Król naftowy/Część piąta/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Król naftowy
Część piąta
Rozdział Kara
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część piąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KARA

Z ożywieniem rozprawiano o ubiegłych zdarzeniach; zwłaszcza Frank i pani Rozalja toczyli gorliwy dialog, do którego chwilami dorzucał swoje zdanie Adolf Wolf. Wkrótce jednak udał się do stryja. U brodu natrafił na Nawajów, którzy sprowadzili konie z ukrycia do obozu. Nitsas-Ini kierował robotą; stali przy nim Winnetou i Old Shatterhand. Naraz na krawędzi brodu ukazał się jeździec i zawołał:
— Mr. Shatterhand, dobrze, że pana widzę! Czy mogę zejść?
— Mr. Rollins! — odpowiedział zapytany. — Pan tutaj? Powinien pan był zostać przy kantorze i czekać na gońca. Dlaczego pan opuścił stanowisko?
— Zaraz panu powiem.
Podjechał powoli, zeskoczył z konia i zawołał podniesionym głosem:
— Bodajbym tam nie został, lecz pojechał z wami! Gdyby pan wiedział, co ja przeżyłem!
— Co pan przeżył? Co się stało?
— Rzecz straszna! Król naftowy znowu odebrał ml przekaz!
— Król naftowy? Do pioruna! Opowiedz pan szybko!
Bankier zdał sprawę z przygody.
— Człowieku, — krzyknął Old Shatterhand — postąpił pan chytrze, bardzo chytrze! Dlaczego pan nie zniszczył czeku?
— Tak, ma pan rację. Chciałem zachować go na pamiątkę; teraz gorzko żałuję. Odzyskajcie ten blankiet, sir; błagam pana!
— Tak, wiecznie mamy naprawiać pana błędy! Czy widział pan, w jakim kierunku pojechali bandyci?
— Z prądem rzeki. Zawrócili w kierunku, skąd przybyliśmy.
— A więc w rzeczy samej jechali wślad za Nawajami, aby napaść na Wolfa i odebrać mu przekaz. Przypadek sprzyjał im i ułatwił wykonanie zamiaru. Ile czasu już upłynęło?
— Dosyć dużo. Kantor nie chciał mnie uwolnić.
— A więc musimy ruszyć czem prędzej.
— Czy z prądem rzeki? — zapytał wódz Nawajów.
— Tak, trzeba poszukać ich śladów; chociaż nie wątpię, że następnie pojechali przeciw prądowi.
— Musieliby tędy przejechać!
— Nie. Przeprawili się na drugi brzeg.
Uff! Czy mój brat ma jakieś podstawy do takiego sądu?
— Tak. Mają czek, a zatem pragną czem prędzej dostać się do San Francisco. Muszą więc jechać do Colorado tą samą drogą, którą obrali, kiedy przybyli do waszago obozu. Nie mogli zaś przejechać tędy, bo dowiedzieli się od kantora, że tutaj jesteśmy. Cofnęli się przeto do miejsca, gdzieśmy wczoraj obozowali, poczem przeprawili się przez rzekę. Niech mój czerwony brat powiedzie swoich wojowników wstecz, aż do miejsca, gdzie można przedostać się na drugi brzeg. Tam niechaj poszuka ich śladów i zobaczy, czy opuścili już tę miejscowość.
— Na pewno opuścili!
— Nie. Należy sądzić, że się ukryli gdzieś, aby śledzić przebieg walki. Mój brat musi tak szeroko obstawić drogę, aby nie mogli się przedostać.
— A co uczyni Old Shatterhand?
— Ja z Winnetou pojedziemy naprzód. Trop ich łączy się z naszym, więc trudno go będzie odczytać, i dlatego wolelibyśmy sami udać się na poszukiwania. Musimy jednak zabrać ze sobą kilku towarzyszów.
— Wszak posłałem wywiadowców na spotkanie tych psów! Chyba ich nie spostrzegli.
— Może złoczyńcy ich zabili. Niechaj mój czerwony brat nie zwleka, niech natychmiast jedzie!
Nad brodem znowu ukazał się jeździec; to kantor nadjeżdżał w błogiem poczuciu swej niewinności.
— Wracam — rzekł dobrodusznie.
— Bardzo nas cieszy, że pana widzimy, — odpowiedział z goryczą Old Shatterhand. — Zwiążemy pana ponownie.
— Nie ścierpię tego. Veto. Nie ma pan żadnej nade mną władzyl — Wnet przekonamy się, sir.
Szepnął do Nawajów kilka słów, których kantor nie zrozumiał; wzięli go w obroty, odwiedli go na stronę, mimo sprzeciwów spętali istotnie i niezbyt życzliwie wypisali mu na skórze wszystkie jego grzeszki.
Wkrótce potem Nitsas-Ini popędził wraz z dwudziestu jeźdźcami wgórę rzeki. Mokaszi przyłączył się do niego z oddziałem Nijorów. Winnetou, Old Shatterhand i Sam hawkens pojechali wraz z dziesięcioma Nawajami z prądem rzeki. Z trudem uproszono innych westmanów, aby pozostali w obozie.
Wychodźcy siedzieli jeszcze nad wodą; była między nimi biała squaw wodza. Mówili o swej przyszłości i o planach. Wkrótce przyłączył się do nich Wolf. Squaw, która po niemiecku przemawiała doń przez pan, a po indjańsku przez „ty“ rzekła:
— Mówimy o przyszłości naszych ziomków. Przybyli tutaj jako osadnicy. Nie posiadają środków; tylko Ebersbachowie, jedyni z nich majętni, chcą innym dopomóc. Rozmówię się w tej sprawie z moim mężem.
— To zbyteczne — uśmiechnął się Maitso.
— Dlaczego?
— Ponieważ ja już rozmawiałem.
— A co oświadczył?
— Pragnie zgotować pani radość, i zatrzyma tych białych na swoich gruntach.
— Pięknie! To mnie nadzwyczajnie cieszył. Jakże pan sobie wyobraża ich przyszłość?
— Bardzo prosto. Dostaną w podarunku ziemię. Starczy jej, starczy lasu, pastwisk i ról. Następnie udamy się do Guayolote, lub La Tinajo, gdzie kupimy narzędzia robocze. Postaramy się także o konie i bydło. Wszyscy nasi mężowie i wszystkie squaws pomogą im budować chaty. Słowem, prędko się osiądą. Widzę tylko jedną trudność.
— Trudność? Istotnie? — spytała zaniepokojona.
— Tak, istotnie, wielką trudność, — uśmiechnął się Wolf. — Cóż z tego, że ich obdarzymy, jeśli nie zechcą tych darów przyjąć?
Pytanie było skierowane do wychodźców. Rozumie się, że odpowiedzieli radosnem „tak“. Pani Rozalja, którą natura obdarzyła elokwencją, uścisnęła białą squaw, podała rękę Wolfowi i zawołała:
— Teraz niech-no mi kto powie, że dzicy są gorsi od naszych wykształconych inteligentów! U nas tam nigdy i nigdzie nikt nikomu nic! Odtąd jestem z Indjanami, a nie z białymi. Mam nadzieję, że kantor nie zechce z nami zostać. Smutne byłoby to nasze szczęście!
— Nie, zabierzemy go ze sobą do La Tinajo, — zapewnił Wolf. — Ten pechowiec może nas tylko narazić na nieszczęście. Spodoba się wam u nas. Snujemy tu wielkie plany cywilizacyjne; przybyliście w sam czas. Tem się poniekąd tłumaczy nasza wspaniałomyślność. Szi-So i mój bratanek mają doprowadzić do końca dzieło, które myśmy rozpoczęli. Chcemy dowieść, że czerwony jest równy białemu. Ale uważajcie! Co tam się dzieje na przeciwległym brzegu rzeki? Brzmiało to jak okrzyk śmiertelny! Czyżby król naftowy i jego towarzysze wpadli w ręce naszych ludzi? — — —
Król naftowy oraz jego towarzysze, zgodnie z przypuszczeniem Old Shatterhanda, dojechali do poprzedniego obozowiska Nawajów i tam przeprawili się na drugi brzeg. Chociaż śpieszno im było do Colorado, postanowili się przekonać, które plemię odniesie zwycięstwo. Zostali więc nieopodal brzegu i wyszukali miejsce, skąd niepostrzeżenie mogli śledzić przebieg zdarzeń.
Musieli nadłożyć drogi i dlatego przybyli na miejsce za późno. Wynik, to znaczy pokój, był już faktem dokonanym: czerwoni wycofali się na górę do obozu, gdzie ich nie mogli złoczyńcy dojrzeć. Zobaczyli tylko białe kobiety i mężczyzn, gwarzących sobie nad Zimową Wodą. Przekonani, że rozstrzygnięcie jeszcze nie nastąpiło, zostali dłużej, niż pozwalał wzgląd na bezpieczeństwo. Nie przeczuwali, że Old Shatterhand już ich tropi, że Nitsas-Ini i Mokaszi wraz z czterdziestu wojownikami zagrodzili im drogę.
Jak już wspominaliśmy, Buttler i król naftowy postanowili korzystać z usług Pollera do czasu, a następnie pozbyć się go na zawsze. Nie ustalili, kiedy to ma nastąpić, wobec czego szukali okazji do rozmówienia się na osobności. Aliści Poller nie był złym obserwatorem i zwietrzył niebezpieczeństwo. Podejrzenie wzrosło, skoro obaj wspólnicy przestępstwa oddalili się naraz. Przysunął się do nich ukradkiem; zaledwie dwa kroki ich dzieliły. Przez jakiś czas nic nie rozumiał, lecz niebawem król naftowy podniósł nieco głos:
— Teraz jest najlepsza okazja. Znienacka zgładzimy go nożem. Kiedy znajdą go biali, pomyślą, że zamordowali go czerwoni.
Poller był tak rozgoryczony, że, rezygnując z ostrożności, podniósł się nagle i stanął przed nimi twarzą w twarz.
— Co, chcecie mnie zgładzić! — huknął. — Czy to podziękowanie za — — —
Nie mógł dokończyć. Jedno ostatnie spojrzenie — i Grinley chwycił Pollera za gardło, a Buttler przebił mu nożem pierś. Ofiara zdołała wydać tylko okrzyk śmiertelny. Złoczyńcy ograbili trupa i opuścili. Przez godzinę jeszcze obserwowali wychodźców nad Zimową Wodą.
Nic się nie zdarzyło, więc wkońcu skoczyli na siodła i, trzymając wolne konie za uzdy, pomknęli na równinę.
W pięć minut później nadjechał Old Shatterhand z towarzyszami. Przezwyciężyli wszystkie trudności i jechali śladem łotrów aż do tego miejsca. Zobaczyli odciski stóp i zwłoki ludzkie.
Mój Boże. to Poller! — krzyknął przerażony Shatterhand. — Zamordowali kompana, aby go się pozbyć. Nie żyje i dostał już swoją zapłatę! Stąd też nas obserwowali — — —
— Mój brat niech nie zwleka! — przerwał Winnetou. — Odjechali przed niespełna pięciu minutami. Na koń!
Dopadli wierzchowców i pogalopowali wślad za obu mordercami. W dziesięć minut później zobaczyli ich przed sobą na równinie. Buttler, obejrzawszy się przypadkowo, zauważył prześladowców.
Na miłość Boską, Old Shatterhand i Winnetou z białymi i czerwonymi! — zawołał. — Szybko, szybko, w cwał!
Spięli konie ostrogami, lecz prześladowcy zbliżali się coraz bardziej.
— Dogonią nas — krzyknął król naftowy. — Nie ujdziemy... Musimy wjechać do zagajnika!
Skierowali się w lewo ku zagajnikowi, który klinem wbijał się w równinę. W tym samym zagajniku zamordowali wywiadowców Nawajów. — —
Tymczasem Nitsas-Ini obsadził wojownikami całą równinę. Ponieważ jednak ścigani mogli umknąć pod osłoną drzew nadbrzeżnych, więc na czele kilku wojowników podążył pieszo ku rzece. Prowadziły stamtąd do zagajnika świeże jeszcze ślady. Idąc za niemi, Nitsas-Ini natrafił na ciała zabitych wywiadowców.
Straszliwa złość ogarnęła wodza. Naraz usłyszał tętent kopyt. Pomknął ze swoimi na skraj zagajnika i zobaczył bandytów, uciekającyah przed pościgiem. Kilka śmiałych susów, a znalazł się przy nich. Po chwili siedział już w siodle króla nafty.
— Zemsta za Khasti-tine! — krzyknął, zrywając Grinleyowi kapelusz z głowy. — Do mnie należy twój skalp!
Zanim przerażony Grinley zdążył się przeciwstawić, ostry nóż wślizgnął się pod skórę jego czaszki.
Nitsas-Ini odrzucił broń i, trzymając lewą ręką nieszczęsnego za gardło, prawą zerwał mu z głowy podkrajaną skórę.
Król naftowy zawył przeraźliwie. Buttler, który tymczasem wyprzedził ich o kilka kroków, obejrzał się z lękiem i zobaczył, jak rumak brata słania się pod ciężarem obu jeźdźców. Przyłożył strzelbę, wycelował w Nitsas-Ini i wypalił. W tejże jednak chwili skalpowany z bólu i strachu poruszył się tak, że kula ugodziła go śmiertelnie w szyję, — runął na ziemię.
— Schwytajcie mi drugiego! — zawołał wódz. — Umrze przy palu!
Buttler dosłyszał straszliwą groźbę. Wiedział, że jest zgubiony; stracił już nadzieję ratunku. Z krzykiem rozpaczy i wściekłości wyrwał nóż z za pasa i wbił go sobie głęboko w pierś; konając, zwalił się z konia.
Skoro nadjechali Old Shatterhand i Winnetou, zastali Nitsas-Ini nad trupami.
— Szkoda, — rzekł wódz — poszło za prędko! Po chwili odwrócił się do swoich wojowników i rozkazał:
— Weźcie naszych zamordowanych braci i przywiążcie do koni. Pogrzebiemy ich jako dzielnych synów Nawajów na górze, gdzie obozujemy. Te zaś białe psy niechaj zostaną na miejscu i niech rozszarpią ich sępy!
Aliści Sam Hawkens szepnął do Old Shatterhanda:
— Wrócimy tu później ukradkiem i pogrzebiemy ich, jeśli się nie mylę. Byli to przestępcy, to prawda, ale niemniej ludzie.
Milczące skinienie świadczyło, że Old Shatterhand podziela sąd Hawkensa.
Wkrótce nadciągnęli pozostali czerwoni; niebawem oddział wraz z obu trupami przeprawił się przez rzekę i wrócił do obozu. Widok zabitych zmienił ucztę radości i pojednania w stypę, Rozległy się posępne dźwięki trenów, a przed wieczorem już dwie kamienne mogiły wznosiły się nad poległymi Nawajami.
Plemiona Nawajów i Nijorów rozjechały się po dwóch dniach. Biali wyruszyli wraz z Nawajami ku Rio de Chaco, do siedziby plemienia.
A co potem nastąpiło? Można o tem całe księgi wypisać. Nitsas-Ini dotrzymał słowa. Cztery rodziny wychodźców otrzymały wszystko, co im był przyrzekł Wolf nad ujściem Zimowej Wody. Żyli we wiecznej zgodzie z Indjanami, albowiem stary Nitsas-Ini miał żonę Niemkę, a młodego wodza Szi-So można było w równej mierze nazywać Europejczykiem, jak Indjaninem.
Westmani bawili u nich przez dłuższy czas; wspomagali ich radami i uczynkiem. Po rozstaniu się wyruszyli do Kalifornji. Była to podróż pełna przygód. W San Francisco nastąpiło pożegnanie z ciotką Droll i Hobble-Frankiem, którzy poczuwali się do obowiązku odprowadzenia kantora emeritusa do domu. Przy pożegnaniu zapytał ich Sam Hawkens:
— Kiedyż was znowu ujrzymy, wielcy bohaterowie Dzikiego Zachodu, hihihihi?
— Kiedy się poprawisz, stary filucie, — odpowiedział Hobble-Frank. — Przyślij mi do mojej willi Niedźwiedzie Sadło list, skoro skonstatujesz w sobie psychologiczną poprawę, a wówczas wrócę do was monumentalnie! — —
A dwunastoaktowa opera heroiczna? Skoro tylko będą gotowe pierwsze trzy takty, bezzwłocznie zawiadomię czytelników. — — —

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.