Koniki Tadzia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Koniki Tadzia |
Pochodzenie | Koniki Tadzia, Stróżak, Lekcja Emilki Moje Książeczki nr 198 |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nie było dla Tadzia większej uciechy, niż kiedy mu mama pozwoliła iść do Jagodzińskich. Stary Jagodziński, wysoki, pochyły, kaszlący, z wielkimi aż do ziemi kieszeniami, w których chował tytoń, fajkę, nóż składany i różne rupiecie, był ogrodnikiem w Bronowie, gdzie mieszkali rodzice Tadzia.
Stara Jagodzińska, chuda, śniada kobiecina, była niezmiernie żywa i bardzo gospodarna.
Mieli oni wnuczkę Felcię, domek tak schludny, tak biały, że go i za dworek wziąć można było. Na wiosnę domek ten ginął prawie wśród rozkwitłych drzew owocowych, między któremi brzęczały pszczoły i świergotały wesołe sikorki. W lecie stały przed nim, jak pochodnie, proste wysokie malwy, których ogniste kwiaty podobne były do jarzących płomyków.
Jesienią wszakże było tam najmilej. Nietylko bowiem złociły się wyborne gruszki, rumieniły jabłka, ale na wysokich tyczkach wisiały całe pęki na wpół już suchych łodyg i stręków fasoli.
— Mamusiu — mówił Tadzio — jabym chciał do Jagodzińskich!
— Kiedy Jagodziński teraz w ogrodzie zajęty. Niema czasu.
— To do Jagodzińskiej!
— Ocho! wtrąciła Rozalia, piastunka młodszej dziewczynki, stara Jagodzińska poszła na jarmark do Uniejowa. Prosięta sprzedaje.
— No to do Felci.
— Ale Felci już niema: kaczątek swoich pilnuje! płótno bieli!
— No to, moja mamusiu, to może choć tak tylko pójdę i posiedzę sobie, kiedy niema nikogo. Moja złota!
Co było robić? Mama pozwalała nieraz, a Tadzio szedł do domku ogrodnika, siadał sobie na progu, i patrzył to na wróbelki, to na kokoszki czubate, to na króliki, co się z pod przysieni wymykały w pobliską kapustę; to wreszcie na drogę, czy też nią kto nie wraca. Tak ogromnie chłopczyna tych ludzi kochał.
— To idź, Tadziu, ale uważnie a gdyby Jagodzińska wkrótce nie przyszła, to wróć tutaj.
Tadzio pobiegł.
Właśnie wracała Jagodzińska i spostrzegła go pierwsza.
— A, mój złoty! kochany! — wołała zdaleka. A mój królewicz najśliczniejszy! To siedzi sobie na prożku, siedzi! I czeka aż stara Jagodzińska z jarmarku się wróci? A, moje dziecko kochające, najmilsze! Zaraz ja tu stancyę otworzę. A psik, Mruczek! A pójdziesz Kurta!... Nie mogliście to panicza bawić, nicponie, kiedy Jagodzińskiej nie było? — To wy tak się na honorze znacie?
Czekajcie!... Nic wam nie dam, darmozjady jakieś — i otwierała z kłudki drzwi, a Tadzio maszerował przez wysoki próg do czysta wybielonej, chłodnej, pełnej kwiatów stancyi; Jagodzińska zaczynała się krzątać.
— A, żebym ja wiedziała, że takiego tu gościa zastanę, to bym choć z połowę Uniejowa w fartuchu przyniosła.
A tak, to tylko pierniczek...
I dobywała z koszyka piernik ślicznie lukrowany i jeszcze potrząśnięty białym, różowym i niebieskim maczkiem. Zaraz też chciała Tadzia posadzić, to na krzesełku drewnianem, to na ławce, to nawet na stole, żeby sobie okienkiem patrzał; ale Tadzio najlepiej lubił siąść na środku izby, na czyściuchno wymytej podłodze. Siadał, nożyny wyciągał i pytał cienkim głosikiem:
— A koniki?
Jagodzińska uderzyła się ręką w czoło:
— A prowda! koniki!... O głowo, stara głowo!... Żem ja też o konikach dla mego królewicza, dla mego złotego pana zapomnieć mogła! Zaraz będą... zaraz!... A psik Mruczek, a pójdziesz Kurta!
Biegła kobiecina do komory, brała przetak, i przynosiła w nim kilka garści prześlicznej, kolorowej fasoli.
— Ot koniki — wołała od progu — są! Nie poginęły! Kurta pilnował! Dobry pies.
— Dobry — powtarzał Tadzio, i głaskał małą rączką nadskakującą mu psinę. Zaczynała się teraz zabawa.
Najpierw wybierał Tadzio czerwone fasolki na konie fornalskie. Fornalek czterokonne bywało po osiem i po osiem i po dwanaście nawet, a wszystkie tak równe, lśniące, aż miło na nie patrzeć! Przy każdej fornalce brykał jeden maleńki źrebaczek. Z wyszukaniem tych maleńkich była wielka bieda, bo fasole ogromnie dorodne rodziły się u Jagodzińskich. Ale też kiedy fornalki ustawione już były to zajmowały całą deskę podłogi, od stołu, do zielonego kufra starej Jagodzińskiej.
Patrzał na nie Tadzio z dumą i uśmiechem. Ani w Biernacicach, ani w Zbytczycach, ani w Gostowie, nigdzie takich ślicznych fornalek nie było!
Potem szły różnej maści źrebce. Tych bywała cała kupa, a wszystko to jeszcze młode i nieoprzęgane. Tych źrebców pilnował żółty piesek, Gać, na którego Tadzio wybierał co najmniejszy groszek. Ten psiak to miał prawdziwą mękę z temi źrebakami! Co ten się nie naujadał, nie nagonił, czy to na pastwisku, koło komina, gdzie cegły tylko były, czy w stajni, za pudłem, w którem Jagodzińska czepki swoje chowała, czy wreszcie przy pojeniu, u cebrzyka, na którem błyszczały obręcze jak złote — ciągle te się źrebce rozbiegały, a Tadzio aż się zapocił nieraz tak musiał za Gacia spędzać je, a dobywać głosu: Ham! ham! Ham! ham! aż zachrypł nieraz.
Teraz trzeba było wybierać cuganty. Szły na nie największe fasole i najokazalsze. Z temi już nie było takiej biedy, bo w zaprzęgu chodziły wybornie. Tu dopiero podziwiać można było prześliczną czwórkę bułanków, szpaków, tarantów, złotogniadych, karych i gniadych jak mleko.
Tak dobranych koni trudnoby i na jarmarku znaleźć, choćby w Łęczynie, choćby w Łowiczu, albo w Skaryszewie!
Cóż dopiero kiedy wierzchowce zaczęły brykać, w stajni!
Te pojedynczą maścią szły najosobliwsze, uderzające figurą, ślicznemi odmianami, a także dzielnością!
Tu Szronek jak skra żywy, to Biało-nóżka z czarną odmianą na czole, tu Arab gniady wysmukły, tu Bułanek okrągły z czarnym orzełkiem, tu znów siwek prześliczny z czerwonym. Jakże się to wszystko rwało z uzdy, spinało, jakie szczupaki w powietrze dawało! Tadzio musiał je dobrze trzymać, a ciągle: a prr!... a prr!... wołać. Takie ogniste były te wierzchowce.
— A gdzież to mój pan złoty na tych złotych koniach pojedzie? — pytała Jagodzińska, robiąc pod oknem pończochę.
— A na wojnę! — odpowiadał chłopczyna.
Jakoż zaczynała wojna. Fornalki szły pod furgony, cugowe pod armaty, wierzchowce pod kawalerję, a nawet z młodej stadniny co większe szły pod konnicę, bo to wojna nieprzeciera, co zbrzegu to dalej! Dopieroż to jak Tadzio nie zatrąbi w złożoną piąstkę, jakże się te konie ze sobą nie zetrą! Jak nie wpadną na siebie!.. Jak nie zaczną brykać, wierzgać! Tu kawalerja na kawalerję, tu armaty na armaty, tu furgony na furgony. — I hu ha! I hu ha! Krzyk, hałas, zamieszanie, rżenie takie, że to aż w podwórzu słychać!
Aż wtem, w największym tumanie, w największym warze bitwy jak się zlęknie tego rżenia Kurta, jakże nie wpadnie na Mruczka, jak się oba nie zwiną w kłębek, jak się nie potoczą w sam środek batalii! Rozproszyli się konnice i swoją i cudzą, armaty poszły w ruch, furgony się poprzewracały do licha, cały obóz het, precz, po wszystkich kątach się rozleciał.
— A psik! A pójdziesz! Krzyczy, zerwawszy się, Jagodzińska, kłębek jej z kolan spada; Kurta i Mruczek rzucają się na niego, a tocząc po izbie, resztę wojennego bagażu zapędzają w kąty.
Już Tadziowi blizko płaczu, już mu tylko te rzęski ciemne u oczów mrugają, kiedy wtem wpada Felka z bielnika, z półbią świeżo bielonego płótna.
— A pójdź-że tu, Felka! A ratuj! — woła stara Jagodzińska, napróżno goniąca za kłębkiem.
— Konie nam się oto rozbiegały i nasz królewicz złoty nie ma na czem jechać.
— No, to ja będę konikiem! Dobrze Tadzieńku. I Felka rzuca w kąt polewaczkę, — płótno ciska na kufer, chwyta chłopczyka w pół i na ramiona sobie sadza.
Jeszcze się Tadzio nie spostrzegł, już na koniu siedzi.
— Na stronę kot — woła Felka — bo przeskoczę! Na bok psiak, bo cię przewrócę!
A ci obaj za nią! Kurta zaczyna szczekać, za sukienkę ją chwycił i ciągnie, kot miauczy i pazurkami się trzyma. Nie było innej rady, tylko stara Jagodzińska złapała Kurtę, złapała Mruczka, Tadziowi dała jednego pod jedną paszkę, drugiego pod drugą, i dopieroż jazda koło stołu.