Kosmopolis/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kosmopolis |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Cosmopolis |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyrzuty, jakie sobie w sposób tak naiwny czynił Montfanon, przybrały w tem sercu uczciwego człowieka, o wiele znaczniejsze rozmiary, gdy został sam. Miał racyę, mówiąc zaraz z początku, że sprawa zapowiadała się źle. Sprzeczka zaostrzona czynną zniewagą, albo zamiarem zniewagi czynnej, jak to sam zauważył od pierwszych słów Chaprona, nie mogła być tak łatwo załagodzoną. Trzeba było na to cudów dyplomacyi. Najdrobniejsza pomyłka ze strony sekundantów groziła katastrofą. Jak zwykle bywa w takich razach, wypadki rozwijały się szybko i pesymistyczne przewidywania gniewnego margrabiego sprawdziły się niemal natychmiast. Zaledwie bowiem on i Dorsenne opuścili pałac Savorelli, gdy Gorski, wezwany przez barona na godzinę dziesiątą, stawił się punktualnie. Oburzenie, z jakiem odrzucił propozycyę układów, wymagających tłomaczenia z jego strony, posłużyło dla rozsądnego Hafnera i dla nierozsądnego Ardei za znak do wycofania się z tej sprawy. Widocznem było dla obu, że żadne porozumienie nie może mieć miejsca w obec takiego szaleńca i wobec osobistości tak upartej, jaką jest jeden z mandataryuszów Florentyna. Zażądali więc obaj od Gorskiego, by ich zwolnił od sekundowania. Mieli bardzo uzasadniony po temu pretekst w małżeństwie Fanny, tak że Bolesław ustąpił. To wycofanie się było drugą klęską. W gorączce wyszukania nowych świadków, Gorski pobiegł do klubu strzeleckiego. Los chciał, że napotkał tu dwóch znajomych: margrabiego Cibo, rzymianina, i księcia Pietrapertosa, neapolitańczyka, którzy w sam raz nadawali się do tego, ażeby najprostszą sprawę doprowadzić do najgorszych rezultatów. Obaj ci młodzieńcy, pochodzący z wyższej szlachty włoskiej, bardzo inteligentni, prawi i dobrzy, należą do tej osobliwszej klasy ludzi, jaką spotykamy w Wiedniu, Madrycie, w Petersburgu, Medyolanie i Rzymie, „clubmenów“ zahypnotyzowanych przez Paryż. I jaki jeszcze Paryż! Paryż uroczystości wykwintnych i rozgłośnych, Paryż, który przepędza poranki na sporcie modnym, popołudnia na odwiedzaniu zakładów szermierskich i saloników pokątnych, wieczory w teatrze, a noce na grze! Ten Paryż, który, odpowiednio do pory roku, emigruje do Monte Carlo na strzelanie do gołębi, do Trouville na wyścigi, do Aix-les-Bains na sezon bakkarata; ma swe własne obyczaje, swój język, swe dzieje, swój kosmopolityzm nawet, gdyż na pewne umysły w całej Europie wywiera wpływ tak despotyczny, że taki Cibo naprzykład i jego przyjaciel Pietrapertosa czyta tylko dzienniki francuzkie bulwarowe. Szukają oni tam najprzód wiadomości, w których szczegółowo opowiedziane są wypadki półświatka, ostatnia kolacya, wydana przez głośnego hulakę, szczegóły o wielkiej grze w takim a takim klubie modnym, rezultaty strzelania z pistoletu u Gastinne’a, lub zakładu między sławnymi strzelbami. Nieustannym przedmiotem rozmów między nimi było to, czy głośna Gladys Harvey jest bardziej elegancka od Leony d’Asti, czy Machault lepiej się bije na szpady od generała Garnier, czy mały Lautrec wytrzyma w grze, którą rozpoczął. Uwięzieni niejako w Rzymie, z powodu szczupłości swych środków, oraz w skutek woli jeden swego stryja, drugi dziadka, po których dziedziczyli fortunę, całe swe życie streszczali w miesiącach, jakie przepędzali w zimie w Nicei i w pobycie sześciotygodniowym w Paryżu w czasie wyścigów konnych. Z zazdrością wyrywali sobie każdego, który się zjawił w wiecznem mieście z klubu na Polach Elizejskich, lub Palais-Royalu; wobec swych kolegów w klubie myśliwskim, zachowywali się z bezlitośną powagą augurów, gdy telegraf przyniósł wiadomość o jakim procesie o cudzołóztwo, który się rozpoczął w Paryżu. Ta mania nieszkodliwa, która z grubego i czerwonego Cibo i z długiego a chudego Pietrapertosa, robiła dwie maryonetki przepyszne, godne obserwacji Dorsenne’a, miała zrobić i zrobiła dwóch straszliwych mandataryuszów zemsty Gorskiego. Z jakąż powagą i pożądliwością przyjęli tę misyę i już o godzinie dziewiątej rano zjawili się, by rozmówić się ze świadkami przeciwnej strony! Jednem słowem o godzinie wpół do pierwszej pojedynek był ułożony we wszystkich, najdrobniejszych szczegółach. Energia, jaką rozwinął Montfanon w rozmowie trwającej trzy śmiertelne godziny, zdołała zaledwie złagodzić nieco warunki; miano strzelać czterokrotnie o dwadzieścia pięć kroków na komendę. Spotkanie się naznaczono na dzień następny rano, w ogrodzie, jaki Cibo posiadał wraz z sąsiednią oberżą w Kampanii rzymskiej, nieopodal od klasycznego grobowca Cecyliusza Metelli. Dla wyjednania tego dystansu i broni nieużywanej, musiał margrabia użyć uroku, jakim się nagle okrył w oczach sekundantów Gorskiego, wymawiając imię legendarne na prowincyi i obczyźnie, Gramonta-Caderousse. Sic transit gloria mundi! Po ukończeniu tej narady, dzielny ten człowiek miał łzy w oczach.
— I to moja wina — narzekał — i to moja wina. Z Hafnerem bylibyśmy spisali śliczny protokół i basta. Sam nam przecież to ofiarował... Dzielny Chapron! To ja go wsadziłem w to błoto. Nie opuszczę go teraz i w moim wieku muszę być świadkiem pojedynku!... Czy zauważyłeś, jak ci dwaj bracia marmurki zmiękli, gdym im powiedział o owym pojedynku z tym biedakiem Caderousse?... Mieć pięćdziesiąt dwa lat i nie umieć zachować się jak należy!... No, jedźmy na ulicę Leopardiego. Chcę przeprosić naszego klienta i dać mu kilka rad. Zabierzemy go do jednego z mych przyjaciół, który posiada ogród w pobliżu willi Pamphili, całkiem pusty. Całe popołudnie będziemy go uczyli strzelać... Ach, przeklęte uniesienie! Tak łatwo mogliśmy byli przyjąć wczoraj ich propozycyę! Zmienilibyśmy kilka słów i byłoby dobrze!...
— Nie martw się, margrabio — rzekł Florentyn, gdy zgryziony szlachcic przedstawił mu opłakane rezultaty swych negocyacyj. Wolę, że się tak stało. Pan Gorski zasługuje na skarcenie. Żałuję tylko, żem się wtedy powstrzymał... jeżeli się już mam bić, to przynajmniej wiedziałbym za co...
— I nie strzelałeś pan nigdy z pistoletów? — zapytał Montfanon.
— Iii... polowałem dużo i zdaje mi się, że dobrze strzelam z dubeltówki..
— To zupełnie co innego. O trzeciej godzinie przyjedź pan do mnie, pojedziemy się uczyć... A zresztą Bóg czuwa nad ludźmi dzielnymi!...
Jakkolwiek Florentyn zasłużył na tę pochwałę ze względu na swobodę, której dowodem była jego odpowiedź, jednakże pierwsze chwile po oddaleniu się dwóch sekundantów były dlań bardzo przykre. Marszałek Ney, który się znał na tem, wypowiedział słowo pyszne w swej brutalności w ustach bohatera, w chwili pochodu na Orszę: „nie jest tu przyjemnie“... Słowa te trzeba zawsze przytaczać, bo są one prawdą. Czy jest ktokolwiek na świecie, coby nigdy nie zaznał trwogi? To też i Chapron przez te kilka chwil doznał trwogi bardzo naturalnej i patrząc na skazówkę zegaru, szepnął:
— Za dwadzieścia cztery godzin skazówka znów tu przyjdzie, ale czy ja będę ją widział? czy będę żył jeszcze?...
Była to jednak natura męzka i zdecydowana. Usiłował walczyć z tem uczuciem słabości i przed wycieczką z Montfanonem, postanowił napisać swą wolę ostatnią. Oddawna już nosił się z myślą legowania szwagrowi całego swego majątku. Ułożył więc odpowiednio testament, zrazu pismem nieco drżącem, powoli jednak pewniejszem. Skończywszy to, skreślił jeszcze dwa listy, jeden do szwagra, drugi do siostry. Gdy wygotował to wszystko, zegar wskazywał kwadrans na trzecią.
— Jeszcze siedemnaście i pół godziny oczekiwania — rzekł — ale zdaje mi się, że odzyskałem spokój. Przejdę się trochę i ostatecznie zwyciężę tę słabość...
Postanowił więc pieszo udać się do Montfanona. Trzy dokumenty, w tyluż kopertach, starannie ukrył w szufladzie swego biurka. Przechodząc przekonał się, że Lincoln nie znajdował się w pracowni i zapytał się kamerdynera, czy pani Maitland jest w domu. Odpowiedziano mu, że kończy się ubierać i kazała, by powóz czekał na nią o godzinie trzeciej.
— Doskonale — szepnął — ani jedno, ani drugie niema żadnych podejrzeń!
Jakżeby się zdziwił, gdyby był mógł, w czasie swej przechadzki krokiem nieco ociężałym, w kierunku Kapitolu, powrócić myślą do gabinetu, który przed chwilą opuścił. Byłby zobaczył wślizgującą się tu kobietę, przez drzwi otworzone po cichu, z ostrożnością złoczyńcy. Byłby widział, jak przeglądała kolejno wszystkie papiery, rozrzucone na stole. Na widok karty Dorsenne’a i margrabiego, zmarszczyła brwi. Chwyciła nakoniec bibułę i poniosła ją przed lustro, chcąc wyczytać odbite na niej odwrotnie adresy. Byłby ujrzał nakoniec, jak ta kobieta wyjęła z kieszeni pęk kluczy. Otworzyła jednym z nich szufladkę, którą Florentyn zamknął tak starannie i wyjęła trzy koperty, które tu wsunął niezapieczętowane... I kobieta ta czytała, z wyrazem zgrozy na twarzy i trwogi, te kartki w ten sposób wydobyte, dzięki podstępowi, którego ohydna niedelikatność zdradzała bezwstydne przyzwyczajenie szpiegowskie. Tą kobietą była jego siostra własna, ta Lidya, którą miał za tak ładną i pełną prostoty, do której napisał z pożegnaniem czułem na wypadek, gdyby został zabity — ta Lidya, którą gdyby był zobaczył, byłby się zdziwił, widząc ją tak brzydką w skutek namiętności poziomej! Drżała ona tak, że o mało nie upadła. Oczy jej się rozszerzyły, piersi podnosiły się i opadały, zęby szczękały, tak była wzburzoną przez grozę, przez to, czego się dowiedziała i czego była główną przyczyną. Czyż to nie ona pisywała listy bezimienne do Gorskiego, donosząc mu o miłostkach Lincolna z panią Steno? Czyż to nie ona wyszukiwała słów, któreby najsilniej dotknęły kochanka zdradzonego, najbardziej zadrasnęły słabą stronę jego miłości własnej? Czyż nie ona przyśpieszyła ten powrót zazdrośnika z przekonaniem, że sprowadzi tym sposobem zemstę tragiczną na znienawidzonego męża i wenecyankę? Tak, zemsta ta wybuchła. Ale przeciw komu? przeciw jedynej istocie, którą Lidya kochała na świecie, przeciw temu bratu, którego ujrzała w niebezpieczeństwie, dzięki własnym błędom i ta myśl tak była dla niej bolesną, że upadła na fotel, na którym Florentyn siedział przed kwadransem jeszcze, i powtarzała na pół nieprzytomna:
— Będzie się bił. To on się będzie bił zamiast tamtego!..
Całe dzieje moralne tej duszy gwałtownej i ponurej ześrodkowały się w tym okrzyku, w którym trwoga namiętna o brata zwiększała się wobec dzikiej nienawiści, jaką czuła do męża? Ta nienawiść była wynikiem czasów dzieciństwa jeszcze, bez opowiedzenia którego tak zbrodnicza nieszczerość w istocie tak młodej, byłaby trudną do pojęcia. To dzieciństwo zapowiadało wcześnie, do czego z czasem Lidya będzie zdolną. Nie było tam nikogo, ktoby mógł poprawić tę naturę, w której dziedzictwo rasy uciemiężonej zaznaczało się przez dwa najwstrętniejsze przymioty: hipokryzyę i zdradę! Nikt nie pamiętał o tej prawdzie, zwykle zaniedbywanej w praktyce, choć powszechnie znanej w teoryi, że wady w dziesiątym roku życia, stają się występkami w trzydziestym. Będąc jeszcze małą dziewczynką, Lidya kłamała z taką łatwością, z jaką brat jej mówił prawdę. Ktoby był ją obserwował, byłby zauważył, że kłamstwa te dążyły zawsze do tego, by mogła się przedstawić lepiej, w świetle przyjaźniejszem swe przedwczesne pretensje. Współcześnie kiełkowały w niej inne wady; zazdrość instynktowna, niewyrozumowana, prawie chorobliwa. Florentyn nie mógł posiadać żadnej nowej zabawki, by ona mu zaraz nie zazdrościła. Nie mogła znieść, by brat całował ojca i zwykle wciskała się między nich — nie podobało jej się, gdy się bez niej bawił z kolegami. Gdyby Napoleon Chapron był się zajął zbadaniem charakterów, tak jak się zajmował sprzedażą bawełny i trzciny cukrowej, byłby spostrzegł z przerażeniem te pierwsze zarysy złej indywidualności. Ale podobny w tem do swego syna, należał do rzędu tych ludzi, pełnych prostoty, którzy gdy kochają, sądzić nie umieją. A przytem Lidya i Florentyn, dla jego zranionej wrażliwości półparyi, stanowili jedyną ucieczkę, jedyny kącik słodki, świeżą i młodą pociechę w jego wdowieństwie i mizantropii. Kochał je z tem bałwochwalstwem, jakie mają wielcy pracownicy dla swych dzieci i jest to uczucie najniebezpieczniejsze, gdy go zdrowy pogląd matki nie poprawia. Wzrastające wady Lidyi były dla plantatora rozkosznemi fantazyami. Jeżeli kłamała, to ojciec wołał: jaka ona zdolna! Jeżeli zazdrościła, wzdychał, przyciskając jej członki delikatne do swej piersi szerokiej i mówił, jak ona jest uczuciową!... Z tego zaślepienia egoistycznego — gdyż taka miłość dla dzieci jest samolubstwem, kocha się je dla siebie, a nie dla nich — wynikło to, że dziewczynka w chwili swego udania się do Rochampton była istotą głęboko, zupełnie zepsutą. Ale była ładną i dzięki osobliwszej mieszaninie trzech krwi, jakie w niej płynęły, posiadała wdzięk tak ujmujący, że tylko wytrawne oko wychowawczyni mogło dostrzedz pod temi wykwintnemi pozorami, wyraźny zarys jej prawdziwego charakteru. Ale takie wychowawczynie są rzadkie, zwłaszcza w klasztorach. W Rochampton nie było takiej w chwili, gdy Lidya weszła do tego domu pobożnego; pobyt ten miał się stać dla niej fatalnym, z powodów całkiem przeciwnych tym, które trawniki cichego Beaumont zmieniły dla Florentyna w raj przyjaźni.
Między pesyonarkami, wśród których Lidya się rozwijała, znajdowały się cztery młode panienki z Filadelfii, starsze od nowoprzybyłej zaledwie o dwa lata, a które także niedawno opuściły Amerykę po raz pierwszy. Przyniosły one ze sobą nieprzezwyciężone przesądy, odnośnie do krwi czarnej i tę zadziwiającą bystrość odkrywania jej nawet w najdrobniejszej przymieszce, jaka odznacza prawdziwych jankesów. Ponieważ mała Chapron była zapisana jako francuzka, więc z początku zawahały się wobec podejrzenia, które jednak prędko zmieniło się w pewność, a ta pewność w odrazę, której nie ukrywały wcale. Nie byłyby dziećmi, gdyby nie były okrutne. Zaczęły więc dokuczać i krzywdzić biedną Lidyę, nie mogąc jednak w koleżankach obudzić tej pogardy, jaką jej okazywały. Klasztory i szkoły podobne są do innych ludzkich towarzystw. I tutaj także, niesłuszna pogarda zjawia się niewiadomo zkąd i dlaczego. Prześladowczynie Lidyi były także prześladowane przez swe koleżanki, urodzone w Anglii, z powodu zwrotów używanych w mowie i nosowego wymawiania. Ten dramat klasztorny, jak to zresztą łatwo pojąć, ograniczał się na małoznaczących wypadkach, tak że dozorczynie prawie wcale go nie zauważyły. Dzieci żywią namiętności równie silne jak i my, ale wybuchają one tak nagle i tak często ustają, że niepodobna ściśle oznaczyć ich siły, ani też opisać. Miłość własna Lidyi była głęboko i nieuleczalnie zranioną przez tę pogardę dla jej pochodzenia. Przypomniała sobie teraz pewne zdarzenia życia amerykańskiego, które dopiero teraz zrozumiała. Przypomniała sobie portret babki, jej cerę, ręce, włosy ojca i poczęła się wstydzić swego urodzenia i swej rodziny, co się bardzo często przytrafia u dzieci, a co wśród fermentów demoralizacyi wewnętrznej stanowi bodaj czy nie najgorszy. Rodzice nizkiego pochodzenia, dający swym synom wyższą edukacyę, wystawiają ich zawsze na to i nienawiści społeczne rodzą się tym sposobem w chwili, gdy chłopiec dwunastoletni rumieni się przed sobą samym na myśl o stanowisku rodziców! Lidya, z natury zazdrosna i fałszywa, jeszcze bardziej stała się taką w skutek tych pierwszych przykrości. Najlżejsza nawet wyższość u którejkolwiek z koleżanek sprawiała jej cierpienie i postanowiła przez tryumfy osobiste wynagrodzić sobie tę różnicę krwi, która w naturze tak próżnej prawdziwą ranę stanowiła. Dla zapewnienia sobie tego tryumfu, chciała uwieść wszystkie osoby, które się do niej zbliżały, tak nauczycielki, jak i koleżanki i poczęła odgrywać tę nieustanną komedyę, to przybieranie postawy i udawanie uczuć, do czego koniecznie prowadzi nas bardzo prędko żądza podobania się, kierunek przyjemny, ale niebezpieczny, który graniczy więcej z fałszywością, niż dobrocią. Lepiej daleko jest narzucać innym otwarcie swe samolubstwo, niż zmieniać się ciągle dlatego, by im się podobać. W osiemnastym roku życia, Lidya, pod postacią pełną wdzięku, kryła duszę głęboko, choć bezwiednie zepsutą, niezdolną do uczucia (kochała tylko brata jednego naprawdę) — i gotowa do nienawidzenia wszystkiego i wszystkich, namiętności, będącej naturalnym płodem dusz pysznych, wyschłych i fałszywych. Małżeństwo rozwinęło w niej jeszcze jedną, najzgubniejszą ze wszystkich, wadę — zawiść.
Ta ohydna wada, jedna z tych jednak, które kierują światem, bardzo mało została zbadaną przez moralistów, może dlatego, że zanadto wiele ujmy przynosi sercu ludzkiemu. Pani Maitland od kilku lat zazdrościła swemu mężowi, ale zazdrościła, jak artysta rywalizujący z nim, zazdrościła, jak piękna kobieta zazdrości innej, jak bankier bankierowi, polityk swemu przeciwnikowi, tą zazdrością gwałtowną, nieprzebłaganą, dla której powodzenie nieprzyjaciela jest nieszczęściem i sprawia ból fizyczny, a klęska przeciwnika jest rozkoszą i radością. Niesłusznie ograniczają spostrzeżenia tej zbrodniczej namiętności do dziedziny współubiegania się zawodowego. Im ona jest głębszą, tym rzadziej chwyta się nie przymiotów czyichś, ale samej ich osoby — i taką zawiść czuła Lidya do Lincolna. Być może, iż rozbiór tego uczucia zbyt subtelnego w swej szpetności wytłomaczyłby tym, którzy badają jego powstanie, antypatyą, jaką napotykają wśród bliźnich. Bo nietylko między małżonkami napotykamy te zawiści ukryte, pojawiają się one między kochankiem i kochanką, między bratem i bratem nieraz, niestety! nawet między ojcem i synem, matką i córką! Lidya pozwoliła się wydać za Lincolna Maitlanda, trochę przez ustępstwo dla żądań brata, więcej jednak przez próżność, gdyż młody człowiek był amerykaninem Stanów Zjednoczonych, co stanowiło pewien rodzaj zwycięztwa nad przesądami ras, o których myślała ciągle, nie mówiąc o nich nigdy. Maitland po trzech miesiącach pożycia wspólnego, począł żałować tego małżeństwa. Jakkolwiek udawał, że pogardza swymi współrodakami i choć w głębi nie dzielił żadnego z przesądów kraju, w którym od piątego roku życia nie był wcale, mimo to jednak uwagi, jakie robiono w New-Yorku o tem małżeństwie, a które ze wszystkich stron dochodziły do niego, sprawiały mu przykrość. Miał z tego powodu urazę do Lidyi i ona to spostrzegła. Gdyby byli mieli dzieci, wrażenie to zapewne by się zatarło, a przynajmniej zmieniło i napełniło uczuciem twarde serce młodej kobiety. Ale dzieci nie mieli. Gdy powrócili ze swej podróży poślubnej, w czasie której Florentyn im towarzyszył, stosunek ich wzajemny przybrał cechę milczącej umowy, stanowiącej podstawę źle dobranych małżeństw, w których małżonkowie, według wyrażenia ludowego, nie stanowią jedności. Z podróży po Hiszpanii, która powinna była być jednym zachwytem, młoda kobieta poczęła z zawiścią patrzeć na widoczne pierwszeństwo pod każdym względem, jakie Florentyn dawał przed nią Maitlandowi. Po raz pierwszy zauważyła, że ta przyjaźń namiętna zajęła całkiem serce brata. Dla niej miał uczucie zaledwie drugorzędne. Spostrzeżenie to było jednym ciągiem ukłóć, jakich doznawała co dzień, co godzina nawet, a które z czasem zmieniły się w prawdziwą ranę. Powróciwszy do Paryża, gdzie przepędzili blizko trzy lata, rana ta rozdrażniła się już przez to samo, że potężna indywidualność malarza cofnęła w cień indywidualność jego żony po prostu, mechanicznie, jak wielkie drzewo okrywa cieniem drobniejszą obok siebie roślinę. Towarzystwo, złożone z amatorów, artystów i pisarzy, bywające u Lincolna, bywało tylko dla niego. Dom, jaki wynajął, urządził tylko ze względu na swe potrzeby i wygody. Jednem słowem Lidya, podobnie jak Florentyn, porwana została w orbitę siły najdespotyczniejszej w świecie, sławnego talentu. Trzebaby całej książki, by odmalować w istotnem świetle nieustanne upokorzenia, które doprowadziły młodą kobietę do tego, że znienawidziła ten talent i tę sławę z takimże zapałem, z jakim Florentyn czcić jej nie przestawał. Mimo to jednak pozostała kobietą uczciwą w znaczeniu światowem, to jest, że nie miała miłostek pokutnych. Była ona histeryczką, jak większość urodzonych komedyantek, a zatem kobietą zimną. W zamian za to wzrastały w niej instynkta niepoczciwej kobiety. Zaczęła nienawidzić Lincolna, miała doń wstręt tak fizyczny, jak i umysłowy, odbijający się w najpospolitszych szczegółach ich życia wspólnego. Nienawidziła go za tę czystą krew białą, która czyniła z tego wysokiego i tęgiego mężczyzny przepyszny typ piękności anglo-saskiej, obok niej chudej, jakby wyschłej, mimo wdzięku, jaki miała jej twarz śniada. Nienawidziła go za jego wykwintne nawyknienia, za wrodzoną elegancyę, która zdawała się zdobić miejsce, w którem się znajdował, gdy tymczasem w niej tkwił instynkt i niezręczność barbarzyńcy w najmniejszem nawet zestawieniu barw lub materyi. Gdy musiała przyznać postęp w swym mężu w zakresie sztuki, potok żółci zalewał jej serce. Gdy ganił swe dzieło, gdy go widziała oddanego na łup zniechęcenia bolesnego, zwątpienia o sobie, uczuwała głęboką radość, którą psuł jej tylko widoczny smutek, jaki te walki Lincolna wywoływały we Florentynie. Nigdy nie mogła patrzeć na Chaprona, gdy ten, z oczami wlepionemi w Maitlanda, zdawał się odgadywać jego myśli, bez doznania tego „ukłócia w serce“, o jakiem mówiła Alba Steno. To bałwochwalcze ubóstwienie brata dla malarza, sprawiało jej tem większą przykrość, że odgadywała z przenikliwością niezawodną nienawiści, pewne w tem wszystkiem oszukaństwo. Odgadywała ona najskrytsze tajniki duszy obu dawnych kolegów z Beaumont. Widziała, że w tej przyjaźni, jak to zwykle bywa, jeden dawał wszystko i otrzymywał za to tylko brutalną wdzięczność, taką, jaką ma strzelec dla psa wiernego! Napróżno starała się przy pomocy delikatnych i zdradzieckich insynuacyj, w jakich celują kobiety, objaśnić Florentyna o właściwym charakterze Lincolna. Poznała pod tym względem swą niemoc, i tym sposobem w jej sercu nagromadziło się tysiące wrażeń nienawistnych i streściło się w tej milczącej urazie, która wybucha przy pierwszej lepszej sposobności z przerażającą siłą dla tych, którzy nie widzieli jej powolnego, ale ciągłego wzrostu. Mówimy wtedy o braku sumienia, o pomieszaniu, o potworności. Ale tak w naturze moralnej, jak i fizycznej, niema zupełnej potworności. Sama zbrodnia nawet podlega prawom rozwoju. Między ładną dziewczynką, płaczącą dlatego, że ujrzała nową zabawkę w rękach brata — i Lidyą Maitland, otwierającą zamki, piszącą listy bezimienne, pragnącą zemsty aż do zbrodniczości, żadna nagła zmiana charakteru nie zaszła. Wszystko tam rozwijało się logicznie.
Jakże ona pragnęła sposobności, by mogła zadowolnić tę śmiertelną nienawiść i dotknąć Lincolna w miejsce najczulsze! Taką sposobność dała jej nakoniec miłość malarza dla pani Steno! Poprzednio jednak musiała się uciekać do rozmaitych drobnych środeczków, by zadowolnić swą chęć zemsty; urządzała się tak, by jej mąż mógł czytać artykuły krytykujące jego obrazy, chwaliła w obecności jego innych malarzy, znosiła mu z minką fałszywą najmniejsze słówka krytyczne jakie niby słyszała na wystawach jego obrazów — jednem słowem całą tą nędzną drobiazgowość, która w rezultacie gniewała tylko Florentyna. Maitland bowiem należał do tych artystów, którzy zbyt są zajęci swą działalnością, by mogli wielką uwagę zwracać na sądy innych. A przytem, przed wybuchem namiętności do dogaressy, nie kochał on nigdy. Większość malarzy bowiem gasi ogień temperamentu na łonie przepysznych modelek, temperamentu, który od zmysłów nie przechodzi do serca. Przyzwyczajeni do patrzenia na ciało ludzkie z pewnego punktu widzenia, znajdują w piękności, która namby się wydała czysto zwierzęcą, źródła wrażeń plastycznych, które wystarczają dla ich wymagań miłosnych. Tym większego więc doznają wrażenia, gdy do tego upojenia zwierzęcego dołącza się w kobiecie, którą kochają, wytworny wdzięk umysłu, wykwintność i subtelność uczuć. Tak się miały rzeczy z panią Steno, która odrazu natchnęła malarza namiętnością tak gwałtowną, jak pierwsza miłość. Jakoż była to istotna miłość. Hrabina, która miała w sobie wysoko rozwinięty zmysł rozkoszy, poznała się na tem odrazu. Lidya znów, która miała zmysł nienawiści, także poznała się na tem. Wiedziała odrazu czego się trzymać, najprzód dlatego, że umiała obserwować i obserwacye swe ukrywać, a potem, że uciekała się do środków pewniejszych, niż odgadywanie. Przywykła była do tych śledztw szkaradnych, któremi chętnie posługuje się dziewięć dziesiątych kobiet. A iluż to mężczyzn jest kobietami pod tym względem, jak powiada bajkopisarz! Na pensyi, Lidya należała do tych dziewcząt, które zakradają się do sypialni, lub sali rekreacyjnej, by przeglądać szafki i otwarte kuferki koleżanek. Gdy dorosła, żaden list zamknięty nie przeszedł przez jej ręce, by go nie usiłowała przeczytać przez kopertę, a przynajmniej odgadnąć z pieczątki pocztowej, pisma i adresu, kto był jego autorem. Ten instynkt ciekawości był tak silny, że nie mogła się powstrzymać przy kratce w biurze telegraficznem, by nie patrzeć z po za ramion osób przed nią stojących na to, co zawierały ich depesze. W czasie czesania i ubierania się wypytywała starannie pokojówkę o to, co mówiono w przedpokoju i kuchni. W ten to sposób dowiedziała się o sporze Florentyna z Gorskim w przedsionku — co dowodzi, dodamy w nawiasie, że szpiegostwo, przy pomocy sług, jest zawsze najlepsze. Ale świadczy ono o nizkości charakteru, który w danym wypadku, nie cofnie się przed żadną podłością. Skoro Lidya Maitland poczęła podejrzywać stosunek pani Steno i męża, nie zawahała się ani chwili i otwierała biurko tego ostatniego, tak jak później nie wahała się przetrząsnąć szuflady brata. Listy, jakie jej w ten sposób wpadły do ręki, podrażniły jej żądzę zemsty straszliwie. Gdyż nietylko nabyła pewności o podzielanem szczęściu, które upokarzało w niej kobietę bezpłodną pod każdym względem, obcą rozkoszy i macierzyństwu, ale zarazem miała liczne dowody, że hrabina żywiła dla niej pogardę rasy tak silną, jak gdyby Wenecya była miastem Stanów Zjednoczonych. To zagłębienie Adryatyku obfituje w przesądy krwi, jak wszystkie kraje pograniczne, będące zbiegowiskiem najrozmaitszych ludów. Dość było, by się o tem przekonać, słyszeć ją, jak nazywała słowian Cziavoni, a ludy wschodnie Gregugni. Pani Steno, w tych listach, w których pisała tak, jak mówiła, niczem nie krępując swego pióra, z całą swobodą i bezwzględnością namiętności, nazywała zawsze Lidyę Morettina i w braku logiki, zresztą zupełnie naturalnym, imię brata tej Morettiny wspominane było ciągle przyjaźnie. Ten sposób traktowania Florentyna świadczył, że nie widziała wcale w osobie szwagra kochanka, nieprzyjaciela. Lidya zrozumiała to doskonale i widziała w tem nową oznakę uczucia Florentyna dla Lincolna. Jeszcze raz poświęcił on siostrę dla przyjaciela i w jakich warunkach! To też krwawiło się jej serce przy czytaniu tych listów. Udanie się portretu Alby, który zapowiadał się jako arcydzieło, popchnęło ją ostatecznie do czynu szpetnego i dzikiego. Postanowiła zdradzić nową miłostkę pani Steno przed kochankiem zdradzonym i napisała dwanaście listów, umiejętnie zredagowanych, które ostatecznie zmusiły Gorskiego do powrotu. Ten powrót nawet nie był tak szybki, jak tego pragnęła kuzynka Jaga, która postanowiła także odkryć ohydę pani Steno przed Albą. I jakże nazwać te listy bezimienne, pisane do córki i wykrywające przed nią podwójne miłostki matki? Ale Lidya była w paroksyzmie wygórowanej zbrodniczości, w której najnikczemniejsza broń wydaje się być najlepszą i z powodu portretu znienawidziła także Albę — zwrot uczucia świadczący, że zawiść kierowała tą duszą ciemną... Ach, jakąż ostrą rozkosz sprawiło jej powodzenie tej nikczemności! Jakaż radość dzika, połączona z goryczą i uniesieniem nią owładnęła, gdy spostrzegła zdenerwowanie biednej Alby i powstrzymywany gniew Bolesława! Widziała już w myśli Maitlanda, wyzwanego przez tego rywala, o którym wiedziała, że jest mistrzem we wszelkiego rodzaju ćwiczeniach i zręcznym w robieniu szpadą i strzelaniu z pistoletu. Nie byłaby prawnuczką niewolnicy Luizyańskiej, gdyby do energii naturalnej swej nienawiści, nie łączyła znacznej dozy przesądów. Jakaś wróżka wywróżyła jej niegdyś z dłoni, że będzie kiedyś powodem gwałtownej śmierci mężczyzny. „To on“, szepnęła sobie, patrząc na męża z okrutnym dreszczem nadziei... A teraz miała w ręku dowód, dowód niezaprzeczony, że cała ta machinacya zemsty wystawiła na niebezpieczeństwo kogo innego! Te listy i testament Florentyna ukazywał jej groźbę pojedynku, zawieszoną nad głową tego, którego najbardziej kochała! A więc popchnęła do starcia tragicznego jedyną istotę kochaną!... Zawód tego serca, w którem drżała dzika energia atawizmu zwierzęcego, był tak nagły, tak żywy, tak bolesny, że wydawała krzyki niezrozumiałe, wsparta na biurko brata i wobec tych kartek powtarzała:
— On się ma bić, on!... I ja jestem tego powodem!...
Wzięła listy i testament, wsunęła do szuflady, zamknęła go tam i powstała, mówiąc głośno:
— Nie, tak nie będzie. Przeszkodzę temu, choćbym się miała rzucić pomiędzy nich. Nie chcę tego, nie chcę!
Słowa takie łatwo wymówić, ale wykonać trudno. Lidya czuła to, gdyż zaledwie wypowiedziała te wyrazy, gdy ręce rozpaczliwie załamała, te wątłe ręce, które pani Steno porównała w jednym ze swych listów do łap małpich, tak miały one palce cienkie i długie — i rzuciła to pytanie ku niemożliwości, to „ale jakim sposobem?“, które tylu zbrodniarzy stawiło wobec tego rezultatu, najbardziej wyrachowanych kroków. Poeta powiedział to w wierszach, określających wszystkie nasze błędy mniejsze, lub większe:
„The Gods are just, and of our pleasant vices
Make instruments to plague us“...
„Bogowie są sprawiedliwi, a z występków naszych robią narzędzie naszej kary“... Widocznie, że ta wiara w sprawiedliwość sędziego najwyższego jest mocno w nas zakorzenioną, gdyż najsilniejsze nawet dusze doznają przykrego uczucia, gdy stoją wobec nieszczęścia, na które zasłużyły. Wspomnienie przepowiedni wróżki stanęło teraz nagle przed oczami Lidyi. Krzyknęła i wycierać sobie ręce poczęła, jak senna. Widziała na nich krew brata... Nie! ten pojedynek odbyć się nie może. Ale jak mu przeszkodzić? jak? jak?
Powtarzała to ciągle. Florentyna nie było, nie mogła go więc błagać, a gdy wróci, czy będzie jeszcze czas? Lincolna także w domu nie było. I gdzieby on mógł się znajdować? Zapewne na schadzce z tą Steno. Obraz tej ślicznej istoty, leżącej w objęciach malarza, zatopionej, zagłębionej w upojeniu, jakiem przejęte były jej gorące listy, zarysował się w umyśle zawistnej kobiety. Cóż za szyderstwo, widzieć teraz tych dwoje kochanków, których chciała unicestwić, w ekstazie, z wyrazem szczęśliwości w oczach! Cóżby dała za to Lidya, gdyby mogła te oczy im wyrwać i zdeptać je nogami. Nowy potok nienawiści zalał jej serce. Boże! jakże ona ich nienawidziła i jakże ta nienawiść była zawsze niemocną. Ale przyjdzie i na nią czas. Teraz należy zająć się czem innem. Trzeba przeszkodzić temu pojedynkowi, ocalić brata. Ale do kogo się udać? Do Dorsenne’a? Montfanona? do barona Hafnera? do Peppina Ardei? O wszystkich czterech myślała, gdyż współczesne wizyty świadczyły, że byli to sekundanci dwóch szermierzy. Ale wszystkich po kolei odrzuciła, wiedząc, że żaden z nich nie posiada dość powagi, by mógł sprawę załagodzić. Ostatecznie myśl jej skoncentrowała się na przeciwniku Florentyna, na tym Bolesławie Gorskim, którego żona była jej przyjaciółką i który był dla niej zawsze tak grzeczny. A gdyby do niego poszła i błagała o oszczędzenie brata? Przecież nie do Florentyna dymisyonowany kochanek miał urazę... Może go jej łzy poruszą, może jej powie co było powodem ich sprzeczki i jakie zabiegi ma uczynić do brata, żeby ta sprzeczka została załagodzoną. W ostateczności może wyjedna od niego przyrzeczenie, że strzeli w powietrze, jeżeli pojedynek ma się odbyć na pistolety, a jeżeli na szpady, żeby poprostu rozbroił swego przeciwnika. Jak wszyscy, nie znający się na rzeczy, wierzyła, że są szermierze niepokonani, strzelcy nigdy nie chybiający do celu i jako kobieta miała wyobrażenia całkiem niedokładne o pojęciach mężczyzn co do zniewagi. Kobiety w ogólności nie rozumieją wzajemnego stosunku mężczyzn do siebie, zwłaszcza, gdy w rozmowach swoich z mężczyznami nie dbają o ścisłość wyrażeń, podobnie jak w rozmowach ze sobą. Są zupełnie nieświadome praw honoru. Pojedynek uważają jako dramat dowolny, który jeden z walczących może zmienić, jak mu się żywnie podoba. Niema zapewne bardziej wyjątkowego zdania w teatrze, jak ów sławny i oklaskiwany okrzyk bohaterki Augiera; „teraz, idź się bić“. Wobec takiej perspektywy, jedna kobieta na sto wymówi takie zdanie i to w nadziei, że nie będzie wysłuchaną. Dziewiędziesiąt dziewięć innych pomyśli sobie tak samo, jak Lidya Maitland: to jest pobiegnie do przeciwnika mężczyzny, o którego jej idzie, i będzie błagać o jego życie. Dodajmy jednak, że większość nie wykona tej myśli. Ograniczą się one na tem, że zaszyją, płacząc ciągle, jaki medalik w kamizelkę swego protegowanego, polecając go Opatrzności. Lidya zresztą czuła to doskonale, że jeżeli Florentyn dowie się kiedykolwiek o jej kroku, będzie niesłychanie oburzony. Ale któż mu o tem powie? W gorączce zdziwienia i zgryzoty, dokuczającej jej mocno, postanowiła działać bądź co bądź. Służący zawiadomił ją, że powóz czeka i usiadła weń, dając adres: palazzetto Doria. W jaki sposób przemówi do mężczyzny, którego tak zuchwale i szalenie chce odwiedzić? Głupstwo! postąpi według okoliczności! Miała tak silną wolę przeszkodzenia temu pojedynkowi, że nie wątpiła o powodzeniu. Była też nadzwyczajnie przerażona, gdy ugalonowany szwajcar powiedział jej, że hrabiego niema w domu, a współcześnie jakiś głos, połączony ze śmiechem wesołym, wołał na nią. Była to hrabina Maud Gorska, powracająca z przechadzki z synkiem. Poznała ona powóz Lidyi i wołała:
— Jakże się cieszę, żem tak prędko powróciła. Widzę, że przestraszyłaś się burzy, tak jak i my bo przyjechałaś w zamkniętej karecie. Wejdziesz na chwilę na górę?...
Spostrzegłszy atoli, że młoda kobieta, którą wzięła za rękę, drżała cała, zawołała:
— Ale co ci jest? Czyżbyś była chora? co? niedobrze ci?... Mój Boże, co jej jest?... Ona zemdleje.. Łukaszku — dodała, zwracając się do synka — biegnij do pokoju i przynieś duży flakon z solami angielskiemi. Rózia wie który... biegnij prędko, prędko!...
— To nic — odrzekła Lidya, która w rzeczy samej przymknęła oczy, jakby miała zemdleć — już mi lepiej... Powrócę do domu, to będzie najrozumniej.
— Nie zostawię cię samą — odezwała się Maud i siadła obok niej w powozie.
Przyniesiono właśnie sole, które dała powąchać pani Maitland i mówiła do niej, jak do dziecka chorego:
— Biedactwo!... jaką ma twarz rozpaloną!... i w tym stanie oddajesz wizyty... ależ to niema sensu!... Ulica Leopardiego — zawołała do woźnicy — i jedź prędko...
Kareta ruszyła a pani Gorska ściskała wciąż drobne ręce Lidyi, którą ciągle nazywała: „biedactwem“. Maud należała do rzędu tych kobiet, jakie Anglia wydaje w znacznej ilości na zaszczyt tej zdrowej i silnej cywilizacji brytańskiej, kobiet energicznych i dobrych. Wysoka i tęga wobec Lidyi drobnej i prawie chudej, gotowaby ją była zanieść do łóżka na swych rękach silnych i nigdyby jej była w tym stanie wzburzenia samej nie zostawiła. Równie praktyczna, jak mówią jej rodacy matter of fact, jak litościwa, zaczęła badać swą chorą, co do symptomatów poprzedzających tę słabość, gdy nagle spostrzegła ze zdziwieniem, że ta twarz zaniepokojona poczyna się krzywić, że łzy wytrysły z oczów przed chwilą zamkniętych i łkania wstrząsają wątłem ciałem. Lidya uległa prawdziwemu atakowi nerwowemu z powodu niepokoju, zawodu wywołanego przez nieobecność Bolesława, a może w skutek dobroci, z jaką do niej mówiła Maud, i gryząc w białych zębach chustkę, jękła:
— Nie jestem chora... ale nie mogę znieść tej myśli... nie mogę. Można od tego oszaleć!...
I zwracając się do swej towarzyszki, ścisnęła ją za rękę, mówiąc:
— Więc ty nie wiesz o niczem? nic nie podejrzywasz?... Twój spokój, pogoda, szczęście, doprowadza mnie do szału, gdy każda minuta tak dla mnie, jak i dla ciebie jest droga... Wszak jeżeli jeden jest moim bratem, to drugi jest twoim mężem... Ty go przecież kochasz, musisz go kochać, kiedyś mu przebaczyła...
Mówiła to z pewnym rodzajem upojenia, w jakie wpadła w skutek nadzwyczajnego podrażnienia nerwowego i wypowiedziała wszystko, co miała na myśli, choć zwykle była bardzo skryta. Sądziła, że pani Gorska wie o związku Bolesława z panią Steno; przekonana była, jak zresztą cały Rzym, że Maud wiedziała o niewierności swego męża i że ją znosiła w skutek tej ofiary heroicznej, jaką usprawiedliwia macierzyństwo. Ileż to kobiet poświęciło swą dumę małżeńską dla utrzymania ogniska domowego, z którego mąż przynajmniej otwarcie nie ucieka! Jednakże cały Rzym pod tym względem się mylił i Lidya Maitland miała tego zaraz dowód. Najmniejsze podejrzenie o tego rodzaju związku, łączącym jej męża z matką najlepszej jej przyjaciółki, nie powstało w głowie żony Bolesława. Chcąc to jednak pojąć, trzeba zrozumieć tę naiwność, jaką mimo swych dwudziestu sześciu lat zachowała ta piękna i zdrowa angielka, o oczach tak jasnych i czystych. Należała ona do tych bardzo cnotliwych kobiet, które wzbudzają szacunek nawet w najzuchwalszych mężczyznach, a wobec kobiet najbardziej rozwiązłych umieją zachować się z godnością. Nigdy nie usłyszała tych zwierzeń prawdziwych, które przez analogię oświecają dno duszy tylu egzystencyj brudnych. Mogła ona żyć w otoczeniu bardzo swobodnem pani Steno, nie straciwszy ani odrobiny z tego pyłku złudzeń, które były treścią jej inteligencyi. Lubiła tylko znajomości i rozmowy praktyczne; była bardzo wykształcona, ale pozbawiona zupełnie ciekawości. Dorsenne mawiał o niej z większą trafnością, niż jemu się zdawało, iż „pani Gorska jest żoną człowieka, który jej nigdy nie był prezentowany“!... co znaczyło, wbrew powszechnej opinii, że nie miała żadnego pojęcia o charakterze swego męża i o zdradzie, której była ofiarą. Jednakże powieściopisarz nie miał zupełnej słuszności. Nieszczerość Bolesława była zbyt widoczną, by kobieta prawa i religijna nie miała na tem cierpieć. Ale między takiem cierpieniem a intuicyą o fakcie spełnionym, o jakim Lidya mówiła, jest cała przepaść. Podobne podejrzenie było tak dalekiem od Maud, że słowa towarzyszki zdziwiły ją, a tajemnicze niebezpieczeństwo, którego Lidya była wymownym dowodem, przeraziło ją nadzwyczajnie.
— Twój brat!... mój mąż! — zawołała — nic nie rozumiem...
— Naturalnie — odparła Lidya — ukrył przed tobą wszystko, tak samo, jak Florentyn przedemną... A więc, powiem ci. Pojedynkują się ze sobą jutro rano... Nie drżyj!... — zawołała, obejmując ręką Maud Gorską — jest nas teraz dwie i zapobiegniemy temu!...
— Pojedynkują się? jutro rano? — powtarzała Maud na pół nieprzytomna — Bolesław ma się bić z twoim bratem? Nie, to niemożliwe. Kto ci to powiedział? Zkąd o tem wiesz?
— Czytałam własnemi oczami — odrzekła Lidya — czytałam testament Florentyna, listy, jakie napisał do Maitlanda i do mnie na wypadek nieszczęścia. A zresztą, czyżbym była taka rozgorączkowana, gdyby to nie było prawdą?
— O! wierzę ci! — zawołała Maud, przyciskając ręce do powiek, jak gdyby chciała uniknąć jakiegoś widma — ale gdzież oni się widzieli? Bolesław zaledwie przed dwoma dniami powrócił. Co zaszło między nimi? Co sobie powiedzieli? Przecież nie można ryzykować życia, gdy ktoś ma, jak Bolesław, żonę i syna?... Mówże! Zaklinam cię! Powiedz mi wszystko! Chcę wszystko wiedzieć! Jaki powód tego pojedynku?
— Jakiż może być inny powód, jak nie ta kobieta? W ostatnich dwóch słowach, wyrzeczonych przez Lidyę, było tyle pogardy, jak gdyby chciała niemi napluć w twarz Katarzyny Steno. Ale ten wybuch gniewu zniknął wobec zdziwienia, jakie wywołała odpowiedź pani Gorskiej:
— Jaka kobieta? Nic a nic cię nie rozumiem...
— Gdy przyjedziemy do domu, powiem ci wszystko... — odrzekła Lidya, spojrzawszy ze zdumieniem na swą towarzyszkę. Właśnie kareta zakręcała na rogu ulicy Leopardiego. Obie kobiety umilkły. Teraz Maud potrzebowała, by jakaś ręka litościwa się nią zajęła, tak kilka słów wyrzeczonych przez Lidyę wstrząsnęło nią do głębi. Towarzyszka, o którą ocierała się w szybkim pędzie powozu, która w niej przed chwilą wzbudziła tyle współczucia, stała się teraz dla niej czemś strasznem. Zdawało jej się, że to jest ktoś inny. W tej istocie, której nozdrza drżały namiętnością, której usta gorzko były skrzywione, oczy błyszczały wściekłością, nie poznawała już drobnej pani Maitland, tak milczącej, cichej, że uchodziła za kobietę bez znaczenia. Co jej miał powiedzieć ten głos, tak melodyjny zwykle, a od kilku chwil tak ostry i twardy, który wspomniał już o wielkiem niebezpieczeństwie, grożącem Bolesławowi? O jakiej kobiecie mówił ten straszny głos i co znaczy to nagłe milczenie? Lidya zdawała sobie w zupełności sprawę z niepokoju, jaki obudziła mimowolnie w Maud, nieświadomością kompletną. Przez chwilę myślała, że wypowiedzieć wszystko kobiecie, niewiedzącej o niczem, byłoby nową zbrodnią, ale z drugiej strony to wypowiedzenie mogło przynieść pożądane rezultaty. Uwiadamiając panią Gorską, stwarzała z niej śmiertelnego nieprzyjaciela dla pani Steno, a przytem ta kobieta, zakochana gorąco w swym mężu, nie pozwoli mu się pojedynkować o dawną kochankę. Gdy więc obie znalazły się w maleńkim saloniku pałacu maurytańskiego, Lidya powzięła już postanowienie. Zdecydowana była nic nie ukrywać przed nieszczęśliwą Maud, która z sercem bijącem głosem zduszonym, pytała:
— A teraz mów, coś mi chciała powiedzieć?...
— Pytaj się, a ja będę odpowiadała. Za dużo powiedziałam, bym się cofnąć mogła...
— Powiedziałaś więc, że jakaś kobieta jest powodem pojedynku twego brata z moim mężem?...
— Tak — odrzekła Lidya.
— Cóż to za kobieta? Jak się nazywa?
— Steno.
— Steno — powtórzyła Maud — Katarzyna Steno jest powodem tego pojedynku? A dlaczego?
— Dlatego, że jest metresą mego męża — odrzekła grubiańsko Lidya — a była metresą twego; dlatego, że Gorski przybiegł tu dręczony zazdrością, by wyzwać Lincolna i natrafił na mego brata, który mu zagrodził drogę... Pokłócili się, już nie wiem w jaki sposób, ale wiem, że taki, nie inny był powód pojedynku... Miałam więc zasadę powiedzieć ci, że się biją o tę kobietę...
— Metresą mego męża! — zawołała Maud — mówisz, że pani Steno była metresą mego męża?... Nie, to bajka. Kłamiesz! kłamiesz! kłamiesz! nie wierzę ci.
— Nie wierzysz mi? — odparła Lidya, poruszając ramionami — czyż mam jakikolwiek powód oszukiwania cię? Nikt nie kłamie, gdy idzie o życie istoty, którą się najwięcej na świecie kocha! Bo ja mam tylko jednego brata, a jutro już go może mieć nie będę... Ale zaraz cię przekonam. Chcę, byś tak samo jak ja nienawidziła tej łotrzycy, byśmy się zemściły, byśmy zapobiegły temu pojedynkowi, którego ona, ona jedynym jest powodem, powtarzam ci... Jeszcze mi nie wierzysz?... A wiesz, kto był przyczyną powrotu twego męża? Przecież nie spodziewałaś go się tak prędko?... To ja, ja... doniosłam mu, co robią ta Steno i Lincoln, dzień po dniu, ich miłostki, schadzki i rozpustę... Byłam pewna, że trafię do celu, jakoż powrócił! Przejechał całą Europę, żeby się zemścić... Może i to nie jest dowodem?...
— Nie, tyś tego nie mogła zrobić! — zawołała pani Gorska, cofając się ze wstrętem — to jest zbyt niegodziwem...
— Tak, zrobiłam to — odparła Lidya z dziką dumą. Miałam do tego prawo, skoro mi zabrała męża. Wróć do domu i zajrzyj do skrytki, gdzie Gorski chowa listy. Znajdziesz tam z pewnością moje i inne także, od tej kobiety... Zaręczam ci, że znajdziesz, gdyż ta łajdaczka ma manię pisania... No co, wierzysz mi teraz? Powtórzysz, że kłamię?
— Nigdy — odrzekła Maud, z oburzeniem bolesnem na swej pięknej i otwartej twarzy — nigdy się tak nie poniżę...
— Ha, to ja się za ciebie poniżę — zawołała Lidya. — Czego ty nie śmiesz zrobić, to ja zrobię i będziesz mnie prosiła później o pomoc w zemście — chodź!...
I biorąc za rękę skamieniałą Maud, pociągnęła ją do pracowni Lincolna, zupełnie teraz pustej. Zbliżyła się do jednego z tych sprzętów hiszpańskich, o deseniu arabskim, które nazywają bargenos i spuściła klapę, malowaną purpurą i złotem. Nacisnęła dwie główki i otworzyła szufladę, w której znajdowała się paczka listów. Listy te wzięła. Maud Gorska patrzała na to postępowanie judaszowskie z tą samą zgrozą i zdziwieniem, jak gdyby patrzała na zabójstwo, lub kradzież. Wszystko w tej duszy prawej oburzało się na tę scenę, której przez samą swą obecność stawała się współwinną. Ale zarazem była ona łupem, podobnie jak jej mąż przed kilku dniami, tej gorączkowej żądzy dowiedzenia się prawdy. Jest to w pewnych kryzysach zapalnych potrzeba fizyczna, jest to domaganie się strony uczuciowej człowieka, jak głód i pragnienie jest domaganiem się strony fizycznej. Stała więc i słuchała strasznej siostry Florentyna.
— Gdy zobaczysz dowód, pisany własną jej ręką, to się przekonasz, że mówię prawdę.
I uśmiechając się szydersko dodała:
— O tak! ona lubi pisywać listy, ta nasza, szczęśliwa rywalka. Trzeba jej oddać sprawiedliwość, że w listach tych wypowiada otwarcie co czuje.. Pisze tak, jak myśli... Zdaje się, że sukcesor był nieco zazdrosny o swego poprzednika... Oto masz dowód...
Przerzuciwszy oczami pierwsze listy, jak osoba, która już to nieraz robiła, wręczyła jeden z nich Maud, która mimowoli nań spojrzała. To, co wyczytała, wywołało w niej okrzyk bólu śmiertelnego. A jednak przeczytała zaledwie dziesięć wierszy, które świadczyły, mówiąc w nawiasie, że psycholog Dorsenne mylił się, utrzymując, iż Maitland nie wiedział o dawnych stosunkach swej kochanki z Gorskim. Prawdziwą wielkość hrabiny Steno, istny heroizm w namiętności, stanowiło to, że była zupełnie szczerą w miłości i pogardzała zwykłemi małostkami tego rodzaju stosunków. Brzydziłaby się zapierać, przed nowym kochankiem, swej przeszłości i pół-wyznania u kobiet, wydawałyby się jej nikczemnością. Nie ukrywała więc przed Maitlandem, że zrywa dla niego dawny związek i właśnie wzrok pani Gorskiej padł na wiersze, w których o tem mówiła:
„Będziesz ze mnie zadowolony — brzmiało — i nie zobaczę już w twych drogich oczach błękitnych, które całuję „w nasz sposób wenecki“, tego blasku podejrzenia, który mi przykrość sprawia. Przestałam nawet korespondować z G... Jeżeli chcesz, to zerwę stosunki z Maud, pomimo powodów, znanych ci dobrze, które mi to utrudnią... Czy jeszcze jesteś zazdrosny? Moja szczerość co do tego stosunku, czyż nie jest dowodem, że skończył on się zupełnie. No! no! nie bądź zazdrosnym. Wiedz więc, o czem ja dobrze wiem, że cię kocham i że rozpoczęłam żyć naprawdę dopiero w dniu, w którym ci się oddałam. Nikt nie znał tej kobiety, nawet ja sama, którą ty we mnie obudziłeś“...
— Dobrze pisze, nieprawda? — zawołała Lidya z wybuchem dzikiego tryumfu w oczach — a teraz wierzysz mi? Rozumiesz, że mamy odtąd wspólny interes, wspólną zniewagę do pomszczenia? Mnie to winnaś, żem ci dała broń do ręki, którą możesz mu grozić. Powiedz mu, że chcesz rozwodu. Majątek jest twój i dziecko ci zostawią. Masz go w ręku, powtarzam ci to. Ale przeszkodzisz pojedynkowi, przyrzekasz mi?
— A cóż mnie to teraz obchodzi, że on się bije? — odrzekła Maud. — Od chwili, gdy mnie zdradzał przez tyle czasów, jestem wdową. Nie zbliżaj się do mnie — dodała, patrząc na Lidyę wzrokiem błędnym i drżąc z odrazy — nie mów mi nic. Brzydzę się tobą i nim. Pozwól mi ztąd odejść... Samo to uczucie, że się znajduję z tobą w jednym pokoju, sprawia mi boleść... Ach, co za hańba!...
Cofnęła się do drzwi, z oczami wlepionemi w denuncyatorkę, która ten wzrok wytrzymała, pomimo pogardy, jaka z niego biła, z posępną dumą wyzwania. Wyszła, powtarzając ciągle: „co za hańba“!... a Lidya nie wyrzekła już do niej ani słowa, tak dalece ten rezultat, przeciwny wszelkim jej oczekiwaniom, pozbawiał ją przytomności. Ale straszna ta istota niezdolną była do wyrzutów sumienia. Przez kilka chwil stała pogrążona w myślach, poczem, gniotąc nerwowo list, który pokazała Maud, nie zważając na to, że takie zgniecenie tego papieru mogło wzbudzić podejrzenia w mężu, zawołała głośno:
— Nikczemna! ach jakże ona jest nikczemna!... Ona kocha i przebaczy. Czyż więc nie znajdę nikogo, coby mi pomógł?... nikogo, coby zburzył ich niegodne szczęście?...
I znów, po chwilowem milczeniu, z twarzą chmurną, rzuciła listy do szuflady, którą zamknęła i w pół godziny potem kazała wezwać posłańca publicznego, któremu dała list, z rozkazem zaniesienia go zaraz. List ten był adresowany do inspektora policyi tej dzielnicy miasta. Uwiadamiała go o pojedynku jutrzejszym i wymieniła nazwiska obu przeciwników i ich sekundantów. Gdyby się nie bała brata, byłaby ten list bez wahania podpisała.
— Winnam była, od tego zacząć — szepnęła, gdy drzwi saloniku zamknęły się za posłańcem, z którym osobiście się rozmówiła. Żandarmi potrafią przeszkodzić pojedynkowi, nawet wtedy, jeżeli nic nie wskóram u Florentyna... Co zaś do niego (tu spojrzała na portret Maitlanda, stojący na biurku, na którym pisała), a gdybym mu powiedziała o tem, co się dzieje?... nie, nie poproszę go o nic, zanadto go nienawidzę...
I z uśmiechem okrutnym zawołała:
— To wszystko jedno. Maud Gorska musi pracować ze mną, nawet mimo woli. Tej Steno ona nigdy nie przebaczy...
I pomimo straszliwego niepokoju, ta dusza okrutna uczuła dreszcz radości na myśl o swej zemście.