Król naftowy/Część piąta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Król naftowy
Część piąta
Rozdział W pułapce
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część piąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W PUŁAPCE

Niebawem porozumiano się z Nitsas-Ini; przystał całkowicie na plan Shatterhanda. Westman wkrótce potem zalecił uczestnikom wyprawy odpoczynek, ponieważ nazajutrz oczekiwało ich trudne zadanie.
Wódz Nawajów nie wrócił z białą squaw do swego obozu i, oznajmiwszy, że chce tutaj zostać, pchnął do swoich paru czerwonych z rozkazami. Zaciągnięto straże, poczem zgaszono ogniska i zapanowała cisza.
Było już dosyć późno; niewiele czasu zostało do świtu. Noc szarzała, kiedy Old Shatterhand obudził śpiących. Skoro weszli do rzeki, aby się umyć, zobaczyli wojowników Nawajów, którzy długim szeregiem podjechali do przeciwległego brzegu, poczem puścili konie wpław ku obozowi białych.
Biali przygotowali się do drogi. Wkrótce potem oddział z Old Shatterhandem i Nitsas-Ini na czele ruszył z miejsca. Nitsas-Ini wymienił był wysłańcom, których pchnął wieczorem do obozu, imiona dwóch wywiadowców, mających wyjechać na spotkanie króla naftowego i nie spuszczać go z oka. Zalecił, aby zastrzelili raczej trójkę hultajów, niż pozwolili jej umknąć.
Obaj czerwonoskórzy, przeznaczeni do tego zadania, a należący do najodważniejszych i najzręczniejszych wojowników, jechali przez czas jakiś śladem Nawajów, chcąc ukryć się w miejscu, skąd mogliby zdaleka zobaczyć trzech białych.
Może w pół godziny później ujrzeli, że zagajnik wybrzeża wczepiał się w otwarty step wąskim długim klinem. Podjechali, zaprowadzili konie do zagajnika, przywiązali je, a sami ukryli się wpobliżu. Otwarta równina rozciągała się wdal, dzięki czemu mogli zobaczyć króla naftowego i jego towarzyszów z odległości mili angielskiej. Byli zatem wielce zadowoleni z kryjówki i nie wątpili o powodzeniu swej misji.
Niestety, przewidywania ich nie miały się spełnić!
Grinley, Poller i Buttler, jak już wspomnieliśmy, nie mogli jechać za Nawajami do samego obozu, gdyż noc ich zaskoczyła w drodze i mrok uniewidocznił ślady. Zsiedli więc z koni i ułożyli się do snu. Ledwo zaczęło szarzeć, znowu już siedzieli na koniach i mknęli przed siebie. Na otwartej przestrzeni trzymali się tropu Nawajów, objeżdżając wszelkie zagajniki. Wreszcie zdala zobaczyli wyżej opisany klin zarośli.
Buttler osadził konia i przyglądał się zagajnikowi z namysłem. Następnie rzekł:
— Po tej stronie ciągnie się rozległa równina i, jeśli się nie mylę, po drugiej także. Łatwo można nas zdaleka dostrzec. Jeśli zastawiono na nas pułapkę, to chyba tam, w zagajniku. Nie powinniśmy się zatem zbliżać otwarcie. Podkradniemy się, i biada psom, których tam znajdziemy!
Zeskoczył z konia i zaprowadził go ku rzece; towarzysze poszli za jego przykładem. Minąwszy drzewa nadbrzeżne, posuwali się nadal ku wodzie, pod osłoną krzaków. Oczywiście, minęło wiele czasu, zanim doszli do miejsca, skąd klin zagajnika wbijał się w równinę. Przywiązali konie i odeszli od wody, pod kątem prostym, ku klinowi. Działo się to na kilka minut przed nadejściem obu Nawajów z drugiej strony.
Przestrzegali wszystkich środków ostrożności. Nie odkryli nigdzie ludzkiej istoty, ani jej śladu. Ledwo dotarli do klinu i ledwo król naftowy zaproponował, aby wrócić do koni i ruszyć dalej, Buttler wyślizgnął się z pomiędzy krzewów i rzekł:
Helloo, tam nadchodzą dwaj czerwonoskórzy! Prawdopodobnie to nasi tropiciele. Czy pozwolimy im przejść?
— Przejść? — odparł Poller, — Nie chcą wcale przejść, Zbliżają się do nas.
— Stanowczo. Wróćmy! Musimy ich śledzić.
Przykucnęli ostrożnie. Obaj Nawajowie nadeszli, ukryli konie w zagajniku i sami zaszyli się w gąszcz. Obie partje były oddalone od siebie o dziesięć kroków. Indjanie, przeświadczeni, że są tu sami, rozmawiali beztrosko i tak głośno, że biali, dokładnie ich słyszeli.
— Czy biali nadejdą? — zapytał jeden.
— Nadejdą — rzekł drugi. — Chcą odzyskać papier i dlatego na pewno wrócą.
— W takim razie idą na spotkanie śmierci. Jeżeli pójdą za naszymi wojownikami, wpadną w ich ręce, jeśli zaś opamiętają się zawczasu i zechcą się wycofać, zastrzelimy ich zmiejsca.
— Słyszycie? — szepnął król naftowy. — To nam wystarczy.
— Tak, wiemy dosyć wiele, — potwierdził Buttler. — Jakże tam?
— Do djabła z nimi!
Well, jestem gotów! Bierz strzelbę i celuj w lewego! Poller niech przygotuje broń na wszelki wypadek!
Przyłożył strzelbę do skroni i wycelował w prawego.
Raz — dwa — trzy!
Huknęły strzały. Zaszemrały gałęzie; rozległo się krótkie rzężenie i stęki, poczem ucichło. Biali opuścili kryjówkę i podeszli do wrogów, leżących z przebitemi głowami w gęstwinie.
— Tak! — roześmiał się król naftowy — Nie będą nas ścigać, ani nas nie zastrzelą. Niechaj tu zostaną dla pożywienia sępów i wilków. Zabierzmy, co nam może się przydać.
Trzej bandyci splondrowali torby zabitych. Bardzo się im uśmiechał zapas żywności i amunicji. Oczywiście, zabrali także konie Indjan, które mogły się przydać w podróży.
Niebawem odjechali. Upewnieni, że nie grozi im ponowna zasadzka, napędzali konie, dopóki nie dotarli do miejsca nad brzegiem, gdzie Indjanie biwakowali nocą. Zeskoczyli z koni i zaczęli badać grunt, ale nie znaleźli nic poza śladami, które prowadziły wzdłuż wybrzeża.
Pojechali za tropem i po kwadransie dotarli do miejsca, gdzie Nawaje przeprawili się przez rzekę. Na drugim brzegu znaleźli wyraźne ślady obozu białych. Znowu zsiedli z rumaków, aby przyjrzeć się uważnie owym śładom.
— I tu był obóz — rzekł król naftowy. — Czy wiecie, kto tu obozował?
— Naturalnie Old Shatterhand i jego ludzie — odpowiedział Buttler. — Nikt inny nie mógł tu być. Wyjrzyjcie przez zagajnik! Ślad prowadzi na zachód.
— Tak. Nawaje przeprawili się przez rzekę i natknęli na białych. Połączyli się i wszyscy ruszyli na Nijorów. A więc... — urwał i z niekłamanym lękiem spojrzał przed siebie.
— Cóż takiego? — zapytał Buttler.
— Do tysiąca djabłówl Wpada mi myśl do głowy, straszliwa, okropna myśl!
— Jaka?
— Jeśli jest tak, jak przypuszczam, to powinniśmy natychmiast zrobić zwrot wtył, jak stare psy, które dostały cięgów, zamiast żarcia. Na pieniądze możemy już nie liczyć. Nietylko dolara, ale nawet centa nie dostaniemy!
— Do pioruna! Dlaczego?
— Ponieważ przekaz jest djabła wart! Nawaje niewątpliwie opowiedzieli wszystko Old Shatterhandowi i Winnetou!
— Tak. Prawdopodobnie powiedzieli im, jakeśmy pięknie wystrychnęli ich na dudków.
— Nie chełp się, teraz my jesteśmy dudkami! Wolf, który nam odebrał czek, oczywiście rozmówił się z bankierem. Cóż więc z tego wynika?
— Że on —  —  — do kaduka! Teraz wiem, co masz na myśli! Wolf wręczył przekaz bankierowi!
— Naturalnie! — syknął król naftowy.
— W takim razie wygasła ostatnia nadzieja! Wszystko, wszystko po djable! Musisz wreszcie przyznać, żeś głupstwo popełnił!
Król nafty nie chciał jednak przyznać; w następstwie powstała kłótnia, i obaj bracia omal nie skoczyli sobie do oczu. Poller rozdzielił ich i rzekł:
— Nie chcecie chyba się mordować! Nie powetuje to błędu. Nie wiem, dlaczego patrzycie przez czarne szkła i poddajecie się rezygnacji. Jeszcze nic straconego!
— Nie? — krzyknął wściekły Grinley. — Czeku już niema!
— Nie, jest. Poprzednio był w posiadaniu Wolfa, teraz jest w posiadaniu Roilinsa. Cóżto dla nas za różnica? Wszystko jedno, kto go posiada, byleby czek istniał.
— Wiem o tem; nikt nie musi mi tłumaczyć. Ale czeku już wogóle niema. Jest prawie jasne, że Rollins natychmiast go zniszczył!
— Zniszczył? Uwierzę dopiero wówczas, kiedy będę miał dowód. Zniszczył — to ma znaczyć, że rozerwał. Jeśli się rozrywa papier, nie przechowuje się później strzępków, lecz rzuca je gdziekolwiek bądź. Gdzie tu widzicie skrawki papieru? Od wczoraj nie powiał najlżejszy wiaterek, nie uniósł więc papieru; strzępki przekazu leżałyby tutaj. Przeszukajmy jednak starannie także okolicę obozu.
Pomimo skrupulatnych poszukiwań, nic nie znaleźli. Król naftowy odetchnął głęboko, twarz mu się rozjaśniła i rzekł:
— Odzyskuję nadzieję. Poller mówi słusznie. Nie chowa się przecież rozerwanego papieru. Bankier zatem nie zniszczył czeku.
— Tak jest — potwierdził Poller. — Może nawet dlatego nie zniszczył, aby mieć pamiątkę po niebezpiecznych przeżyciach na Dzikim Zachodzie.
— I to możliwe. Nie traćmy humoru. Lepiej nawet, że bankier ma czek, niż Wolf. Z kieszeni starego wygi wydostalibyśmy go z trudem i drogą morderstwa, bankier natomiast jest niedoświadczonym safandułą, który nawet nie będzie śmiał stawiać oporu.
— Bezsprzecznie — potwierdził Buttler. — Z Rollinsem sprawa łatwa. Prędzej z nim dojdziemy do ładu, niż ze starym kujotem prerji. A zatem, powzięliśmy decyzję! Co dalej?
— Pojedziemy wślad za białymi, połączonymi z Nawajami.
— Zalecam ostrożność!
— Ba, wysłali naprzeciw wywiadowców i nie przypuszczają, żeśmy ich zastrzelili. Sądzą raczej, żeśmy pod nadzorem i że wywiadowcy uprzedzą ich o naszem przybyciu.
Dosiedli wierzchowców, ujęli oba zdobyte konie za uzdy i ruszyii dalej tropem Nawajów i białych.
Jechali wciąż wysokim brzegiem rzeki wpobliżu skraju lasu i krzewów; ślad był stale jednakowy, do pewnego miejsca, gdzie pogłębił się i rozszerzył. Jakaż była po temu przyczyna? Zatrzymali się i ponownie zeskoczyli na ziemię. W tem miejscu poprzedniego wieczora Szi-So czekał na Old Shatterhanda i Winnetou, i tutaj Apacz rano spotkał się z połączonemi oddziałami białych i czerwonych.
— Bawili tu przez dłuższy czas — rzekł Buttler. — Widać to dokładnie. Konie nie przebiegły terenu odrazu, lecz stały na miejscu i wydeptały grunt kopytami. Co też mogło ich zatrzymać?
— Kto może wiedzieć! — rzekł król naftowy. — Prawdopodobnie dowiemy się później.
— Chciałbym już teraz wiedzieć. Spójrzcie, ślady prowadzą wprost do zagajnika! Zobaczymy, co tam zaszło!
Pozostawili konie i podeszli do zagajnika. Naraz usłyszeli krzyki w niemieckim języku:
— Rety, rety! Na pomoc, na pomoc tu chodźcie!
Zatrzymali się i nadstawili uszu.
— To nie były słowa angielskie — rzekł Buttler. — Zdaje się, że raczej niemieckie. Nie zrozumiałem znaczenia.
— Ja zrozumiałem — odezwał się Poller. — Ktoś wzywa o pomoc i prosi nas, abyśmy pośpieszyli.
— Kto potrzebuje naszej pomocy, ten nie jest dla nas groźny.
— A jeśli to zasadzka, do której chcą nas schwytać?
— Nie przypuszczam. Chodźmy szybciej! Pośpieszyli śladem, wiodącym do zagajnika, i wnet zobaczyli dwa osiodłane konie, przywiązane do krzaków. Zbliżyli się do wołającego o pomoc tak blisko, że mógł ich zobaczyć, krzyknął bowiem:
— Tutaj, tutaj, panie Poller! Bądź pan łaskaw i odwiąż mnie!
— Do licha! — zawołał Poller. — To głos zwarjowanego kantora. Komponuje operę w dwunastu aktach, innemi słowy, zbija bąki! Chodźcie! Niema czego się lękać.
— Ale — wzdragał się jeszcze król nafty — należy teraz do kompanji Old Shatterhanda i Winnetou, i kto wie, czy nie jest to pułapka na nas.
— Wątpię, bardzo wątpię! Jestem raczej pewny, że naskutek jakiegoś ponownego głupstwa zostawiono go tutaj samego.
Zapuścił się w zagajnik, a za nim obaj towarzysze. Istotnie, okazało się, że kantor miar ręce skrępowane na plecach i przywiązane do konaru drzewa. Jednakże nie narażało go to na szczególne niewygody i bóle. Leżał swobodnie na miękkiej trawie, wsparty piecami o drzewo.
— Pan, panie kantorze? — zapytał Polier. — To dziwne!
— Kantor emeritus, jeśli mogę pana prosić! A to ze względu na dokładność, gdyż emeritus nie jest już aktywny, panie Poller.
— Pańskie położenie wydaje się bardziej pasywnem, niż aktywnem, — to prawda. Jakże pan wpadł w ten stan opłakany?
— Związano mnie.
— To widzę. Ale kto?
— Stone i Parker z rozkazu pana Old Shatterhanda.
— Dlaczego?
— Nic —  — nie wiem właściwie, nescio, — rzekł kantor, wstydząc się wymienić istotną przyczynę. — Nie pytaj pan mnie teraz, lecz uwolnij jak najprędzej!
— Chętnie, bardzo chętnie, ale, proszę pana, nieco cierpliwości. Old Shatterhand związał pana, aby ustrzec się przed głupstwami, do których pan jest skory. A jednak uważam, że nie postąpił słusznie, wiązać pana tu, na pustkowiu, samotnego, bez żadnej ochrony...
— Samotnego? Nie jestem sam! Dano mi strażnika.
— Któż to taki?
— Pan Rollins, bankier.
— Tak? — zapytał Roller z uśmiechem radosnym. — Tylko on, i nikt więcej?
— Tylko on. Sam się zaofiarował. Zaklinałem go nieustannie na wszystkie moce niebieskie, aby mnie uwolnił. Cóż, kiedy to niewzruszony, jak skała, surowy, zimny człowiek.
Pollerowi zdanie kantora o bankierze było na rękę. Starał się go utwierdzić w tej opinji.
— Tak, okrucieństwo tego człowieka zasługuje na karę. Należy zato pana uwolnić, natomiast jego związać!
— Owszem, tak będzie sprawiedliwie! Bardzobym się cieszył i nie uwalniał go nawet, gdyby usilnie replikował. Zostawię go tutaj we więzach i pojadę wślad za towarzyszami do Zimowej Wody.
— Ach, pojechali nad Zimową Wodę? Czego tam szukają?
— Chcą napaść na Nijorów i wziąć ich do niewoli. Nie zabrali mnie ze sobą, ponieważ sądzili, że ja... ego enim existimabatur... że ja hm... Dlatego związali mnie, a bankier wyraził gotowość zostania przy mnie, skoro nie było innych ochotników. Wolał raczej pozostać, niż narażać się na niebezpieczeństwa walki z czerwonymi.
— Bardzo, bardzo roztropnie. Nie widzę go jednak. Gdzież on?
— Siedział na skraju zagajnika i widział, jak przybywacie. Zląkł się i ukrył.
— Czy poznał nas?
— Nie. Byliście zbyt oddaleni. Ale, ponieważ przybyliście z tej strony, a zatem nie od naszych towarzyszów, więc nie uznał was za przyjaciół.
— A więc oddalił się i pan wie, dokąd?
— O, wiem bardzo dobrze!
— Powiedz nam pan, abyśmy go mogli sprowadzić i dowieść, że mamy względem niego i pana dobre zamiary.
— Dobre zamiary? — odpowiedział kantor, usiłując nadać twarzy wyraz szczwanego lisa. — A więc myśli pan, że ja panu wierzę, czcigodny panie Poller? Ani mi się śni! Nas, miłośników sztuki, nie łatwo oszukać.
— Nie zamierzam pana oszukać. Mówię prawdę i mam dobre względem pana i bankiera zamiary.
— Chyba względem mnie wyłącznie! Oszustwem była cała afera ze źródłem nafty. Chciał go pan naciągnąć na poważną kwotę.
Głupstwo! Jeśli zbada dokładnie jezioro, orzeknie, że owo źródło naprawdę istnieje. Cóż, kiedy nie zna się na tem, i dał się przeciw nam podjudzić. Oczywiście, dostanie zato mały upominek: chcemy go związać i pana postawić na straży. Zastanów się pan, co to za kapitalna scena dla opery! Ten, którego pan błagał daremnie, musi teraz przed panem skomleć o uwolnienie! Tak nakazuje sprawiedliwość, ten ważny czynnik w każdej sztuce teatralnej.
— Tak, tak, ma pan słuszność! — zawołał natchniony kantor. — Scena dla mojej opery, wspaniała świetna scena! Z początku ja jego proszę — świetna arja dla barytona. Nie chce spełnić mej prośby — w drugim basie. A potem baryton jest wolny, a drugi bas spętany! Znowu świetna arja żałości, i cała scena kończy się wielkim, przepysznym duetem. To wywiera wrażenie! Jestem panu niezmiernie wdzięczny za pomysł.
— No, dobrze. Więc gdzie jest Rollins?
— Powiedział, że za nami w skale nadbrzeżnej znajduje się wąska szczelina, zamaskowana krzewami. Miał się tam właśnie schować.
Poller pobieżnie opowiedział towarzyszom treść rozmowy. Roześmieli się z radości i wkrótce znaleźli szczelinę, w której przycupnął Rollins. Trzymali noże w rękach. Król naftowy zapytał urągliwie:
Halloo, Mr. Rollins, co pan tu robi w tej szparze? Czy szuka pan źródła nafty?
Bankier przestraszył się okropnie, skoro go poznał. Nie był bynajmniej bohaterem, a miał przeciwko sobie trzech bandytów.
— Bądź pan łaskaw i wyjdź do nas! — rozkazał król nafty. — Nie spełnia pan obowiązku, który ci powierzyli!
— Obowiązku? — zapytał, wychodząc lękliwie ze szpary.
— Tak, sir. Miał pan przecie strzec swego dobrego przyjaciela, kantora. Dlaczego pan umknął?
— Widziałem trzech nadjeżdżających jeźdźców, nie poznałem was jednak.
— Tak! Gdyby pan nas poznał, nie uciekłbyś?
— Nie.
— Cieszy mnie, że darzy pan nas tak wielkiem zaufaniem. Bądź pan łaskaw wrócić wraz z nami do kantora!
Otoczyli go i zaprowadzili do drzewa. Tam król naftowy wyjął rewolwer, nabił i rzekł:
— Muszę panu powiedzieć coś wesołego. Mimo próśb kantora nie rozwiązaliście go — —
— Zabroniono mi! — wtrącił szybko bankier.
— To nas nie obchodzi! Kantor jest bardzo rozżalony i żąda, abyśmy panu pokazali, jak przyjemnie być spętanym. Jesteśmy łaskawsi od pana i spełnimy jego skromną prośbę.
— Jak pan to rozumie? — jęknął lękliwie Rollins. — Co to ma znaczyć? Czy chcecie mnie — — —?
— Pana spętać? Tak.
— Słuchajcie, ja tego nie zniosę, messurs!
Wyprostował się, przybierając minę marsową. Atoli król nafty poklepał go ręką po ramieniu i rzekł ze śmiechem:
— Nie nadymaj się pan daremnie, sir! Znamy pana dokładnie! Chcemy tylko kantorowi sprawić przyjemność i przywiązać pana — nic więcej. Skoro oddalimy się, będzie mógł pana zwolnić. A zatem, co pan o tem sądzi?
Przybrał groźną postawę i przekładał nóż z ręki do ręki. Buttler i Poller naśladowali go. Bankierowi strach patrzał z oczu. Powściągnął gniew i lęk, i rzekł tonem napozór żartobliwym:
— Co ja myślę? Nic. Jeśli bawi pana zachcianka tego obłąkańca, to proszę bardzo. Nie będę się z wami o to spierał.
— Bardzo rozumnie, bardzo rozumnie, — odparł król naftowy. — A więc w obroty!
Uwolnił kantora. Rollins podszedł do drzewa, wyciągnął ręce i rzekł:
— Tania przyjemność, messurs!
Przypuszczał, że go zwiążą tak słabo, jak kantora; ale wkrótce rozczarował się gorzko. Poller uchwycił go za prawą, Buttler za lewą rękę. Pchnęli bankiera na drzewo tak brutalnie, że krzyknął z bólu. Przyłożyli jego ręce do konaru. Król naftowy związał mu je rzemieniem i rzekł:
— Tak, panie Rollins, zaczyna się tania przyjemność, ale pana może to bardzo drogo kosztować. Jeśli sobie przypominamy, nosi pan w surducie miły pugilares, z którego pragnę coś wziąć na pamiątkę.
Mówiąc to, wpatrywał się w twarz bankiera z szyderczym uśmiechem.
Rollins zbladł.
Król naftowy sięgnął mu do kieszeni, wyrwał pugilares i znalazł bez trudu szukany przekaz, który teraz schował z triumfalnem westchnieniem ulgi. Poczem rzucił pugilares do nóg bankiera.
Nieszczęsny Mr. Rollins jęczał z wściekłości. Usiłował oderwać się, lecz ciasno powiązane rzemienie wpiły się jeszcze bardziej w ciało. Nie mógł się powstrzymać od krzyków bólu.
— Milcz pan, uspokój się! — szydził król naftowy. — Odbieram tylko to, co mi w swoim czasie zaofiarowano.
Kantor, który nie rozumiał angielskiego i za bardzo był zajęty sceną teatralną, aby pojąć rozgrywającą się przed jego oczami scenę rzeczywistą, zdawał się nawet odczuwać niejaką satysfakcję z powodu złości bankiera. — Poller życzył mu powodzenia w zamierzonej świetnej arji, na co kantor odpowiedział ukłonem. Zaczem trzej rozbójnicy podeszli do koni, dosiedli ich i odjechali.
Kompozytor usiadł nawprost bankiera i mierzył go zadowolonem spojrzeniem. Rollins nie mógł pojąć jego postępowania; budziło w nim wściekłość i dlatego pod najstraszliwszą groźbą domagał się uwolnienia. Oczywiście, rozkazywał po angielsku, w języku, którego kantor nie znał. Było to odwrócenie sceny poprzedniej, kiedy kantor z tem samem powodzeniem błagał bankiera stokrotnie po niemiecku.
Podczas gdy Rollins wykrzykiwał wszystkie angielskie przekleństwa, kantor siedział naprzeciw i obserwował go spokojnie, gwiżdżąc przez zęby melodję, która miała się rozwinąć w świetną arję. Bankier pienił się ze złości; potem, skoro gniew jego osiągnął najwyższy stopień, nastąpiło raptowne zmęczenie. Teraz dopiero zastanowił się nad sytuacją. Od buchaltera Baumgartena nauczył się kilku wyrażeń niemieckich, kantor zaś znał parę słów angielskich. Czyż ten skromny zasób wiadomości lingwistycznych nie mógł od biedy wystarczyć do porozumienia się z kantorem? Bądź co bądź, postanowił spróbować.
— Mr. kantor, — zaczął — to unbind, unbind![1]
— Kantor emeritus, proszę! — brzmiała odpowiedź.
Unbind, unbind!
— Zawiązać? — zapytał kantor. — Chce pan coś zawiązać? Cóż takiego?[2]
W ten sposób „porozumiewali się“ przez kwadrans. Przedewszystkiem, kantor nie rozumiał bankiera; następnie uważał za rzecz słuszną, że ten, który mu pozwolił trwać w pętach, sam powinien doświadczyć, jak smakują. Aliści wkońcu zwyciężyła jego przyrodzona dobroduszność. Kiedy Rollins ponowił próby wyrwania się z pęt, kantor podszedł doń i z nielada wysiłkiem rozsupłał specjalnie mocno ściągnięte więzy. Mniemał, że zasłużył na jakieś słowo dziękczynne, atoli mylił się bardzo. Rollins wyprostował się, poczem obdarzył kantora tak mocnem uderzeniem w głowę, że biedny fantasta zachwiał się i runął w krzewy. Następnie Amerykanin wyprowadził konia z zarośli, dosiadł go i pojechał na zachód ku swoim towarzyszom.
Kantor podniósł się powoli, pomacał obolałe miejsce i szepnął do siebie:
— Wdzięczność jest rzadką cnotą.
Ponieważ lękał się zostać sam, więc także wyprowadził konia z krzewów, wdrapał się na siodło i pojechał również na zachód, w kierunku białych i Nawajów. — — —
— Ale — zapyta czytelnik — jak to się stało, że kantora zostawiono po drodze i nawet spętano? Otóż tego samego dnia rano nieszczęśliwiec podszedł do Hobble-Franka i zapytał:
— Panie Franke, jeśli mnie dobrze poinformowano, wyrusza się przeciw Nijorom? Jak się zdaje, zamierzamy na nich napaść?
— Tak — potwierdził Hobble.
— To mnie bardzo cieszy, to mnie nadzwyczajnie cieszy!
— Dlaczego?
— Nie powinien pan chyba pytać! Wie pan, że komponuję dwunastoaktową operę!
— Zdaje się, że pan coś o tem już przebąkiwał.
— Na pewno panu mówiłem. Otóż, znalazłem tutaj bohaterów, którzy są mi potrzebni; jednakże nie zaprezentowali mi się dotychczas w czynie.
— Nie? No, zdawało mi się, że dokonali już czegoś, na co inni nie pokusiliby się nigdy. Pędziliśmy z jednej przygody w objęcia drugiej!
— Chętnie to przyznaję; ale bohaterstwo nie okazało się jeszcze w całej swej przepysznej wspaniałości. Chcę widzieć bitwę, w której człowiek pasuje się z człowiekiem, a bohater kładzie jednego wroga po drugim. Chciałbym przeżyć prawdziwą, krwawą walkę!
— Poco? Jeśli szuka pan silnych wstrząsów z miłości dla sceny, to jednak z tego jeszcze powodu nie powinieneś sobie życzyć realnej walki i realnego krwi przelewu.
— A jednak! Na tle własnych przeżyć o wiele łatwiej komponować. Zgiełk walki, krzyki i wycie, strzykanie strzelb, huk wystrzałów — to wszystko trzeba słyszeć, aby później odpowiednio zaorkiestrować na instrumenty.
— To wszystko może pan przypłacić życiem, a wówczas co się stanie z pana piękną operą?
— My, kompozytorzy, cieszymy się szczególną opieką Muz; nam nic złego nie może się zdarzyć. A może pan słyszał, aby Indjanie zastrzelili lub zadźgali jakiegoś znakomitego kompozytora?
— Nie, nie słyszałem.
— A więc! Mnie nic nie może grozić. Czy myśli pan, że dzisiaj dojdzie do rozprawy?
— Hm! Jeśli wszystko się tak odbędzie, jak przewidują Old Shatterhand i Winnetou, to pokonamy wrogów bez wystrzału. Jeśli zaś nie, może doprawdy wiele krwi spłynąć. Nic nie można przewidzieć. Jeśli, naprzykład, Nijorowie spostrzegą, że Nawaje zastawili sidła, djabli porwą nasz plan.
— W jaki sposób mogą spostrzec?
— W jakikolwiek. Głupi zawsze pyta więcej, niż może odpowiedzieć człowiek rozsądny. Powiedziałem, że nic zgóry nie można przewidzieć. Naprzykład, jeśli u brodu strzeli panu do głowy biec na lewo, zamiast na prawo, wszystko będzie stracone.
Hobble-Frank powiedział to napoły poważnie, napoły żartobliwie. Ale twarz kantora przybrała wyraz zadowolenia.
Ergo — zapytał — na lewo, zamiast na prawo? Czy dobrze zrozumiałem? Tak?
Skinął z zadowoleniem, co nie uszło uwagi chytrego Hobble-Franka. Myśliwy postanowił zwrócić się do Old Shatterhanda, aby unieszkodliwić krwawą żądzę walki kantora. Zresztą, później kantor wygadał się całkowicie przed panią Rozalją Ebersbach i w ten sposób sam przyczynił się do udaremnienia swych zamiarów.
Wkrótce potem zatrzymał jeźdźców Winnetou, który wystąpił z zagajnika. Podszedł do Old Shatterhanda i do wodza Nawajów i zameldował:
— Nijorowie trwają przy swoim planie i nie zmienili stanowisk. Moi bracia zatem mogą wykonać, com wczoraj omówił z Old Shatterhandem. Uważam tylko za konieczne wprowadzić drobną zmianę.
— Jaką? — zapytał Old Shatterhand.
— Postanowiliśmy zjechać w wyschnięty bród i potem skierować się na prawo, dopóki nie dotrzemy do rzeki. Nijorowie zejdą ku nam z wyżyny i wówczas to zaatakują ich ztyłu Nawajowie. Ale należy baczyć, aby wróg nie używał broni palnej. Może kogo z nas zastrzelić, lub zranić. Wobec tego musimy odrazu ich przekonać, że zginą, jeśli wdadzą się w walkę.
— Winnetou ma słuszność. Musimy mieć przy boku paru Nawajów, aby odrazu dowieść Nijorom, że wpadli we własne sidła.
— Tak też myślę — rzekł wódz Apaczów.
— Ale owi Nawajowie nie powinni przybyć razem z nami, raczej muszą nas oczekiwać na miejscu w ukryciu przed Nijorami.
— Mój biały brat wyczytał moje myśli.
— Łatwo odgadnąć, co mój czerwony brat ma na myśli. Nijorów jest trzystu, podczas gdy Nawajów będzie sześciuset. Wystarczy, jeśli obsadzimy tyły wrogów pięcioma setkami wojowników; pozostała setka musi tutaj, z wysokiego brzegu, zejść do rzeki i podkraść się aż do ujścia Zimowej Wody. Tam wojownicy schronią się w zagajniku i będą oczekiwali naszego przybycia. Skoro przybędziemy i skoro tylko Nijorowie zechcą się na nas rzucić, setka owych wojowników wystąpi z ukrycia i przyłączy się do nas. To wywrze właściwy skutek; wrogowie będą oszołomieni, a tymczasem nasze posiłki, liczące pięciuset wojowników, będą miały dosyć czasu, aby wpaść na ich tyły.
— Tak jest. Przyznaję słuszność słowom — Old Shatterhanda. Nitsas-Ini, mężny wódz Nawajów, niech wybierze setkę wojowników; bezzwłocznie zaczną się skradać do ujścia Zimowej Wody. Następnie pięciuset pozostałych odjedzie, a skoro tylko, według naszego obliczenia, dotrą do swoich stanowisk, natychmiast stąd wyruszymy.
Tak się też stało. Stu Nawajów ukryło się w zaroślach, aby następnie zejść do rzeki. Oczywiście, nie mogli zabierać ze sobą koni — powierzyli ich wodze towarzyszom. Wkrótce potem i pozostałe wojsko Nawajów ruszyła w drogę.
Skoro więc Nawaje oddalili się, Old Shatterhand powtórnie wyłożył swój plan przed niemieckimi wychodźcami w ich języku ojczystym, dotychczas bowiem rozmowy toczyły się po angielsku. Nawoływał ich do zachowania ostrożności i spokoju, ostrzegał przed zgubnemi następstwami najdrobniejszych wykroczeń. Naraz odezwała się pani Rozalja:
— My wszyscy na pewno, jużci, nie popełnimy nic takiego, ale znam jednego, który uplanował sobie głupi figiel.
— Któż to?
Któż to? I pan jeszcze pyta! Kiedy mowa o głupich figlach, może pan chyba odgadnąć, kogo mam na myśli. Oczywiście, kantora! Chciał mnie namówić do takiego samego głupstwa. Otóż, zamierza, skoro przybędziemy nad Zimową Wodę, skierować się na lewo.
— Do piorunów! Mógłby przekreślić wszystkie nasze rachuby! Czy to prawda, co pani Ebersbach powiada?
Pytanie było skierowane do kantora.
— Tak — odpowiedział kantor półgębkiem.
— Chce pan bez zapytania obrać inny kierunek? Co pana do tego skłoniło.
— Moja opera.
— Opera pana! A więc znowu dla zwarjowanego urojenia narażasz nas na niebezpieczeństwo! Dlaczego owa znakomita opera nasunęła panu ten pomysł?
Kantor nie mógł wykrztusić wyjaśnienia. Zamiast niego odezwał się Hobble-Frank:
— Wiem dobrze, jaki zamiar leży na hipotece jego planu. Kantor powiedział mi poprzednio, że chciałby uzyskać dla swej opery heroicznej scenę walki, pojedzie zatem na lewo, aby Nijorowie nas spostrzegli, — aby dzięki temu rozpętała się walka.
Wszyscy byli wstrząśnięci okrutną lekkomyślnością kompozytora.
— Straszliwy człowiek! — gniewał się Old Shatterhand. — Ale postaramy się, aby nie mógł nam szkodzić. Nie pojedzie z nami; zostanie tutaj.
Kantor z oburzenia odzyskał mowę:
— Nie przyzwalam, Mr. Shatterhand, Nie jestem żołnierzem, rekrutem, który słuchać musi rozkazów!
— Usłucha pan. Zostanie pan tutaj pod nadzorem.
— Ucieknę.
— Pięknie! W takim razie spętamy pana.
Tak się też stało, mimo sprzeciwów nieszczęsnego kompozytora. Należało powierzyć komuś nadzór. Bankier sam się zaofiarował, ponieważ nie nęciło go spotkanie z Nijorami. Old Shatterhand zgodził się i surowo zakazał rozwiązywać kantora.
Tymczasem oddziały Nawajów skryły się za horyzontem. Należało przypuszczać, że niebawem staną u celu. Old Shatterhand zarządził wymarsz.
Biali pokładali w Old Shatterhandzie i Winnetou bezgraniczne zaufanie. Obecność tych dwóch ludzi wpajała w nich nieustraszoną odwagę. Old Shatterhand prosił wszystkich, aby przybrali pozory beztroski, a zwłaszcza nie rzucali lękliwych spojrzeń w stronę ukrytych wrogów.
Droga oddziału biegła równolegle do rzeki, więc dojechano do Zimowej Wody pod kątem prostym. Sama Hawkensa nie opuszczał dobry humor; śmiał się głośno i prowokował innych do śmiechu, pragnąc w ten sposób otumanić wroga. Przybywszy nad brzeg brodu, zaczęto zjeżdżać nadół w wyschnięte łożysko. Winnetou i Old Shatterhand jechali na czele. Nic nie mogło ujść ich przenikliwych oczu, chociaż udawali, iż jazda w wesołej kompanji rozprasza ich uwagę.
Na lewo stało kilka głazów. Z poza jednego wyjrzała ostrożnie głowa Nitsas-Ini.
Altso-ti — Jesteśmy tu — szepnął do przyjaciół i ukrył się ponownie.
Towarzystwo skręciło na lewo i pojechało wyschłem łożyskiem do ujścia Chelly. Z prawej i lewej strony wznosiły się wysokie strome skały, a na przodzie mknęła woda Chelly. Na jej brzegu ciągnął się wąski, ale bardzo gęsty pas zarośli. Tutaj się zatrzymano.
Old Shatterhand wpatrzył się uważnie w krzewy. Chrustnęła jakaś gałązka i na chwilę ukazała się ręka czerwonoskórego. Był to znak obecności setki Nawajów. A więc udało się wziąć wroga w kleszcze.
Old Shatterhand, wskazując na kąt między skałą nadbrzeżną, a jej występem z lewej strony, rzekł:
— Kobiety i dzieci niech się ukryją; nic im tam grozić nie może.
Wymienieni usłuchali rozkazu. Oparła się tylko pani Rozalja.
— Co? Ja miałabym się ukrywać? — rzekła. — Co pomyślą o mnie ci Indjanie!
Wyrwała strzelbę z ręki męża, uchwyciła za lufę i groźnie wymachiwała kolbą nad głową.
Pst! Precz ze strzelbą! — ostrzegł Old Shatterhand. — Nijorowie obserwują nas i mogą z tego ruchu wnosić, że spodziewamy się rozprawy. Wkrótce nadbiegną z krzykami i wyciem. Wówczas niech każdy przyłoży broń, ale nie strzela. Skoro jednak groźba ich nie powstrzyma, trzeba będzie się bronić. W takim razie strzelajcie na moją komendę, ale starajcie się czerwonych oszczędzać i trafiać w nogi. A teraz siądźcie sobie na ziemi najspokojniej w świecie!
Biali usiedli twarzami zwróceni w kierunku łożyska rzeki, stamtąd bowiem mieli wypaść Nijorowie.
Old Shatterhand i Winnetou stali obok siebie i napozór gawędzili beztrosko. Zimowa Woda podczas nawodnienia unosiła mnóstwo głazów i osadzała je wpobliżu ujścia. Głazy te mogły służyć za osłonę; należało się spodziewać, że skorzysta z niej awangarda Nijorów.
Istotnie, wkrótce Winnetou, przyjrzawszy się bacznie jednemu z głazów, rzekł do Old Shatterhanda:
— Za wielkim trójkątnym głazem kryje się nieprzyjaciel. Czy mój brat go dojrzał?
— Tak. Widziałem, jak pełzał do głazu. To sam wódz Mokaszi.
— A więc nadeszła chwila. Czy mój brat nie sądzi, iż lepiej nie czekać na ich natarcie?
— Czy chcesz z nimi mówić?
— Nie. Niech przemówi mój biały brat. Ty masz sztuciec, który uważają za broń zaczarowaną. A zatem głos twój bardziej zaważy od mego.
— Dobrze, zaczynamy!
Półgłosem wypowiedział kilka słów w kierunku zagajnika, gdzie zaczaiła się setka Nawajów, i rzekł potem do białych:
— Nijorowie nadchodzą. Podnieście się i przyłóżcie strzelby do skroni!
Postąpił kilka kroków naprzód i, przygotowawszy sztuciec do strzału, zawołał w kierunku głazu:
— Czemu chowa się Mokaszi, wódz Nijorów, skoro chce nas odwiedzić? Może do nas przybyć otwarcie. Wiemy, że znajduje się tutaj wraz z trzema setkami swych wojowników.
Uff, uff! — rozległo się za skałą, i Mokaszi podniósł się, — Białe psy wiedzą, że jesteśmy? A jednak przybyli tutaj? Czyż Wielki Duch spalił im mózgi, że tak nieliczni ośmielają się stanąć do walki z nami?
— Czy Mokaszi, wódz Nijorów, stracił wzrok? Czyż nie widzi, że nasi ludzie stoją gotowi zastrzelić każdego wroga? I czy nie widzi zaczarowanej strzelby w mojej ręce?
— Wpadniemy na Old Shatterhanda z takim impetem, że zdąży tylko dwukrotnie, czy trzykrotnie wystrzelić. Zmiażdżą go razy moich wojowników. Biali mają do wyboru albo się poddać, albo zginąć w nurtach rzeki. Widzą chyba, że są otoczeni.
Podniósł rękę wysoko — i na ten znak z poza wszystkich kamieni wyłonili się Nijorowie. Inni, którzy nie znaleźli miejsca za głazami, przybiegli wnet z okrzykiem wojennym na ustach. Nie rzucili się jednak na białych, lecz zatrzymali za swym wodzem, ponieważ Mokaszi również stał na miejscu. Znowu podniósł rękę; natychmiast ucichło i Mokaszi zawołał do Old Shatterhanda:
— Białe twarze widzą, że są zgubieni, skoro zechcą walczyć. Rozwaga nakazuje się poddać.
— My, nieliczni biali, nie lękamy się trzystu Nijorów. Nadomiar nie przybyliśmy sami. Skoro Mokaszi podniósł rękę, ukazali się jego wojownicy. A teraz ja podniosę swoją.
Na sygnał Old Shatterhanda natychmiast z zagajnika wyskoczyło stu Nawajów, ustawili się w dwurząd i skierowali strzelby w Nijorów. Ci wydali okrzyk zgrozy. Żaden z nich nie śmiał wycelować strzelby w białych, gdyż ci ich ubiegli, dzięki czemu mieli znaczną przewagę; mogli bowiem wypalić, skoroby tylko Nijorowie podnieśli broń.
Old Shatterhand nakazał milczenie.
— Czemu wódz Nijorów spogląda wciąż naprzód? Niechże obejrzy się wtył!
Mokaszi odwrócił się, a wojownicy wślad za nim. Poprzednio zwrócili całą uwagę na to, co się działo przed nimi; teraz w odległości dwudziestu kroków od siebie zobaczyli pięciuset Nawajów, którzy zajęli całą szerokość łożyska w ośmiu, lub dziesięciu rzędach. Przed nimi stał wódz i zawołał do Mokasziego:
— Tu stoi pięciuset Nawajów, a przed wami stu oraz niezwyciężeni mężowie biali. Czy wódz Nijorów życzy sobie walki? Nijorowie zawyli z przerażenia, jak dzikie bestje. Dwukrotnie liczniejsi Nawaje łatwo ich przekrzyczeli — okrzykiem radości. Old Shatterhand ponownie nakazał milczenie i rzekł podniesionym głosem:
— Pytam Mokasziego, jak pytał go Nitsas-Ini, czy życzy sobie walki. Przeszło sześćset kul przebije stłoczony tłum Nijorów. Ilu ujdzie z życiem? Żaden.
Mokaszi przez długą chwilę spoglądał przed siebie ponuro, zanim odrzekł:
— Umrzemy. Ale każdy z nas przynajmniej zabije przedtem jednego Nawaja.
— Nie wierzysz w swoje własne słowa; skoro który z was podniesie strzelbę, wszyscy wypalimy. Czyście oślepli i ogłuchli, że nie widzieliście ani słyszeli, jak Winnetou i ja zakradliśmy się wczoraj pod wasz obóz? Siedziałeś ze starymi wojownikami pod skałą, wpobliżu brzegu; my leżeliśmy na jej wierzchołku. Słyszeliśmy każde wasze słowo. Czy nie wiecie, jak trzeba być ostrożnym, gdy topór wojny został wykopany?
Uff, uff! — zawołał zaskoczony Mokaszi. — Old Shatterhand i Winnetou leżeli na kamieniu, pod którym siedzieliśmy?
— Tak. Słyszeliśmy, jak omawialiście plan zasadzki. Poco porwaliście się na ludzi, o których wiecie, że nie lękają się wszystkich wojowników waszego plemienia, razem wziętych?
Mokaszi opuścił strzelbę i rzekł:
— Wielki Manitou był przeciwko nam; nie chciał, abyśmy zwyciężyli. Old Shatterhand lub Winnetou niech podejdą do mnie, aby ze mną walczyć. Kto z nas zabije przeciwnika, tego plemię ujdzie za zwycięzcę.
— Czy łudzisz się, że zdołasz pokonać mnie, albo Winnetou? Czy słyszałeś, aby którego z nas pokonano? Twoja propozycja nie zmieni waszego losu. Atoli my nie jesteśmy zwolennikami przelewu krwi, i dlatego chcemy uniknąć walki.
— Jakże możecie jej uniknąć? Czy przypuszczasz, że się poddamy na waszą łaskę i niełaskę?
— Bynajmniej, gdyż tak nie poddają się mężni, a Nijorowie są mężnymi wojownikami. Czy nie znasz Old Shatterhanda i Winnetou, czy sądzisz, że chcą zgotować wam i waszym potomkom wieczną hańbę?
Mokaszi odetchnął z ulgą i zapytał:
— W jakiż tedy sposób można uniknąć walki, aby nasze kobiety i dzieci nie wytykały nas palcami?
— Zastanowimy się nad tem. Niech podejdą do mnie Mokaszi, Nitsas-Ini i Winnetou. Mokaszi może zabrać ze sobą broń, gdyż nie poddał się jeszcze i uchodzić musi za wolnego człowieka.
— Przyjdę.
Podniósł strzelbę i podszedł do Old Shatterhanda; usiadł przy nim z godnością wodza. Biały myśliwy, Winnetou i Nitsas-Ini również usiedli. Nitsas-Ini musiał przejść przez szeregi Nijorów. Przepuścili go bez słowa gniewu, aczkolwiek niektórzy wodzili za nim posępnemi spojrzeniami.
Teraz mogła się rozpocząć narada. Uczestnicy jej siedzieli może kwadrans w milczeniu, jak wymagał zwyczaj injański. Każdy był pochłonięty własnemi rozważaniami. Old Shatterhand i Winnetou wpatrzyli się uważnie w obu wodzów, pragnąc jakgdyby wyczytać ich najtajniejsze myśli. Następnie porozumieli się krótkiem spojrzeniem i Winnetou zagaił obrady:
— Czterej wojownicy zeszli się dla układów. Który z nich ma mówić?
Znowu przez chwilę trwało milczenie. Poczem odezwał się Nitsas-Ini:
— Nasz brat Old Shatterhand nie chciał krwi przelewu; niechajże zacznie!
Howgh! — potwierdzili pozostali.
Old Shatterhand również przeczekał chwilę, aby zaakcentować swoje słowa; wreszcie przemówił:
— Moi bracia wiedzą, że jestem przyjacielem czerwonych. Cały kraj od morza do morza należał do Indsmanów; lecz oto przybył biały i odebrał im wszystko, przynosząc wzamian swoje choroby. Indjanin przeobraził się w steranego cierpieniami nędzarza, który wkrótce umrze. Biały zgnębił go tem, że zasiał niezgodę i że podszczuwał jedno plemię przeciw drugiemu. Czerwoni mężowie byli tak niemądrzy, że wzajemnie się tępili, a nie zmądrzeli dotychczas. Przecież dokonaliby wielkich czynów, gdyby zapomnieli o niesnaskach i rozważyli w duchu, że są jednak braćmi. Czy mam słuszność?
Howgh! — rozległo się dokoła.
— Tak, mam słuszność, gdyż o prawdzie moich słów świadczy rozbrat, panujący między dwoma szczepami Apaczów, którzy tępią na sobie topór wojny. Mój brat Nitsas-Ini niech mi powie, z jakiego powodu wyruszył przeciwko Nijorom?
— Ponieważ wykopali przeciwko nam topór wojny.
— Dobrze. A teraz niech mi Mokaszi powie, dlaczego poprowadził swoich wojowników przeciw Nawajom?
— Ponieważ wykopali przeciwko nam topor wojny.
— Czy nie rozumiecie, co chcę powiedzieć? Pytałem o powody zatargu, lecz wy nie mogliście ich wymienić; każdy z was podaje tylko fakt, że przeciwnik wykopał topór wojny. Czyż nie tak małe dzieci skaczą sobie do włosów dla kaprysu?
Przeczekał chwilę, poczem dodał:
— Mój czerwony brat Nitsas-Ini jest nietylko słynnym i mężnym wojownikiem, ale także rozważnym i mądrym władcą swego plemienia. Zrozumiał, że czerwony człowiek umrze, jeśli zasklepi się w ciemnocie. Dlatego powziął mądre postanowienie. Poślubił białą squaw; kocha ją i zawdzięcza jej wiele. Wysłał syna za morze, aby się nauczył, jak pustynię można przemienić w żyzny kraj. Nltsas-Ini wie, że wojna pociąga za sobą tylko niedolę, że szczęście można osiągnąć Jedynie w pokoju. Czyżby się naraz zmienił? Czyżby dzisiaj łaknął krwi swoich czerwonych współbraci?
Uff! Uff! Nie życzę sobie tego! — zawołał Nawaj.
— Wiedziałem o tem. Gdyby było inaczej, nie nazywałbym się dłużej twoim przyjacielem i bratem. Ale w czem zasmakował Mokaszi, wódz Nijorów? Wyruszył na wojnę bez słusznej przyczyny i nie uzyskał nad wrogiem najmniejszej przewagi. Musi nawet przyznać, że w chwili obecnej znajduje się w opłakanej sytuacji. Czy zechce przyznać?
Howgh! — skinął Mokaszi, który zrozumiał intencje Old Shatterhanda.
— A czy człowiek roztropny w chwili takiego niebezpieczeństwa wciąż jeszcze będzie nastawał na życie swoich przeciwników, w których mocy się znajduje?
— Nie.
— Doskonale, jesteśmy jednomyślni. I Nitsas-Ini, i Mokaszi pragną zgody. Chodzi. teraz tylko o to, czyja krew się przelała i jakiego żąda powetowania, Czy Mokaszi stracił jakiegoś wojownika i czy zatem pragnie pomsty?
— Nie.
— A więc pytam zkolei swego brata Nitsas-Ini.
— Khasti-tine i jego towarzysz zginęli.
— Czy z rąk Nijorów?
— Nie. Z ręki białego, zwanego królem naftowym.
— Czy za śmierć ich poszukujesz zemsty na Nijorach.
— Nie.
— A więc jesteście skwitowani. Nierówność polega tylko na tem, że Nijorowie są zamknięci i że krew ich popłynie niechybnie, jeżeli dojdzie do walki. Atoli Nitsas-Ini oświadczył, że nie pragnie krwi przelewu. Nijorowie zaś mają w swej mocy ośmiu wojowników Nawajów. Czy tych szans nie można zrównać? Nijorowie wydadzą jeńców, a Nawaje otworzą potrzask. Wówczas zakopie się topór wojny zpowrotem. Mam nadzieję, że moi bracia zgodzą się na moją propozycję. A zatem — oto, co uczynić należy!
Wyjął z za pasa torebkę z tytoniem, zdjął ze sznurka fajkę pokoju, napełnił ją i położył przed sobą. Następnie zapytał Mokasziego:
— Czy wódz Nijorów przystaje na moją propozycję?
— Tak — brzmiała odpowiedź. Mokaszi był szczęśliwy, że za tak niską cenę uniknął klęski.
— A co o tem powie wódz Nawajów?
Nitsas-Ini nie odrazu przystał:
— Propozycja mego brata Old Shatterhanda zapewnia korzyść Nijorom. Skoro moi wojownicy Ich otoczyli, łatwo możemy odbić ośmiu jeńców. Wystarczy tylko wysłać kilku ludzi do obozu Nijorów. Powiedz zatem, co zyskujemy na twojej propozycji?
— Zapytam raczej, komu zawdzięczasz przewagę nad Nijorami?
— Tobie i Winnetou — odpowiedział Nitsas-Ini zgodnie z prawdą.
— Tak, nam to zawdzięczasz. Nie chełpię się bynajmniej, chciałbym cię tylko skłonić do pobłażliwości w stosunku do twoich czerwonych braci. Co na to powie Winnetou?
— Mówiłeś tak, jakbym ja mówił, — odrzekł Apacz.
— A więc słowo ma Nitsas-Ini!
Wódz zmierzył długiem spojrzeniem szeregi swoich wojowników, a potem bezładny oddział wrogów. Nie chciało mu się, oczywiście, zrezygnować z tak ogromnej przewagi; ale dobrotliwy wpływ jego białej squaw zaczął się w nim odzywać — z dzikiego wodza indjańskiego przemienił się w miłującego pokój i troskliwego ojca szczepu. Przez kilka chwil zwlekał z odpowiedzią, wreszcie oświadczył:
— Mój brat Old Shatterhand ma słuszność.
— I jesteś gotów wypalić kalumet z Mokaszim?
— Tak.
Old Shatterhand podniósł się, zwrócił w stronę Indjan i zawołał:
— Wojownicy Nawajów i Nijorów niech tutaj skierują spojrzenia, aby zobaczyć, co postanowili ich wodzowie!
Zapalił tytoń i wręczył Nitsas-Ini fajkę. Ten podniósł się, wypuścił dym ku niebu, ku ziemi i w kierunku czterech stron świata, poczem zawołał głośno, aby wszyscy mogli go słyszeć:
— Topory wojenne zakopiemy, wypalimy fajkę pokoju. Nijorowie wydadzą jeńców, poczem staną się naszymi braćmi. Palę i mówię w imieniu wszystkich swych wojowników. Znaczy to niemniej, niż gdyby sami wypalili kalumet. Powiedziałem. Howgh!
Nawaje prawdopodobnie niebardzo byli zadowoleni z takiego rezultatu układów. Ciężko im było wyrzec się plonów oczywistego zwycięstwa. Jednakże, wychowani w żelaznej dyscyplinie, słuchali słów wodza bez szemrania. Kalumet jest dla Indjan świętością.
Nitsas-Ini wręczył fajkę Mokasziemu, i ten zkolei się podniósł, pociągnął sześć razy i oznajmił tak samo głośno, jak Nitsas-Ini:
— Słuchajcie, wojownicy Nijorów i Nawajów, topory wojny znów są zakopane. Mężowie Nawajów otworzą pierścień, w którym nas zamknęli, i staną się naszymi braćmi. Potwierdziłem słowa kalumetem, a więc stało się tak, jakgdyby każdy wojownik zosobna powiedział i wypalił fajkę pokoju. Howgh!
Najbardziej zadowoleni byli Nijorowie; nie spodziewali się takiego wyjścia z niebezpiecznego położenia. Old Shatterhand i Winnetou, jako świadkowie układu, musieli również pociągnąć z fajki pokoju, aczkolwiek w milczeniu.
Posiedzenie wodzów było zamknięte i stosunek wzajemny obu plemion zmienił się natychmiast. Nawaje ustąpili ze stanowisk, a że nad rzeką było ciasno, więc wszyscy hurmem udali się do obozu Nijorów, aby tam uczcić święto pokoju i uwolnić jeńców. Winnetou, Old Shatterhand i Wolf z obowiązku poszli za wodzami, podczas gdy ich towarzysze zostali w wyschłem łożysku rzeki. — — —






  1. Rozwiązać (ang.)
  2. Gra słów, której nie można oddać po polsku. Mianowicie „umbinden“ oznacza po niemiecku „zawiązać“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.