Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego/Zosia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego |
Podtytuł | Zarys literacki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieuczona twa postać, niewymyślne słowa,
Ani lice, ni oko nad inne nie błyska:
A każdy rad cię ujrzeć, rad posłyszeć zblizka;
Choć w ubraniu pasterki, widno, żeś królowa.
Słońce ostatnich kresów nieba dochodzi. Na pagórku, omdlewającemi jego promieniami ozłoconym, nad
brzegiem ruczaju stał na podmurowaniu dworek drewniany, okolony laskiem brzozowym. Zdaleka już świeciły się pobielane ściany. Aleja, wysadzona topolami, które broniły „od wiatrów jesieni,“ wprowadza nas na dziedziniec dworku. Cisza, pusto wokoło. Swobodnie możemy się przechadzać po pokojach; nikt nam nie przeszkodzi. Ośmieleni, rozzuchwaleni nawet, wdzieramy się do panieńskiego przybytku. Fortepian; na nim nuty i książki, niedbale porzucone: „nieporządek miły! nie stare były rączki, co je tak rzuciły“ — robimy sobie w duchu uwagę. Na oknach doniczki z gieranium, lewkonią, astrami i fiołkami — kwiatki proste, zwyczajne... Wejrzawszy daléj, widzimy mały płotek drewniany, powiązany w cyfrę, połyskujący „wstążkami jaskrawych stokrotek;“ a za nim ogródek z grzędami świeżo polanemi, na których pełno było „bukietów, trawy angielskiéj i mięty“.
Przypatrzmy się lepiéj: a toż najwyraźniejsze chociaż leciutkie ślady drobnych nóżek — nie trzewiczków, ale nóżek prawdziwych... Chwileczka cierpliwości — a zobaczymy i ich właścicielkę:
...Na parkanie
Stała młoda dziewczyna, — Białe jéj ubranie
Wysmukłą postać tylko aż do piersi kryje,
Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję.
............
(A) choć świadka nie miała, założyła ręce
Na piersiach, przydawając zasłony sukience;
Włos w pukle nierozwity, lecz w węzełki małe
Pokręcony, schowany w drobne strączki białe,
Dziwnie ozdabiał głowę: bo od słońca blasku
Świecił się jak korona na świętych obrazku...
Późniéj widzimy ją znowu w „ogrodzie na ogórki“ ubraną „w bieliznę“ jak tonęła po kolana w majowéj zieloności:
Z grząd zniżając się w brózdy, zdała się nie stąpać,
Ale pływać po liściach, w ich barwie się kąpać.
Głowę osłaniała kapeluszem słomianym; od skroni powiewały dwie wstążki różowe i kilka puklów „światłych, rozwitych warkoczy.“ W lewéj ręce trzymała koszyk a prawą podniosła niby do chwytania:
Jako dziewczę, gdy rybki w kąpieli ugania,
Bawiące się z jéj nóżką; tak ona co chwila
Z rękami i koszykiem po owoc się schyla...
Pasterka — a jednak królowa!... Twarzy jéj dotąd nie widzieliśmy, tylko postać „świecącą, cichą i lekką jak światłość miesiąca.“ Śpioch Tadeusz szczęścia tego dozna: ujrzy dwoje jasnych oczu, szeroko otworzonych, błękitnych jak bratki i małą rączkę, jak perła białą, niby wachlarz, z boku nadstawioną ku słońcu, i palce drobne, zwrócone na światło różowe, które jak rubin nawskroś się czerwieniły, i usta ciekawe, roztulone nieco, i ząbki, świecące jak perły śród koralów — i lica, co choć zasłonione od słońca dłonią różową, przecież same płoną jak róże... Pączek, roztulający listki ku słońcu, jutrzenka i obłok....
Wychowana „w stolicy,“ już od dwu lat żyła w zaciszu wiejskiém, pomiędzy „kurami i indykami,“ chociaż, jak twierdziła ciocia Telimena, nie zapomniała jeszcze całkiem „Peterburka.“ Codziennie z sitem w ręku rzucała domowemu ptastwu „grad perłowy krup jęczmiennych,“ które wykradała z szafy ochmistrzyni. Drugiém jéj zajęciem było bawienie się z dziećmi: wziąwszy do ręki szarą kitkę „podobną do piór strusich pęku, oganiała główki niemowlęce, od złotego motylów deszczu:“ — w drugiéj ręce miała coś złocistego, co „zbliżała dzieciom do ust po kolei“ a „miało kształt złotego rogu Amaltei;“ — była to poprostu marchewka. Jedyną zaś zabawę jéj stanowiła swawola z ptastwem, kiedy —
....kręcąc sito, jako tanecznica
Bębenek, i w takt bijąc, swawolna dziewica
Jęła skakać przez pawie, gołębie i kury.
Zosia, stopami ledwie dotykając ziemi,
Zdawała się najwyżéj bujać między niemi,
Przodem gołębie białe, które w biegu płoszy,
Leciały jak przed wozem bogini rozkoszy....
Prosta, naiwna była — ale śmiała. Kiedy ją hrabia zeszedł niespodzianie wśród dzieci i ptastwa, z początku zaczęła uciekać, lecz wkrótce uczuła, jak jest nieroztropnie małą dziatwę samę zostawiać. Przybiegła więc bawić się z najkrzykliwszém dziecięciem; siadła przy niém na ziemi, wzięła je na łono, a inne głaskała ręką i uspokajała pieszczotliwą mową. Patetycznéj deklamacyi hrabiego słuchała z uwagą i ze zdziwieniem:
Jak dziecię lubi widzieć obrazki jaskrawe
I w liczmanach błyszczących znajduje zabawę,
Nim rozezna ich wartość; tak się słuch jéj pieści
Dźwięcznemi słowy, których nie pojęła treści...
Odpowiada więc prostém zapytaniem: „Skąd tu pan przychodzi i czego tu po grzędach szuka pan dobrodziéj?“ A spostrzegłszy zmieszanie na twarzy hrabiego, nie rozumie go; a może i rozumie, tylko (przebiegła dziewczyna!) chce zmieszać jeszcze więcéj: robi mu propozycyą:
...Czy téż pan nie może
Rozbiegłe moje ptastwo wpędzić nazad w zboże?...
Dziewczyna już zaczynała pojmować świat inny i życie gorętsze. Pragnęłaby poznać ludzi; już jéj troszeczkę nudno siedzieć saméj w alkowie. Ciocia Telimena nie pokazywała jéj gościom, bo była najmocniéj przekonana, że kto rośnie na widoku ludzi, to choć „piękny i rozumny“ żadnego nie sprawi efektu; — potrzeba „nagle, ni stąd ni zowąd zabłysnąć.“ A kiedy już raz wejdzie w modę młoda dziewica, „każdy chwalić ją musi,“ chociaż mu do gustu nie przypadnie. Zresztą, zdaniem cioci komuż ją było pokazywać, kiedy w domu sędziego bawiło samo „plugastwo,“ to jest pleban, co pacierze mruczał, i „palestra z fajkami.“ Zosia więc „z nudy“ lubiła „ptastwo paść i dzieci niańczyć“ i zapomniała o przepisach salonowych: nogi rozszerzała jak chłopiec, okiem rzucała naprawo i nalewo, „jak rozwódka.“ Ale koniec końcem chciałaby już zobaczyć kogoś, bo od dwu lat jedynym gościem, jakiego widziała, był „gołąb dziki.“ Na poparcie swojego życzenia przytacza bardzo słuszne zdanie sędziego, „że to źle na zdrowie“ tak siedzieć zamkniętéj. Nie zastrasza się wcale zapomnieniem dystyngowanych ruchów; ufa w swoję młodość a może i w główkę:
Ale poczekaj, ciociu, niechno się pobawię
Trochę z ludźmi, obaczysz, jak się ja poprawię.
Weszła więc w świat i zwyciężyła... Tadeusza, który „stojąc przed nią niemy, to płonął, to bladnął.“ Ujrzawszy hrabiego, zrazu zarumieniła się i spuszczała oczki; lecz ujęta jego uprzejmością zaczęła się śmiać, wspominając o owém spotkaniu w ogrodzie...
Ale na tém wszystko się kończy. Pobożna, tkliwa w miarę, gospodarna, ciekawa — nie występuje jako istota samodzielna. Przewyższając inne rówieśniczki swoje, co to „wszystkie zacnie zrodzone, każda młoda, ładna“ — posiadała ich przymioty i wady; kiedy był hałas, zamieszanie, nieład; kiedy zagrażało domowi jakieś nieszczęście: całą jéj broń stanowiły: „prośby, płacz i jęki.“ Nigdy nie wymówiła energicznego słowa; wobec ważnych wypadków zachowywała się całkiem biernie:
Umilkła i spuściła głowę; oczki modre
Ledwie stuliła; z rzęsów pobiegły łzy szczodre.
A Zosia z zamkniętemi stojąc powiekami,
Milczała sypiąc łzami jako brylantami...
W postępowaniu nie posiada stanowczości; poeta przedstawia ją zawsze jak dziecko:
Zofia z opuszczoném ku ziemi wejrzeniem
Zapłoniwszy się, gości witała dygnieniem,
Od Telimeny pięknie dygać wyuczona....
Nic dziwnego — miała wtedy lat piętnaście...
Niechaj pan zawsze z sobą relikwie nosi
I ten obrazek...
Ale nie zapomina i o sobie: „a niech pan pamięta o Zosi...“ Ostatnie wyrazy jéj pożegnania, bardzo proste, powtarzają powszechnie przyjętą formułę:
Niech pana Pan Bóg w zdrowiu i szczęściu prowadzi,
I niech prędko, szczęśliwie do nas odprowadzi...
Zaręczona z Tadeuszem, patrzy mu w oczy nieśmiało; zawsze zgadza się „z wolą nieba i starszych;“ a że jéj mówiono, że musi pójść za Tadeusza, nie robiła żadnych trudności — może dlatego, że to i z jéj wolą nie było sprzeczne... Cóż głównie przemówiło do jéj duszy? Łzy Tadeusza, kiedy odjeżdżał. Te łzy „wpadły jéj aż do serca;“ od téj chwili uwierzyła, że jest kochaną. Ilekroć mówiła pacierz za powodzenie Tadeusza, stawał on zawsze przed jéj oczyma „z temi dużemi błyszczącemi łzami...“ Odtąd wszystko pojmowała tylko w duchu swego ukochanego. Tęskniła zawsze do tego pokoiku, gdzie on ujrzał ją po raz pierwszy; pamięć o nim „jak rosada, w jesieni zasiana, przez całą zimę krzewiła się w jéj sercu;“ jakieś przeczucie mówiło jéj, że znowu w owym pokoiku się spotkają — co się téż i stało. Takie mając myśli, często téż miała na ustach imię Tadeusza. Pojechawszy do Wilna na zapusty, nie bawiła się wcale, tęskniła do Soplicowa; często siedziała zamyślona; panny, widząc jéj usposobienie, mówiły, że zakochana.
„Jużci — powiada Zosia — jeżeli kocham, to już chyba pana.”
Sama zresztą czuje i rozumie swoję rolę bierną.
„Jestem kobietą — rządy nie należą do mnie,“ — odpowiada Tadeuszowi, gdy jéj zaproponował uwłaszczenie włościan — "ja do rady młoda; co pan urządzisz, na to całém sercem zgoda.“ — Drzemią w niéj piękne uczucia; potrzeba je tylko potrącić, sama na wypowiedzenie ich jeszcze się nie zdobędzie:
Jeśli włość uwalniając zostaniesz uboższy,
To, Tadeuszu, będziesz sercu memu droższy:
O moim rodzie mało wiem i nie dbam o to;
Wsi nie lękam się....
Pracy téż nie lękam się, bom młoda i zdrowa,
Umiem chodzić około domu, nosić klucze;
Gospodarstwa, obaczysz, jak ja się wyuczę!
Jéj dalsze rozumowanie wysnuwa się całe z poważnéj myśli, rzuconéj przez Tadeusza — już nie lubi miasta, nie lubi zabaw; utrzymuje, że ją więcéj bawiły koguty i kurki aniżeli świecidła stołeczne, chociaż widzieliśmy, że się temi „kogutami i kurkami“ zajmowała „z nudy.“ Sama więcéj dla siebie niż dla Tadeusza daje wyjaśnienie, wytłomaczenie się:
Jeśli czasem tęskniłam do zabaw, do ludzi —
To z dzieciństwa...
Ach, teraz już dorosła panna — za parę godzin narzeczona!...
W tym dniu zaręczyn dopuściła się jednego, jedynego samowolnego czynu — w zakresie strojów... tak że przez Telimenę po raz pierwszy w życiu za upór została złajana. Nie chciała wziąć na siebie modnych sukni — wypłakała sobie „ubranie prostacze.“ Choćby dla tego jedynego czynu warto poznać, jak wyglądała Zosia w owém „ubraniu prostaczém:“
Spódniczkę miała białą, długą; suknię krótką
Z zielonego kamlotu — z różową obwódką,
Gorset także zielony, różowemi wstęgi
Od łona aż do szyi sznurowany w pręgi,
Pod nim pierś jako pączek pod listkiem się tuli.
Od ramion świecą białe rękawy koszuli
Jako skrzydła motyle do lotu wydęte,
U dłoni skarbowane i wstążką opięte.
Szyja także koszulką obciśniona wazką;
Kołnierzyk zadzierzgniony różową zawiązką,
Zauszniczki wyrznięte sztucznie z pestek wiszni,
Których się wyrobieniem Sak Dobrzyński pyszni.
Były tam dwa serduszka z grotem i płomykiem
Dane dla Zosi, gdy Sak był jéj zalotnikiem.
Na kołnierzyku wiszą dwa sznurki bursztynu;
Na skroniach zielonego wianek rozmarynu.
Wstążki warkoczów Zosia rzuciła na barki,
A na czoło włożyła, zwyczajem żniwiarki,
Sierp krzywy, świeżém żęciem traw oszlifowany,
Jasny, jak nów miesięczny nad czołem Dyany...
Pożegnamy już to urocze zjawisko, które we wspomnieniach naszych wesołością swoją i blaskiem opromieniało chwile smutku i zniechęcenia... Rzeczywistość przedstawia nam nieraz takie wiosenne pączki zerwane burzą i zaniesione daleko od rodzinnego gaiku; nurzają się one we krwi lub błocie, zmienione do niepoznania...
Na jarmarku życiowym przypatrujemy się często licytacyi ideałów; kurs ich obniża się lub podwyższa stosownie do cyfry popytu i zaofiarowania. Życie choć jest wspaniałe, jest i okrutne. Spokój i trwałość — to nie jego przymioty. Niechże więc przynajmniéj kreacya poety pozostanie w pamięci naszéj nienaruszona i czysta, jasna i promienna, naiwna i rozsądna, wesoła i kochająca, zadowolniona i kochana...