Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi Cały tekst |
Indeks stron |
Zdziwił się wielce Miller zobaczywszy powracającego ojca Zacharjasza z miną niezmienioną, z twarzą tąż samą z jaką był odszedł, ani upokorzonego, ani znękanego, ani śpieszącego, coby wieść nową dowodziło i upragnione poddanie. Błeszyński modlił się cicho i wzywał tylko chwili śmierci, bo ją mieli oba za nieuchronną...
Chmurną brwią i gniewem tém straszniejszym, że zaciętym, już nie wybuchającym mu zewnątrz, przyjął Miller przyprowadzonych do siebie xięży, otaczali generała wodzowie, xiąże Hesski który na niego spoglądał z góry i unikał z nim rozmowy; Sadowski milczący i niekryjący swego wstrętu dla naczelnika, Wejhard naprzemiany pochlebny, uśmiechnięty, tajemniczy, polityk, zręcznie umiejący poddać myśl swoją, nieprzyznając się do niéj.
Był wieczór, a namiot Millera obszerny, w którym wedle zwyczaju dla starszyzny zastawiono stoły, przedstawił widok malowniczy.... oświecały go lampy kościelne i świece woskowe wyraźnie w zakrystjach jakichś, jakby z katafalku zerwane, w lichtarzach ciężkich i wielkich; między obrusami znać było znowu bogato szyte ołtarzowe opony; na ścianach wisiały zbroje, miecze i oręże, bogate polskie kołczany, przepyszne kobierce herbowne; po bokach leżały axamitne siodła z rzędami złocistemi, sadzonemi i różny sprzęt, widoczny owoc grabieży. Starszyzna siedziała na kulbakach, na obozowych tłomokach, na ławach zabitych na prędce; słudzy krzątali się z wieczerzą; kilku grało w karty i kości w milczeniu, niekiedy przerywając sobie przekleństwem; dzbany i flasze krążyły.
Wejhard był wszędzie; to cóś szepnął, to się uśmiechnął, to podrwił z nieprzytomnych, a pochlebił każdemu, a sadził się na umizgi. Miller sapał milcząc na uboczu, spójrzał gdy wprowadzono xięży i wskazał na nich.
— Jutro rano szubienica, krzyknął, — niechcieliście pokoju, zburzę to gniazdo papistów i bałwochwalców, a wam śmierć.
Błeszyński i Małachowski już przygotowani do wyroku, ani się ulękli, ani nawet prosili i żaden nie rzekł słowa. Wejhard poglądał na nich z szyderską radością, Sadowski z politowaniem, inni nawet zajęci gracze popodnosili głowy, radzi zobaczyć, jakie wyrok śmierci uczyni na nich wrażenie.
— Spisać dekret — rzekł Miller, postawić szubienicę, a jutro rano, niech ich powieszą.
Czekał czy się nie odezwą, milczeli; on gniew w sobie warzył i buchać nim poczynał; kilku polaków przytomnych stali z boku, poglądając po sobie, ale dziwnie zmieniły się ich twarze, coś poszeptali i wyszli.
— Gotujcie się na śmierć! — powtórzył generał.
— Gotowiśmy i dziś za wiarę, kraj i króla naszego umierać; — odpowiedział Małachowski.
W drzwiach namiotu usłyszeli jeszcze tę odpowiedź, odchodzący polacy.
Miller skinął ręką.
— Niech ich odprowadzą; wystawić szubienicę, a dekret posłać do klasztoru, może xiądz przeor zechce się z murów widowisku przypatrzeć, zbliżyć ją do twierdzy.
Jakkolwiek Wejhard stale potakiwał i podmuchywał Millerowi najgwałtowniejsze środki, i ten także miał za skuteczniejszy nad inne, sądząc że Jasna-Góra upokorzyć się musi, ocalając swe dzieci poddaniem i on nawet w obec wszystkich nie śmiał ust otworzyć, tak widocznie ten wyrok śmierci wypiętnował się oburzeniem na twarzach przytomnych. Po oddaleniu się mnichów, pierwszy xiąże Hesski odezwał się od niechcenia.
— Tym sposobem nie zrobiemy tu przyjaciół dla Karola Gustawa.
— A w dodatku, będzie to — dodał przechadzając się Sadowski — złamaniem wyraźnych obietnic króla, bo uniwersały zaręczają bezpieczeństwo osób...
— Tylko nie buntowników! — podchwycił Miller.
— To są kapłani, — rzekł xiąźe Hesski, ale zresztą, rób sobie generale co ci się podoba.
Wejhard milczał, szukał w nim sprzymierzeńca Miller, ale zgrabny hrabia, jak ujrzał, że wiatr z innéj strony, wynalazłszy pilny powód jakiś, zakręcił się i uszedł.
Do wieczerzy wszyscy zasiedli milczący.
Po chwili xiąże Hesski znów obojętnie mruknął.
— Powiedz no mi generale, czy istotnie myślisz tych dwóch zakonników powieszać?
— A czemuż niemiałbym tego zrobić?
— Możesz, to pewna, ale do czego się to przyda?
— Ha! zobaczemy.
— Tylu polaków niechętnych mamy z sobą, są to sprzymierzeńcy siłą pędzeni tylko, cóż będzie potém?
— Albo się to ich lękamy!!
— Lękamy? nie zapewne, ale trochę przecie oszczędzać ich nie zawadzi.
Miller ramionami tylko ruszył.
— To gawiedź przelękła; którą strachem prowadzić potrzeba, poznają że szwed nie przebacza.
— O tém już wiedzą podobno.
Rozmowa się urwała, i nikt już więcéj nie przemówił za zakonnikami.
W obozie polskim, który szwedzkim był otoczony, bo Miller swoim pomocnikom nie wierzył, wielkie wrażenie zrobiła przyniesiona wiadomość o wyroku śmierci, zapadłym na mnichów Częstochowskich. Wieczorem przyszli potwierdzając ją półkownicy z namiotu Millera, którzy byli świadkami jego gniewu i groźby.
Już i tak fiziognomja obozu polaków połączonych ze szwedami, którzy nic wprawdzie nie działali, bo się od współuczestnictwa w tém oblężeniu wymówili z góry, ale zmuszeni byli towarzyszyć oblegającym, nie wesoła była i wcale nie raźna. Stali oni nieczynni, sercem wiedzeni gdzieindziéj; cześć Matki Boskiéj zmuszała ich ująć się za nią, siła nie dozwalała; potrzeba było milczeć z założonemi rękoma, patrzeć na zuchwałe targanie się ludzi obcéj wiary i z duszą zranioną boleć a nie ruszać krokiem. Dnie długie spędzali na bezczynnych narzekaniach, na domysłach, na obwinianiu wzajemném, na kłótniach i wyrzutach czynionych starszyznie, na którą całą biedę zwalono. Jedni ciągle mieli na ustach jakieś uniewinniające ich przyczyny przejścia do szwedów, bo czuli się winnemi; drudzy zagłuszyć pragnąc głos sumienia w sobie, hulali szalenie a smutnie; inni w milczeniu posępnem, z głowy spuszczonemi, poglądali obojętnie na wszystko co ich otaczało. Mała garść w szwedach widziała zbawienie Polski. Lecz byli i tacy co tylko liczbą przemożeni, za liczbą poszedłszy, uciekać nie mogąc, narzekali na siebie, na drugich i klęli szwedów otwarcie, co wlazło. Najmniéj takich jak Kaliński statystów otwarcie i skrycie sprzyjali Szwedom dla wywyższenia i przyszłych korzyści osobistych.
W namiocie Mikołaja z Karmina Karmińskiego, zgromadzili się właśnie polacy; Kuklinowski, Trupski, i kilku innych; siedzieli oni posępni grzejąc się u nanieconego ognia, dukając o rodzinach, o kraju i jego losach przyszłych, o sobie i położeniu w jakie wpadli; gdy Krzeczowski dowódzca jazdy i półkownik Jan Zbrożek, wpadli żywo, oba poruszeni i prawie w rozpaczy. Za niemi w ślad nadbiegł Adam Komorowski. Wszyscy oni trzéj należeli do tych, co się możniejszym uwieść dali, przechodząc na stronę szwedzką i szczerze już żałowali sromotnego poddania się. Krzeczowski wyglądał tylko chwili, by ze swemi odstąpić od najezdników; Zbrożek klął panów i łajał, a Komorowski knował spisek, chcąc się z téj matni wydobyć. Wszyscy trzéj zaognieni, pozrzucali z siebie opończe i Zbrożek pierwszy zawołał.
— Otóż i doczekaliśmy się że Miller wieszać poczyna! Póki tylko hołotę, tych olkuskich górników na szubienicę wlókł, jak sobie chce; ale zasmakowawszy, bierze się już do zakonników...
— Albo co? — spytał Karmiński.
— Czyż nie wiecie? wszak Miller skazał już na szubienicę dwóch zakonników z Jasnéj-Góry, ślachty Małachowskiego i Błeszyńskiego, których zachwycił przeciw wszystkim prawom; a karze ich za to że Przeor twierdzy nie poddaje!
— Jakto? — poczęli pytać inni.
— Ot tak jak wam mówię, jutro dekret się ma spełnić, xięży szwedzi powieszą.
— Wszyscy na tę wieść stanęli jak osłupieli, spójrzeli po sobie, widać było na twarzach, oburzenie, gniew, niechęć.
— A my to ścierpieć musimy! — zawołał Zbrożek — ha! samiśmy temu winni, było lepiéj ginąć od szweda niżeli psu temu pomagać, teraz dawszy się ująć w jarzmo, orzmy grób własny. I padł na siedzenie.
— Tak — dodał poruszony — dziś mnichom, ślachcie takiéj jak i my; a jutro może nam. Tak będzie z zakonnikami, z nami, z obietnicami Karola Gustawa, z prawami naszemi, a potém z ziemią naszą i ze wszystkiém. Vae victis mówili starzy, ale gdybyż choć zwyciężonym, tutaj vae subjectis... wszystkim biada.
— Ale to być nie może, — przerwał Komorowski — żebyśmy my to ścierpieć mieli, dosyć że już nas splamili ciągnąc tu z sobą, chce jeszcze zbezcześcić nas, czyniąc niememi świadkami zbrodni, a więc spólnikami jéj!... to być nie może.
Powstali i inni, a sam Stępkowski zawołał:
— Możemy nie pozwolić na to, idźmy do Millera i manifestujmy się.
— Tak!! albo to sejmik grodzki panie Cześniku? — zapytał Zbrożek — gdzież tu nasz manifest przyjmą?
— Przepraszam, — przerwał Komorowski — przyjąć muszą; jeśli nie ad acta, to do głowy; powiemy mu że tego nie zniesiem, położym manifesta nie nasze, ale Karola Gustawa i zreflektujemy go, że tym sposobem nie podbiją Polski, ale to co mają — stracą! To niegodziwość! to rozbój! nie jesteśmy w lesie!
— Narazim się tylko na wstyd nowy — rzekł Zbrożek, — poszliśmy w niewolę, znośmyż ją; wszystko to przewidzieć było łatwo, woleliśmy poddać się niżeli bić, dzwigajmyż niewolę i srom do miljona djabłów.
Zamilkli, a smutnéj zadumy i zgryzoty wyraz, zawisł na czołach posępnych.
— Ha! — rzekł Karmiński — nie wyrzekliśmy się przecie praw naszych, poddając, mamy je zapewnione; jeśli Miller braci naszych kapłanów powiesi sromotnie, pójdziemy wszyscy precz i od króla i od niego.
Zbrożek gorzko się uśmiechnął.
— Oho! — rzekł — nie czas się cofać ! pijmy piwo któregośmy sami nawarzyli sobie. Nie czas!
— Jakto? zawsze czas, — zawołał Karmiński — idźmy jutro wszyscy do niego, a powiedzmy mu śmiało prawdę: niech zdobywa, niech wojuje, ale zachwyconych zdradą nie znieważa, lub wara! Polska się ocknie.
— Już znieważył, — odparł Zbrożek — wiecie jaką noc spędzili w obozie, wiecie co z niemi czynili żołdacy. Święta suknia i oblicze kapłana Bożego poniewierało się w steku hultajstwa. A to słudzy patronki królestwa naszego! a to bracia nasi!
Karmiński pochwycił z kołka szablę i przypasał ją.
— Idźmy wręcz do Millera, — rzekł — idźmy zaraz, natychmiast, jutro odejdzie oburzenie nasze, minie nas szał poczciwy, serca się wyziębią, rozmyślemy i strusim, gotowiśmy patrzeć na zbrodnię, lub zapoźno będzie, by jéj zapobiedz... kto Polak a katolik za mną...
— Jam nie katolik, — odezwał się Trupski — ale co to ma do tego? idę, jeśli nie o kapłanów to o ślacbtę i braci się upomnieć.
— Panowie — rzekł Komorowski — i ja z wami, kto się jeszcze serca i czucia w tém zaprzedaniu babilońskiém nie pozbył, z nami!
— Wszyscy! wszyscy! — zawołała starszyzna, i tłumnie wytoczyła się razem z namiotu; lecąc przez zdziwione żołnierstwa szeregi do obozowiska Millerowskiego.
Noc już była, generał ucztował jeszcze, gdy mu znać dali że tłum Polaków z krzykiem idzie na jego namioty.
— Wpuścić — rzekł z uśmiechem — panów polaków, pewnie sobie podochocili, i chcą moim winem dokończyć za zdrowie Karola Gustawa.
Wtém podniósł się u drzwi płotek i weszli wszyscy posłannicy, a Miller poznał zaraz, że nie o vivat Carolus Gustavus chodziło, bo oczy mieli łzawe a gniewem zapalone, miny dumne, postawy męzkie i twarze posępne.
— Panie Generale, — rzekł Adam Komorowski — przyszliśmy do was zapytać, czy prawda to, żeś wydał wyrok śmierci na zakonników jasnogórskich?
— Tak jest! — odparł Miller dumnie — a wy jakim prawem pytacie mnie o to?
— Prawem ludzkości, prawem obietnic Karola Gustawa, — rzekł śmiało Komorowski — to są ślachta i bracia nasi, to są, co więcéj, kapłani naszéj wiary, którą przyrzekliście opiekować się i szanować.
— To są buntownicy! — krzyknął generał.
— To są posłowie! — przerwał Zbrożek — i jako tacy szanowani być powinni!
— Wy będziecie mnie uczyć co mam czynić! — zawołał w gniewie Miller — wy podwładni moi!
I nastawił się, jakby chciał rzucić na nich.
— Mospanie Generale, — odezwał się Komorowski, — to nie Szwecja wasza i nie wasze regularne wojsko, ale ślacheckie, w którém jest i siła orężna i znaczenie reprezentacji narodowéj razem. Mamy prawo spytać co robisz, boś na placu boju tylko wodzem naszym. Jeśli dopuścisz się gardła na mnichach, odstępujemy cię wszyscy.
— Przysięgliście! — mruknął zdumiony Generał.
— Zmuszeni może, a niechętni pewnie... a wyż to nie łamiecie przysięgi? słowa Karola Gustawa, który przyrzekł szanować prawa nasze, Prawo niedozwala u nas swieckiéj władzy tknąć kapłana.
Miller rozsierdził się i krzyczał.
— Po toście przyszli do mnie?
— Po to Generale, i zapowiadamy ci, że ich powiesić nie damy, choćby do boju przyjść miało, — rzekł stanowczo Komorowski. — Wieszając ich powiesisz sprawę swego króla, a żaden z nas jéj pewnie odcinać drugi raz nie będzie. Nie jesteśmy niewolnikami, ale sprzymierzeńcami waszemi.
— To powiedziawszy, Komorowski nie skłoniwszy się nawet odszedł, a za nim reszta, Miller się rozśmiał, ale śmiech to był gorzki; widział po niewczasie że za daleko zabrnął, a wstyd mu się było cofać.
Xiąże Hesski, — rzekł z cicha po wyjściu Polaków.
— A co Generale? nawarzyłeś sobie piwa, jakże to teraz się skończy?
— Skończy się, że ich powieszę, — odparł uparty szwed — com powiedział to się stanie.
— Nie powiesisz ich, — rzekł xiąże hesski — bo to istotnie szkodliwémby było sprawie naszéj; szukaj tylko fórtki, którąbyś się wycofał.
— Cofać się nie będę, Polaków się nie boję, u nich wszystko na gębie, znam już tych krzykaczy! — mówił gniewnie generał.
— Ba! czasem przecie nie tylko krzyczą, ale się i biją! — przebąknął Sadowski, — i dobrze...
— A, kiedy wszyscy jesteście tego zdania, żeby mnichów uwolnić i polaków nie draźnić, czemuż z was nikt mi tego wprzódy nie mówił. Wejhard piérwszy ten dekret doradził, jako najlepszy na nich sposób!
X. Hesski który z wielą innemi nie cierpiał Wejharda, ruszył wzgardliwie ramionami.
— Generale, powinieneś był do téj pory przekonać się, co warte rady hrabiego.
— Cofać się nie mogę, — zawołał Generał do siebie; szukając już w myśli sposobu wycofania się — Polacy pohałasują, i umilkną jak zawsze.
— Trafia się to, — rzekł któryś z półkowników — ale do ostatka ich doprowadzać, i szukać jakby umyślnie, co najbardziéj rozjątrzyć, może, nie polityczna...
A Sadowski dodał:
— Jeśli wieść o tém gruchnie, a rozniosą ją szybko niechętni, cały naród powstać może przeciwko nam; już same to oblężenie nieszczęśliwe popsuło sprawę króla, a co dopiéro krok taki? Od czasu przyjścia naszego zmieniły się twarze, humory i serca Polaków dla nas. Bóg wié jaki skutek mieć może, to niebezpieczne postanowienie!
— Ale jakże chcecie! żebym się tak wprost, z pieca na łeb cofał, — rzekł zniecierpliwiony dowódzca — radźcie zresztą!
Nikt z radą nie pośpieszał, Miller w widoczniejszém coraz pomięszaniu i gniewie chodzić począł, a powoli półkownicy za hełmy i kapelusze wziąwszy, wyśliznęli się z namiotu.
Nazajutrz rano, znacznie już opadł był gniew Millera, pozostał frasunek; noc zrodziła uwagi nad skutkami zamierzonego kroku.
Ale jak się cofnąć było?
Z rozkazu wodza już naprzeciw klasztoru poczęto budować ogromną szubienicę, któréj widok przerażał załogę, zakonników i ślachtę.
Dano znać Millerowi. Kazał swoim zobaczyć co robią polacy. Obóz polski cały był pod bronią, na koniach i w milczeniu zdawał się oczekiwać na cóś. Szwedzi obchodzili, patrzali, pytali, nikt do nich słowa nie rzekł. Na przodzie wodzowie w zbrojach i hełmach, koszulach i misiurkach, za niémi towarzysze i czeladź stali w gotowości. Miller zawahał się i spowolniał bardzo; posłał do klasztoru żeby się poddawano, odebrał odpowiedź że póki mnichów nie powróci, traktować nawet nie będą; podumał i kazał odłożyć spełnienie wyroku.
— Widoczném już było dla wszystkich że zakonnicy sprawę swoją wygrali; Miller dekret wczorajszy starał się w żart obrócić i śmiał się ze strachu którego narobił, nic nie mówiąc o własnéj bojaźni.
Posłał nawet około południa Kuklinowskiego, zapraszając zakonników do swojego stołu; ale wysłuchawszy tego osobliwszego wezwania, xiądz Małachowski odpowiedział poważnie.
— Skazani już na szubienicę przestępcy, nie godni jesteśmy zasiadać u stołu z panem Generałem.
— Jakto? nie pójdziecie!
— Nie pójdziemy! — odpowiedzieli oba.
— Miller zjadł tę odpowiedź w żarcie, skrzywił się, ręką machnął, a dowiedziawszy się że i polacy z koni już zsiedli, jeść podawać rozkazał. Nikt ze starszyzny polskiéj oprócz wiernego Kalińskiego, nie przyszedł dnia tego do Millera, warzyli sobie w kociołkach i garnuszkach kaszę. Obiad był smutny i milczący, a nikt nie zagadnął o mnichach, o dekrecie, o polakach; mówiono o rzeczach obojętnych, potém nadeszły puhary, gra, szał i wszyscy zapomnieli prędko o chwilowém niepokoju. W obozie był tylko dany rozkaz otaczania twierdzy, opasywania jéj, a że się bronić i odstrzeliwać nie mogli zakonnicy, bo pamiętali groźbę, że za piérwszym strzałem posłów powieszać miano; polecono drapać się nawet na mur, zarzucać fossy i stanowiska coraz bliższe zajmować.