Komedjanci/Część II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Denderowie zaraz po odjeździe gości wszyscy się rozpierzchli, nikt tam z rodziny nie potrzebował nikogo; hrabina poszła dumać o pełznącej swej piękności i o kimś jeszcze, Sylwan o swem przyszłem ożenieniu, hrabia gryzł się zazdrością, Cesia roiła, że Wacława siłą wspomnienia i potęgą swych wejrzeń pociągnie. Zresztą nikt nie myślał zwierzać się drugiemu, każdy dźwigał swój ciężar, zgięty i smutny. Nie było w nich serca, nie było w nich czucia.
Cierpieli wszyscy, cierpieli! Hrabia wyrzucał sobie swój występek jak głupstwo, miotał się, widząc stracone tysiączne korzyści, któreby mu była zapewniła cnota, łajał się i zżymał, ale po czasie, po czasie!
Sylwan i Cesia zarówno obiecywali sobie pociągnąć Wacława; ale po długim dość upływie czasu znaku życia nie dawszy, nagle dziś odezwać się nie było podobna; byłoby to odkryć rachubę, pokazać, że nie serce ciągnęło ku niemu. Oboje nadto byli zręczni, żeby tak począć sobie mieli; należało czekać, a oczekiwanie niecierpliwiło!... Cesia codzień bardziej brzydziła się Farurejem i chciała z nim zerwać stanowczo, obawiała się tylko...
Taki był stan umysłów mieszkańców Denderowa, gdy się Wacław niespodzianie tu zjawił... Sylwan i Cesia spojrzeli i rzekli w duchu:
— Sam leci w sidła, tem lepiej!
Wacław uznał przyzwoitem odwiedzić stryja, pewien zresztą będąc teraz najlepszego przyjęcia: przyjechał jednak po dawnemu bryczką i ubogim zaprzęgiem, ubrany jak dawniej i bynajmniej nie zmieniony. Bogactwo nie zawróciło mu głowy, bo w szkole nieszczęścia nauczył się ceny ludzi, ceny pieniędzy i uczuć... Czuł się silniejszym teraz, ale ta siła, przypadkowo rzucona mu od losu jak jałmużna, nie wzbijała go w pychę; czuł, że to nie był nabytek pracy, ale dar trafu — wygrana na wielkiej loterji świata, na której rzadko kto wygrywa!
Sylwan, niby przypadkiem, wyszedł na jego spotkanie. Cesia nie ustąpiła z okna; zobaczył ją zdaleka. Hrabia przeszedł z nim zaraz do salonu, mając jednak tyle taktu, że go o nic nie spytał. Dopiero po półgodzinnej obojętnej rozmowie zaczęli mu winszować i dopytywać się wszyscy. Weszła i Cesia, wyświeżona, strojna zalotnym uśmiechem, z bukietem rezedy w ręku.
Wprzód nim weszła do salonu, stała chwilę na progu, z ręką na klamce, z głową spuszczoną, myśląc, co począć, jak mu się pokazać... Inną? — Zmiana byłaby nadto widoczna i szybka. Podobną jak dawniej? — Lecz czy to go przyciągnąć potrafi?
— Będę tąż samą i inną, — odpowiedziała sobie cicho na własne pytanie — i prawdziwie chybaby nas wszystkich los na jakieś niepowodzenie niepojęte skazał, jeśli go nie potrafię rozmarzyć... odzyskać...
Wacław był całkiem wczorajszy, nic w nim nie zdradzało zmiany położenia; z umiarkowaniem, z dawniejszą prawie bojaźliwością obchodził się z tymi, od których zawsze czuł się wyższym, a dziś i wedle świata większym był i potężniejszym. Ci wszyscy mieli dla niego teraz uśmiech uprzejmy, uścisk dłoni serdeczny, słówka grzeczne, nazwania czułe. Ścisnęło mu się serce na ten dowód słabości, dzieciństwa ludzkiego! Ale gdzież jest inaczej? gdzie zbogacony nagle nie postrzeże, że pieniądz nadał mu wartość nową, miejsce inne, znaczenie wyższe? Pieniądz cudzy, zapracowany przez kogo innego i nie wiem jakiem prawem przychodzący niespodziewanie, niezasłużenie, daremno?
Hrabia, jakby w przeszłości nic sobie do wyrzucenia nie miał, starał się być miłym, wyraźnie prosił przebaczenia i zapomnienia; pokorny, cichy, uśmiechnięty, ledwie nie dobroduszny, dumę schował do kieszeni. Sylwan zmienił ton, sposób obchodzenia się zwykły, słuchał, raczył odpowiadać, pytał nawet. Hrabina zukosa mierzyła probierczym wzrokiem tego Wacława, do którego przez długie lata, nie wiem, czy dwa słowa wyrzekła, prócz rozkazów i wymówek. Cesia była zbyt zręczna, żeby się z chętką gwałtowną podobania wydać miała; pojęła, że nagła zmiana byłaby złą rachubą, że jeśli co Wacława do niej pociągnąć może, to wspomnienie; wpadła więc śmiało, śmiejąc się szydersko i natarczywie naskakując przybyłego.
— A! witam pana! — zawołała nareszcie.
Wacław ukłonił się milczący.
— Winszujemy! winszujemy! Ale powiedzże nam pan, ten amerykański wujaszek jestli to rzeczywistość, czy tylko puf sąsiedzki?
— Dotąd, jeśli puf, to przynajmniej urzędowy — odpowiedział Wacław z uśmiechem.
— I ilość tego spadku aż na miljony doprawdy się liczy?
Wszyscy, radzi śmiałości Cesi, słuchali, nie śmiejąc wprzód tak drobnostkowie rozpytywać go sami.
— Prawdziwie nie wiem, — rzekł sierota — likwidacja nieskończona; wiem tylko, że mam ładny hotel w Paryżu, coś tam na banku (kilkadziesiąt akcyj), coś w rentach pięcio- i trzy-frankowych, które dziś dobrze idą, jakąś willę na wsi i dość papierów różnych kompanij.
— Cuda! cuda! — śmiejąc się, zawołała Cesia. — A pan to jakoś bierzesz tak naturalnie, zimno, jakby to nie było wcale dziwnem, romansownem, przerażającem, sennem...
— Ja to biorę — podchwycił Wacław — jako rzecz prawie mi obojętną; przywykłem do ubóstwa, niewiele cenię to, co posiędę. Będę niezależny, przydam się może komu na co i to w tym spadku naprzód cenię. Ale i bez niego miałbym dla siebie dosyć.
— Ale nie myślisz wynieść się do Paryża? — spytał Sylwan.
— A! nie, nie! — zawołał Wacław. — Nad wszystko kocham to ustronie i żyćbym bez niego nie mógł; Francji niecierpię, choć to ojczyzna mojej matki. Zostanę tutaj.
Obrócił się do Cesi:
— Wie pani, — rzekł — nadzwyczaj mnie cieszy, że mieć będę fortepiano Erarda, które medal otrzymało na wystawie; jest ono w mojej sukcesji i naprzód o przysłanie mi go napiszę. Pojmuje pani szczęście posiadania prawdziwego i najlepszego Erarda!?
Na to naiwne a z zapałem wyrzeczone dzieciństwo wszyscy się rozśmieli. Cesia z politowaniem prawie na niego spojrzała.
— O! tak, tak! — dodał Wacław. — Z całej sukcesji najniecierpliwiej wyglądam mego Erarda. Muszą mi go zaraz wyprawić przez Marsylję i Odesę.
— Ale gdzież je pan w Palniku postawi?
— To najmniejsza! Postawię u siebie w sypialnym pokoju. Chwalić się niem nie myślę, lubię muzykę dla siebie, nie dla popisu, szczęśliwym, że się z nią nie będę zmuszony popisywać. Dla gości dosyć będzie obrzydliwego Knamm’a, oklepanego Bösendorfera, dla siebie w moim przybytku postawię Erarda...
— Szczęśliwy! szczęśliwy! trzykroć i czterykroć szczęśliwy! — mruczała Cesia, siadając przy nim. — Co chwila słyszę: szczęśliwy... widzę, żeś pan tak szczęśliwy, iż mu zapewne nic a nic nie braknie...
— Mogęż się skarżyć, spojrzawszy na to, czem byłem wczoraj? — rzekł Wacław także ciszej.
Cesia zamilkła, ale rychło widząc ustępującego ojca i Sylwana, którzy cicho coś z sobą rozmawiając, ku gankowi ustępowali, a matkę zajętą książką, spytała Wacława:
— Prawdaż to, co mówią, żeś pan przy miljonach znalazł zaraz i towarzyszkę do używania ich wspólnie?
Wymówiła to szydersko, złośliwie.
— Nie wiem, o czem pani mówi — zimno odparł Wacław.
— Jakto? Więc piękna Frania z Wulki jeszcze z panem nie jest zaręczona?
— Ze mną? panna Franciszka? ledwie się znamy — rzekł trochę zmieszany Wacław.
— Proszę! a tu takie plotki roznoszą — dodała Cesia. — Zawsze jednak broniłam pana i utrzymywałam, że to być nie może. Pan potrzebujesz kogoś, coby go zrozumiał, pojął, ocenił, — dodała z uczuciem i szybko dokończyła kapryśnie — komubyś mógł zagrać choć wlazł-kotka. A propos, nie zapomniałeś pan grać przez te czasy?
— Nie, ale fortepianu u siebie nie mam jeszcze.
— Wszakże można wziąć jeden z naszych — żywo zawołała Cesia.
— Dziękuję pani; z Żytkowa od Gr... jużem sobie tymczasem zapisał wiedeński, ten postawię dla gości, a Erarda u siebie przy łóżku.
— Jak pan swobodnie już tę swoją przyszłość nawet w drobnych szczegółach urządzasz! — z nieznacznem westchnieniem mówiła hrabianka.
— Sądzę, że nie mamy sobie do wyrzucenia i pani musisz marzyć podobnie, wszakże słowo już dane?
Cesia zarumieniła się.
— O! rok jeszcze cały mamy przed sobą, a rok to tak długi!
I nagle stała się sentymentalna; chciała go rozczulić, powąchała rezedy, położyła ją na stoliku tuż przed nim, niby dla poprawienia bransoletki, w istocie dlatego, by o niej zapomnieć i śledzić zdaleka, czy też nie zabierze jej Wacław. Ale on czytał dziś odczarowany w sercu i myśli wietrznicy i, choć go wdziękiem wspomnień młodości silnie pociągała, bronił się mężnie tej władzy, postanowiwszy nie poddawać.
Cesia wstała i poczęła chodzić po salonie.
— Nie zagrasz nam pan czego?
— O! chętnie! jeśli mi pani nie każesz wlazł-kotka.
— Nie, na ten raz uwalniam, mam nad panem litość... Wlazł-kotek zostanie dla kogoś innego, dla kogoś, co tyle tylko umie, że się ledwie na nim pozna — dodała z przyciskiem. — A dla mnie... Chopina! Spróbuj pan, ja tak lubię ten marsz z jego sonaty, to jakby widzenie, jakby przeczucie śmierci!
— Pani lubisz Chopina? — spytał Wacław, siadając do fortepianu. — To coś nowego! Od jakże to dawna?
— Od czasu jakeś go nam pan zagrał tak ślicznie, raz ostatni! — niezmieszana odpowiedziała, idąc do szturmu. — Druga część tego marszu jak śpiewna, jak mówiąca, jaka rzewna!...
— A, a! początek także, zdaje się z pod ziemi wychodzić! — unosząc się już, zawołał Wacław.
— Ja wolę tę część drugą... Zdaje się, że anioł ją śpiewa nad bladem ciałem zmarłego, unosząc się w powietrzu...
Ale Wacław już grał. Cesia chodziła po salonie, to na matkę, która z niejaką dumą śledziła jej kroki, to na ojca, który na nią także ciekawem rzucał okiem, spoglądając.
Lecz skończyła się pieśń pogrzebowa, umarły tony czarowne i Wacław pod wrażeniem jakiejś smętnej myśli, która z duszy jego dobyła się, niewzruszony został przy fortepianie, z opadłemi rękoma, ze spuszczoną głową.
— Ktoby się tego domyślił, — przerwała mu Cesia, zbliżając się do niego — ktoby się to domyślił, spojrzawszy na pana, żeś tak niedawno odziedziczył miljony... i fortepian Erarda!
To mówiąc, sparła się przy nim i wzrok, którego znała potęgę, zimny, wyuczony, natężony umyślnie, wlepiła w podniesione jego oczy. Jakże nie miał zadrżeć, gdy przez te oczy pierwsza miłość, przebudzenie, sen anielski patrzały na niego, a z niemi słodkie wypitych goryczy wspomnienie, z niemi pamięć więzów skruszonych, czarnej, a lubej przeszłości, ozłoconej młodemi dumami?
Oboje milczeli, milczeli i dwa czy trzy razy mignęły ich spojrzenia, spotkały się, unikały, wróciły ku sobie, aż Wacław rzekł cicho:
— Więc za rok dopiero?
— Co za rok?
— Wesele pani? Muszę o tem wiedzieć, bom wcześnie zaproszony.
— Za rok, tak, za rok! — złośliwie odparła Cesia. — Za rok lub prędzej może. Ale ja myślę, że pan mnie prowadzić nie będziesz do ołtarza, chyba odprowadzać?
— Wątpię! — rzekł sucho Wacław.
— O tej Frani mówią, że taka ładna, taka naiwna! — rozśmiała się. — Jakto jej musi być do twarzy, gdy w fartuszku niosąc ziarno, drób z ganku zwołuje...
— Wie pani! — oburzony zawołał Wacław — że istotnie ślicznie jej wśród tej sielanki, wśród kurek i gołębi...
— A! nareszcie wymogłam, żeś się pan przyznał. Więc śliczna! Otóż to lubię, to szczerze — dodała złośliwie, ale ze wzruszeniem. — Opiszże mi pan przyszłą kuzynkę.
— Tak daleko jeszcze myślą nie sięgnąłem...
— To może sercem! — szczebiotała hrabianka. — Ależ śliczna! wszak śliczna! — powtórzyła z przyciskiem. — Powiedzże mi pan, blondynka czy brunetka, słuszna czy mała?
— Pani to wie doskonale, bo ją musiałaś nieraz widzieć w kościele.
— Nie! nie! przepraszam, nie mam zwyczaju oglądać się za siebie. A zresztą, nie byłam tak ciekawa.
— Więc nacóżbym ją pani opisywał?
— Masz pan słuszność, nie warto!
Oboje zamilkli trochę znowu. Wacław odniechcenia decymami chodził po fortepianie; Cesia przeszła parę razy po salonie i znów wróciła, naprzód wzrokiem, potem cała.
Wzięła bukiet rezedy ze stolika, ponosiła go chwilkę, zbliżyła się do fortepianu i rzuciła go daleko na dekę, że się aż na ziemię stoczył. Wacław podniósł go i oddał jej z uśmiechem.
— Nie chcę go, — odparła Cesia — rzuciłam umyślnie; rezeda mnie nudzi: mdły zapach, kwiatek niepozorny. Nie rozumiem, dlaczego to sieją, dlaczego znoszą w ogrodzie i w salonie. A pan nie lubisz rezedy?
— Ja? — rzekł Wacław. — Lubiłem ją dawniej, dzisiaj...
— Dziś pan woli zapewne maki polne, asterki wiejskie i nogietki!! Cha, cha! — poczęła się śmiać do rozpuku, ale takim przymuszonym, nienaturalnym śmiechem.
— Być może.
Na tem zerwała się rozmowa, gdyż właśnie wpadł do salonu ścigający Wacława z Cielęcewiczem pan Maurycy Hołobok, który śpieszył, jak powiadał, wywrzeć swój wpływ na młodzieńca i objąć nad nim przewodnictwo moralne — na korzyść listy prenumeratorów Trzytygodnika i Dwumiesięcznika...
Przywitawszy się ze wszystkimi, literat pośpieszył odrekomendować się (wyraz nie mój, ale własny pana Maurycego) hrabiemu Wacławowi, do którego przylgnął zaraz ze szczególną zawziętością, wsiadłszy natychmiast na oklepane stołeczne nowinki muzykalne, których za lep użył, i mówiąc o Rubinim, o Pascie, o koncertach, o sztuce, o ocenieniu jej, o Thalbergu, o Liszcie, a dalej potrochu o sobie, prenumeracie i swojem piśmie...
Chodziło mu bardzo, żeby swem paplaniem wysokie o sobie dał wyobrażenie; opowiadał, jak pił z Lisztem, kiedy ze stolicy wyjeżdżał, jak za pan brat chodził z Rubinim, jak Henselt, pomimo swej dumy, bił czołem jego teorji muzykalnej i jemu, jak wzniosły obmyślał sztuki system filozoficzny; dalej nastąpiły kawałki o artyzmie, o egzekucji, o pustyni Dawida — i t. d., i t. d...
Wszystko to szybko, niezgrabnie, ale efektownie przesuwał przed milczącym Wacławem, śpiesznie, gwałtownie, sądząc, że go tą fanfaronadą oczaruje i olśni. Niestety! łatwo jest poznać farbowane lisy: fałsz widać przez pożyczane pióra i byleś je żywiej potrącił, polecą garściami, a zresztą kto głupi z urodzenia, temu żadne naukowe smarowania powierzchu na to kalectwo nie pomogą.
Tak i tu się stało; przecież literat-estetyk-wydawca nie zważał, że pożądanego celu nie dosięga, nie mogąc przypuścić, żeby admiracji nie wzbudził. Co chwila wpadał on na swe mniemane teorje, na swe pojęcia nowe i prędko dodawał:
— Ale nie czas tu rozwijać pomysły moje (!): pracuję nad obrobieniem ich, będę miał zaszczyt u pana w domu...
Lub:
— Teorje, o których tu napomykam, myślę wkrótce obszerniej rozwinione rzucić na świat. Nie taję, że ich nowość i, śmiem sobie pochlebiać, oryginalność musi wywołać opozycję, krytykę, ale to los wszystkich śmiałych nowości (!); jestem do tego przygotowany, wiem, że cierń czeka zbolałą skroń moją!
Najpocieszniejszem było, że to, co ten jegomość podawał za tak oryginalne, za nowe, było oklepanym, wywłóczonym już po tysiącu dzieł i dzienników truizmem, jak to Anglicy zowią; ale niezmieszany Hołobok, mając wszystkich za takich bałamutów, jak sam był, śmiało sobie ruszał dalej, pewien, że wszystkich odurzy, zaczmuci, że się nikt na nim nie pozna, a ci co zrozumieją jego szarlatanerje, nie odważą się o nich wyrzec głośno, obawiając się Dwumiesięcznika i Trzytygodnika.
Wacław słuchał, zdziwiony tylko zuchwalstwem, wielomówmością odurzony, nie mogąc pojąć, co znaczy ten popis tak pracowity. Tymczasem każde jego słówko chwytał pan Maurycy i usiłował je, by się przypochlebić, ukazać czemś wielkiem; ale i to mu się nie udawało, bo myśli prostych, jasnych i istotnie nowych Wacława pojąć nie był w stanie. Tego rodzaju ludziom błyskotki tylko i nowostki do serca, jasna prawda dla nich zbyt cicho i skromnie się pali.
Wszyscy byli utrudzeni Cielęcewiczem, który od godziny już głosił teorję swoją wśród salonu i rozszerzał jej granice poza najistotniejsze społeczeństwa warunki — gdy nowy gość przybył do towarzystwa.
Był to stary Kurdesz, wygolony świeżo, wyczupurzony, przy szabli, a pokorny, kłaniający się i sypiący „grafem dobrodziejem“ i „ucałowaniem nóżek“, jak z worka. Na widok jego stary hrabia pobladł widocznie, był to bowiem dzień, w którym właśnie mógł zapowiedzieć odebranie kapitału i na to się zanosiło z przybycia. Przyjęto go naturalnie jako najpożądańszego sąsiada, przyjaciela.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.