodego człowieka i tworzy w nim najsilniejszą namiętność, gdyż sztuczne uczucia zrodzone ze świata jednoczą się w niej z naturalnym popędem przyrody.
Najważniejszy i najbardziej stanowczy krok w życiu kobiety, to właśnie ten, który ona uważa zawsze za najbłahszy. Raz wyszedłszy za mąż, nie należy już do siebie, jest królową i niewolnicą domowego ogniska, świętość kobiet nie da się pogodzić z obowiązkami i swobodą świata. Wyzwolić kobiety, znaczy zepsuć je. Dać obcemu prawo wstępu do sanktuarjum małżeńskiego, czyż nie znaczy wydać się na jego łaskę? A jeżeli kobieta go tam ciągnie, czyż to nie jest błąd, lub, mówiąc ściślej, początek błędu? Trzeba przyjąć tę teorję w całej ścisłości, lub rozgrzeszyć występki. Dotąd, we Francji, społeczeństwo umiało obrać mezzo termine: drwi sobie z nieszczęścia. Jak Spartanie, którzy karali tylko niezręczność, zezwala niejako na kradzież. Ale może ten system jest bardzo mądry. Ogólna pogarda stanowi może najcięższą karę, bo godzi w samo serce kobiety. Kobietom zależy i musi zależeć na szacunku, bo bez szacunku nie istnieją. To jest też pierwsze uczucie, jakiego żądają od miłości. Najbardziej zepsuta, sprzedając swą przyszłość, wymaga przedewszystkiem rozgrzeszenia z przeszłości, i stara się wmówić w kochanka, że, w zamian za nieodparte szczęście, oddaje szacunek którego świat jej odmówi.
Niema kobiety, która, przyjmując pierwszy raz młodego człowieka i znalazłszy się z nim sam na sam, nie oddała się tym refleksjom, zwłaszcza jeśli ten młody człowiek jest, jak Karol de Vandenesse, przystojny i interesujący. Podobnież mało który młody człowiek nie wiąże jakichś tajemnych pragnień z tysiącem pobudek usprawiedliwiających wrodzoną skłonność do kobiet pięknych, zajmujących i nieszczęśliwych, jak pani d’Aiglemont. Toteż margrabina, słysząc z ust lokaja nazwisko pana de Vandenesse, zmięszała się; on zaś był niemal zawstydzony, mimo pewności siebie, która u dyplomatów jest poniekąd mundurem. Ale margrabina przybrała rychło ów serdeczny ton, za którym kobiety chronią się przeciw uroszczeniom czyjejś próżności. Ton ten wyklucza wszelką ukrytą myśl, daje niejako folgę uczuciu, miarkując je równocześnie formami grzeczności. Kobiety trzymają się wówczas tak długo jak same zechcą w tem dwuznacznem położeniu, niby na rozstaju, który wiedzie porówni do szacunku, do obojętności, do zdziwienia lub do miłości. Dopiero w trzydziestu latach kobieta zna całą wartość tej sytuacji. Umie w niej śmiać się, żartować, wzruszać, — nie zdradzając się nigdy. Posiada niezbędny takt, aby trącać w mężczyźnie wszystkie czułe struny, badając dźwięk jaki z nich dobędzie. Milczenie jej jest równie niebezpieczne jak słowa. Nie zgadniesz nigdy, czy kobieta w tym wieku jest otwarta czy fałszywa, czy drwi czy też jest szczera w swych zwierzeniach. Dawszy ci prawo walczenia z sobą, nagle, jednem słowem, spojrzeniem, jednym z owych gestów których potęgę znają, kończy walkę, zostawiając cię, zostając panią twego sekretu. Może cię zabić jakimś żarcikiem, może się zająć tobą, jednako chroniona swoją słabością jak twoją siłą. Mimo iż margrabina zajęła w czasie tej pierwszej wizyty stanowisko neutralne, umiała zachować na niem godność kobiety. Tajone jej cierpienia unosiły się wciąż nad jej sztuczną wesołością, niby lekka chmura która nawpół przesłania słońce. Vandenesse wyszedł, doświadczywszy w czasie tej rozmowy nieznanych rozkoszy, ale przekonany, że margrabina należy do owych kobiet, których zdobycz kosztuje zbyt drogo, aby można było marzyć o ich miłości.
— To byłby, rzekł sobie, sentyment w bezkresach, korespondencja ponad siły ambitnego gryzipiórka! Jednakże, gdybym chciał...
To nieszczęsne: gdybym chciał! zawsze gubiło upartych. We Francji, miłość własna wiedzie do miłości.
Karol powrócił; zdawało mu się, że pani d‘Aiglemont znajduje przyjemność w jego towarzystwie. Zamiast oddać się poprostu rozkoszy kochania, zapragnął grać podwójną rolę. Silił się udawać miłość, następnie analizować zimno bieg tej intryżki, być kochankiem i dyplomatą. Ale był młody i zapalny, ta analiza musiała go zawieść do miłości bez granic, margrabina bowiem — sztuczna czy naturalna — zawsze była górą. Za każdym razem kiedy wychodził od pani d’Aiglemont, Karol trwał w swej nieufności; stopniowe fazy, przez które przechodziła jego dusza, poddawał surowej kontroli, zabijającej wzruszenia.
— Dziś, powiadał sobie za trzecią wizytą, dała mi do zrozumienia, że jest bardzo nieszczęśliwa i samotna; gdyby nie córka, pragnęłaby gorąco śmierci. Jest zupełnie zrezygnowana. Nie jestem ani jej bratem ani spowiednikiem; czemuż zwierzyła mi swoje cierpienia? Kocha mnie.
W dwa dni później, wychodząc, filozofował na temat współczesnych obyczajów.
— Miłość przybiera barwę każdej epoki. W roku 1322 jest doktrynerska. Zamiast dowieść jej, jak niegdyś, czynnie, dyskutuje się, rozprawia, wygłasza się całe mowy. Kobiety są skazane na trzy metody: najpierw kwestjonują naszą miłość, odmawiają nam zdolności kochania równego ich kochaniu. Kokieterja! oto wyzwanie, które margrabina rzuciła mi dziś wieczór. Potem, udają nieszczęśliwe, aby pobudzić naszą szlachetność lub ambicję. Czyż nie pochlebia młodemu człowiekowi pocieszyć wielkie nieszczęście? Wreszcie, mają manję dziewiczości. Ona musiała myśleć, że ja wierzę w jej niepokalanie. Moja wiara może się okazać znakomitą metodą.
Ale, pewnego dnia, wyczerpawszy cały sceptycyzm, spytał sam siebie, czy margrabina jest szczera; czy taki ból może być udany; poco miałaby grać rezygnację? Żyła w głębokiej samotności, trawiła w milczeniu swe zgryzoty, pozwalając się ich conajwyżej domyślać w jakimś akcencie, westchnieniu. Z tą chwilą, Karol zainteresował się żywo panią d’Aiglemont. Jednakże, przychodząc na zwykłą wizytę, która stała się dla obojga potrzebą, Vandenesse miewał uczucie, że jego ukochana jest bardziej jeszcze zręczna niż szczera. Ostatnie jego słowo było: „Stanowczo, ta kobieta jest bardzo sprytna“.
Wszedł, ujrzał margrabinę w ulubionej pozie, pozie pełnej melancholji: podniosła nań oczy nie ruszając się z miejsca i rzuciła mu śmiałe spojrzenie, podobne do uśmiechu. Twarz parni d‘Aiglemont wyrażała ufność, przyjaźń, ale nie miłość. Karol usiadł, niezdolny nic powiedzieć. Ogarnęło go wzruszenie, któremu brak jest wyrazu.
— Co panu? rzekła miękko.
— Nic. Owszem, podjął, myślę o rzeczy, która dotąd pani nie uderzyła.
— Co takiego?
— Że... kongres się skończył.
— Ależ pan miał przecie jechać na ten kongres?
Wyraźna odpowiedź byłaby najwymowniejszem i najdelikatniejszem wyznaniem; ale Karol nie dał jej. Fizjognomja pani d’Aiglemont oddychała niewinną przyjaźnią, która niweczyła wszystkie rachuby próżności, nadzieje miłości, sceptycyzm dyplomaty. Nie wiedziała lub udawała iż nie wie że jest kochaną; kiedy zaś Karol, pomięszany, wejrzał w siebie, musiał wyznać, że nie powiedział ani nie uczynił nic, coby ją upoważniało do tej myśli. Tego wieczora margrabina była dlań, jak zawsze, prosta, serdeczna, szczera w swej boleści, szczęśliwa że ma przyjaciela, dumna że spotkała duszę zdolną zrozumieć jej duszę. Nie sięgała dalej; nie przypuszczała aby kobieta mogła dać się uwieść dwa razy. Ona już poznała miłość, chowała ją jeszcze krwawiącą w głębi serca; nie wyobrażała sobie aby szczęście mogło dwa razy przynieść kobiecie swoje upojenia, wietrzyła bowiem nietylko w ducha ale i w duszę; dla niej miłość nie była pokusą, ale zespoleniem wszystkich szlachetnych uroków.
W tej chwili Karol odzyskał swoją młodzieńczość; był pod czarem tej wspaniałej kobiety; chciał być powiernikiem wszystkich tajemnic tej egzystencji skalanej raczej przypadkiem niż błędem. Pani d’Aiglemont spojrzała raz tylko na swego przyjaciela, gdy ją chciał wyspowiadać z nadmiaru cierpienia, które stroiło jej piękność we wszystkie harmonje smutku; ale to głębokie spojrzenie było niby pieczęć uroczystego porozumienia.
— Niech mi pan nigdy nie zadaje tego rodzaju pytań, rzekła. Trzy lata temu, w podobny dzień, człowiek który mnie kochał, jedyny dla którego szczęścia byłabym poświęciła nawet własny szacunek, umarł, i to umarł aby mi ocalić honor. Ta miłość umarła, młoda, czysta, pełna złudzeń. Nim minie dosięgła namiętność, w którą pchnęła mnie bezprzykładna fatalność, poszłam na lep tego, co gubi tyle młodych dziewcząt: zero, pustka o miłych formach. Dziś straciłam szczęście prawe, i owo szczęście które zowią występnem, — nie poznawszy szczęścia. Nie zostało mi nic. Jeśli nie umiałam umrzeć, powinnam bodaj zostać wierna wspomnieniom.
To mówiąc, nie zapłakała; spuściła oczy i lekko wyłamała palce splecione właściwym jej gestem. Rzekła to poprostu, ale głos jej miał akcent rozpaczy tak głębokiej, jak głęboką musiała być jej miłość. Akcent ten nie zostawiał Karolowi żadnej nadziei. Ta straszna egzystencja, wyrażona w kilku słowach i podkreślona załamaniem rąk, ta siła bólu w wątłej kobiecie, ta otchłań w ładnej główce, wreszcie ta melancholja, te łzy trzechletniej żałoby, oczarowały Karola. Milczał, czując się mały przy tej wielkiej i szlachetnej istocie; nie widział już jej piękności, tak uroczej, tak doskonałej, widział tylko duszę nieporównanie tkliwą. Spotykał wreszcie ten ideał tak wymarzony, tak namiętnie wołany przez wszystkich co życie całe zamykają w miłości, szukają jej gorączkowo, i często umierają nie zaznawszy wszystkich marzonych skarbów.
Słysząc te słowa, patrząc na tę wzniosłą piękność, Karol zawstydził się swej miłości. Nie umiejąc dostroić słów do wyżyn tej sceny, tak prostej i podniosłej zarazem, odpowiedział komunałem o losie kobiet.
— Pani, rzekł, trzeba zapomnieć swoich cierpień, albo sobie kopać grób.
Ale rozum jest zawsze czemś mizernem wobec uczucia; jest ograniczony, jak wszystko co pozytywne; uczucie jest bez kresu. Rozumować tam gdzie trzeba uczuć, to właściwość małych dusz. Vandenesse umilkł tedy, patrzył długo na parnią d’Aiglemont i wyszedł. Pochłonięty myślami które mu upoetyzowały kobietę, podobny był malarzowi, który, wziąwszy za typ pospolite pracowniane modelki, spotkałby nagle Mnemozynę z Muzeum, najpiękniejszy a najmniej doceniany posąg starożytności. Karol zakochał się bez pamięci. Pokochał panią d’Aiglemont z całą wiarą młodości, z owym zapałem strojącym pierwsze uczucie w niewysłowiony wdzięk, w naiwność, której potem człowiek — jeśli pokocha jeszcze — znajduje już tylko szczątki. Rozkoszne uczucia, rozkoszne dla kobiety która je zrodziła! w tym pięknym okresie wieku, poetycznym szczycie jej życia, kobieta trzydziestoletnia umie ogarnąć cały ich rozwój i widzieć zarówno ich przeszłość jak przyszłość. Kobieta zna wówczas całą cenę miłości i syci się nią drżąc przed jej utratą; dusza jej jest jeszcze strojna młodością która ją opuszcza, a namiętność jej potęguje się przyszłością która ją przeraża.
— Kocham, powiadał sobie Vandenesse wychodząc od margrabiny, a na moje nieszczęście trafiłem na kobietę przywiązaną do wspomnień. Trudno walczyć z umarłym, którego już niema, który nie może popełniać głupstw, nie może niczem zrazić i w którym widzi się same przymioty. Chcieć zabić urok pamięci, nadzieje które przeżyły zmarłego kochanka, właśnie dlatego że budził jedynie pragnienia, czyli to co miłość ma najpowabniejszego, czyż to nie znaczy chcieć zdetronizować doskonałość?
Ta smutna refleksja, wynikła ze zniechęcenia i z obawy porażki, od jakich zaczyna się każda szczera namiętność, była ostatnią rachubą jego konającej dyplomacji. Odtąd skończyła się wszelka myśl krytyczna; stał się igraszką swej miłości, utonął w drobiazgach owego niepojętego szczęścia, które się karmi słowem, milczeniem, cieniem nadziei. Chciał kochać platonicznie, oddychać codzień powietrzem którem oddychała pani d’Aiglemont, wrósł niemal w jej dom, towarzyszył jej wszędzie z całą tyranją namiętności, która kojarzy własny egoizm z ahsolutnem niemal poświęceniem. Miłość ma swój instynkt, umie znaleźć drogę do serca, jak najsłabszy owad idzie do swego kwiatu z nieodpartą wolą, która nie przeraża się niczem. Toteż, kiedy uczucie jest szczere, los jego nie może być wątpliwy. Czyż nie jest w tem coś co może przerazić kobietę, gdy pomyśli, że życie jej zależy od mniejszej lub większej szczerości, siły, uporu, jakie kochanek włoży w swoje pragnienia? Kobiecie, żonie, matce, niepodobna obronić się miłości młodego człowieka; jedyne co w jej mocy, to przestać go widywać, z chwilą gdy odgadnie sekret serca, który kobieta odgaduje zawsze. Ale to postanowienie jest zbyt krańcowe, aby kobieta mogła się na nie zdobyć, w wieku w którym małżeństwo ciąży, nudzi i męczy, kiedy miłość małżeńska jest mniej niż letnia, o ile mąż nie oddalił się zupełnie. Brzydkiej kobiecie pochlebia uczucie, które ją czyni piękną; u młodej i pięknej, pokusa musi być równa własnym jej urokom, jest olbrzymia; cnotliwej, wzniosło-ziemskie uczucie pozwala znaleźć rozgrzeszenie w ogromie własnych poświęceń i w chwale tej trudnej walki. Wszystko jest pułapką. Toteż żadna lekcja nie jest dość silna dla tak silnych pokus. Zaniknięcie narzucone niegdyś kobiecie w Grecji, na Wschodzie, i modne od jakiegoś czasu w Anglji, jest jedynym ratunkiem moralności rodziny; ale, pod władzą tego systemu, giną przyjemności świata: ani towarzystwo, ani grzeczność, ani polor nie będą wówczas możliwe. Narody muszą wybierać.
Toteż, w kilka miesięcy po pierwszem spotkaniu, pani d’Aiglemont spostrzegła, że życie jej jest ściśle związane z życiem Karola. Ze zdziwieniem, ale bez pomięszania, nawet z pewną przyjemnością, spostrzegła, że dzieli jego upodobania i myśli. Czy ona przejęła je od Karola, czy też Karwi wżył się w jej najlżejsze kaprysy? nie roztrząsała tego. Już porwana prądem namiętności, ta czarująca kobieta powiadała sobie ze zwykłą pewnością siebie oszukującą obawy:
— Och, nie; zostanę wierna temu, który umarł dla mnie.
Pascal powiedział: „Wątpić o Bogu, znaczy wierzyć weń“. Tak samo kobieta szamoce się dopiero wtedy, kiedy jest wzdęta. W dniu, w którym margrabina uświadomiła sobie miłość Karola, targało nią tysiąc sprzecznyoh uczuć. Przesądy doświadczenia przemówiły swoim językiem. Czy byłaby szczęśliwa? czy zdoła znaleźć szczęście poza prawami, z których, słusznie czy nie, społeczeństwo zbudowało swą moralność? Dotąd życie sączyło jej same gorycze. Czy istnieje szczęśliwa przyszłość dla związku, łączącego dwoje istot, rozdzielonych prawami społecznemi? Ale czy szczęście można okupić zbyt drogo? I to szczęście tak upragnione, którego żądza tak jest człowiekowi wrodzona: to szczęście ona może spotka wreszcie! Ciekawość zawsze przemawia na rzecz kochanka.
W pełni tej dumnej rozterki przybył Vandenesse. Obecność jego rozwiała mgliste widmo rozsądku. Jeśli takie są kolejne przeobrażenia, przez które przechodzi nagłe nawet uczucie między młodym człowiekiem a kobietą trzydziestoletnią, jest chwila, gdy wszystkie rozumowania gubią się w jednem, w ostatniej refleksji, która topi się w pragnieniu i potęguje je. Im opór był dłuższy, tem silniej przemawia wówczas głos natury. Tu więc kończy się ta lekcja, lub raczej to studjum anatomiczne, jeśli wolno zapożyczyć z malarstwa jego metod; historja ta raczej tłumaczy niebezpieczeństwa i mechanizm miłości, niż ją maluje. Ale od tej chwili każdy dzień przydawał kolorów temu szkieletowi, stroił go w krasy młodzieńcze, krzepił jego ciało, ożywiał ruchy, dał mu blask, piękność, powab miłości i urok życia.
Karol zastał panią d’Aiglement zamyśloną; kiedy ją spytał owym skupionym głosem, któremu słodki czar serca dawał tyle wymowy: „Co pani?“ — nie odpowiedziała nic. To rozkoszne pytanie świadczyło o doskonałej spójni serc; cudownym instynktem kobiety margrabina zrozumiała, że skarga lub aluzja do swych nieszczęść byłyby rodzajem zadatku. Jeżeli już każde słowo miało znaczenie zrozumiałe dla nich obojga, w jakąż przepaść miała stawić nogę? Spojrzała w siebie jasnem i bystrem spojrzeniem, zamilkła, a Karol podzielił jej milczenie.
— Jestem cierpiąca, rzekła wreszcie, przerażona doniosłością chwili, w której wymowa oczu zastąpiła w zupełności niemoc słów.
— Pani, rzekł Karol serdecznym ale bardzo wzruszonym głosem, dusza i ciało to jedno. Gdyby pani była szczęśliwa, byłabyś młoda i świeża. Czemu nie chcesz poszukać u miłości tego, czego miłość cię pozbawiła? Sądzisz, że życie twoje jest skończone, gdy ono się dla ciebie zaczyna. Zawierz się staraniom przyjaciela. Tak słodko jest być kochaną.
— Jestem już stara, rzekła, nicby mnie tedy nie usprawiedliwiło, gdybym się wzbraniała cierpieć jak wprzódy. Zresztą, trzeba kochać, powiada pan? Otóż, ja ani powinnam, ani mogę kochać. Poza panem, którego przyjaźń osładza trochę moje życie, nikt mi się nie podoba, nikt nie zdołałby zatrzeć moich wspomnień. Mile widzę przyjaciela, uciekłabym przed kochankiem. A przytem, czy byłoby szlachetnie dawać zwiędłe serce w zamian za młode, przyjmować złudzenia których nie mogę podzielić, budzić szczęście, w którebym nie wierzyła, lub którebym lękała się stracić? Odpłaciłabym może egoizmem jego oddanie, obliczałabym gdy onby czuł; pamięć moja raniłaby żywość jego upojeń. Nie, widzi pan, pierwszej miłości nie da się zastąpić. Któż wreszcie przyjąłby za tę cenę moje serce?
Te słowa, nacechowane piekielną zalotnością, to był ostatni wysiłek rozsądku. „Jeśli się zniechęci, wówczas pozostanę samotna i wierna11. Ta myśl zrodziła się w sercu tej kobiety i była dla niej tem, czem jest wątła gałązka wierzbiny, którą chwyta pływak, nim go pochwyci prąd. Słysząc ten wyrok, Vandenesse zadrżał mimowoli, a drżenie to oddziałało na serce margrabiny bardziej niż wszystkie jego dotychczasowe zabiegi. Najbardziej trafia do serca kobiety owa pełna wdzięku delikatność, owe uczucia subtelne jak ich własne; u nich bowiem wdzięk i delikatność są mamieniem prawdy. Drżenie Karola świadczyło o szczerej miłości. Z cierpienia jego pani d’Aiglemont oceniła siłę jego przywiązania. Młody człowiek rzekł chłodno:
— Może pani ma słuszność. Nowa miłość, nowa zgryzota.
Następnie odmienił rozmowę, zaczął mówić o rzeczach obojętnych, ale był widocznie wzruszony. Patrzał na panią d’Aiglemont ze skupieniem, jakby ją widział po raz ostatni. W końcu opuścił ją, mówiąc ze wzruszeniem: — Żegnam panią.
— Do zobaczenia, odparła z subtelną zalotnością, której sekret posiadają jedynie wyjątkowe kobiety.
Nie odpowiedział nic i wyszedł.
Kiedy Karola już nie było, kiedy jego puste krzesło mówiło za niego, uczuła żal, robiła sobie wyrzuty. Miłość czyni w kobiecie ogromne postępy w chwili gdy się jej zdaje że postąpiła nieszlachetnie, że zraniła piękną duszę. Nigdy nie trzeba w miłości lękać się złych uczuć, są one bardzo zbawienne; kobiety upadają jedynie pod naporem jakiejś cnoty. Piekło jest brukowane dobremi chęciami, to nie jest paradoks kaznodziei.
Kilka dni Vandenesse nie pokazywał się. Co wieczór, o zwykłej godzinie, margrabina czekała go z niecierpliwością pełną wyrzutów. Pisać, — równałoby się wyznaniu; zresztą instynkt szeptał jej że wróci. Szóstego dnia, lokaj oznajmił Karola. Nigdy nie usłyszała tego nazwiska z taką przyjemnością. Radość ta przeraziła ją.
— Bardzo mnie pan ukarał, rzekła.
Vandenesse patrzał oszołomiony.
— Ukarał! powtórzył. Za co?
Karol rozumiał doskonale margrabinę, ale chciał się zemścić za swoje cierpienia, z chwilą gdy się ich domyślała.
— Czemu pan nie przychodził? spytała z uśmiechem.
— Nikt nie był tymczasem u pani? odparł wymijająco.
— Ronquerolles i de Marsay; a, i mały d’Esgrignon. Siedzieli, jeden wczoraj, drugi dziś popołudniu, blisko dwie godziny. Była także, o ile pomnę, pani Firmiani i siostra pańska, pani de Listomère.
Nowe cierpienie! Ból niezrozumiały dla tych, co nie kochają z owym zaborczym i okrutnym despotyzmem, którego najlżejszym objawem jest potworna zazdrość, ciągłe pragnienie odcięcia drogiej istoty od wszystkiego co obce miłości.
— Jakto! powiadał sobie Vandenesse, więc ona przyjmowała wizyty, widywała ludzi wesołych, rozmawiała z nimi, gdy ja siedziałem smutny, nieszczęśliwy!
Ukrył przykrość i zagrzebał swą miłość w głębi serca, niby trumnę w morzu. Myśli jego były z tych, których nie da się wyrazić; są chybkie jak owe kwasy, które zabijają ulatniając się. Jednakże czoło jego pokryło się chmurą. Pani d’Aiglemont usłuchała kobiecego instynktu dzieląc ten smutek, którego nie rozumiała. Nie była świadoma bólu który zadawała; Vandenesse spostrzegł to. Wspomniał o swem położeniu i o swojej zazdrości, jakgdyby to była jedna z owych hipotez, które kochankowie lubią roztrząsać. Margrabina zrozumiała wszystko; ogarnęło ją tak silne wzruszenie, że nie mogła wstrzymać łez. Z tą chwilą wkroczyli w niebiosa miłości. Niebo i piekło, te dwa wielkie poematy, wyrażają dwa jedyne punkty, koło których kręci się całe nasze istnienie: rozkosz i ból. Czyż niebo nie jest, czy nie będzie zawsze obrazem nieskończoności naszych uczuć, które da się odmalować jedynie w szczegółach, gdyż szczęście jest jedno; a piekło, czyż nie wyobraża nieskończonych tortur naszego bólu, z których możemy uczynić dzieło poezji, tak bardzo są rozmaite?
Jednego wieczora, kochankowie byli sami, przytuleni do siebie w milczeniu, wpatrując się w cudny firmament. Niebo było czyste, ostatnie promienie słońca rzucały na nie słabe odblaski złota i purpury. O tej porze, powolne zamieranie światła budzi słodkie uczucia; namiętności nasze pulsują miękko, wobec tego spokoju, przetapiamy na rozkosz silne wzruszenia. Ukazując nam mgliste obrazy szczęścia, natura zaprasza nas, abyśmy go kosztowali kiedy jest blisko, lub każe go nam żałować gdy uciekło. W tych chwilach pełnych czaru, pod baldachimem blasku, którego miękkie harmomje jednoczą się z harmonją duszy, trudno oprzeć się pragnieniom serca: mają tyle wymowy! Zgryzota wówczas taje, radość upaja, ból przygniata. Przepych wieczoru staje się hasłem do wyznań, ośmiela je. Milczenie staje się niebezpieczniejsze od słów, daje oczom całą nieskończoność niebios które się w nich odbijają. A gdy przyjdzie do słów, najmniejsze z nich posiada nieodpartą potęgę. Czyż niema wówczas światła w głosie, purpury w spojrzeniu? Czy niebo nie jest w nas, lub czy nie zdaje się nam, że jesteśmy w niebie?
Vandenesse i Julja — bo od kilku dni pozwalała się tak poufale nazywać temu, którego z lubością zwała Karolem — mówili oboje, ale przedmiot rozmowy był daleko od nich: o ile nie rozumieli sensu słów, wzamian słuchali z rozkoszą tajemnych myśli snujących się pod słowami. Ręka margrabiny znajdowała się w ręce Karola; dała mu ją, nie mając poczucia aby to była łaska z jej strony.
Wychylali się razem, aby oglądać majestatyczny krajobraz pełen śniegu, lodowców, szarych cieni zasnuwających zbocza fantastycznych gór; obraz pełen silnych kontrastów między czerwienią płomieni a czarnemi tonami, strojącemi niebo swą niezrównaną i kapryśną poezją; wspaniałe pieluchy w których odradza się słońce, piękny całun w którym umiera. W tej chwili, włosy Julji musnęły lica Karola; uczuła to lekkie dotknięcie: zadrżała, a on bardziej jeszcze. Oboje doszli stopniowo do owych niewytłumaczonych stanów, w których spokój daje zmysłom tak subtelną wrażliwość, że najlżejszy wstrząs wyciska łzy i przelewa się smutkiem gdy serce tonie w melancholji, lub daje niewysłowione rozkosze gdy tonie w otchłaniach miłości. Julja ścisnęła prawie mimo woli dłoń przyjaciela. Ten wymowny uścisk dodał odwagi nieśmiałości kochanka. Szczęście tej chwili, nadzieje przyszłości, wszystko stopiło się w pierwszej pieszczocie, w czystym i skromnym pocałunku, który pani d’Aiglemont pozwoliła uszczknąć na swych licach. Im niklejsza była ta łaska, tem była silniejsza i niebezpieczniejsza. Nieszczęściem dla obojga, nie było w tem udania ani fałszu. To była komunja dwojga pięknych dusz, rozdzielonych wszystkiem co się zowie prawem, złączonych wszystkiem co jest głosem natury. W tej chwili wszedł generał d’Aiglemiont.
— Ministerjum upadło, rzekł. Twój wujaszek wchodzi do nowego gabinetu. Masz wszelkie szanse zostać teraz ambasadorem, Vandenesse.
Karol i Julja spojrzeli na siebie zarumienieni. Ten zobopólny wstyd był również węzłem. Oboje mieli tę samą myśl, ten sam wyrzut, straszliwy węzeł, równie silny między zbrodniarzami którzy zamordowali człowieka, jak między dwojgiem kochanków winnych pocałunku. Trzeba było odpowiedzieć margrabiemu.
— Nie chcę opuszczać Paryża, rzekł Karol Vandenesse.
— Wiemy czemu, odparł generał z chytrą miną człowieka który odkrył tajemnicę. Nie chcesz opuszczać wuja, aby wymóc na nim dziedzictwo jego parostwa.
Margrabina uciekła do swego pokoju, druzgocząc męża w myśli tem straszliwem słowem:
— Nie! on jest zanadto głupi!