Królobójcy/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królobójcy |
Wydawca | Dom Książki Polskiej S. A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Królobójca zabił króla i został królem. Mord dla zagarnięcia władzy, dla przywłaszczenia sobie cudzych przywilejów i praw — oto najpierwotniejszy rodzaj zabójstwa, popełnionego na stopniach tronu i najczęstszy.
Majestat nie napróżno purpurę obrał za ramy dla siebie. Jaskrawość purpury chłonie każdą rdzę krwi, gasi ją, a może jeno piękniej się nią zdobi. I galerja królobójców w lwiej swej części aż lśni od gronostajów a poczet cały panujących może stanąć i powinien stanąć w szeregach pupilów Lombrosa.
Dość roztworzyć dzieje pierwszego z brzega państwa, narodu, plemienia, aby mord znaleść nawet na kartach jego legend, jego mytów.
Był człowiek silny, mądry czy szybkonogi, więc go słuchali słabsi, głupsi czy ociężalsi. Podczas, drugi zaczaił się i zabił człowieka przewodzącego innym i sam przewodzić zaczął. I słuchano tego drugiego, bo musiano wierzyć, iż skoro zabił swego poprzednika, więc był odeń silniejszym, mędrszym czy szybciej biegnącym.
Oto szkielet każdej legendy o poczęciu narodu, plemienia, państwa — szkielet, w miarę fantazji bujnej, ubarwiony szczegółami. Szkielet taki niekiedy poprzedza sielanka np. o podniosłości pasterskich obyczajów, o wieku złotym patrjarchalnych rządów — ale, po tej sielance, tuż następuje taki zamęt mordów, że ani lilje, zawodzące na mogiłach ofiar, ani myszy, jawiące się na pokaranie zabójców, nie łagodzą ponurego wstępu do akt kryminalnych każdej po kolei cywilizacji.
Tam, gdzie szło o wyższość jednego nad drugim, o władzę, tam zabójstwo było zawsze uprawnionem i wytłomaczonem.
Jeden bóg zabił drugiego boga i odebrał mu królestwo.
Kronos zabił Uranosa a Zeus zabił Kronosa. Dwa ojcobójstwa — ale, komuż mitologicznego Zeusa przyjdzie lub przyszło na myśl zwać ojcobójcą.
Lecz przecież i mitologja i podanie w dziejach to wstęp, to zadowolenie pierwotnej logiki, że musiał być ktoś jeszcze i przed Piastem i przed Menesem egipskim i przed Numą Pompiliuszem i to zarazem wytwór wyobrażeń ludzi, którzy według tego, co przeżywali i widzieli, sądzili o przeszłości — to uwertura, dająca nam w swym pozornym chaosie przedsmak melodyj, czekających nas w operze, to oswojenie nas, przygotowanie do rozejrzenia się w szczegółach.
Bóg zabił boga — zaczyna mitologja i wiedzie nas do wrót dziejów starożytnych. Dzieje starożytne schodzą na ziemię i powiadają: człowiek zabił człowieka, król zabił króla. Mijają lata, biegną stulecia, zmieniają się ludzie, warunki ich bytu, ich potrzeb, ich zamierzeń — walka na śmierć o władzę trwa taż sama a łagodzi ją jedynie zrywanie się świadomości u stóp tronu, osłabia nowy wróg wspólny, wróg, który skrytobójczą wyciąga rękę dla obalenia władzy, dla dokonania przewrotu politycznego, bez chęci zasiadania na trójnogu monarszym.
Liczba królobójczych królów zmniejsza się, ale liczba królobójstw wzrasta, a co nie jest ani żadnem skażeniem obyczajów, ani zdziczeniem, jeno nieubłaganem prawem rozwoju, jeno tem przekleństwem natury, zniewalającej każde nowe życie nie tylko kończyć śmiercią ale i ze śmierci brać swój początek.
Przewaga fizyczna jednego człowieka nad drugim była kamieniem węgielnym pojęcia panowania i poddaństwa. I jeżeli człowiek jaskiniowy tylko pod ciężarem pięści ulegał mocniejszemu odeń towarzyszowi, to przecież instynkt dzieciństwa uczył go przedtem chronienia się za plecy swej rodzicielki, ten sam instynkt uczył go, że od niej nawet skarcenie przyjąć musi, bo ona go żywi i chroni. Ale, jeżeli jaskiniowy człowiek tracił zachowanie dla swej rodzicielki z chwilą, gdy jej opieki nie potrzebował lub gdy poczuł swą fizyczną równość, to tem bardziej szukał potargania narzuconych mu pęt przez człowieka obcego i baczył, ażali pięść ciemięzcy nie słabnie.
W miarę kształtowania się doświadczenia a urabiania pojęć o łączeniu sił dla osiągnięcia jednego, wspólnego celu, polepszenia czy ułatwienia bytu, rozwijały się i stopnie naczelników, przewodników. Doświadczenie uczyło zwolna, iż, dla dobrego zużytkowania sił kilku czy kilkudziesięciu ludzi, potrzebna jest równoczesność natężenia muskułów a równoczesność taka musi wyrazić się zawołaniem lub znakiem jednego człowieka i karnością pozostałych ludzi. Doświadczenie uczyło cenić w ludziach nie samą brutalną siłę — ale i zręczność, ale pomysłowość jej zastosowania i umiejętność jej oszczędzania i jej powiększania. To doświadczenie musiało niewolić człowieka do szukania w swym przewodniku zalet coraz szczególniejszych, coraz wyższych. A naczelnicy ze swej strony, ciągnąc wielkie korzyści z przewodniego stanowiska, starali się najmocniej utrzymywać podwładnych w poszanowaniu, w wierze w wartość wielką ich przymiotów, w przewagę sił, w zdolność rozkazywania. Naczelnicy jednak słabli, tracili na jasnym sądzie, starzeli się — a, nie chcąc wyrzekać się swych przywilejów, uciekali się do sposobów byle nic z władzy nie utracić. Niekiedy sposoby się udawały, niekiedy poddani nie postrzegali wybiegów a niekiedy znów pozbywali się zniedołężniałego przewodnika lub, wykrywszy w jednym z towarzyszów szczególniejsze zalety, a wyższe od zalet głowy pokolenia, zmieniali wybrańca.
Pokolenie rozmnażało się, mnożył się dobytek, rosła suma zdobyczy i wznosiła się wraz z nią władza i potężniało znaczenie naczelników i komplikowała się trudność wyboru i podwyższał się stopień zalet, wymaganych od przewodnika. Przewodnik zaś nie ustawał w zabiegach o utrzymanie się przy władzy, układał się z wybitniejszymi poddanymi, zapewniał im przywileje, dzielił się z nimi władzą i szukał ich poparcia, opieki, współdziałania. A dalej, legitymował swe cnoty pochodzeniem od istoty nadludzkiej, sam boga udawał, bogiem ogłaszał swego dziada lub ojca, aby, jako potomek boga, wzmocnić swoje dziedzictwo.
Lecz równocześnie z nizin szedł pogwar zwątpienia do stóp władcy, szły skargi na ucisk, szły nowe, głębsze, podnioślejsze wierzenia o Bogu, o człowieku, o celowości jego bytu, jego istnienia.
Przewodnicy odgadli niebezpieczeństwo i nadewszystko każdą nową zdobycz myśli ludzkiej starali się zwrócić przeciw poddanym, a gdy ten środek nie starczył, wypowiadali im wszystkim walkę na śmierć i życie.
Niziny spływały krwią — aż przewodnikom zbrakło mocy — więc cofali się, układali, czynili ustępstwa. Z bogów schodzili na synów bożych, — z synów bożych na bożych namiestników, — potomków świętych, kapłanów najwyższych, pomazańców.
Wreszcie tu i ówdzie cywilizacja potrafiła przekonać ludy, że panujący już nie potrzebuje być ani wodzem, ani mędrcem, ani cudami słynącym kapłanem, a jedynie człowiekiem, strzegącym praw i umów, przez lud ustanowionych.
Ta nauka była ciosem nielada dla samowładców — ale jeszcze nie zgubą. Bo tu znów rozpoczęły się dowodzenia, że stanowisko przewodnie należy do potomstwa władców, tu okazało się, że dany przewodnik, mimo że upada pod ciężarem trudów rządzenia, jednak za żadną cenę nie ustąpi ze swej Golgoty, tu wyszło na jaw, iż jeżeli władca odmawia swemu ludowi jakichś ulg i przywilejów, to odmawia w imię dobra ludu, w imię swego nieomylnego przekonania, że te nowe ulgi czy przywileje byłyby nieszczęściem dla ludu.
I wszystkie te nowoczesne racje stanu miałyby powodzenie, gdyby nie historja, która im na każdej swej karcie zaprzecza, gdyby nieomylne świadectwa, że każda nauka głębsza, każdy mocniejszy zwrot myśli ludzkiej był przez władców tępionym, póki im życia i sił stało. A czy ten zwrot nazywał się zakonem Mojżesza, czy nauką Chrystusa, czy zbadaniem ruchu ziemi koło słońca, zawsze miał wrogów śmiertelnych we władcach. Stąd wzrost świadomości, że idei nie osiąga się bez walki, stąd fanatyzm odpowiada przemocą na przemoc.
Władza, jak każde wzniesienie, jest zawrotną — a im to wzniesienie jest większem, tem zawrotność możliwszą. A choć są górale, którzy nawet z wysokości Montblanku potrafią dumnem spojrzeniem mierzyć bezdenne przepaście, jednak są i ludzie nerwowi, którzy już na wieży nie mają odwagi oprzeć się o balustradę i są, cierpiący na chorobę przestrzeni, których lada piętro, lada drabina przyprawia o stratę równowagi.
W tych prawdach leży druga przyczyna nieufności równi do wywyższenia, niemożność spieszenia z pomocą zagrożonemu góralowi i obojętność obustronna i słuszna, i nierozumienie wzajemne swoich skarg, żalów, nadziei i radości.
Kto pod chmurami, na orlej skale, się urodził, kto nauczył się mgły horyzontów ścigać, temu równina będzie tylko podnóżem góry — podnóżem obcem, zlanem w jakąś bryłę jednolitą szarą, niedosięgłem w swych zagłębieniach, trzęsawiskach, piaskach, lasach i urodzajnych niwach, w monotonji szmeru pogrążonem mrowiskiem.
I przeciwnie, kto życie swe wziął z mrowiska przyziemnego, kto wzrósł wśród znoju oraczów nizin, kto począł się z kości tych kroci, które zginęły pod głazami piramid Cheopsa i Chefrena, kroci, dla których ambicje faraonów były męką i niedolą najsroższą, temu znów obcym jest szczyt, ten ani może pogodzić się z myślą, aby miał ginąć dla piramidy, i ten ani może wierzyć, iż ten tam, na szczycie stojący, pełną piersią wchłaniający strumienie ożywczego powietrza, ten tam, posiadający pełnię swobody ruchów, był jemu, przyziemnemu niewolnikowi, czemś więcej, niż uzurpatorem i ciemiężcą.
I człowiek z mrowiska obojętnie patrzy, jak ku szczytowi wybrańca wspina się współzawodnik, i obojętnie przygląda się walce, rozgrywającej się na szczycie i o szczyt, a jeżeli niekiedy dźwiga się i sam, to aby nienawistny szczyt ze swoją czarną ziemią zrównać. I w odpowiedzi na to rwą się ze szczytów głazy na zmiażdżenie, skradających się ku niemu, śmiałków, i wre walka, i fala bije za falą i fala rzuca jednostki, na skały potęgi, i fala znów je strąca i znów je zatapia.
I w całym tym ruchu jest groza pracy oceanu i oceanu zawziętość i nieczułość. Ocean rwie granitowe brzegi w jednym krańcu, a w drugim brzeg buduje, ledwie wzniesie połać nowego lądu, już ją żre, chłonie w swej gardzieli, w przypływie dźwiga brzegom daninę, z odpływem zbiera sam haracze.
Te są prawa, i oceanów, i ludów, i cywilizacyj i myśli. Życiem płacić za każdy na nurcie walki o byt wbity pal, tysiącami istnień okupywać każdy nurtu tego zwrot i, dalej, znów rwać samemu wzniesione przez siebie zapory i znów budować nowe na późniejsze druzgotanie.
Na tej nieustannej ewolucji schodzi praca ludzkości, bo ewolucja ta jest jej dobrem wielkiem, bo ewolucja ta jest jej i błogosławieństwem i klątwą. I do tej ewolucji zmierzają bezwiednie wszyscy, krom tych jednostek, którym, jako zbyt wysoko wyniesionym, każde wstrząśnienie grozi upadkiem. Ewolucja idzie, idzie nawet po trupach, bo iść musi.
Ludwik XVI mógł być dobrym i nieszczęśliwym człowiekiem, ale niemniej Rewolucja Francuska jest wielką i jest wielką nie dlatego, aby skazanie króla na śmierć było czemś wielkiem lub nieznanem przedtem w historji — ale dlatego, że miała nieokiełznaną moc żywiołu, że miała odwagę zerwania odrazu wszystkich łańcuchów.
W tych szarpaniach się rewolucji, Ludwik XVI był okruchem miazgi i był tym atomem zarazka w ranie, który, uszedłszy skalpelu, wnet umie ją rozjątrzyć. Ludwik XVI wszak już żebrał tylko o banicję, o przywilej pójścia na wygnanie! Krwawy Konwent wolał, aby króla pożegnały na szafocie słowa — »Synu Ludwika świętego, idź do nieba!“ — Wolał go mieć w „niebie“, niż na ziemi, bo tu „miłości“ Burbonów i tak jeszcze starczyło na całe sto lat zamieszek, wojen, intryg i spisków we Francji. A cóż dopiero, gdyby Ludwik XVI wraz z potomstwem znalazł opiekuna w Maracie, Dantonie, czy Robespierze.
Zresztą Ludwik XVI został ścięty już w 154 lat po skazaniu i ścięciu Karola I. angielskiego na placu, przed pałacem Whitehall, w Londynie, w imię najwznioślejszych i najdonioślejszych dwóch wyrazów „habeas corpus“, wyrazów ogniskujących całą Francuską Rewolucję...
I zresztą, Ludwik był niezaprzeczenie kandydatem na dobrego króla, ale spóźnił się o całe sto lat, bo panował w czasie, gdy naród francuski ani myślał ważyć cnót królewskich i do tego shardział, iż nawet dobrodziejstwa sobie samemu chciał zawdzięczać.
Tak idąc dalej w tę otchłań przedmiotu, mimo woli i wiedzy, możnaby dowieść nie potrzeby, nie sprawiedliwości królobójstwa, ale jego podniosłości.
A przecież nie byłoby to zbłądzeniem, a raczej błądzeniem równem istotnemu sądowi — prędzej „niesądowi“ najcywilizowańszej części świata... więc Europy.
Królobójstwo, popełnione dla zagarnięcia władzy — jako płynące z pobudek samolubnych — jest zbrodnią i niegodziwością?! — Wszak tak?!
Ale to królobójstwo, conajmniej... w Europie gaśnie równolegle ze wzmaganiem się królobójstwa dla obalenia władzy. I to drugie właśnie od wiek wieków jest błędnem kołem etyki.
Łotrem był Kaligula — zamordowali go Kasjusz z Korneliuszem. Któż rzuci kamieniem na tych wybawców ludu z krwawych rządów półzwierza i półobłąkańca?!
Fakt źle wybrany.
Henryka IV, francuskiego, zabił Ravaillac! Najdzielniejszy z królów padł, ugodzony sztyletem. I cóż rzec o Ravaillacu?! Nic zgoła złego. Ravaillac był fanatykiem, podmówionym przez jezuitów. Jezuici w Henryku IV widzieli zawsze hugonota, no, a sam mord był dokonany w 38 lat po nocy św. Bartłomieja!... Ravaillac nadto na dobrowolne szedł męczeństwo, bo nie miał złudzeń, był pewien, że go za zabicie króla końmi rozszarpią.
Analogiczny mord był dokonany przez mnicha, Jakóba Clément, na Henryku III, ostatnim z Walezjuszów — ale Clément podniósł ostrze na wyklętego — więc, w swem pojęciu, miał już zupełne prawo do zasługi.
Lecz i te fakty nie są miarodajne, bo zaprawione fanatyzmem i średniowiecczyzną.
W roku 1809 pochwycono studenta, syna pastora erfurckiego, Staffa, który godził na życie Napoleona. Francja zadrżała ze zgrozy i oburzenia na samą myśl, iż jakiś zbrodzień mógłby zgasić najpotężniejszą z jej gwiazd. I na głowę Staffa posypały się słowa pogardy i potępienia. Równocześnie wszakże w zakamarkach Berlina, w zaułkach Wiednia, wśród poszumu tyrolskich jodeł, łkających pieśnią Andreasa Hofera, iść zaczęła powieść o młodzieńcu bohaterze, o studencie marzycielu... co roił o pomszczeniu krzywd ludu niemieckiego.
Zulusi zamordowali księcia Napoleona, syna Napoleona III. Był rekonesans i „podobno“ przypadek. Rekonesansem dowodził kapitan Carrey — Zulusi napadli. Uciekli wszyscy nawet koń księcia... Śmierć okrótna. Na to urodzić się w złotej kołysce, aby zginąć z rąk dzikich, w puszczy afrykańskiej i zginąć opuszczonym przez towarzyszów, zginąć z „przypadku“ takiego! Pogarda dla tych... europejskich Zulusów! Ale ci europejscy Zulusi godzili nie w młodzieńca, ale w partję. Zabili wszak nie księcia, ale zabili drzemiącą hydrę wojny bratobójczej, okupili byt trzeciej Rzeczypospolitej. Biedny książę „Lulu“! Ale równie dobrotliwie wzdychać nie może żaden z tych, którzy w księciu postrzegali groźną przyszłość!...
Zdarza się jednak, iż mord nie ma pozornie już ani dwóch tłumaczeń, ani tej przewrotnej sentencji — „stało się źle, ale ponieważ się stało, więc stało się dobrze“.
Przed siedmiu laty, padła pod sztyletem Luccheniego cesarzowa Austrji, Elżbieta. Pani, nie mieszająca się do życia politycznego, stroniąca od wszystkiego, co trąciło śladem dworskiej intrygi. Wielka monarchini swej tęsknoty, szukająca jeno toni dla bólu, a pogody korfuańskiego nieba dla myśli chmurnych, stała się ofiarą zaślepieńca. Za co?! Wszak zdawałoby się, iż cesarzowa, schodząca między lud w pancerzu macierzyńskiej niedoli, powinna być niedosięgłą, nietykalną?! Oburzenie zwróciło się przeciw zabójcy — potępili go wszyscy — a przecież nazwano go tylko anarchistą i przestępcą politycznym!
Dlaczego?! Co to jest anarchizm?!... Czy anarchizm wskazuje mordy wogóle, a tak nieumotywowane w szczególności?! Czy anarchizm jest tak podle słabym i nikczemnym, aby go stać było na zwracanie się przeciwko kobietom i to kobietom, w których można zabić nie symbol majestatu, ale symbol smutku.
Odpowiedzi brak, bo nie masz podobno większej anarchji nad anarchję etyki na punkcie wszystkiego, co ma cechę mordu politycznego.
A przecież jedynem potępieniem dla Luccheniego powinno było być usunięcie go poza anarchizm, poza królobójstwo ideowe, i bądź uznanie go za pospolitego zbrodniarza, bądź poczytanie za szaleńca.
Każda inna pobudka, przypisywana Luccheniemu, czyni zeń ideowca, usprawiedliwia go w jego własnem sumieniu, gmatwa sąd ludzki, hańbi ani skrystalizowany dotąd, ani zbadany anarchizm, plami czystość przestępców politycznych.
Wszak tam, gdzie się zaczynają stopnie tronu, gdzie władza rózgami liktorskiemi się otacza, gdzie bat prawa czerpie siłę swego uderzenia, tam zabójstwo nie jest zabójstwem, tam zbrodnia nie jest zbrodnią. Tam może być jeno pomsta jednostki za krzywdę miljonów, tam może być walka o pastuszy bat, tam bywa zamach stanu, świadectwo ideowego terroru, może błąd w wyborze ofiary mordu, fanatyzm, sekciarskie zaślepienie — ale nie zbrodnia.
I ta prawda nie jest żadnym uczonym wywodem, żadnym oderwanym poglądem, jeno prostem podniesieniem się rtęci mózgowej do stopnia temperatury przedmiotu. A stopniem tym jest zamęt. Zamęt wypadków, zamęt przyczyn, pobudek i skutków.
I nie trzeba być ani myślicielem, ani badaczem, aby spostrzec, iż chcąc królobójstwo w ramy ująć, należy bodaj całe dzieje cywilizacji przejść, wszystkie ognie, w których przeobrażał się umysł ludzki przebyć i, co kroku, rozpraszać się w lesie szczegółów. Toć dzieje jednego spisku, jednego zamachu bywają dorobkiem całych stuleci! Wszak by wniknąć w burzę, szalejącą w piersi Brutusa, nie starczy ani Plutarch, ani listy Cicerona, ani Lamartin, ani twórczość Szekspira. Klasyczny spisek na Cezara, spisek na tego, którego senat rzymski obdarzył tytułem „boga niezwyciężonego“, spisek na tego, który miał przed sobą jednego tylko, mogącego się z nim równać, Aleksandra Macedońskiego, spisek, prowadzony i kierowany ręką przyjaciela Cezarowego, człowieka prawego, uczciwego, zaiste, może sam nielada dzieło wypełnić.
Wyłuskanie zaś z dziejów samych imion ofiar i zabójców, byłoby drugą ostatecznością. Cóżby, naprzykład, powiedzieć mogła taka litania osób:
Brutus zabił Cezara, Booth zabił Lincolna, Henryka Walezyusza zabił Clément, Ibrahima zabili janczarzy, Sennacheryba synowie, Piotra III żona, Henryk VIII zabił dwie żony, Humberta zabił Breshi, Garfielda Guiteau, Karola III, księcia Parmy, mściciel, Luccheni zabił Elżbietę, Elżbieta zabiła Marję Stuart, Marja Stuart zabiła Henryka Stuarta, księcia Berry zabił Louvel, Aleksandra II nihiliści, Gustawa III Anckaström, Henryka IV jezuici, księcia Napoleona Zulusi, Mac Kinleja Czołgosz; Nassr-Edina fanatyk, Pawła I zabił syn, Aleksieja Piotrowicza ojciec, Kaligulę Kasjusz z Korneliuszem, Obrenowicza Karadżordżewicz...
A gdyby litanię taką zaopatrzeć szczegółami. Gdyby wskazać rodzaj narzędzia, użytego do zabójstwa, określić miejsce spełnienia mordu, uwydatnić całą jego anegdotyczną stronę, to czyżby w istocie można coś więcej osiągnąć nad prosty wyciąg z pierwszego lepszego archiwum akt kryminalnych?
Nie byłobyż to uogólnieniem zupełnie różnych wydarzeń?! Bo czyż można wszystkie ludy, wszystkie kultury jedną mierzyć piędzią, lub skutki różnych przyczyn ustawiać w kolumny statystyczne?! Takie zestawienie nawetby nie mogło pouczyć ani kandydata na zabójcę, ani ostrzec władcę.
Zamęt.