Królobójcy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Królobójcy | |
Wydawca | Dom Książki Polskiej S. A. | |
Data wyd. | 1927 | |
Druk | Drukarnia Narodowa | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WACŁAW GĄSIOROWSKI
(WIESŁAW SCLAVUS)
KRÓLOBÓJCY
WYDANIE CZWARTE
Z 16 RYCINAMI
WARSZAWA — 1927
Prawa przekładów i przedruków zastrzeżone w całej
Europie i w obrębie Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Czcionkami Drukarni Narodowej w Krakowie
Zamiast przedmowy, krótka historja tej książki.
Narodziła się ta książka w roku 1904, narodziła w chwili, kiedy do izdebek paryskich młodego literata zaczęły łomotać echa krwawych z caratem rosyjskim porachunków, kiedy, jakby w imię bezwładnego dotychczas hasła „za naszą i za waszą wolność,“ — Ziemia Polska raz jeszcze poszła ofiarnie na męczeństwo.
Stateczność, rozwaga, ostrożna kalkulacja polityczna daremnie usiłowały ten odzew polski przytłumić, zagłuszyć, wytłumaczyć głębokiemi racjami o potrzebie niemieszania się do rosyjskich rozruchów, do obcych nam walk wewnętrznych. Łuna pożarów szła, rwała na Wisłę, rozpalała serca młodzieży.
W izdebkach paryskich młodego literata pył osiadał na kartach niedokończonych rękopisów. Wizje przeszłości, bohaterskich postaci cienie, szychy i jedwabie, aksamity i gronostaje, madrygały, dworskie ukłony, powłóczyste spojrzenia, wrogów wczorajszych romantyczna szlachetność, wybrańców ludu żywoty promienne, wszystko to naraz poszarzało, zwiędło.
Dzień powszedni spływał czerwienią, grał tak jaskrawemi barwy, tyle niósł grozy, takie piekło zgrzytów rozpętał, tyle wsączył żaru, trwogi, niepokoju, że ani tchu, ani spocznienia znaleźć, ani myśli oderwać.
Niby w onym Roku pamiętnym, w smudze perspektywy kłębiły się ciała tratowane kopytami kawalerji, chrobotały kajdanami pasma, wleczonych na katorgę, więźniów, ukazywały się chorągwie jakowychś strasznych, ponurych procesyj, łyskały złachmanione piersi tłumów, urągających paszczom nastawionych armat, czekających skinienia, bagnetów.
A tuż, wokół, w pobliżu tych samych izdebek, życie roześmiane, zadufane, rozkołysane pieśnią wolności i życie skłonne do ubolewania nad turbacjami dostojnego sprzymierzeńca, do uznawania racji stanu, do rozgrzeszania.
Z tego starcia się wewnętrznego buntu z otoczeniem, z tego kontrastu poczęła się pierwsza myśl zmierzenia się z opinją sytych, z teorjami ludzi obojętnych czy samolubnych. Ta pierwsza myśl sięgnęła głębiej, poszła naprzód szczeblami gromadzonego materjału.
Niespodziewanie „prawo siły wyższej“, jaką była rewolucja w Rosji, zapukało do paryskich izdebek: „wstrzymujemy druk, zawieszamy zobowiązania, ruch księgarski upadł, nic nie sprzedajemy, żadnych wypłat czynić nadal nie możemy“.
Na progu izdebek paryskich stanęło widmo.
Co czynić? — Z żywymi iść, rzucić ludziom własny niepokój, własną rozterkę rzucić w znaku zapytania.
Wydawnicza bystrość telegraficznie załatwiła umowę, opartą na wartości trzechmiesięcznego przeżycia.
Tak, w roku 1904, narodziła się w Paryżu książka p. t. „Królobójcy“, napisana przez Wiesława Sclavusa w ciągu niespełna dwu miesięcy, słana pod prasę codziennemi skrawkami, rwana kawałami.
Ukazanie się „Królobójców“ stało się sensacją.
Książka zaczęła tak szybko iść, iż, przed rozprzedaniem wydania pierwszego, przed upływem pierwszych trzech miesięcy, bystrość wydawnicza zakupiła już wydanie drugie za cenę wyższą, bo już za całe cztery miesiące przeżycia.
Poczytność była zdobyta.
Tłumacze na obce języki runęli na „Królobójców“. Przynależność „państwowa“ autora i jego pseudonim ułatwiły znakomicie porozumienie. Autorowi wolno było dowiadywać się o wydaniu przekładu jego książki i wolno było nabywać te przekłady za własne pieniądze.
Aliści tłumacz angielski, zyskawszy już raz na równie samowolnym przekładzie innej pracy tegoż autora, pracy ogłoszonej pod jego nazwiskiem, wpadł na pomysł, aby, zamiast pseudonimem, podpisać „Królobójców“ pełnem nazwiskiem pisarza i w ten sposób skorzystać z popularności zdobytej.
I tak oto, w roku 1908, ukazała się w Londynie, u szanownego Cassel’a, „Tragic Russia“, zdradzająca bez ceremonji nazwisko Wiesława Sclavusa, a ofiarując mu znów wzamian przywilej nabywania za gotówkę „Królobójców” w języku angielskim.
Równocześnie „Królobójcy“, na całym obszarze Państwa Rosyjskiego, skazani zostali na zagładę.
Samo posiadanie tej książki w oryginale, w przekładzie rosyjskim lub czeskim choćby, było zbrodnią polityczną, karaną więzieniem, było niezachwianym dowodem nieprawomyślności, było zamachem stanu, obrazą majestatu.
Dzięki tej pomście sprawiedliwości, „Królobójcy“, jako ów złowrogi owoc, kusili nawet lękliwych, szli z rąk do rąk, skradali się jako konspiracja, docierali do puszcz syberyjskich, bobrowali po dworkach i zaściankach, kryli się w skrzynkach rosyjskich marynarzy nawet na uroczystych cesarskich pancernikach, zaglądali do szkół i do koszar, podniecali młode umysły, a może tylko podniecali umysły zgaszone, chciwe ostrej przyprawy.
Czasu Wielkiej Wojny sądzonem było „Królobójcom“ znaleźć posłuch nawet tam, gdzie najmniej się tego mogli spodziewać. Niemcy potrzebowali snadź gwałtownie antirosyjskiego materjału, wybaczyli przeto „Królobójcom“ ich antigermanizm i, przez Belgję, na skrzydłach berlińskiego wydawcy, w momencie najzaciętszych walk na froncie francuskim w roku 1917, zwróciły się z uprzejmą propozycją do autora... o zezwolenie na przekład, obiecując honorarjum i prosząc o odpowiedź do Holandji. List pozostał bez odpowiedzi, tłumaczenie wyszło w Berlinie w pięknem wykrojeniu antigermańskich przesłanek, wyszło bez zezwolenia i bez honorarjum.
Nakoniec polski wydawca, w tym samym czasie, sądząc prawdopodobnie, że autor zaginął w zbombardowanym domu paryskim i „nie mogąc się porozumieć“ puścił w świat wydanie trzecie oryginału „Królobójców“, twierdząc, iż trzymał się tych samych zawsze warunków czteromiesięcznego łacińskiego wyżywienia.
Dzisiaj, po latach dwudziestu trzech, wychodzi czwarte wydanie tej dziwnej, sensacyjnej książki.
Dziwna książka, dziwniejszemi od niej są jednak przeżywane wrażenia przez jej autora, gdy, po latach dwudziestu trzech, po raz pierwszy wziął ją do ręki, przeczytał i raz jeszcze przeżył minione czasy.
Dziwna książka. Nie weszła ona w poczet prac historycznych, nie została zaliczona ani do literatury pięknej, ani nawet do publicystyki. Przeorała całe społeczeństwa, spełniła tylko czynność pospolitego narzędzia. Zgrzeszyła bodaj swą gorączkowością, była dziecięciem niepokoju, wizyj, mar, bezsennych nocy, zapragnęła być równocześnie i sarkazmem i ironją, dziejami zbrodni i kroniką dworską, szukała pomsty — znajdywała usprawiedliwienie, próbowała myślicielstwa a wpadała w humor, anegdotę pomieszała z dokumentem, buduarową tajemnicę splątała z racją stanu, tak, zgrzeszyła bardzo, jako zgrzeszyć zwykł każdy płód niedoli.
Jeżeli przecież ta dziwna książka nie dorosła, mimo swej poczytności, do smaku tych naszych, umiejących conajwyżej sądzić innych, to przecież stawiąc temu lat dwadzieścia trzy tak wyraźnie obrazy tego, co się dzisiaj już dokonało, spełniła swe najważniejsze zadania: zadanie przeczucia, zadanie ostrzeżenia i zadanie pobudzenia.
Wydanie niniejsze „Królobójców” zachowujemy w całkowitem ich pierwowzorze, poprzestając na dodaniu zakończenia. Zostawiamy nawet usterki, nawet niedomówienia, nawet brutalne skręty, nawet to, co samo zdaje się wołać o rylec, o półton, o staranniejsze podmalowanie, aby nie uchybić może jedynej cnocie tej dziwnej książki, że była niegdyś napisana jednym tchem, a więc i jednym tchem była czytana.
Cambridge Springs, Pennsylvania,
St. Zjed. P. Ameryki
U podnóża cywilizacji, w mglistych śladach prahistorji, w kształtowaniu się wyobrażeń o Bogu, o władzy, o uleganiu słabego silnemu, ociężałego zwinnemu, prostodusznego przebiegłemu, w pierwszej walce dwóch ludzi o żer, o samicę, o leże, w pierwszym błysku rozumu szukać trzeba królobójstwa. A potem, iść w górę i jeno śladów krwi patrzeć. A śladami tymi przebyć można z łatwością całą otchłań czasu, dzielącą naszą erę od epoki człowieka jaskiniowego, kamienia łupanego i kamienia gładzonego. I nie tylko, że te ślady krwi będą nicią Aryadny w labiryncie rodowodu królobójstwa, ale bodaj nieodłącznym, ponurym zgrzytem, towarzyszącym każdemu dźwignięciu się cywilizacji, każdemu zlaniu się rodzin w klan, klanów w plemię, plemion w naród, narodów w państwo, każdemu poprawianiu czy ulepszaniu machin władania, każdemu starciu kultur, idei, poglądów, haseł, wiodących ludy.
Upłynęły wieki walk bratobójczych, upłynęły tysiące lat na ciężkim dorobku myśli. Człowiek już hardem okiem mierzy ciemnotę dawnych ludów, już w zaobłocza sięga po ostatnie zagadki bytu swego, już dobroczynne promienie praw ma dla zwierząt, już samoobronny układ z bliźnim wznosi ku słońcu miłości, szuka zadowolenia w altruiźmie, marzy o wszechludzkiem szczęściu, wszechludzkiej zgodzie, już ostatnie prochy samolubstwa chce strząsnąć — a po dzień dzisiejszy stoi bezwładny, zimny, obojętny wobec tego najprostszego, najpierwotniejszego okrzyku Abla — „nie zabijaj“.
Okrzyk ten nie milknie, okrzyk ten trwa nieprzebrzmiałą skargą. Człowiek nie słyszy go, a raczej tak się z nim zrósł, tak zżył, oswoił, że on mu nie przeszkadza oddawać się tkliwemu troszczeniu się o kwilące ptaki, skowyczące psy, miauczące koty. W górze burza szaleje — człowiek burzy szuka w przyziemnym szmerze.
I ten sam człowiek, targnięty rozpaczliwszym gromem „nie zabijaj“ — porusza się raptownie i potępia wojny i znosi kary śmierci i już robakowi radby darowywać życie... I ten sam człowiek ze zgrozą i oburzeniem rozpatruje księgi dziejów, które dlań są zawsze bardzo dawne... I ten sam człowiek, na samo wspomnienie mostu dei sospiri, kędy wleczono skazańców politycznych przed senat Wenecji, blednie. I ten sam człowiek płacze nad dumnym bólem Marji Antoniny, rzucającej tłuszczy rozbestwionej a lżącej, piękne słowa:
— Jeżeli nie szanujecie zdetronizowanej królowej — uszanujcież matkę nieszczęśliwą!
I ten sam człowiek z zimnym dreszczem patrzy na bladą twarzyczkę królewicza, widzi krwawo-fioletowe sińce na obumierającem ciałku Delfina i nie ma dość silnej katuszy dla podłej postaci nikczemnika-szewca, a kata anielskiego dziecięcia.
I zawsze ten sam człowiek wzdryga się na zgniłą ciemń lochów Bastylijskich, kona razem z Marją Stuart, nienawidzi Elżbietę z Szyllerem, ma dla niej wyrozumienie dla Essexa, z Brutusem poszedłby na Cezara, ale, po mowie Antoniusza, korci go, żeby i Brutusowi się dostało, dla Giordana Bruno radby mieć cud, któryby go z autodafé dobył, niby młodzieńców z pieca Nabuchodonozora. I ten sam człowiek usypia, usypia z ulgą, że wyginął i ród feudalnych rozbójników i krwiożerczych tyranów i tych nielitościwych Rzymian i tych biednych, męczonych chrześcijan i Hugonotów, mordowanych ryczałtem, i królewien, ginących na szafocie, i Żelaznej maski i Sinobrodego, i klamer inkwizycyjnych i palów i trucizn, ukrytych w pierścieniach włoskich, i takich fanatyków, jak Ravaillac i Messalin i Batorówien i Medyceuszów i wszystkich tych widm przeszłości.
I ten sam człowiek śpi i śni. Śni, że pochodnia jego cywilizacji wielkiej, jego idei potężnej ogarnęła świat cały, że już lada sekunda przejmie nawet dziewicze lasy Afryki, że Europą zapłonie dzicz Azji, że Europa zacznie się na każdym skrawku Oceanji! Ach, bo Europa! — przyjemnie być Europą...
I ten sam człowiek budzi się — budzi do mordu belgradzkiego!
Ach, ta Draga, biedna Draga! Pastwili się nad nią, podobno. Ciała króla i królowej wywlekli przed Konak, sponiewierali! Co za okropna noc!
Strzały, przekleństwa, łomot wysadzanych drzwi zbliża się... Para królewska chce uciekać, wzywa ratunku, daremnie. Wierni słudzy padają jeden po drugim. Aleksander z Dragą kryją się w fałdach portjery.
Takie kurze schronisko to nawet zabawne — gdyby nie było strasznem, och, bardzo strasznem — biedni oni!
Jeszcze chwila i zgraja półpijana, rozbestwiona krwią, rzuca się, poniewiera, znęca się. Dradze pierś odcięli! Kobiety nie oszczędzili — zbrodniarze! I... i... to oficerowie!..
Tak, ale, na szczęście, jest Europa!
I Europa się oburza, Europa potępia, Europa — ho — ho!
Cała prasa w jedną uderzyła surmę bojową, wszystkie mocarstwa odwołały ambasadorów — gore zabójcom.
Lecz z Genewy wyjrzał zapomniany Piotr Karadżordżewicz. Niech żyje król!
Właściwie Draga była lekkiego prowadzenia, Aleksander zaś był neurastenikiem i alkoholikiem... Dostał odkosza od greckiej królewny. Niech żyje Piotr!
Karadżordżewicze dawny ród, stary ród.
Karadżordżewicz-dziad był synem chłopa i u chłopów serbskich został księciem.
Karadżordżewicz-syn (Aleksander) w r. 1871 został oskarżony o udział w zamordowaniu księcia Michała Obrenowicza i skazany na 20 lat więzienia przez sąd serbski i na 8 lat więzienia przez sąd węgierski.
Karadżordżewicz-wnuk (Piotr), póty spiskował, aż na tronie osiadł.
On teraz porządek w Belgradzie uczyni, on morderców ukarze. Niech żyje Piotr!
Piotr zjechał do stolicy, pożyczył miljon franków na koronację, z mordercami jest w komitywie, ale „za to“ na dyplomatyczne audjencje i obiady ich nie wpuszcza! — Wszak Europa!
Nowa okropność, ale już niesłychana. — Fougère! Biedna Fougère! Mój Boże! Taka młoda! Taka piękna! Uduszona... Okradziona... Człowiek w tajemniczem „meloniku“ — kabalistyczna depesza. Miała przeczucie smutne. Och — Fougèrka!
Co za jedna?!... Dama! Pół-dama, jeżeli o to chodzi. Najprzyjemniejsza zresztą osóbka, łatwa w obejściu, szyk Aix-le-bain’u. Robiła co mogła. Zagryzła dwóch senatorów!? Jakżesz mogła zagryść! Czyż może być coś twardszego od starego senatora. Odebrała im trochę niepotrzebnej gotówki, no i, dalej, radziła sobie... I takiej śmierci doczekać!
Jest zbrodzień Giriat i wspólniczka służąca — cóż to za służące wyradzają się w Europie — i jeszcze jakiś opryszek! I jadą już do Kaledonji, na galery!... Dziwna względność przysięgłych! Powinni wisieć!
I Giriat jest na galerach za udział w zamordowaniu Fougère. Aleksander Karadżordżewicz także miał galery za udział w zamordowaniu Michała Obrenowicza. Syn Giriata, gdyby był najuczciwszym człowiekiem, co najmniej miałby wstęp wzbroniony do lada, dbającej o opinję, rodziny — syn Karadżordżewicza zaś nie tylko może spiskować i „brać udział“, ale odprawiać wjazd do stolicy.
Dlaczego? — Dlatego, że syn Karadżordżewicza nie kusił się o nędzną biżuterję ladacznicy, tylko kandydował do skarbu serbskiego. Dlatego, że Giriat chciał się zadowolnić panowaniem nad jednym lokajem i jedną kucharką, podczas gdy Karadżordżewicz postanowił mieć dużo lokajów, dużo kucharek, dwór i poddanych, stale dostarczających pieniędzy.
Czy to są paradoksy?! — Nie, to jest pospolity mózg współczesny i to mózg, znający się na logice, na etyce, na prawach człowieka i na wielu jeszcze podobnie ważkich zagadnieniach.
Przyznać należy, iż mózg ten z całem natężeniem szuka już nie Archimedesowego punktu oparcia, lecz bodaj zgoła fantastycznego założenia, które byłoby złagodzeniem kontrastów, rozsadzających go, miażdżących.
— Zabicie człowieka jest zbrodnią! — głosi żelaznym głosem mózg nowoczesnego Likurga i dodaje — ale, jeżeli zabicie człowieka warunkuje się potrzebą setek, miljonów ludzi, jeżeli zabicie człowieka może podźwignąć ideę, wielką sprawę, jeżeli... i jeżeli...
Warjantów „jeżeli“ nowoczesny Likurg może taką nieskończoność ułożyć, jaką nieskończonością zmierzyć się da całą istniejącą, przeszłą i przyszłą ludzkość. I nowoczesny Likurg, mimo żelaznej podstawy, wyświecającej zabójstwo, daje mu i obywatelstwo i opiekę i błogosławieństwo.
Taki układ ze zbrodnią Katon nazwałby nikczemnością, lecz przedtem uwiązłby pewnie na samem zastanawianiu się nad tem, co zbrodnią jest wogóle. Bo na to pytanie każde stulecie, każde pokolenie danego narodu, musiałoby dać inną odpowiedź.
Ale, jeżeli zabójstwo wogóle znajduje siakie takie skrystalizowane potępienie u prawodawców, jeżeli przewidziane zostało we wszystkich swych rodzajach pobudek i celów i podzielone dokładnie skalą, należnego sprawcy wymiaru sprawiedliwości, to królobójstwo, w najszerszem tego słowa znaczeniu, pozostało w mrokach, w których gasną lampy kultury, do których nie sięga dotąd cywilizacja, które bronią się każdej etyce, każdej moralności, każdemu cieplejszemu promieniowi uczuć.
Na łące pastuch dozoruje wielkie stado rogacizny. Rogacizna jest dosyć obłaskawioną — ile że pastuch ma pod ręką wielki bat, no i brytana, umiejącego nawet wpić swe białe kły w pęcinę krnąbrnego zwierzęcia. Rogacizna jest obłaskawioną, ale i między nią bywają i waśnie i spory i wierzgnięcia i uderzenia rogami. Lecz pastuch czuwa, brytan warczy — każda sprzeczka zwierząt rozwija bat...
Możnaby się zapytać, jaki cel ma pastuch mieszać się do „osobistych“ stosunków rogacizny, co mu szkodzi, że krowa z łatą na czole poczęstuje rogami krowę z łatą na ogonie, że nawet powali ją lub zabije?! Odpowiedź będzie prosta — tylko taki cel, aby żadna z krów nie straciła na wydajności mleka, na zdolności obdarzania swego pana cielętami, na wartości swej wskutek okaleczenia, oszpecenia, zdechnięcia. Stąd i pieczołowitość pastucha i troska o zgodę i bat i brytan. Więc, prawa krowie.
Niekiedy brytan tak mocno stadu zębami dokuczy, iż jakaś jurniejsza jałoszka na rogi go chwyci i rozerwie. Bat pastucha wówczas pracuje zawzięcie na grzbiecie zbrodniarki, ale stado, zanim nowego doczeka się brytana, zyskuje na swobodzie i nieomal wdzięczność ma dla jurnej towarzyszki. Brytana pomścił bat — prawo. Ale, któż pomści pastucha, gdy rogi rozdrażnionego zwierzęcia wyprują mu trzewia? Bat wypadnie pastuchowi z ręki — a brytan, gdy mu szczucia zabraknie, podtuli ogon i zawyje na znak psiej żałoby. No, a stado rozbiegnie się bezkarnie i będzie się dalej pasło, ani myśląc zajmować się tym pastuchem, który zginął a troszcząc się, czy nowy pastuch będzie miał bat surowcowy czy szpagatowy, czy będzie karał kłonicą czy powerkiem, czy będzie skąpił na paszy, czy nie, czy pies jego będzie równie zajadłym, czy łagodniejszym. I to samo stado ani będzie mogło zdobyć się na okazanie niechęci do zabójczyni. Wszak ta zabójczyni zwróciła się przeciwko władcy bata, wszak wewnętrznych stosunków stada nie naruszyła, a może podjęła tylko to, na co innym brakło nie ochoty, lecz odwagi?!
A teraz jeszcze — co pocznie stado, gdy pastuch pobije się z drugim pastuchem, gdy bodaj przechodzień pierwszy z brzega zamorduje pastucha i sam paść stado będzie i swojem go nazywać? — Nic zgoła.
Królobójca zabił króla i został królem. Mord dla zagarnięcia władzy, dla przywłaszczenia sobie cudzych przywilejów i praw — oto najpierwotniejszy rodzaj zabójstwa, popełnionego na stopniach tronu i najczęstszy.
Majestat nie napróżno purpurę obrał za ramy dla siebie. Jaskrawość purpury chłonie każdą rdzę krwi, gasi ją, a może jeno piękniej się nią zdobi. I galerja królobójców w lwiej swej części aż lśni od gronostajów a poczet cały panujących może stanąć i powinien stanąć w szeregach pupilów Lombrosa.
Dość roztworzyć dzieje pierwszego z brzega państwa, narodu, plemienia, aby mord znaleść nawet na kartach jego legend, jego mytów.
Był człowiek silny, mądry czy szybkonogi, więc go słuchali słabsi, głupsi czy ociężalsi. Podczas, drugi zaczaił się i zabił człowieka przewodzącego innym i sam przewodzić zaczął. I słuchano tego drugiego, bo musiano wierzyć, iż skoro zabił swego poprzednika, więc był odeń silniejszym, mędrszym czy szybciej biegnącym.
Oto szkielet każdej legendy o poczęciu narodu, plemienia, państwa — szkielet, w miarę fantazji bujnej, ubarwiony szczegółami. Szkielet taki niekiedy poprzedza sielanka np. o podniosłości pasterskich obyczajów, o wieku złotym patrjarchalnych rządów — ale, po tej sielance, tuż następuje taki zamęt mordów, że ani lilje, zawodzące na mogiłach ofiar, ani myszy, jawiące się na pokaranie zabójców, nie łagodzą ponurego wstępu do akt kryminalnych każdej po kolei cywilizacji.
Tam, gdzie szło o wyższość jednego nad drugim, o władzę, tam zabójstwo było zawsze uprawnionem i wytłomaczonem.
Jeden bóg zabił drugiego boga i odebrał mu królestwo.
Kronos zabił Uranosa a Zeus zabił Kronosa. Dwa ojcobójstwa — ale, komuż mitologicznego Zeusa przyjdzie lub przyszło na myśl zwać ojcobójcą.
Lecz przecież i mitologja i podanie w dziejach to wstęp, to zadowolenie pierwotnej logiki, że musiał być ktoś jeszcze i przed Piastem i przed Menesem egipskim i przed Numą Pompiliuszem i to zarazem wytwór wyobrażeń ludzi, którzy według tego, co przeżywali i widzieli, sądzili o przeszłości — to uwertura, dająca nam w swym pozornym chaosie przedsmak melodyj, czekających nas w operze, to oswojenie nas, przygotowanie do rozejrzenia się w szczegółach.
Bóg zabił boga — zaczyna mitologja i wiedzie nas do wrót dziejów starożytnych. Dzieje starożytne schodzą na ziemię i powiadają: człowiek zabił człowieka, król zabił króla. Mijają lata, biegną stulecia, zmieniają się ludzie, warunki ich bytu, ich potrzeb, ich zamierzeń — walka na śmierć o władzę trwa taż sama a łagodzi ją jedynie zrywanie się świadomości u stóp tronu, osłabia nowy wróg wspólny, wróg, który skrytobójczą wyciąga rękę dla obalenia władzy, dla dokonania przewrotu politycznego, bez chęci zasiadania na trójnogu monarszym.
Liczba królobójczych królów zmniejsza się, ale liczba królobójstw wzrasta, a co nie jest ani żadnem skażeniem obyczajów, ani zdziczeniem, jeno nieubłaganem prawem rozwoju, jeno tem przekleństwem natury, zniewalającej każde nowe życie nie tylko kończyć śmiercią ale i ze śmierci brać swój początek.
Przewaga fizyczna jednego człowieka nad drugim była kamieniem węgielnym pojęcia panowania i poddaństwa. I jeżeli człowiek jaskiniowy tylko pod ciężarem pięści ulegał mocniejszemu odeń towarzyszowi, to przecież instynkt dzieciństwa uczył go przedtem chronienia się za plecy swej rodzicielki, ten sam instynkt uczył go, że od niej nawet skarcenie przyjąć musi, bo ona go żywi i chroni. Ale, jeżeli jaskiniowy człowiek tracił zachowanie dla swej rodzicielki z chwilą, gdy jej opieki nie potrzebował lub gdy poczuł swą fizyczną równość, to tem bardziej szukał potargania narzuconych mu pęt przez człowieka obcego i baczył, ażali pięść ciemięzcy nie słabnie.
W miarę kształtowania się doświadczenia a urabiania pojęć o łączeniu sił dla osiągnięcia jednego, wspólnego celu, polepszenia czy ułatwienia bytu, rozwijały się i stopnie naczelników, przewodników. Doświadczenie uczyło zwolna, iż, dla dobrego zużytkowania sił kilku czy kilkudziesięciu ludzi, potrzebna jest równoczesność natężenia muskułów a równoczesność taka musi wyrazić się zawołaniem lub znakiem jednego człowieka i karnością pozostałych ludzi. Doświadczenie uczyło cenić w ludziach nie samą brutalną siłę — ale i zręczność, ale pomysłowość jej zastosowania i umiejętność jej oszczędzania i jej powiększania. To doświadczenie musiało niewolić człowieka do szukania w swym przewodniku zalet coraz szczególniejszych, coraz wyższych. A naczelnicy ze swej strony, ciągnąc wielkie korzyści z przewodniego stanowiska, starali się najmocniej utrzymywać podwładnych w poszanowaniu, w wierze w wartość wielką ich przymiotów, w przewagę sił, w zdolność rozkazywania. Naczelnicy jednak słabli, tracili na jasnym sądzie, starzeli się — a, nie chcąc wyrzekać się swych przywilejów, uciekali się do sposobów byle nic z władzy nie utracić. Niekiedy sposoby się udawały, niekiedy poddani nie postrzegali wybiegów a niekiedy znów pozbywali się zniedołężniałego przewodnika lub, wykrywszy w jednym z towarzyszów szczególniejsze zalety, a wyższe od zalet głowy pokolenia, zmieniali wybrańca.
Pokolenie rozmnażało się, mnożył się dobytek, rosła suma zdobyczy i wznosiła się wraz z nią władza i potężniało znaczenie naczelników i komplikowała się trudność wyboru i podwyższał się stopień zalet, wymaganych od przewodnika. Przewodnik zaś nie ustawał w zabiegach o utrzymanie się przy władzy, układał się z wybitniejszymi poddanymi, zapewniał im przywileje, dzielił się z nimi władzą i szukał ich poparcia, opieki, współdziałania. A dalej, legitymował swe cnoty pochodzeniem od istoty nadludzkiej, sam boga udawał, bogiem ogłaszał swego dziada lub ojca, aby, jako potomek boga, wzmocnić swoje dziedzictwo.
Lecz równocześnie z nizin szedł pogwar zwątpienia do stóp władcy, szły skargi na ucisk, szły nowe, głębsze, podnioślejsze wierzenia o Bogu, o człowieku, o celowości jego bytu, jego istnienia.
Przewodnicy odgadli niebezpieczeństwo i nadewszystko każdą nową zdobycz myśli ludzkiej starali się zwrócić przeciw poddanym, a gdy ten środek nie starczył, wypowiadali im wszystkim walkę na śmierć i życie.
Niziny spływały krwią — aż przewodnikom zbrakło mocy — więc cofali się, układali, czynili ustępstwa. Z bogów schodzili na synów bożych, — z synów bożych na bożych namiestników, — potomków świętych, kapłanów najwyższych, pomazańców.
Wreszcie tu i ówdzie cywilizacja potrafiła przekonać ludy, że panujący już nie potrzebuje być ani wodzem, ani mędrcem, ani cudami słynącym kapłanem, a jedynie człowiekiem, strzegącym praw i umów, przez lud ustanowionych.
Ta nauka była ciosem nielada dla samowładców — ale jeszcze nie zgubą. Bo tu znów rozpoczęły się dowodzenia, że stanowisko przewodnie należy do potomstwa władców, tu okazało się, że dany przewodnik, mimo że upada pod ciężarem trudów rządzenia, jednak za żadną cenę nie ustąpi ze swej Golgoty, tu wyszło na jaw, iż jeżeli władca odmawia swemu ludowi jakichś ulg i przywilejów, to odmawia w imię dobra ludu, w imię swego nieomylnego przekonania, że te nowe ulgi czy przywileje byłyby nieszczęściem dla ludu.
I wszystkie te nowoczesne racje stanu miałyby powodzenie, gdyby nie historja, która im na każdej swej karcie zaprzecza, gdyby nieomylne świadectwa, że każda nauka głębsza, każdy mocniejszy zwrot myśli ludzkiej był przez władców tępionym, póki im życia i sił stało. A czy ten zwrot nazywał się zakonem Mojżesza, czy nauką Chrystusa, czy zbadaniem ruchu ziemi koło słońca, zawsze miał wrogów śmiertelnych we władcach. Stąd wzrost świadomości, że idei nie osiąga się bez walki, stąd fanatyzm odpowiada przemocą na przemoc.
Władza, jak każde wzniesienie, jest zawrotną — a im to wzniesienie jest większem, tem zawrotność możliwszą. A choć są górale, którzy nawet z wysokości Montblanku potrafią dumnem spojrzeniem mierzyć bezdenne przepaście, jednak są i ludzie nerwowi, którzy już na wieży nie mają odwagi oprzeć się o balustradę i są, cierpiący na chorobę przestrzeni, których lada piętro, lada drabina przyprawia o stratę równowagi.
W tych prawdach leży druga przyczyna nieufności równi do wywyższenia, niemożność spieszenia z pomocą zagrożonemu góralowi i obojętność obustronna i słuszna, i nierozumienie wzajemne swoich skarg, żalów, nadziei i radości.
Kto pod chmurami, na orlej skale, się urodził, kto nauczył się mgły horyzontów ścigać, temu równina będzie tylko podnóżem góry — podnóżem obcem, zlanem w jakąś bryłę jednolitą szarą, niedosięgłem w swych zagłębieniach, trzęsawiskach, piaskach, lasach i urodzajnych niwach, w monotonji szmeru pogrążonem mrowiskiem.
I przeciwnie, kto życie swe wziął z mrowiska przyziemnego, kto wzrósł wśród znoju oraczów nizin, kto począł się z kości tych kroci, które zginęły pod głazami piramid Cheopsa i Chefrena, kroci, dla których ambicje faraonów były męką i niedolą najsroższą, temu znów obcym jest szczyt, ten ani może pogodzić się z myślą, aby miał ginąć dla piramidy, i ten ani może wierzyć, iż ten tam, na szczycie stojący, pełną piersią wchłaniający strumienie ożywczego powietrza, ten tam, posiadający pełnię swobody ruchów, był jemu, przyziemnemu niewolnikowi, czemś więcej, niż uzurpatorem i ciemiężcą.
I człowiek z mrowiska obojętnie patrzy, jak ku szczytowi wybrańca wspina się współzawodnik, i obojętnie przygląda się walce, rozgrywającej się na szczycie i o szczyt, a jeżeli niekiedy dźwiga się i sam, to aby nienawistny szczyt ze swoją czarną ziemią zrównać. I w odpowiedzi na to rwą się ze szczytów głazy na zmiażdżenie, skradających się ku niemu, śmiałków, i wre walka, i fala bije za falą i fala rzuca jednostki, na skały potęgi, i fala znów je strąca i znów je zatapia.
I w całym tym ruchu jest groza pracy oceanu i oceanu zawziętość i nieczułość. Ocean rwie granitowe brzegi w jednym krańcu, a w drugim brzeg buduje, ledwie wzniesie połać nowego lądu, już ją żre, chłonie w swej gardzieli, w przypływie dźwiga brzegom daninę, z odpływem zbiera sam haracze.
Te są prawa, i oceanów, i ludów, i cywilizacyj i myśli. Życiem płacić za każdy na nurcie walki o byt wbity pal, tysiącami istnień okupywać każdy nurtu tego zwrot i, dalej, znów rwać samemu wzniesione przez siebie zapory i znów budować nowe na późniejsze druzgotanie.
Na tej nieustannej ewolucji schodzi praca ludzkości, bo ewolucja ta jest jej dobrem wielkiem, bo ewolucja ta jest jej i błogosławieństwem i klątwą. I do tej ewolucji zmierzają bezwiednie wszyscy, krom tych jednostek, którym, jako zbyt wysoko wyniesionym, każde wstrząśnienie grozi upadkiem. Ewolucja idzie, idzie nawet po trupach, bo iść musi.
Ludwik XVI mógł być dobrym i nieszczęśliwym człowiekiem, ale niemniej Rewolucja Francuska jest wielką i jest wielką nie dlatego, aby skazanie króla na śmierć było czemś wielkiem lub nieznanem przedtem w historji — ale dlatego, że miała nieokiełznaną moc żywiołu, że miała odwagę zerwania odrazu wszystkich łańcuchów.
W tych szarpaniach się rewolucji, Ludwik XVI był okruchem miazgi i był tym atomem zarazka w ranie, który, uszedłszy skalpelu, wnet umie ją rozjątrzyć. Ludwik XVI wszak już żebrał tylko o banicję, o przywilej pójścia na wygnanie! Krwawy Konwent wolał, aby króla pożegnały na szafocie słowa — »Synu Ludwika świętego, idź do nieba!“ — Wolał go mieć w „niebie“, niż na ziemi, bo tu „miłości“ Burbonów i tak jeszcze starczyło na całe sto lat zamieszek, wojen, intryg i spisków we Francji. A cóż dopiero, gdyby Ludwik XVI wraz z potomstwem znalazł opiekuna w Maracie, Dantonie, czy Robespierze.
Zresztą Ludwik XVI został ścięty już w 154 lat po skazaniu i ścięciu Karola I. angielskiego na placu, przed pałacem Whitehall, w Londynie, w imię najwznioślejszych i najdonioślejszych dwóch wyrazów „habeas corpus“, wyrazów ogniskujących całą Francuską Rewolucję...
I zresztą, Ludwik był niezaprzeczenie kandydatem na dobrego króla, ale spóźnił się o całe sto lat, bo panował w czasie, gdy naród francuski ani myślał ważyć cnót królewskich i do tego shardział, iż nawet dobrodziejstwa sobie samemu chciał zawdzięczać.
Tak idąc dalej w tę otchłań przedmiotu, mimo woli i wiedzy, możnaby dowieść nie potrzeby, nie sprawiedliwości królobójstwa, ale jego podniosłości.
A przecież nie byłoby to zbłądzeniem, a raczej błądzeniem równem istotnemu sądowi — prędzej „niesądowi“ najcywilizowańszej części świata... więc Europy.
Królobójstwo, popełnione dla zagarnięcia władzy — jako płynące z pobudek samolubnych — jest zbrodnią i niegodziwością?! — Wszak tak?!
Ale to królobójstwo, conajmniej... w Europie gaśnie równolegle ze wzmaganiem się królobójstwa dla obalenia władzy. I to drugie właśnie od wiek wieków jest błędnem kołem etyki.
Łotrem był Kaligula — zamordowali go Kasjusz z Korneliuszem. Któż rzuci kamieniem na tych wybawców ludu z krwawych rządów półzwierza i półobłąkańca?!
Fakt źle wybrany.
Henryka IV, francuskiego, zabił Ravaillac! Najdzielniejszy z królów padł, ugodzony sztyletem. I cóż rzec o Ravaillacu?! Nic zgoła złego. Ravaillac był fanatykiem, podmówionym przez jezuitów. Jezuici w Henryku IV widzieli zawsze hugonota, no, a sam mord był dokonany w 38 lat po nocy św. Bartłomieja!... Ravaillac nadto na dobrowolne szedł męczeństwo, bo nie miał złudzeń, był pewien, że go za zabicie króla końmi rozszarpią.
Analogiczny mord był dokonany przez mnicha, Jakóba Clément, na Henryku III, ostatnim z Walezjuszów — ale Clément podniósł ostrze na wyklętego — więc, w swem pojęciu, miał już zupełne prawo do zasługi.
Lecz i te fakty nie są miarodajne, bo zaprawione fanatyzmem i średniowiecczyzną.
W roku 1809 pochwycono studenta, syna pastora erfurckiego, Staffa, który godził na życie Napoleona. Francja zadrżała ze zgrozy i oburzenia na samą myśl, iż jakiś zbrodzień mógłby zgasić najpotężniejszą z jej gwiazd. I na głowę Staffa posypały się słowa pogardy i potępienia. Równocześnie wszakże w zakamarkach Berlina, w zaułkach Wiednia, wśród poszumu tyrolskich jodeł, łkających pieśnią Andreasa Hofera, iść zaczęła powieść o młodzieńcu bohaterze, o studencie marzycielu... co roił o pomszczeniu krzywd ludu niemieckiego.
Zulusi zamordowali księcia Napoleona, syna Napoleona III. Był rekonesans i „podobno“ przypadek. Rekonesansem dowodził kapitan Carrey — Zulusi napadli. Uciekli wszyscy nawet koń księcia... Śmierć okrótna. Na to urodzić się w złotej kołysce, aby zginąć z rąk dzikich, w puszczy afrykańskiej i zginąć opuszczonym przez towarzyszów, zginąć z „przypadku“ takiego! Pogarda dla tych... europejskich Zulusów! Ale ci europejscy Zulusi godzili nie w młodzieńca, ale w partję. Zabili wszak nie księcia, ale zabili drzemiącą hydrę wojny bratobójczej, okupili byt trzeciej Rzeczypospolitej. Biedny książę „Lulu“! Ale równie dobrotliwie wzdychać nie może żaden z tych, którzy w księciu postrzegali groźną przyszłość!...
Zdarza się jednak, iż mord nie ma pozornie już ani dwóch tłumaczeń, ani tej przewrotnej sentencji — „stało się źle, ale ponieważ się stało, więc stało się dobrze“.
Przed siedmiu laty, padła pod sztyletem Luccheniego cesarzowa Austrji, Elżbieta. Pani, nie mieszająca się do życia politycznego, stroniąca od wszystkiego, co trąciło śladem dworskiej intrygi. Wielka monarchini swej tęsknoty, szukająca jeno toni dla bólu, a pogody korfuańskiego nieba dla myśli chmurnych, stała się ofiarą zaślepieńca. Za co?! Wszak zdawałoby się, iż cesarzowa, schodząca między lud w pancerzu macierzyńskiej niedoli, powinna być niedosięgłą, nietykalną?! Oburzenie zwróciło się przeciw zabójcy — potępili go wszyscy — a przecież nazwano go tylko anarchistą i przestępcą politycznym!
Dlaczego?! Co to jest anarchizm?!... Czy anarchizm wskazuje mordy wogóle, a tak nieumotywowane w szczególności?! Czy anarchizm jest tak podle słabym i nikczemnym, aby go stać było na zwracanie się przeciwko kobietom i to kobietom, w których można zabić nie symbol majestatu, ale symbol smutku.
Odpowiedzi brak, bo nie masz podobno większej anarchji nad anarchję etyki na punkcie wszystkiego, co ma cechę mordu politycznego.
A przecież jedynem potępieniem dla Luccheniego powinno było być usunięcie go poza anarchizm, poza królobójstwo ideowe, i bądź uznanie go za pospolitego zbrodniarza, bądź poczytanie za szaleńca.
Każda inna pobudka, przypisywana Luccheniemu, czyni zeń ideowca, usprawiedliwia go w jego własnem sumieniu, gmatwa sąd ludzki, hańbi ani skrystalizowany dotąd, ani zbadany anarchizm, plami czystość przestępców politycznych.
Wszak tam, gdzie się zaczynają stopnie tronu, gdzie władza rózgami liktorskiemi się otacza, gdzie bat prawa czerpie siłę swego uderzenia, tam zabójstwo nie jest zabójstwem, tam zbrodnia nie jest zbrodnią. Tam może być jeno pomsta jednostki za krzywdę miljonów, tam może być walka o pastuszy bat, tam bywa zamach stanu, świadectwo ideowego terroru, może błąd w wyborze ofiary mordu, fanatyzm, sekciarskie zaślepienie — ale nie zbrodnia.
I ta prawda nie jest żadnym uczonym wywodem, żadnym oderwanym poglądem, jeno prostem podniesieniem się rtęci mózgowej do stopnia temperatury przedmiotu. A stopniem tym jest zamęt. Zamęt wypadków, zamęt przyczyn, pobudek i skutków.
I nie trzeba być ani myślicielem, ani badaczem, aby spostrzec, iż chcąc królobójstwo w ramy ująć, należy bodaj całe dzieje cywilizacji przejść, wszystkie ognie, w których przeobrażał się umysł ludzki przebyć i, co kroku, rozpraszać się w lesie szczegółów. Toć dzieje jednego spisku, jednego zamachu bywają dorobkiem całych stuleci! Wszak by wniknąć w burzę, szalejącą w piersi Brutusa, nie starczy ani Plutarch, ani listy Cicerona, ani Lamartin, ani twórczość Szekspira. Klasyczny spisek na Cezara, spisek na tego, którego senat rzymski obdarzył tytułem „boga niezwyciężonego“, spisek na tego, który miał przed sobą jednego tylko, mogącego się z nim równać, Aleksandra Macedońskiego, spisek, prowadzony i kierowany ręką przyjaciela Cezarowego, człowieka prawego, uczciwego, zaiste, może sam nielada dzieło wypełnić.
Wyłuskanie zaś z dziejów samych imion ofiar i zabójców, byłoby drugą ostatecznością. Cóżby, naprzykład, powiedzieć mogła taka litania osób:
Brutus zabił Cezara, Booth zabił Lincolna, Henryka Walezyusza zabił Clément, Ibrahima zabili janczarzy, Sennacheryba synowie, Piotra III żona, Henryk VIII zabił dwie żony, Humberta zabił Breshi, Garfielda Guiteau, Karola III, księcia Parmy, mściciel, Luccheni zabił Elżbietę, Elżbieta zabiła Marję Stuart, Marja Stuart zabiła Henryka Stuarta, księcia Berry zabił Louvel, Aleksandra II nihiliści, Gustawa III Anckaström, Henryka IV jezuici, księcia Napoleona Zulusi, Mac Kinleja Czołgosz; Nassr-Edina fanatyk, Pawła I zabił syn, Aleksieja Piotrowicza ojciec, Kaligulę Kasjusz z Korneliuszem, Obrenowicza Karadżordżewicz...
A gdyby litanię taką zaopatrzeć szczegółami. Gdyby wskazać rodzaj narzędzia, użytego do zabójstwa, określić miejsce spełnienia mordu, uwydatnić całą jego anegdotyczną stronę, to czyżby w istocie można coś więcej osiągnąć nad prosty wyciąg z pierwszego lepszego archiwum akt kryminalnych?
Nie byłobyż to uogólnieniem zupełnie różnych wydarzeń?! Bo czyż można wszystkie ludy, wszystkie kultury jedną mierzyć piędzią, lub skutki różnych przyczyn ustawiać w kolumny statystyczne?! Takie zestawienie nawetby nie mogło pouczyć ani kandydata na zabójcę, ani ostrzec władcę.
Od pewnego czasu do rozmaitych cnót przybyło Europie sumienie. Wielkie, bardzo wrażliwe i nad wyraz sprawiedliwe sumienie.
Skąd się to sumienie wzięło, niewiadomo, może z roku 1848, może 1871, może z fletu, na którym grywał Fryderyk Wielki, może z korespondencji Voltaire’a z Katarzyną II, może od czasu wysiłków hiszpańskich odbudowania ruin maurytańskiej kultury, ruin, zburzonych przez arcykatolickich królów, a może ze stryczka, na którym zawisła Perowskaja?!
Perowskaja!? — No tak, taż sama... nihilistka, anarchistka rosyjska, która brała udział w zabójstwie Aleksandra II. Zresztą, osoba nie ciekawa, powiesili ją, a raczej dwa razy wieszali, bo się pierwszy stryk zerwał.
Europa westchnęła wówczas nietylko na tę okropną intendenturę rosyjską, która i stryczków porządnych nie umie dostarczyć, ale i na brak galanterji dla kobiety i na zbyt wielkie jej równouprawnienie. Równocześnie wszakże Europa pospieszyła wyrazić swe głębokie zadowolenie, że towarzyszkę Perowskiej, Hesię Helfman, uroczyście ułaskawiono. Przyczyną tego ułaskawienia był odmienny stan nihilistki, a więc skrupuł ludzkości, żeby, wraz z przestępczynią, nie pozbawiać życia niewinnej istoty.
Europa na ten ostatni argument znów westchnęła, lecz już z ulgą, bo z całem poczuciem swej cywilizacji i czystości sumienia, a nihilistka Helfman, miast zakończyć odrazu obrachunek z domem Romanowych, musiała wraz dzieckiem miesiącami konać w Szliselburgu i Piotropawłowskiej fortecy i pocieszać się tem tylko, że w tych samych murach konali już przedtem nawet zupełnie wszechrosyjscy imperatorowie.
Lecz byłoby bezwątpienia błędem mniemać, że rok 1881, a więc rok zabicia Aleksandra II. był rokiem narodzin sumienia w duszy Europy, bo to sumienie powstało zgoła niepostrzeżenie, niby obłoczek, udający na jasnym firmamencie chmurę, niby zefir, zabawiający się w wiatr.
Dawnymi czasy Europa była mniej uczuciową i tak źle wychowaną, że prawie zawsze szczerą. Kiedy miała ochotę kogo zabić, to wyciągała, z za pasa taki topór, że ostrze jego na milę wokół łyskało, kiedy chciała kogoś skarać, to ani myślała odprawiać ceremonij procesów politycznych. Nie mówiła nigdy „cywilizuję“, tylko „ujarzmiam“, nie mówiła „potępiam“, ale „morduję“, nie mówiła „nawracam“, tylko „miażdżę“, nie mówiła „żałuję“ lub „boleję“, tylko „nic mi do tego“ i t. d.
Na szczęście, to prostactwo Europy minęło bezpowrotnie, surowość jej obyczajów utarła się, urobiła się na wykwint, a poczucie ludzkości już i ku zwierzętom spłynęło widomem dobrodziejstwem.
I nie koniec na tem, Europa idzie dalej, idzie naprzód. Z dnia na dzień podejmuje coraz humanitarniejsze idee, myśli o rozbrojeniu, o pokoju powszechnym i już tylko postanawia poskramiać „żółte niebezpieczeństwo“ — a prócz tego, radaby pałace budować anemicznym papugom i sanatorja suchotniczym, a więc za chudym na zabicie... cielętom. Ale, że troska jest kwestją ziemskiego bytu, więc i na białem czole Europy osiada czasem i w zmarszczki się fałduje.
Ach, bo te dzieci, te krnąbrne dzieci Europy! Gdybyż chciały słuchać! Jakażby zapanowała harmonja! Przecież Europa sama pamięta, nikomu nie da zrobić krzywdy...
Naprzykład była rzeź w Armenji. Lecz gdy Turcy wyrżnęli aż dwa tysiące bezbronnych mieszkańców, Europa się oburzyła i złożyła w Konstantynopolu, trzy, pięknie wystylizowane, noty dyplomatyczne. Turcy wyrżnęli jeszcze drugie dwa tysiące Armeńczyków, aż przestali, snać obawiając się nowej serji pięknie kaligrafowanych not dyplomatycznych. Przyczem, zgoła urzędowe źródła dowiodły, że sułtan jest bardzo a bardzo uprzejmym i dystyngowanym człowiekiem, trochę może nerwowym, lecz kto musi mieć tyle żon i takie wydatki!... Łatwo potępiać, gdy się nie jest sułtanem!
Ale Turcja to więcej Azja niż Europa, trudno o nią kruszyć kopję i wszystko na swój rachunek brać — lecz taka Francja! Zabrali jej Niemcy Alzację i Lotaryngję — prawda, no, stało się. Francja wypłaciła pięć miljardów, więc zdawałoby się, iż niesnaski są zakończone. Gdzie tam! Francja boczy się na Berlin. A ten poczciwy Berlin ani myśli żywić do Paryża urazy, Berlin nawet chętnie mówi po francusku, Berlin na zgodę gotówby ofiarować Paryżowi pomnik Bismarka, a choćby napisać nowe libretto do opery pod tytułem „Trębacz z pod Gravelotte“.
Paryż tych dobrych, szlachetnych intencyj Berlina uznać nie chce i martwi Europę, boć Europa już nieodwołalnie zmierza do pojednania zwaśnionych, do zgody i do miłości braterskiej na przestrzeni od przylądku Finisterre po Ural i od Szpicbergu po Gibraltar.
Francja jest przecież zanadto „bonne fille“, aby powoli nie dała się ugłaskać jakimś daktylem marokańskim, a choćby ukołysać coraz modniejszym hymnem „międzynarodówki“. Tedy i to zmartwienie Europy nie byłoby wielkiem, gdyby, prócz niego, nie miała innych, i o ileż cięższych! Naturalnie, pod mianem ciężkiego zmartwienia nie należy rozumieć żadnych marzeń irlandzkich, hanowerskich, katalońskich, albańskich, czy wogóle polskich... Europa nad temi pytaniami przeszła dawno do porządku. Idzie tu o wypadki i zatargi smutniejsze, groźniejsze.
Oto, jak przystało na skrzętną gospodynię, Europa zatroszczyła się, aby w swych granicach zawrzeć coś do każdego gustu i to mile łechcącego podniebienie. Uznała przeto każdą formę rządu, za dobrą, dla każdej formy władzy i państwa zachowała miejsce poczesne, dla każdego wyobrażenia autorytetu postarała się o ujście. Więc, obok wskróś autonomicznych ustrojów, stworzyła pół i ćwierć autonomiczne, zachowała zupełnie samowładcze obok liberalnych i postępowych, zacofane i klerykalne obok republikańskich i bezwyznaniowych, obok mikroskopijnych gigantyczne.
Ta podniosła zasada sprawiła właśnie, że w koronie i gronostajach zasiada nie tylko Wilhelm II., ale i Mikołaj czarnogórski, którego państwo liczy mniej kóz, niż Niemcy miast, i mniej poddanych niż Bordeaux mieszkańców i, że monarchą jest równie Chrystjan duński, teść i dziadek pół tuzina dworów panujących, jak i Albert monakijski, ojciec jednej rulety.
Nie tu wszakże jest ostatnie słowo zabiegliwości Europy, nie tu wielkość jej tolerancji — a tam, gdzie się zaczyna państwo białego cara, gdzie potęga samowładztwa i obszar monarchji daje najwspanialszy obraz złotych czasów Persji, Assyrji lub Egiptu. Gdzie miljony trwają w patrjarchalnej pokorze, gdzie zasiada zresztą niezmiernie dobry, skromny „batiuszka“, gdzie ludzie bywają dosyć naiwni, gdzie może te i tamte prawa są nieco przestarzałe na wiek dwudziesty, ale gdzie ani powinno być inaczej, ani może być lepiej!...
Och, Europa wie, rozumie przecież!
Tak, Rosja, niezaprzeczenie, jest nieco „ridicul“, ale... ale kto nie oglądał tych tysięcy „mużyków“, padających na kolana na widok cara, kto nie widział tych tysięcy żołnierzy, rozpłaszczonych na śniegu w oczekiwaniu carskiego błogosławieństwa, kto nakoniec nie wie o tem, że w kolosie rosyjskim mieści się 100 rozmaitych narodowości i plemion, 40 różnorodnych języków, 90 religij, sekt i obrządków, a za to ośmdziesiąt procent analfabetów, że obywatel państwa rosyjskiego wyje z radości, gdy ma kawał czarnego chleba i butelkę okowity, że mieszka w kurnej chacie, że mu jeden barani kożuch wystarcza na całe życie, ten tylko może w Rosji znaleźć coś „ridicul“, temu tylko może się nie podobać samowładztwo...
Tak twierdzi Europa, bo Europa rozumie się na rzeczy! Zna wszak wybornie i cara, i wielkich książąt, i ministrów, i generałów, i nawet tych zabawnych kupców z długiemi brodami a z potężniejszemi jeszcze pugilaresami. Wszyscy oni są bez zarzutu, przesiąknięci wskróś cywilizacją zachodu! Toć z roku na rok pełno ich w Paryżu, Wiedniu i Berlinie, toć oni swą hojnością i uprzejmością urobili sławę magicznej nazwie prince russe.
Czyż taki baron Frideryks, minister dworu cesarskiego, nie zasługuje na miano najpierwszego z wersalczyków? Czy w tym eleganckim dżentelmenie, zapatrzonym niedbale w dal morską na Promenade des Anglais, w Nicei, może ktoś dostrzedz coś despotycznego? Czy te łagodne, a filuterne oczy, spoglądające z poza złotych binokli na, nie zawsze dyskretnie osłonięte, nóżki paryżanek, drepczące śród tłoku i błota na placu Opery, w Paryżu, czyż takie oczy mogą być oczyma wielkiego żandarma dworu, czyż same przez się nie zaprzeczają ponurej władzy barona, czyż nie obalają wszystkich plotek o panu ministrze?!
Albo te oszczerstwa, rozsiewane o książątach rosyjskich, czy nie są najpotworniejszym wymysłem i fałszem? Wszak Europa tyle razy sama się o tem przekonała!
Naprzykład, książę Aleksy Aleksandrowicz, którego tylu obrzucono posądzeniami z powodu floty, wszak to zupełnie popularny i najbezinteresowniejszy człowiek. O tej prawdzie wie lada krupier w Monaco. Wielki książę, pan, mocarz, stojący ponad prawem, bogacz, mający za sobą niewyczerpane źródła nieskończenie cierpliwej listy cywilnej, a w sali gry, w Monaco, zjawia się niepostrzeżenie, gawędzi sobie z lada damą, ach i jak dowcipnie, jak niewymuszenie, a potem rzuca paczkę tysiącfrankówek krupierowi, dając mu prawo stawiania według upodobania. W razie wygranej, krupier aż musi szukać wielkiego księcia, bo on już nawet nie pamięta, ile stawiał i czy stawiał.
I teraz wyobrazić sobie ten niegodziwy afront, wyrządzony księciu ubiegłej zimy przez publiczność rosyjską na przedstawieniu, w teatrze Michajłowskim, w Petersburgu. Na kilka minut przed podniesieniem kurtyny, w loży ukazał się wielki książę, a w sąsiedniej loży zjawiła się pani wielkoksiążęcego serca (Mme Ballette’a), osóbka bardzo piękna, lecz w o wiele piękniejszych od siebie brylantach, śród których wyróżniał się naszyjnik, opatrzony przepysznym rubinowym krzyżem. Publiczność rosyjska zwróciła oczy na loże. Powstał szmer nieokreślonej natury, a za szmerem rozległ się bezczelny głos z galerji: „Miljony Czerwonego Krzyża!“ I na to hasło cała widownia zawyła w jeden głos ku loży pani serca wielkoksiążęcego: „Oddaj dengi!...“
Książę opuścił lożę, Mme Ballette’a poszła za przykładem swego pana. Boć pogarda i milczenie były najlepszą odpowiedzią na nikczemne insynuacje, na których lada krupier z Monaco by się poznał! O tem Europa wie.
A dalej, rosyjscy mężowie zaufania, ci dygnitarze, olśniewający rozmową wytworną, którzy tak często w melancholijny uśmiech twarz stroją, gdy kto zbyt obcesowo zacznie poddawać krytyce wszechrosyjski system państwowy. Wszak ten ich uśmiech mówi wszystko, ten uśmiech z góry przebacza nieświadomość i ten uśmiech szepcze: ja sambym pragnął, aby było inaczej, ja sam jeszcze skrajniejszym jestem liberałem, ale u nas, czy podobna! Wieków trzeba!
— Właśnie, trzeba wieków! — kiwa z powagą Europa i, w chwilach wieczornej pogawędki, zaśmiewa się z kłopotów, jakie miewa zacny „Nika“ ze swoimi „mużykami“ i kacapami.
Dwa lata temu zachciało się „mużykom“ nowego świętego, a raczej radca tajny Pobiedonoscew doradzał zainaugurowanie takiej ceremonji dla wzmocnienia wiary. Okrutny z tym projektem był ambaras. Ale, na szczęście, znalazł się między nieboszczykami jakiś Serafin. Radca tajny Pobiedonoscew złożył raport i Serafin otrzymał od cesarza nominację na świętego prawosławnego. Naturalnie, Serafin, wobec takiego odznaczenia, miał rozkaz... usprawiedliwić cudem swój ingres do kalendarza. I Serafin miał niezawodnie po temu dobrą wolę, ale było to snać dlań zadanie ponad siły, bo cud się nie udał. Oto, radca tajny Pobiedonoscew obwieścił, że jakiś chromy student z Rygi został uzdrowionym przez zawarcie znajomości z nieboszczykiem Serafinem. W tem obwieszczeniu podane było, dla powagi cudu, nazwisko studenta. Traf zdarzył, iż w rygskim Uniwersytecie akurat był student tego samego nazwiska i taki zapaleniec, że, ryzykując się na porachunek z Pobiedonoscewem rozesłał do zagranicznych, rosyjskich czasopism zaprzeczenie i wyparł się i Serafina i kalectwa.
Trzeba być z krwi i kości rosyjskim mężem stanu, aby z tej historji o Serafinie dobyć całą attyckość, żeby dowcipnie a prawdziwie wysnuć dzieje długiej „pierepiski“, prowadzonej z różnymi urzędami w sprawie, czy nieboszczyk Serafin nie był bądź w sądzie, bądź w żandarmerji, bądź w policyjno-lekarskim komitecie „notowanym“, no i opisać całą paradę cerkiewno-urzędniczą tej osobliwej kanonizacji.
Europa śmieje się i dowcipkuje, ale i przyznaje skwapliwie, że w Rosji nie może być inaczej i że, choć to jest nieco naiwne, ale za to poetyczne, podniosłe w prostocie i bardzo oryginalne.
Nie zawsze jednak i Europa wspomina Rosję, niby pięknie zakonserwowany pod kloszem szkielet mamuta. Bywają chwile, że Rosja staje się i wzorem godnym naśladowania... i to bez wysiłku ze swej strony. Starczy, aby w którym z parlamentów wybuchła walka na pięście, aby jakiś krach panamski skompromitował kogoś, lub jakiś proces dreyfusowski okrył niesławą przedstawiciela rządu konstytucyjnego, a na miesiące i lata wzburzył opinję, by natychmiast zerwały się głosy, wskazujące na Rosję, jako na państwo, kwitnące zgodą i ciszą a wolne od brudów elekcyjnych, komedyj parlamentarnych, awantur prasowych, a zawsze władne jednem pociągnięciem pióra cesarskiego zdławić hydrę korrupcji, nie dopuścić do publicznego zgorszenia.
Tak czy owak a Europa nauczyła się nie tylko Rosję poważać, nie tylko z nią się liczyć, ale i nią się szczycić. Boć zawsze przyjemnie mieć u swego boku takiego Herkulesa, boć takiego i w pole łatwo wyprowadzić i na kogoś poszczuć.
Aliści, w ostatnich czasach, i w patrjarchalnej Rosji zaczęło się coś psuć i to psuć na dobre. Zawsze tam stosunki wewnętrzne były niezwykłe, ale były one wszak dowodem tylko, że Rosja ciągle przeżywać musi wieki średnie. A ponieważ w wiekach średnich na całym obszarze Europy bywało nie lepiej, niż w Rosji ostatniej doby, przeto, w tem jeno argument, aby nie mieszać się do jej wewnętrznych spraw i dać jej powoli przebyć uciążliwą drogę kultury.
Ta słuszna zasada kołysała Europę do snu nawet wówczas, gdy za granicami Rosji poświstom knuta wtórować zaczęły bomby. Echa tych odgłosów wywierały wrażenie przykre, ale... gdyby przypomnieć sobie dzieje Anglji, Francji lub Hiszpanji z przed trzystu laty!?...
Tymczasem, w ślad za tymi odgłosami, stolice europejskie wypełniały się jakąś szarą masą półobdartusów, półnędzarzy, półstudentów a pół filozofów wiążących się w stowarzyszenia, fabrykujących piekielne maszyny, wydających tysiące broszur wywrotowych, klnących po rosyjsku, i Rosję nadewszystko, a wzbudzających odrazę i swą nieufnością i ponurością spojrzenia i odludztwem.
Zanim atoli Europa oswoiła się z widokiem tych przybyszów, zanim w ziemnistych, anemicznych twarzach nauczyła się rozróżniać starca i młodzieńca, mężczyznę i kobietę, już za tymi przybyszami napłynęli inni, wystrojeni, wyperfumowani, uśmiechnięci zawsze a dobroduszni obywatele państwa rosyjskiego i oni dopiero rzucili promień światła na te szare masy, które poprzedziły ich napływ do Europy zachodniej... Wyraz „nihiliści“ zabrzmiał w całej pełni i więcej zdziwił, niż przestraszył.
Co to za jedni byli ci „nihiliści“ nikt się nie łudził, ani w ich poszczególne zamiary, losy i koleje nie wnikał, godząc się z niewiadomo gdzie powstałym sądem, że nihilista to kwintesencja anarchji, zakała każdego społeczeństwa, potwór zniszczenia, potwór, wobec którego komunista najkrwawszy jest barankiem.
To objaśnienie tak znakomicie trafiło do przekonania Europy, że odtąd zaczęła wszystkich Rosjan, zjawiających się na bruku Londynu, Wiednia, Paryża czy Genewy, dzielić na dwie kategorje. Pierwsza — to najmilsi goście, najweselsi ludzie, najhojniejsi panowie, najprzyjemniejsi towarzysze, a druga — to „nihiliści“, udający niezręcznie artystów, literatów, studentów a nawet uczonych.
Tymczasem, szary, obdarty tłum emigrantów rosyjskich i podróżników, w odpowiedzi na zarzucony mu nihilizm, zawołał całą piersią „żandarmi!“
Okrzyk ten zastanowił nieco Europę. Rozejrzała się i istotnie wśród przybyszów rosyjskich, którzy w tropy za „nihilistami“ zjeżdżali, w tych wyperfumowanych, dobrodusznych, eleganckich, hojnych panach zaczęła rozpoznawać szpiclów.
Było z tego powodu nieco wrzawy, ale ponieważ ci eleganccy panowie umieli jednać sobie miłość kolegów po fachu tam, gdzie zamieszkali, ponieważ całą ich czynnością było lojalne przyglądanie się „nihilistom“, przeto weszło w zwyczaj, że każde większe środowisko ludzkie, i poza granicami Rosji, posiadło i swoich „nihilistów“ i swoją policję... rosyjską. Zwyczaj ten utarł się tak dobrze w Berlinie, jak i w Rzymie, tak w Barcelonie, jak i w Marsylji, a żandarm rosyjski zdobył pole do awansu nie tylko z Kijowa do Moskwy, ale i z Londynu do Genewy.
Żandarmi rosyjscy byli zbyt dobrze wychowani, aby swem prowadzeniem mogli dać powód do niezadowolenia. I niktby na obecność ich nie narzekał, gdyby nie „nihiliści“, którzy nie tylko wszczęli hałas na „opiekę“, ale wręcz pomówili żandarmerję rosyjską o bezprawne „porywanie“ ludzi... („nihiliści“ mieli odwagę zaliczać się do ludzi) na terenie mocarstw obcych.
Porywanie to miało się odbywać śród białego dnia i na równej drodze i bez wiedzy i zezwolenia władzy danego państwa.
Oto, do idącego jakimiś bulwarami europejskimi „nihilisty“ zbliża się jakiś pospolity agent policji miejscowej i prosi „nihilistę“ o pofatygowanie się z nim, bo taki jest rozkaz... „Nihilista“, ufny opiekuńczym skrzydłom konstytucji, a pragnąc najmocniej okazać swą lojalność, idzie za agentem... Nieopodal czeka pojazd. „Nihilista“ wsiada bez oporu, nie dziwiąc się nawet obecności dwóch panów cywilnych i ma przekonanie, że lada chwila prokurator da mu pełną satysfakcję za tę oczywistą pomyłkę... Pojazd rusza i ginie raz na zawsze. „Nihilista“ bowiem zamienia się w drodze w bryłę ciała ludzkiego i spada wprost na kamienie Szliselburga lub podwórzec syberyjskiej katorgi... „Nihiliści“, na wieść o zniknięciu towarzysza, podejmują alarm. Władze miejscowe są nieco zafrasowane, na szczęście, konsul zaprzecza „w drodze urzędowej“. Sprawa cichnie, boć w rezultacie kłopot mniejszy, boć o jednego „nihilistę“ mniej. No i całe „porwanie“ jest tak mało prawdopodobnem!... Jakżeż bo człowieka, mieszkającego w Rzymie, można, mimo oporu, wywieźć do Rosji, odbyć z nim rewizje celne, przebyć słupy graniczne?! Na to mógłby odpowiedzieć nadewszystko pan Manuiłow i akta skandalu, wykrytego w roku zeszłym przez „Trybunę“, która bez ogródek zdemaskowała samowolę „żandarmerji rosyjskiej w Rzymie“ i zatruła do reszty atmosferę, udaremniającą należną od pary cesarskiej dworowi włoskiemu rewizytę. Na to również odpowiedziećby mógł ów dzielny korespondent jednego z najpoczytniejszych dzienników paryskich... Ów korespondent w pięknym interwiewie, przeprowadzonym w Marsylji z jednym „niezmiernie eleganckim Rosjaninem“, zwiastował Francji, po zabiciu księcia Sergiusza, że ten elegancki pan właśnie jedzie do Barcelony, bo wpadł na trop... spisku „nihilistycznego“ i że już w Marsylji „załatwił się“ z filją wywrotowców. Ów trjumfalny interwiew sprawił wrażenie kojące... bo cóż komu, w trzeciej Rzeczypospolitej, szkodzi, że eleganccy panowie rosyjscy urządzają sobie polowanie na ziemi francuskiej... Żeby szło o przepiórki, kuropatwy czy króliki, mogłoby to kogo zgorszyć lub krzywdę wyrządzić — ale „nihiliści“ należą wszak we Francji do zwierzyny niejadalnej... Zresztą, Stany szwajcarskie dały „nihilistom“ przytułek i z całą niegościnnością ograniczyły „polowanie“, bo żandarmów rosyjskich otoczyły równą opieką swej policji, jak i „nihilistów“. Czego znów nie podobna za żadne osobliwe zjawisko brać, ile, że tak się jakoś utarło i przyjęło, że Szwajcarja jest nie tylko składem europejskim najwyższych gór, najpiękniejszych widoków, najmlekodajniejszych krów, ale i magazynem dynamitu, bomb i najczerwieńszych wywrotowców dla całego świata.
Zaledwie Europa jako taka oswoiła się z „nihilistami“ rosyjskimi, zaledwie uznała ich za artykuł wywozowy rosyjski, równorzędny z wynalazkami takimi, jak tatarski knut i chiński samowar, znów nieprzyjemnie została zdziwioną literaturą rosyjską...
Do niedawna Europa o literaturze rosyjskiej ledwie że coś słyszała, a dopiero, gdy zapanowała moda gwałtownego ubiegania się o alians z najpotężniejszym monarchą, potrosze dla przypodobania się, a potrosze z ciekawości, zaczęto tłumaczyć, nagwałt rosyjskich pisarzów i zaczęto ich czytać namiętnie, gorączkowo... Aż zapał ten ustał raptownie... Czemu!?
Nadewszystko Europa musiała przyznać, że literatura rosyjska jest niezaprzeczenie godną uwagi, ale... tak niepowszednią, tak odskakującą od samodzierżawia rosyjskiego, że wprost fantastyczną... Bo gdzie ci pisarze rosyjscy podpatrzyć mogli te okropne typy, gdzie, tak bajecznie dzikie widzieli stosunki, gdzie, w dwudziestem stuleciu, mogłoby się zmieścić takie prześladowanie religijne, taka walka o wiarę, taka niedola, taka otchłań nędzy i nadużycia?! Skąd ci pisarze czerpią te zgrzyty, te strumienie żółci i jadu!?...
Taki, naprzykład, Gogol. Perła humoru rosyjskiego — powiada bon mot o urzędnikach miasta gubernjalnego: „Wsie padlecy... odin prokuror poriadocznyj czełowiek, no i tot świnja“[1].
A Szczedrin, a Tołstoj, a Gorkij, ten terrible?!...
Okropni ludzie. Ani sposób do nich się zbliżyć bez narażenia się władzom rosyjskim, ba, i na nieprzyjemności z żandarmerją.
Wszyscy po jednych pieniądzach — byli i są.
Puszkin pokutował za swoje wiersze w rodzaju:
W Rosii niet zakona
A tolko stołb a na stołbie korona.[2]
Turgieniew był nieomal że „nihilistą“ i pół życia przesiedział w Szwajcarji, Szczedrin ośm lat był w Wiatce na prawach katorżnika, Tołstoja wyklęła cerkiew prawosławna, a policja ani mu się ruszyć nie pozwalała z Jasnej Polany.
Poprostu trudno uwierzyć, żeby literatura mogła być tak zawziętą, aby każdy szerszy umysł twórczy koniecznie był w ustawicznych zatargach, już nie z komisarzem policji, lecz z szefem tajnego biura politycznego.
A w Rosji doszło do tego już, iż pisarze mają swój specjalny sposób awansowania i wybijania się ponad tłum... W Europie, państwa swoich laureatów literatury obdarzają stypendjami, posadami stosownemi, nawet orderowemi wstęgami. W Rosji odznaczenia te idą inaczej. Zaczyna je niszczenie przez cenzurę wszystkiego, co wyjdzie z pod pióra pisarza, który się wyróżnia, za niszczeniem utworów przychodzi rewizja i zrabowanie pisarzowi wszystkich skryptów, po rewizji dozór policyjny, a następnie administracyjna (bez sądu) wysyłka do odpowiednio bezludnego kąta, a to względnie do zdolności i talentu.
Te odkrycia oziębiły europejski zapał do literatury rosyjskiej, gdyż przez nią nie tylko nie podobna trafić do serca petersburskiego, ale już na manowce, wrogie rządowi, wejść.
I Europa dyskretnie wycofała się z zapałów dla twórczości rosyjskiego ducha i już wszystkie swoje wiadomości o Rosji czerpała z „Prawitielstwiennawo Wiestnika“.
I byłoby z tem Europie i dobrze i błogo, gdyby nie bezprzykładnie „żółte“ wystąpienie Japonji, gdyby nie mord za mordem, dosięgający najwybitniejszych rosyjskich mężów stanu, gdyby nie milknący łomot bomb i nie „na dalekim wschodzie“, ale tuż nad Wisłą, Niemnem i Dnieprem.
Europa się oburzyła i ogłosiła, że takie rozruchy są w Rosji niepatrjotyczne, bo współdziałające Japonji, a więc powinny być odłożone do zawarcia pokoju w Tokio. Ale ponieważ to ogłoszenie Europy nie pomogło, przeto taż sama Europa dała do zrozumienia, że to Niemcy płacą wichrzycieli, albo Anglicy najpewniej weszli w porozumienie z „mużykami“ i naturalnie z rozmaitymi wrogami Rosji, jak Finlandczycy, Armeńczycy, Gruzini, Polacy, Litwini etc. etc. etc.
Niemcy się obraziły i, na dowód swej lojalności a na pierwsze żądanie konsula rosyjskiego, wytoczyły, w roku ubiegłym, proces swoim poddanym za druk proklamacyj podburzających na szkodę zaprzyjaźnionego państwa. Wytoczono okropny akt oskarżenia. Obwinieni zażądali ekspertów... Sprowadzono profesorów uniwersytetu, a między nimi profesora, który, na życzenie rządu rosyjskiego, był przez pewien czas profesorem tomskiego uniwersytetu.
Rozprawy poruszyły całe Niemcy i całą dyplomację rosyjską, bo ekspertyza ustaliła, że proklamacje mówiły tylko o faktach niezaprzeczonych i że istotnie takie a nie inne panują w Rosji stosunki. A już, ku niemałemu przerażeniu Berlina, taż sama ekspertyza mówić zaczęła o pieniądzach rosyjskich w nieudanym zamachu na księcia Ferdynanda bułgarskiego i o istotnych opiekunach króla Piotra serbskiego i morderców pary królewskiej w Belgradzie...
Rozprawy z rozkazu wyższego skrócono, winnych uwolniono i dołożono starań byle stłumić rozgłos procesu.
Przysługa niemiecka była niedźwiedzią. Dyplomacja rosyjska oburzyła się na insynuację, boć podobne wypadki, jak w Belgradzie, zdarzają się, ale zdarzają się same, poprostu, że komuś z pionków najnikczemniejszych podoba się za dobrze zrozumieć westchnienie męża stanu — „ach, gdyby tego Aleksandra nie było“. Ale nie mniej, zarówno ambasador jak i konsul nie posunąłby się do tak stanowczego pozbywania się osób, zawadzających jego polityce. Zresztą, minister spraw zagranicznych, Murawiew — otruł się i to niedawno.
Mała ta dywersja z procesem wrocławskim zagłuszoną została nowemi echami mordów, popełnianych na dostojnikach rosyjskich i pomrukiem wzrastającego wrzenia.
Rosja zabija! Ta potulna Rosja, drzemiąca na łonie cesarza samowładcy, spowita kożuchem ciemnoty, ta Rosja, pozostająca o całe dwieście lat za Europą, chce Europie ustrojem państwowym dorównać!...
Ale dlaczego zabija, dlaczego morduje a ciałami niewinnych ofiar obowiązku plami swe ręce?! Dlaczego ta patrjarchalna Rosja, nimbem świętości otaczająca swych monarchów, tylu rodzi zbrodniarzów, zabójców czy desperatów?! Skąd w państwie religijnem, strzeżonem tak czujnie przed wszelkiem nowatorstwem, tak mocno skutem prastarymi obyczajami tyle widm złowrogich powstać może?!... Dlaczego w monarchji, w której majestat taką wdraża cześć, w której wielki książę nieziemskie już odbiera hołdy, w której minister jest nie tylko pierwszym urzędnikiem, ale i królem i panem życia i śmierci miljonów ludzi, — dlaczego w tej właśnie monarchji, zapleśniałej w średniowiecczyźnie, ociężałej duchem, powstają takie tłumy reformatorów walczących już nie tylko z konserwatyzmem swej ojczyzny, ale całemu cywilizowanemu światu wyrzucających strupieszałość?! Dlaczego w tej właśnie monarchji już nietylko jawią się upiorcze postacie dekabrystów, nihilistów i anarchistów, ale mistyczni męczennicy, głoszący miłość powszechną, pokój, upadek narodowości, powrót ludzkości do życia pasterskiego, do roli i pierwotnej sochy?!... Dlaczego, nakoniec, mord polityczny jest w tem państwie czemś tak powszedniem, a śmierć na tronie wszechrosyjskim od wieków przyspieszana ręką spiskowców?!...
Do wieku XVI Rosja przeżywała też same krwawe czasy feudalizmu, co i Europa, o tyle nieco krwawsze, iż zagmatwane najazdem Mongołów i republikańskiemi ideami Nowgorodu, Pskowa, a nawet zupełnie dziś zdziczałej Wiatki. Królobójstwo kwitło i, co dziwniejsza, nie tylko dla zagarnięcia władzy, ale i, co obcem było w owoczesnej Europie, dla pohamowania samowładztwa.
Wiek XVI dopiero Rosję skupia pod jednem, zaborczem berłem carów moskiewskich i wiek XVI jest istotnym początkiem Rosji dzisiejszej, a Iwan IV, groźny, dopiero jest wyrazicielem caryzmu i podwalin samowładztwa. A nawet i ten okrutny Iwan może być zaledwie uważanym za tępiciela oligarchji, niż za panującego, uzurpującego sobie autokratyzm.
Kim był Iwan IV, o tem rozpisywano się już nadto wiele. Okrutnik, zbój, synobójca, półzwierz, półfurjat i sam w ostatku ofiara trucizny. Iwan IV, oglądany oddzielnie, wyrwany bezkrytycznie z historji może swą potwornością ściąć krew w żyłach, ale ten sam Iwan na tle wieku XVI to tylko jeden brylant więcej, pomiędzy godnem towarzystwem Henryka VII angielskiego, Elżbiety, Karola IX, to tylko skromne uzupełnienie mordów nocy świętego Bartłomieja.
I następcy Iwana IV równie nie są warci szczególniejszej uwagi — ze zbrodni brali korony i zbrodnie pozbawiały ich w następstwie tych koron.
Iwan IV umarł w roku 1584 i zostawił dwóch synów Teodora i Dymitra. Pierwszy dostał się w ręce potężnego bojara Godunowa, został jego zięciem i... umarł „nagle“ w roku 1598. Więc po Teodorze powinien był dziedziczyć Dymitr, ale przezorny Godunow zdążył go kazać zamordować i sam wstąpił na tron.
Po siedmiu latach znów Godunow umarł „nagle“, zostawiając syna Teodora II... Lecz tu zjawił się „Samozwaniec“, który podał się za zamordowanego cesarzewicza Dymitra i pozyskał sobie stronników. Samozwaniec pospieszył z kolei zamordować Teodora II a wraz z nim całą jego rodzinę, poczem panował „szczęśliwie“ siedm lat i, podobno, z niemałem zadowoleniem poddanych.
Wiek XVII Rosja zaczyna od zamordowania Samozwańca przez Spisek Szujskiego i od wstąpienia na tron tego ostatniego. Ale, po pierwszym Samozwańcu, wystąpił drugi Dymitr. Szujski chciał terrorem ukrócić wrzenie na rzecz pretendenta, ale doprowadził jeno do poruszenia przeciwko sobie całego ludu. Zrzucono go z tronu, osadzono w klasztorze i tam zadławiono. W rok ten sam los czekał i II Samozwańca.
Carem wybrany został Michał Romanow — czyli, że od śmierci Iwana IV, w ciągu lat 29, Rosja przeżyła siedmiu carów i dwa lata bezkrólewia.
Pierwszy Romanow był w miarę okrutny, ale ani samowładny, ani mogący się odważyć na lekceważenie wieców — umarł śmiercią naturalną w roku 1645. Po śmierci Michała wstąpił syn jego Aleksy, którego panowanie było panowaniem faworyta Morozowa. Naród rosyjski kilka razy próbował potargać łańcuchy, któremi skuwał go Morozow, aż zniewolił cara do wyrzeczenia się doradcy. Aleksy uległ, a chcąc na przyszłość zabezpieczyć się od wyrażania w ten sposób woli narodu ustanowił „Tajną kancelarję“ czyli utwór Lojoli przystosował do środków, zabezpieczających panowanie Romanowych.
Aleksy umarł w roku 1676, pozostawiając z dwóch żon trzech synów i sześć córek, a więc zdawaćby się mogło, iż krwi Romanowych na nielada wystarczy dynastję, tymczasem miało jej zabraknąć już w trzeciem pokoleniu.
Po Aleksym wstąpił na tron najstarszy syn jego, Teodor, lecz, już w szóstym roku swego panowania, umarł „nagle“ w kwiecie wieku.
Ze śmiercią Teodora, królobójstwo na tronie rosyjskim i mordy polityczne zaczynają panować, jak za najlepszych czasów feudalizmu. Wprowadza je cesarzówna Zofja, a utrwala na wieki Piotr wielki.
Teodor jakoby chciał mieć za następcę nie brata swego, Iwana, lecz najmłodszego Piotra. Tę wersję o dziedzictwie popierali bojarzy Naryszkinowie, ile że Piotr był synem drugiej żony Aleksego Naryszkinówny. Lecz Wasyli Galicyn, faworyt Teodora, nie chciał wyrzekać się władzy i uczynił zamach na rzecz carówny Zofji, swej kochanki. Naryszkinowie zostali otoczeni w Kremlinie i wycięci w pień. Carem został ogłoszony Iwan, następcą tronu Piotr a regentką Zofja... no, a panował wistocie jej kochanek, Galicyn. Po objęciu rządów przez Zofję, Galicyn postanowił utrwalić panowanie regentki. Słabowity i uległy car Iwan małe przedstawiał niebezpieczeństwo i nie wróżył długiego życia — Piotr za to nie tylko że był silnym i zdrowym młodzieńcem, ale nadto zdradzał już ochotę do intryg. Galicyn postanowił go się pozbyć i w tym celu pozyskał sobie, tak zwanych „strzelców“ oddział regularnego wojska, przedstawiający na owe czasy siłę decydującą, bo zwartą zawsze. Ale młody Piotr umiał uprzedzić Galicyna i swą przyrodnią siostrę, regentkę, uwięził, brata swego, cara Iwana V, wziął pod straż, Galicyna zesłał do podbiegunowego Archangielska, a strzelcom wyprawił krwawe dziesięciny.
Stało się to już w siedm lat po ustanowieniu regencji przez Zofję, a więc w roku 1689. Car Iwan niby na tronie zasiadał, lecz Piotr umiał go strzedz tak pilnie, iż nikt więcej z poddanych Iwana nie oglądał. Wreszcie, w roku 1698, Iwan V umarł i znów, według dziejopisów, „nagle“, przyczem pozostawił dwie małoletnie córki.
Piotr teraz ogłosił się carem, a ponieważ niepokoiła go jeszcze więziona w klasztorze Nowodziewiczym, w Moskwie, siostra Zofja, przeto w roku 1704 i ta znów umarła „nagle“. Lecz to ostatnie „nagle“ baczniejsi dziejopisarze, a mniej urzędowi, opatrują dopiskiem: „uduszona“.
W ten sposób wiek ośmnasty oglądał na tronie rosyjskim nie tylko już prawdziwego Romanowa, nie tylko młodego królobójcę, ale i monarchę, który wsławił swe imię, ale i cesarza Piotra Wielkiego.
Jeden z pisarzów czyni uwagę, że Piotr za przydomkiem „wielki“ musiał mieć określnik „łotr“ — i jedynie wskutek skrócenia nazywany jest tylko „wielkim“. Ta zgryźliwość ma swą podstawę i tak głęboką, że doprawdy w głowie się nie mieści, jak bezkrytycznie niektórzy starają się Piotrowi przypisywać cywilizatorskie zasługi!...
Piotr I podróżował, uczył się, według świadectw współczesnych i europeizował swój kraj! Ba, ale Europa w początkach XVII stulecia nie wiele miała zdobyczy kulturalnych, a nie wiele miały jej szczególnie prusko-niemieckie państwa i państewka. Lecz Piotrowi nie szło wcale o istotny rozkwit kultury, a jedynie o obrócenie całej swej wiedzy na utrwalenie samowładztwa i despotyzmu.
Reformy Piotra I zaczęły się od tępienia republikalizmu, od wieków w Rosji zasiedziałego i mającego oparcie w sąsiedniej, a wolnej zawsze, Polsce. Zniósł więc Piotr dawną obieralność urzędników i sędziów, wprowadził kastowość, utworzył czternaście klas urzędniczych, pogwałcił wolność cerkwi, przez zniesienie patrjarchatu i ustanowienie Synodu, podwładnego carom bezwzględnie, a nakoniec uwieńczył dzieło reformatorskie, bo włościan zamienił w podlegające prawu bata „dusze“.
Na tych cywilizacyjnych dążeniach Piotra poznali się poddani. Jakoż dzwon wiecowy w Moskwie zaczął zwoływać na trwogę... Piotr czuwał wszakże. Morzem krwi odpowiedział na bunt — a z pasji wielkiej car „europejski“ dzwonom kazał wyliczyć po 50 knutów i zesłał ich na Syberję do Tobolska!!...
Dalej reformatorstwo Piotra skupiło się na zakazie noszenia bród i długich butów. Poddani odważyli się zaprotestować przeciwko takiemu niewolniczo-śmiesznemu obowiązkowi. Piotr ośm tysięcy ludzi skazał na śmierć!! Wyrok był do wykonania conajmniej trudny — lecz Piotr przecież był wielkim!! Spędzono więc powiązanych skazańców na plac, pod Moskwą, otoczony palisadą a zastawiony pieńkami, i tu sam cesarz reformator ze swoimi mężami stanu zabrał się do ścinania głów nieszczęśliwym... Mężowie stanu, na tak budujący przykład ze strony cesarza, poszli w zawody, który więcej głów zetnie. Palmę pierwszeństwa zdobył ulubieniec Piotra I, Menszykow...
Najdzielniejszym współdziałaczem Piotra był niejaki Romodanowski, naczelnik tajnej kancelarji inkwizycyjnej i zastępca cesarza podczas przebywania tegoż za granicą, a prawa ręka wszelkich niegodziwości.
Po mordach o brody, nastąpiły mordy i knuty, celem obalenia niechęci Rosjan do prowadzenia żon i córek na cesarskie zebrania, a niemniej celem oswojenia Rosjan z wódką... Piotr I był nałogowym pijakiem, przeto uważał za właściwe zjednać obywatelstwo alkoholowi.
Możnaby tu jeszcze mówić o setkach tysięcy ofiar, pochłoniętych bądź przez bezmyślne okrucieństwo cara, bądź przez jego gwałtowne a szerokie pomysły, jak założenie miasta Petersburga, lecz i tych faktów starczy do scharakteryzowania dosadnego gwiazdy XVII stulecia, tej gwiazdy, która zgasiła na całe wieki świetność narodu rosyjskiego, która go ujarzmiła, zniszczyła i cofnęła nie o dwieście lat, ale o pięćset. Odtąd dopiero Europa odsadzać się zaczyna od Rosji, bo dotąd Rosja, w pewnych chwilach, mogłaby Europie przodować, a conajmniej być jej nieodrodną córą.
Osłabłby niewątpliwie tak skrajny sąd o Piotrze, gdyby ten straszny władca był człowiekiem bodaj w swem życiu domowem. Lecz to życie domowe bodaj najlepiej może charakteryzuje upodobania i zalety Piotra.
Pierwszą żoną Piotra była Eudoksja Lapuszkin i ta dała mu syna Aleksego, ogłoszonego następcą tronu. Lecz Piotr uprzykrzył sobie żonę i zakochał się w Annie Moëns, córce szynkarza moskiewskiego. Carowa Eudoksja zaczęła się pocieszać z młodym bojarem Chlebowem i to równie, jak i Piotr, nie czyniąc tajemnicy ze swych stosunków miłosnych. Piotr I atoli nie był wyrozumiałym na taką wzajemność, żonę obił i zamknął w klasztorze a Chlebowa kazał wbić na pal...
Okropna była to śmierć, ale na taki wyrok zdobyłby się lada okrutnik, a Piotr przecież musiał być i tu „wielkim“...
Więc wbicie na pal odbyło się w obecności cara. Gdy zaś niefortunny kochanek carowej drgał na palu, cesarz, wiedziony ciekawością, wdrapał się na belkę katowską, w pobliżu pala wzniesioną a do wykonywania wyroku potrzebną, i tu, znalazłszy się wprost twarzy męczennika, jął mu morały prawić na drogę do tamtego świata. Chlebow, omdlewający z bólu, spostrzegłszy wykrzywione szyderczo oblicze cesarza, zebrał siły i plunął mu w oczy.
Po takiem załatwieniu się ze zdradą małżeńską, Piotr wrócił do Anny Moëns i zaczął planować osadzenie na tronie córki szynkarza moskiewskiego, gdy niespodziewanie serce jego opanowała inna kobieta, której historja mogłaby ujść za bajkę, gdyby nie była historją prawdziwą i wielokrotnie stwierdzoną.
W miasteczku Lannenwarden w Inflantach, mieszkał ubogi wdowiec, Litwin, Samuel Skowroński, wyrobnik, wraz z córką swą, Martą. Wyrobnik umarł. Nieletnią Martą zaopiekował się zakrystjan protestanckiego kościoła. A gdy Marta podrosła, oddał ją na służbę do pastora Glücka w Marjenburgu. Marta była bardzo dorodną dziewczyną i niezbyt przejętą napomnieniami swego pana i pastora, bo zawiązała stosunek miłosny z młodym Tyzenhausem, który od pastora brał lekcje łaciny... Pastor spostrzegł nie tylko zgorszenie, ale i zapowiedź skutków i czemprędzej wydał Martę za mąż za dragona szwedzkiego. Marta, zostawszy panią dragonową, pędziła wraz z mężem życie obozowe aż do chwili, gdy została zagarniętą razem z nim przez jakiś oddział Rosjan. Dowódca oddziału, według owoczesnego zwyczaju, poczytał Martę za swoją brankę i Cieszył się nią, aż mu się nie sprzykrzyła, zaczem wyprawił ją, jako prezent, swemu naczelnikowi, generałowi Bauerowi. U Bauera poznał ją Szeremetiew, a że Bauer był w podeszłym wieku, więc nie zawahał się zagrać w kości o Martę. Szeremetiew wygrał i był w siódmem niebie, gdyż Marta ani myślała tęsknić za przeszłością, ani wypominać czasów swego... prostego dragoństwa. Od Szeremetiewa dostała się Marta, już ogładzona, do Menszykowa... U Menszykowa poznał ją Piotr Wielki.
Od tej chwili Marta awansowała jeszcze szybciej — w r. 1705 poznała cesarza, w r. 1706 miała z nim córkę, w r. 1707 przyjęła prawosławie i została poślubioną przez Piotra, później dała mu jeszcze dwie córki, aż w roku 1711 została urzędownie ogłoszoną za Katarzynę, prawowitą małżonkę cesarza rosyjskiego.
Małżeństwo to niepowszednie było tem większą osobliwością, że i dragon, mąż Marty, i Eudoksja, żona Piotra, żyli i nie byli przez żaden akt religijny, czy wyrok procesu cywilnego praw swoich pozbawieni.
To małżeństwo Piotra poruszyło do głębi młodego księcia Aleksego, następcę tronu a syna z Eudoksji Lapuszkin. Książę, który nadto z całego serca potępiał dzikie reformy, postanowił raz na zawsze uwolnić się z pęt, i jemu narzucanych przez ojca, i zbiegł za granicę. Przyjęty gościnnie przez cesarza niemieckiego, młody książę ożenił się z księżniczką Brunświcką i osiadł w Neapolu, podejmowany tam nie mniej serdecznie przez króla.
Piotr zawrzał gniewem przeciwko krnąbrnemu synowi, ale chcąc za wszelką cenę pochwycić go w swe ręce, wyprawił do syna zaufanego swego, Tołstoja, z listami rzewnymi i ze słowami przebaczenia. Tołstoj, po długich zabiegach, zdołał przekonać następcę tronu do stęsknionego serca ojcowskiego. Aleksy powrócił dobrowolnie do Petersburga z żoną i synkiem trzyletnim. Lecz tu następcę tronu okuto w łańcuchy i wtrącono do lochu... Piotr Wielki zwołał sąd wojenny na syna i kazał go sądowi skazać na śmierć...
Łotrowski sąd, mimo rozkazu cesarskiego, tknięty litością dla księcia, odwołał się do łaski monarszej... Lecz, nim odpowiedź nadeszła, Aleksy został, z rozkazu Piotra, zamordowanym w więzieniu.
„Wielki“ Piotr dbać zaczynał o pozory... więc obmyślił synowi taką śmierć, któraby nie pozostawiła śladów...
Śmierć była rzeczywiście wyrafinowanie okrutną... Biednemu następcy tronu wetknięto w kanał odchodowy rozpalony do białości pręt żelazny!...
Załatwiwszy się w ten sposób z dziedzicem korony rosyjskiej, Piotr postanowił, na wszelki wypadek, mianować swą następczynią żonę swą, Katarzynę (Martę Skowrońską) i w tym celu sprawił jej w Moskwie uroczystą koronację. Katarzyna wszakże bynajmniej nie czuła się być skrępowaną swem nowem wyniesieniem i nie gardziła okolicznościowemi miłostkami. Miarą tych upodobań pani dragonowej może być wypadek z kontradmirałem Villebois, awanturnikiem, przygarniętym przez Piotra. Kontradmirała tego cesarz, w czasie pijatyki, wyprawił z jakiemś poleceniem do cesarzowej... Kontradmirał, podchmielony, jak powiadają kroniki, misję swą posunął aż do dokonania zbrodni gwałtu na pięknej Marcie Skowrońskiej. Czyn ten pana kontradmirała może nie znalazłby był potępienia u cesarzowej, gdyby nie okoliczność, że miał świadków w osobach służebnych Katarzyny!
Piotr obszedł się ze swoim faworytem nader wyrozumiale, bo skazał go jedynie na rok galer. Choć w rzeczywistości akt zgwałcenia cesarzowej, tak silnie zbudowanej, tak nawykłej do brutalnych wybuchów życia obozowego i akt, dokonany wobec świadków... powinienby był inne u Piotra znaleźć rozwiązanie. Piotr na tym wyroku poprzestał.
Katarzyna tymczasem nie zaniechała swych przelotnych miłostek, aż raptem zapałała silniejszą namiętnością dla młodego szambelana Moënsa, brata dawnej kochanki Piotra, a obecnej pani generałowej Balk.
Ten stosunek trwał dosyć długo, pilnie strzeżony i hodowany i przez panią Balk. Aż któryś z zauszników Piotra podpatrzył kochanków i doniósł cesarzowi o przeniewierstwie żony. Piotr upozorował wyjazd i w nocy pochwycił panią Balk na czatach a żonę swą w objęciach Moënsa.
Gniew cesarza wyraził się na razie tylko w obiciu żony kijem i uwięzieniem Moënsa z panią Balk w jednej z cel służbowych pałacu cesarskiego. Ale Piotr nie wyrzekł się zemsty a jedynie zwlekał z nią, aby lepiej nasycić swą złość.
Więc nadewszystko żonę otoczył strażami i zaczął przemyśliwać nad ścięciem Katarzyny, lecz tu Menszykow, hodujący zawsze dobre stosunki ze swą dawną utrzymanką, umiał podziałać na Piotra, przedstawiając mu, że odsłoni w ten sposób skandal, o którym nikt nie ma wyobrażenia, że samego siebie splami, że nakoniec, po śmierci księcia Aleksego i już zamorzonej w klasztorze carowej Eudoksji, za wiele bierze odpowiedzialności przed historją, której jest słońcem.
Piotr, zręcznie zaatakowany przez Menszykowa a dalej przez Repnina, uległ, lecz to nie znaczyło, aby zapomniał o Moënsie i o pani Balk! Ba, tych strzegł tak, że klucz od ich więzienia nosił przy sobie i sam więźniom podawał chleb i wodę!...
Po tygodniu dopiero Moëns z siostrą zostali wzięci na tortury, a to dla wydobycia od nich zeznań w sprawie „namawiania carowej do spisku na cesarza i na ustrój państwa rosyjskiego!“
Tortury dobyły z więźniów przyznanie się zupełne do win niepopełnionych, wskutek czego pani Balk została skazaną na dwieście knutów i dożywotnie ciężkie roboty na Syberji. Przyczem razy knuta pospieszył wyliczyć swej dawnej kochance sam cesarz...
Moëns był skazany na ścięcie. Egzekucja odbyła się na placu przed dawnym senatem. Piotr z ukontentowaniem przyglądał się tej ceremonji z okien senatu, lecz, gdy nienawistna głowa stoczyła się z pnia katowskiego, „wielki“ Piotr nie mógł pohamować swej fantazji, wybiegł na plac, wskoczył na szafot, ujął za włosy głowę Moënsa i roześmiał się z zadowoleniem.
Nie tu koniec tragedji — Piotr pamiętał i o Katarzynie. Tego samego dnia zaproponował żonie spacer — a kresem tego spaceru była, zatknięta na tyce, głowa biednego Moënsa! Katarzyna, po powrocie z tej wycieczki, padła zemdlona na progu swej komnaty.
Piotr, darowując życie Katarzynie nie zaniechał myśli o zmianie następstwa, więc podarł testament, którym koronę przekazywał żonie i myślał o spadkobiercy.
Katarzyna odepchnięta i wzgardzona, czuwała, a może czuwał tylko jej dawny pan, Menszykow, który spostrzegł i osłabienie swego wpływu na cara i rozumiał, że zmiana testamentu jest i jego własnym upadkiem.
Lecz Menszykow nie darmo w szkole Piotra wziął record w ścinaniu głów, no a Katarzyna zasmakowała już w panowaniu... więc Piotr wielki umarł „nagle“ i w samą porę dla Menszykowa i Katarzyny.
Pięść reformatora i topór katowski tak mocno ciężyły na całej Rosji, iż nikt ani myślał dochodzić przyczyny śmierci Piotra, bo śmierć, choć przyspieszona, zdawała się być dobrodziejstwem.
Sprawa dziedzictwa wybuchła natychmiast. Lepsza część dostojników postawiła kandydaturę Piotra II, syna zamordowanego księcia następcy tronu, i wraz z nią dążyła do przywrócenia dawnych swobód politycznych narodu i ograniczenia władzy. — Ale Menszykow nie darmo zadławił cara. Przeto, gdy rada zebrała się w senacie, Menszykow na czele grenadjerów otoczył senat, wyłamał drzwi i zmusił zgromadzonych do uznania za cesarzowę Marty Skowrońskiej.
Piotr Wielki był więc i królobójcą i sam ofiarą nietylko zamachów ale i królobójstwa. Ale i Piotr nienawidził wszystko, co rosyjskie, wymordował setki najprzedniejszych rodzin, tysiące najuczciwszych ludzi, otaczał się włóczęgami niemieckimi i zbirami. Narodowi zaś rosyjskiemu za to, że jeno łotrów wyróżniał, zostawił na pamiątkę sławetne zdanie:
„Chcesz znaleźć uczciwego Rosjanina? Patrz czy ma włosy na dłoni — jeżeli ich niema, więc jest to szelma i oszust“.
Ale „wielkość“ swą historyczną i pomniki Piotr zawdzięcza nie narodowi rosyjskiemu, lecz podobnej mu królobójczyni i prostytutce.
Tak więc w roku 1725 na tronie rosyjskim zasiadła Katarzyna I, carowa z bajki, bo nie umiejąca ani pisać, ani czytać...
Objęcie władzy przez Katarzynę zaznaczyło się zjawieniem się w Petersburgu całej rodziny „hrabiów“ Skowrońskich, wyznaczeniem emerytury dostatniej szwedzkiemu dragonowi i pozwoleniem na przesiedlenie się tegoż dragona z Syberji do Rewla i wybraniem sobie przez carowę aż dwóch naraz kochanków...
Zresztą panował Menszykow.
Katarzyna jednak tak zapalczywie zaczęła oddawać się zadawalnianiu swych namiętności, iż sprawa następstwa tronu stała się palącą.
Energiczna Marta nie namyślała się długo.
Córkę swą, Annę, wydała za księcia Holsztyńskiego i potomkowi z tego małżeństwa deklarowała koronę. Tu wszakże zjawiła się trudność, ile, że książę był i chorym i zgoła niezdolnym do ojcowstwa. Dla Marty był to drobiazg. Wybrała córce pułkownika Bruhmera, adjutanta księcia, a że rada doświadczonej matki była dobrą, dowodem, że w rok po ślubie narodził się syn, Piotr III (w odróżnieniu od Piotra II, syna zamordowanego cesarzewicza) a, jak mówili współcześni, „narodził się syn księżnej Holstein“. Bruhmer został opiekunem i guwernerem młodego następcy tronu i dziedzictwo zostało ustalonem.
Lecz wkrótce potem wynikło starcie między księciem Holsztyńskim a Menszykowem. Ten ostatni poczuł, że przyszły ojciec cara zamierza go usunąć i uknuł spisek i to spisek, który miał utrwalić raz na zawsze imię Menszykowych. Plan był prosty, koronę zapewnić Piotrowi II, synowi zamordowanego księcia, i ożenić go z panną Menszykow... Plan ten był nieco śmiałym, boć ten sam Menszykow przed rokiem zwalczał tego samego Piotra II. Ale Piotr II miał dopiero lat 12 i zresztą Rosja nawykła była do takich niespodzianek.
Książę Holstein miał atoli swe stronnictwo i to ostrzegło go o knowaniach Menszykowa. Zawiadomiono o wszystkiem carowę, doradzając jej uwięzienia Menszykowa. Ale Katarzynie zabrakło serca do pognębienia swego dawnego pana, poprzestała więc na przywołaniu go i zobowiązaniu do przysięgi, iż zaniecha knowań przeciwko księciu Holsztyńskiemu. Menszykow przysiągł i, jak na „dyplomatę“ przystało, czynił swoje.
Druga żyjąca córka carowej, Elżbieta, kochała się w księciu Holstein-Eutin, biskupie protestanckim, lecz że za mąż wyjść jej nie dano, szła śladami matki, ile że książę Holstein-Eutin bawił podówczas w Petersburgu. Elżbieta, po zamążpójściu siostry swej, Anny, objęła po niej obowiązki sekretarza matki, odczytywała jej papiery i podpisywała je za nieumiejącą pisać...
Menszykow postanowił użyć Elżbiety. Zaprzysiągł jej, iż małżeństwo z ukochanym księciem Eutin doprowadzi do skutku, byle Elżbieta zechciała podpisać rozkaz... bez odczytania go carowej... Elżbieta zgodziła się bez wahania. Tej samej nocy wszyscy wybitniejsi stronnicy księcia Holsztyńskiego zostali uwięzieni.
Katarzyna tymczasem była już w agonji. Czwarte sztuczne poronienie, podczas niespełna dwuletniego panowania, nawet dla tak silnego organizmu, jak Marty Skowrońskiej, było wyrokiem śmierci... ile że odbywało się pod nadzorem lekarza włoskiego, Azzaritiego, zausznika Menszykowa.
W chwili, gdy caryca konała, a książę Holsztyński napróżno groził strażom, wzbraniających mu wstępu do pałacu, Menszykow z Ostermanem fałszowali testament na rzecz Piotra II.
Carem został trzynastoletni wyrostek, carem i narzeczonym panny Menszykow! Księstwo Holstein z synem (Piotrem III) uszli za granicę. Carówna zaś Elżbieta doznała klęski losowej, bo kochanek jej książę Holstein-Eutin, zapadł na ospę i umarł.
Menszykow rządził, ani spodziewając się, że mu Dołgorukowie, mimo wszystko, zgotują zgubę. Lecz ten zamach nie był trudnym, boć starczyło chwili, aby od rozkapryszonego i zepsutego chłopca wydostać podpis na wygnanie pierwszego ministra na Sybir!
Dołgorukowie oczywiście na to zgładzili Menszykowa, aby zająć jego miejsce. Jakoż nawet ułożyli nowe małżeństwo Piotra II z Katarzyną Dołgoruki. Ale tu młody car o mało nie pokrzyżował im planów, bo... trzynastoletni chłopiec zakochał się w swej ciotce, Elżbiecie!... Elżbieta, która, po stracie księcia Eutin, pocieszała się Aleksym Razumowskim, synem kozaka, grenadjerem, służącym za trębacza, gotowa była przyjąć i zapały trzynastoletniego chłopca... Lecz Dołgorukowie umieli carowi wystawić lekkomyślność Elżbiety i skłonili go dla Katarzyny Dołgoruki. Dzień ślubu był już oznaczony, gdy car zachorował na ospę i umarł w piętnastym roku życia.
Śmierć niespodziewana cara Piotra II sprawiła, że po raz pierwszy od wielu lat rada najwyższa, złożona z ministrów, senatorów i dostojników, mogła swobodnie postanowić o wyborze monarchy. Najbliższymi byli tu Piotr III, „syn księżnej Holstein“ i carówna Elżbieta. Ale rada bała się i tych resztek krwi Piotra Wielkiego, ile że chciała bezwzględnie ograniczyć samowładztwo. I dlatego wspomniała na księżnę Annę Kurlandzką, wdowę, a córkę Iwana V, brata przyrodniego Piotra Wielkiego. Rada ułożyła z góry warunki, ograniczające władzę, a nadto na czele warunków postawiła takie osobliwe punkty:
— aby księżna nie przywoziła ze sobą swego kochanka, Birona;
— aby nie trwoniła dóbr państwowych i nie rozdawała ich;
— aby nie karała poddanych bez oczywistego dowodu winy!...
Ta decyzja rady zyskała nawet przychylność Dołgorukich, tem łatwiej, że książę Wasyl był niegdyś kochankiem Anny i miał nadzieję powrócić do łask.
Anna podpisała żądane warunki w Mitawie i ruszyła do Moskwy razem ze swym kochankiem... Bironem. Tu caryca, za radą Birona, ogłosiła się samowładczynią i oddała mu ster państwa. Biron rozpoczął od ścinania głów. Topór katowski i katorga syberyjska wytępiła nieomal cały ród Dołgorukich. Ćwiartowanie, łamanie kołem, wycinanie języków i wypalanie oczu było u Birona zwykłą odpowiedzią na lada zmarszczkę, lada szept niezadowolenia, lada oczernienie.
Jeszcze 150 lat nie upłynęło od śmierci krwawego szaleńca, Iwana Groźnego, na tronie rosyjskim, a już było to szesnaste panowanie, a przecież panowanie tak straszne w swej dzikości, jakiego bodaj od dni Piotra Wielkiego całe średnie wieki nie dały Rosji.
Biron panował i hołdy monarsze odbierał, został księciem kurlandzkim i już jeno brakło mu tytułu cara, bo carem był. Wszystkie stopnie samodzielniejsze obsadzone zostały Niemcami, setki zbirów dzień i noc strzegły osoby Birona.
Caryca nie widziała świata po za Bironem i do tego stopnia, że gdy carówna Elżbieta przyszła do niej ze skargą na brata żony Birona, ile że ten szwagierek zapały swe dla carówny próbował wyrazić według systemu kontradmirała Villebois... Carowa Anna odprawiła swą stryjeczną siostrę uwagą, że nie powinna odmawiać tego szlachcicowi kurlandzkiemu, co ma codzień dla prostego grenadjera.
Po ugruntowaniu panowania samowładnego Anny, znów przyszła sprawa dziedzictwa. Anna w tym razie miała swój własny pomysł, który w wykonanie wprowadziła. A mianowicie, po rodzonej siostrze carycy była księżniczka Meklenburska, jej to synowi miała przypaść korona po Annie. Wezwano więc na dwór rosyjski księżniczkę Meklenburską i ożeniono ją z księciem Brunświckim. Z małżeństwa tego urodził się car Iwan VI.
W kilka miesięcy po urodzeniu się Iwana VI, caryca Anna umarła — lecz przezorny Biron miał już sfabrykowany przez Ostermana testament, mocą którego księstwo Brunświccy usunięci są od regencji a zarząd państwa, do pełnoletności, pozostaje przy Bironie.
Biron wspaniałomyślnie przyjął „ofiarowaną“ mu rejencję, no i, nadewszystko, zaczął swoje własne snuć plany, bo ani myślał czekać na pełnoletność kilkomiesięcznego cara Iwana. Bironowi naturalnie szło o tron poprostu i to osiągnięcie go przez związki krwi. Po za carem Iwanem była tylko carówna Elżbieta i Piotr III „syn księżnej Holsztein“. Otóż Biron postanowił swego syna ożenić z Elżbietą, a córkę swą wydać za Piotra III i w ten sposób, dwukrotnie imię Bironów połączywszy, usunąć Iwana VI, no i panować samemu.
Zausznikiem Birona i pierwszym ministrem był Münich, Niemiec ambitny i zazdroszczący Bironowi władzy. Münich z kolei postanowił zgubić Birona. Pozyskanie dla sprawy odosobnionych księcia i księżny Brunświckich było rzeczą bagatelną, no a do zamachu starczyła jedna rota grenadjerów. I Münich, z wytrawnością starego spiskowca, mając ledwie za wspólnika dowódzcę roty, Mansteina, napadł w nocy regenta, uwięził go w Szliselburgu, a za nim równie energicznie załatwił się z kilkunastu najbliższymi regentowi.
Księżna Brunświcka ogłosiła się regentką, książę objął dowództwo nad wojskiem, Biron poszedł na Syberję, a Münich, najniespodziewaniej, dzięki intrydze Ostermana, wpadł w niełaskę.
Przewrót ten dokonanym był w niespełna kilka miesięcy po śmierci Anny (1740).
Zdawało się, że teraz może panowanie ułoży się jako tako i że Rosja odetchnie. Były to wszakże złudzenia.
Regentka nadewszystko wzięła do swego boku dawnego swego kochanka, Lynara. Mąż regentki burzył się i próbował odpłacenia równą miarą. Między powaśnionymi rządził Osterman. Carem w kołysce zajmowały się niańki.
Ale, ponieważ od śmierci Piotra Wielkiego, w ciągu lat piętnastu, była to piąta zmiana panowania i piąty, udany zamach stanu, nic przeto dziwnego, że tak skromny człowiek, jak Lestocq, lekarz, Francuz, uplanował szósty przewrót. Lestocq obrał sobie za cel osadzenie na tronie, pięknej, a nieskąpiącej nikomu swych wdzięków, carówny Elżbiety, córki Marty Skowrońskiej. Lestocq zwierzył się z tem ambasadorowi francuskiemu, temu po myśli bardzo było pozyskanie carowej dla Francji i zadanie ciosu Marji Teresie. Szło zaś o pieniądze tylko. Ambasador dostarczył ich lekarzowi.
Elżbieta, która znów nie zanudzała wiernością swego grenadjera, trębacza, Razumowskiego, i miała zwykle wielu „osobistych“ znajomych żołnierzów w preobrażeńskim pułku — przy pomocy pieniędzy i energji Lestocqa, w ciągu kilku godzin, zrewoltowała trzystu grenadjerów, osaczyła regentkę, księcia małżonka, cara Iwana VI, Ostermana i Münicha, zaczem pierwszych troje osadziła w więzieniu, a dwóch ostatnich oddała sądowi razem z całą kolekcją ich kreatur.
I piękna córka Marty Skowrońskiej została w r. 1741 carową.
Wstąpienie na tron Elżbiety nie odbyło się bez protestów i nawet nowego przeciwspisku, zapoczątkowanego przez panią Lapuszkin, lecz młoda caryca potrafiła rozprawić się z opornymi czy niechętnymi. Wzamian grenadjerzy, którzy Elżbiecie umożliwili zamach, zostali podniesieni do godności szlacheckiej i gradem złota i rang obdarzeni. Naturalnie, że przy tym przewrocie i karjera Razumowskiego była zdecydowaną. Trębacz został już nietylko jakimś generałem ale i pierwszą figurą między najwyższymi dostojnikami, a nawet w tajemnicy poślubionym mężem carycy. Razumowski atoli ani chciał marzyć o czemś więcej dla siebie i swej ubogiej kozackiej rodziny, cieszył się ze swego stanowiska kochanka i morganatycznego małżonka, z mitry książęcej, którą ozdobiła go Elżbieta, z Aniczkowskiego pałacu i w spokoju pożywał dary fortuny. Ta skromność Razumowskiego dodatnio oddziałała na bieg spraw, bo Razumowski nie tylko nie zaostrzał ich, lecz swoim prostym umysłem ku łagodzeniu i pojednaniu zawsze się skłaniał. Względność Razumowskiego była aż tak wielką, że nawet godziła się na podzielenie się faworami Elżbiety z bratem, i równie dyskretnie zamykała oczy na wszelkie inne upodobania i sentymenty carowej. Owocem stosunku miłosnego z Razumowskim było troje dzieci, które otrzymały tytuł i nazwisko książąt Tarakanowych.
Godzi się tu zaznaczyć, iż, o ile Elżbieta miała podstawę samoobrony w skazaniu na dożywotnią katorgę filarów regencji, Ostermana i Gołowkina, to dziwną musi się wydać surowość, dosięgająca Münicha, który w chwili zamachu Elżbiety, żadnej roli politycznej już nie odgrywał! Nota bene, proces, wytoczony Münichowi był jednym stekiem bezsensów i bezpodstawnych zarzutów — boć nawet Elżbieta nie mogła wytaczać Münichowi sprawy o to, co sama, w dalszym ciągu, w samowładztwie swem stosowała. Münich przeto wobec Elżbiety był niewinnym człowiekiem, mimo to skazano go na śmierć a jedynie w drodze łaski, zmieniono karę na dożywotnie ciężkie roboty na Syberji. I za co? Po prostu za to, iż Münich będąc, za czasów cesarzowej Anny, dowódzcą straży pałacowej skazał na areszt za uchybienie służbowe pewnego trębacza. Trębacz ten, wskutek aresztu, nie mógł przybyć do czekającej go kochanki. Trębacz ten nazywał się Razumowski...
Na czele rządu, u boku Elżbiety, stanął Bestużew i tak mocno, że już w rok umiał wyprawić wiernego sługę Elżbiety, Lestocqa, do Archangielska.
Oczywiście, następstwo tronu po Elżbiecie znów musiało być rozstrzygniętem. Razumowski, który tu mógłby był niewątpliwie, jako morganatyczny mąż, zapewnić koronę swym dzieciom, nie był dość ambitnym i nie mieszał się do dziedzictwa. Elżbieta więc, pomna swych pierwszych wzruszeń miłosnych z Holsteinem, zadecydowała cesarzewiczem mianować swego siostrzeńca, a „syna księżnej Holstein-Gottorp“, już raz złożonego z tronu przez Menszykowa, a właściwie syna pułkownika Bruhmera, tak zwanego, Piotra III.
Czternastoletni książę Karol Ulrych Holstein-Gottorp został wezwany do Petersburga, tu zmienił luteranizm na prawosławie i został ogłoszonym wielkim księciem Piotrem Teodorowiczem (Piotr III).
Wielkiego księcia trzeba było teraz ożenić. Elżbieta znów poszła za sentymentem dla pierwszego swego kochanka i wybrała Piotrowi córkę rodzonej siostry księcia Holstein-Eutin, księżniczkę Zofję Anhalt-Zerbstką.
Piotr III był dorodnym młodzieńcem, księżniczka Anhalt-Zerbstka piękną, że nieledwie równającą się Elżbiecie. Narzeczeni podobali się sobie bardzo. Wprawdzie księżniczka, w przeciwieństwie do Piotra, zdradzała większą bystrość ale, na razie, różnice nie dały się odczuwać. Oboje byli młodzi, oboje luteranami, oboje Niemcami, nie znającymi języka narodu, któremu mieli panować — więc punktów stycznych do zgodnego pożycia nie brakło.
Małżeństwo było postanowionem i dzień ślubu naznaczonym, gdy wielki książę zapadł na ospę. Złośliwa choroba, która przed piętnastu laty zabiła młodego cara Piotra II, dla Piotra III była względniejsza, bo darowała mu życie i poprzestała na zamienieniu twarzy wielkiego księcia w chropowatą, pooraną bezkształtnemi bruzdami, maskę. Oszpecenie było tak strasznem, że księżniczka Zofja, po zobaczeniu, po raz pierwszy, po chorobie, Piotra III, zemdlała.
Małżeństwo można było jeszcze zerwać... Lecz przecież tu nie szło o poślubienie Piotra Gottorpa, tylko korony, do której Piotr był dodatkiem. Pożądanem mogło być, aby i dodatek miał nadprogramowe zalety — ale i wady dodatku nie obniżały wartości korony.
Księżniczka była rozsądną i ambitną, bez namów więc lub dąsów przyjęła w roku 1745 prawosławie i w tymże roku poślubiła Piotra, przybrawszy imię Katarzyny.
Ten związek małżeński, który uporczywie jest wymienianym, jako wytyczny punkt, dowodzący, że dom panujący rosyjski nie ma żadnych praw do imienia Romanowych, wart jest zapamiętania dla ponownego uprzytomnienia sobie pochodzenia Piotra III.
Więc Piotr III był synem Anny, starszej siostry cesarzowej Elżbiety a córki Piotra Wielkiego i Marty Skowrońskiej (Katarzyny I). Po kądzieli przeto miał w sobie z dziada nieco krwi Romanowych — po mieczu zaś istotnym ojcem Piotra III był Pułkownik Bruhmer, Szwed, a dekoracyjnym Niemiec, książę Holstein-Gottorp. Piotr III zatem mógł tylko uzurpować sobie prawo do nazwiska Holstein-Gottorp?... O ile miałby potomstwo, to i ono jedynie mogło nosić toż samo nazwisko Holstein-Gottorp. Ostatnim Romanowem był Piotr II, syn zamordowanego przez ojca, następcy tronu Aleksego. Po kądzieli więc Piotr III miał tyle krwi rosyjskiej co i Iwan VI i nieprawe dzieci Elżbiety. Zresztą, w potomkach Piotra III i tej odrobiny krwi miało zabraknąć niebawem.
Pożycie młodej pary wielkoksiążęcej od pierwszego dnia było jak najgorszem. Różne potemu składały się przyczyny. Nadewszystko, Piotr III był mniej umysłowo rozwiniętym od Katarzyny i koszarowo wychowanym, a raczej ogładzonym przez Bruhmera, dalej, Piotr III miał lat siedmnaście dopiero i był już przez dwór cesarski ogłupionym na punkcie zarozumiałości, stąd cesarzewicza kłóła zimna i pewna siebie wyższość żony. Następnie ospa musiała przygnębić Piotra — no, i taż sama ospa niewątpliwie zgasiła sentymenty Katarzyny, boć Piotr III, jako dorodny młodzieniec, mógł pociągnąć kobietę nawet ukształconą — ale Piotr, napoły potwór, nie miał zalet ani umysłu ani charakteru, aby bodaj poważanie mieć u żony. Nadomiar Piotr III posiadał pewną drobną wadę organiczną, która niekiedy najlepiej dobrane stadła rozczepia, która zdarza się często, o której nie mówi się nigdy a która rujnuje najpiękniejsze gmachy szczęścia małżeńskiego i właśnie dlatego, że nierozumna obyczajność o niej mówić nie pozwala. Tę wadę u Piotra, już w owym czasie, lada medyk mógł był usunąć za pomocą śmiesznie drobnej operacji. Następca tronu atoli, bądź przez nieświadomość, bądź przez wstyd, ani się chciał poddać operacji, ani do wady jakiejś przyznać. Chcąc zaś usprawiedliwić wobec Katarzyny swe dziwne zachowanie — zaczął od tego, że już nazajutrz po ślubie oświadczył żonie bez ogródki, że kochał się i kocha we frejlinie Łopuchin, że dama dworu, pani Karr, jest o wiele ładniejsza od Katarzyny, bo wogóle on, tylko przymuszony przez ciotkę, zgodził się na takie małżeństwo.
Całe to wystąpienie Piotra było wskroś dzieciństwem, rozdrażnieniem przygnębionego swą nieudolnością młodzieńca, gdyż niewątpliwie piękna i młoda księżna nie budziła wstrętu w Piotrze.
Ten wszakże wstęp podziałał na Katarzynę, gdyż ta znów miała dotąd dobrą wolę i poczucie obowiązku dania potomka mężowi.
Cesarzowa Elżbieta ze swej strony nie zwracała uwagi na pożycie młodej pary i nadewszystko pozbawiła Piotra III jedynego doradzcy i oddanego mu człowieka, pułkownika Bruhmera... Podejrzliwa imperatorowa, która bądź co bądź była świadkiem pięciu zamachów a bohaterką szóstego, obawiała się wpływu Bruhmera i dla tego poleciła mu wyjechać do Szwecji i nie wracać. Piotr III miast przewodnika, którego potrzebował jeszcze, odrazu dostał się między kompanję młodych dworaków i dnie całe spędzał bądź w koszarach z Niemcami żołnierzami, których sobie przynajął i na modłę pruską musztrował, bądź przy kieliszku.
Rozdział młodego małżeństwa był wodą na młyn intryg dworskich, boć tu i Katarzyna i Piotr byli do zdobycia i do zawładnięcia...
Pierwszy minister, Bestużew, zrozumiał sytuację, a że był z cesarzewiczem w rozdźwięku z powodu swej antipruskiej polityki, podczas gdy Piotr był zwarjowanym wielbicielem Prusaków, a nadewszystko Fryderyka Wielkiego, przeto przechylił się na stronę Katarzyny. Jakoż wkrótce urosła za plecami następczyni tronu silna partja, która postawiła sobie za zadanie usunąć Piotra III, a utrzymać na tronie księżniczkę Anhalt-Zerbstką!... Było to oczywiście preludjum planu, gdyż Bestużew myślał i o dalszem jego rozwinięciu.
Partja zaczęła działać — a więc oczerniać Piotra przed Elżbietą i wystawiać jego chorowitość, charłactwo umysłowe, pociąg do pijaństwa, niechęć i nieuszanowanie dla ciotki carowej. Podszepty skutkowały, choć nie dość, bo Piotr został tylko wyprawionym do Oranienbaumu i ograniczonym w dochodach bardzo dotkliwie. Elżbieta jednak, gnębiąc Piotra III, pamiętała i o jego żonie i nadewszystko kazała wyjechać z Petersburga matce księżnej, osobie niezwykle do intryg usposobionej, a zaś Katarzynie przesłała jedyny w swoim rodzaju reskrypt cesarski....
Reskrypt wyraźnie mówił, że „dlatego powołać raczyliśmy wielką księżnę na małżonkę Ukochanego Naszego Siostrzeńca, iż ufaliśmy i ufamy zawsze Jej wysokim zaletom, które zdolne są przywiązać Jego Cesarską wysokość a więc drogiej naszej ojczyźnie zapewnić prawosławnego Cesarzewicza, a Naszemu cesarskiemu domowi dać godnego dziedzica“.
Czyli, że Katarzynie, w razie dłuższej bezpłodności, groził już rozwód...
Tymczasem wypadki zaostrzyły wkrótce sytuację Katarzyny.
Księżna miała temperament wrażliwy, była młodą, zdrową i obracała się śród dworu, który, choć udawał Wersal, lecz nie pozorował namiętności. Carowa Elżbieta wszystkim świeciła tu przykładem. Modliła się, piła i oddawała się rozpuście, przechodzącej wyobrażenie i pojęcie. Katarzyna zaś bynajmniej nie miała wrodzonego wstrętu do pospolitych uciech, brakło jej tylko gruntu pod nogami i pierwszego kroku i kochanka.
Aż kochanek się znalazł w osobie Sergjusza Sałtykowa, szambelana cesarzewicza. Sałtykow słynął już jako zdobywca licznych serc a nawet ofiara miłosnych uniesień, bo go Szuwałow za uwiedzenie kochanki swej zesłał na... Syberję...
Sałtykow miał przeto nielada urok dla Katarzyny...
Nawiązany stosunek trwał dosyć długo i spowodował dwa poronienia, które atoli księżna zdołała ukryć — lecz wkrótce Katarzyna po raz trzeci zaszła w stan odmienny. Księżna ulękła się trzeciego poronienia, ile że drugie było już z nielada wysiłkiem ukryte — nadto, sytuacja jej wobec męża, żyjącego w odosobnieniu, była groźną. Sałtykow, który, jako zaufany Piotra III, znał naturę jego wady organicznej i znał nieprzezwyciężony wstręt księcia do operacji, postanowił, mimo wszystko, ratować księżnę. Udało mu się przy pośrednictwie pani Naryszkin przedstawić istotę nieudolności Piotra cesarzowej i uzyskać jej zezwolenie na dokonanie operacji!... Ba, Elżbiecie wogóle propozycja Sałtykowa do serca trafiła! Wszak cesarzowa musiała odczuć głęboko taką niedolę! Wszak za Elżbiety zdeklarował się, nie notowany dotąd nigdzie, urząd dworskich dam, tak zwanych, „probirszczyc“, których zadaniem było sprawdzać zdolności płciowe upatrzonych kandydatów na kochanków!!
Posiadłszy upoważnienie Elżbiety, Sałtykow wtajemniczył swych kolegów i zainicjował ucztę, a gdy Piotr III był mocno podpity zaproponował mu poddanie się operacji. Towarzysze tak gorąco poparli Sałtykowa, że roztkliwiony a pijany cesarzewicz się rozczulił. Bełkot wzięto za przyzwolenie i, nie zwlekając, wprowadzono czekającego lekarza... Gdy Piotr III wytrzeźwiał lekkie okaleczenie już się goiło. Cesarzewicz był nawet wdzięcznym Sałtykowowi, Elżbieta była zadowoloną. Kochanek Katarzyny triumfował...
Gdy nagle z rozproszonych chmur padł piorun. Kochanków wykryto i cesarzowa z całem swem szyderstwem, oświadczyła Katarzynie przez frejlinę Szczegłokow, że księżna zechce pamiętać na starorosyjski zwyczaj i przedstawi niewątpliwie dowody swego dziewictwa.
Sałtykow i tu nie stracił bezczelności i udał się do Piotra III, ze łzami skarżąc się na oszczerców. Piotr III, pamiętając na to, iż właśnie Sałtykow najgoręcej namawiał go na operację i na pożycie z żoną, — z całym zapałem rzucił się do komnat carowej bronić przyjaciela i bronić swego honoru i bronić nareszcie księżnej, która jest może złą ale nie występną. Ze swej strony Katarzyna również do carowej wystąpiła ze skargą...
Czy Elżbieta uwierzyła, czy nie, czy tylko wyszła z prastarej zasady Volenti non fit iniuria, dość że dała się przekonać.
To zajście miało swą dobrą stronę nawet, bo zbliżyło parę powaśnioną i tak, że już na drugi dzień Piotr III (za radą Sałtykowa) wyprawił, pod eskortą grenadjerów holsztyńskich, żelazną, opieczętowaną skrzynię, zawierającą niezbite dowody dziewictwa Katarzyny...
Dwór petersburski zadygotał z tłumionego śmiechu i pospieszył z życzeniami, gdyż księżna uroczyście została ogłoszoną za będącą w stanie odmiennym.
Jeden Bestużew, zwiastując tę nowinę Elżbiecie, miał odwagę, bez ogródek, oświadczyć, iż spodziewane dziecko musi być uznane za prawe, gdyż tego wymaga doświadczenie i rozum państwowy, który wskazuje, iż zarówno Katarzyna, jak i domniemany „zastępca“ zasługują raczej na nagrodę niż karę, ile że oni właśnie utrwalają dynastję a więc zapewniają monarchji długotrwałe lata pokoju.
Głęboki ten a historyczny wywód Bestużewa (choć niesprawdzony dziejami!...) przyjęła Elżbieta i... „sto armat ryknęło nad kołyską...“ syna Katarzyny, Pawła...
Cesarzowa Elżbieta, bądź wiedziona uczuciem dla wnuka, bądź chcąc go mieć pod swoją pieczą, zaraz po urodzeniu, zabrała go do swoich komnat, i matki doń nie dopuszczała.
Paweł, który stał się faktycznym pniem monarchów następnych, już chyba mniej od swego nominalnego ojca może rościć pretensyj do nazwiska Romanow. Piotr III, książę Holstein-Gottorp, powinienby już nazywać się tylko Bruhmer, — a Paweł Holstein-Gottorp nawet już do nazwiska Bruhmer nie nabrał prawa, bo jest poprostu Sałtykow-Anhalt-Zerbst.
Narodziny Pawła, a raczej brzemienność Katarzyny zeszła się nadto z brzemiennością Elżbiety — i to dało powód do uporczywego mniemania, że Paweł jest w istocie synem cesarzowej a nie następczyni tronu. Dowodzono także, iż na świat przyszła dziewczyna i że ją usunięto a podstawiono chłopca. Wszystkie te kombinacje są możliwe, boć chyba i te okruchy dziejów dworu rosyjskiego starczą na przeświadczenie, iż żadna fantazja romansopisa nie może czasem dorównać grozie prawdy.
Przeważna liczba historyków stwierdza, że (odnośnie ojcostwa Sałtykowa) niema wątpliwości — a przecież charłactwo duszy i ciała, tak podobne u Piotra III jak u Pawła, nasuwa słuszne u niektórych twierdzenie, że ojcem Pawła nie mógł być „tylko“ Sałtykow, o co znów u Katarzyny II trudno nie było. Lecz toż samo twierdzenie a odwoływanie się do śladów w organizmie Pawła spustoszeń, znamionujących dzieci pijaków i rozpustników, może być także argumentem dla wniosku, iż Paweł był podstawionem dzieckiem Elżbiety! I dalej, ten ostatni wniosek znajduje jeszcze bardzo szerokie pole w zachowaniu się cesarzowej, która, od chwili przyjścia na świat Pawła aż do śmierci swej, nie rozstawała się z nim. Pieczołowitość posuwała aż do szaleństwa. Paweł musiał być przy niej, musiał, jako niemowlę, nietylko bywać na najwyuzdańszych maskaradach, nietylko zajmować poczesne miejsce na uroczystościach i przyjęciach, ale babki swej, urzędowej, nie opuszczać i wówczas, gdy Elżbieta swą godność monarszą i kobiecą nurzała w mętach zmysłowości.
Katarzyna przyglądała się temu i ani próbowała przełamywać muru, którym ją oddzielono od własnego dziecka. Uczucia macierzyńskie ani razu nie zabiły w niej żywiej, ani razu nie zagrały ludzką nutą. Była matką uznaną syna następcy tronu, spełniła to, czego od niej żądano, więc tem śmielej mogła wrócić do intryg i kochanków.
Sałtykowa zamienił z powodzeniem Poniatowski, więc tu podobno uszczerbku nie było, gorzej działo się z intrygami, gdyż wierny sojusznik Katarzyny, Bestużew, upadł i to dzięki Piotrowi III, nienawidzącemu go nadewszystko, że śmiał prowadzić politykę antipruską, a dopiero później za to, że otwarcie ułatwiał romans żony z Poniatowskim. Po Bestużewie, nastąpił Woroncow i to z trzema bratanicami. Nowy kanclerz miał nie na żarty zamiary Menszykowa, Birona i Dołgorukiego i nie na żarty jął podsuwać swe kuzynki Piotrowi III.
Piotr III, po krótkim namyśle, wybrał sobie z trzech Woroncówien ...najbrzydszą i najwięcej ograniczoną, Elżbietę, i z całą otwartością zaczął swe atencje jej składać i wyznawać uczucia. Żonie swej, Katarzynie, zaraz po pierwszej schadzce z Woroncówną, zagroził, że pójdzie w ślady Piotra Wielkiego... i postąpi z Katarzyną tak, jak tamten z Eudoksją.
Imperatorowa śmiała się z amorów Piotra III-go i ciekawie wsłuchiwała się w kursujące po dworze opowieści. Nawet przygody Katarzyny z Poniatowskim bawiły ją raczej niż gniewały a, co najpewniejsze, koiły, radowały przeświadczeniem, że nie ona tylko lekkim obyczajom hołduje.
Cesarzowa doszła do pięćdziesiątki, nie był to wiek, ale był nim dla imperatorowej, bo im więcej lat jej przybywało, im czas większy mościł przedział między nią a jej młodością, tem cesarzowa mocniej pożądała sił minionych, zapałów przygasłych. I uciekała się do podnieceń i miesiącami życia płaciła za sekundy rozkoszy. A gdy, nakoniec, już i podnieceniom zbrakło władzy, — Elżbieta piła, piła na zabój po całych dniach i nocach. Woroncow nie lada sztuk musiał używać, aby od pijanej wydostać podpis...
Katarzyna była w niełasce, mąż jej, Piotr III, pił nie gorzej od ciotki, zabawiał się z Woroncówną i uczył pruskich komend swoich żołnierzy, ba, i pracował na chwałę Rosji, bo... do tego posuwał swą przyjaźń dla Fryderyka Wielkiego, że... komunikował mu tajemnice stanu, zdradzał plany wojskowe rosyjskie i udaremniał wszystkie wysiłki Austrji i Rosji zarazem...
Po upadku Bestużewa, partja Katarzyny osłabła, lecz była... i, choć nieśmiało, działała. Jakoż carowa Elżbieta dowiedziała się, że siostrzeniec jej drwi z jej nałogów i zamyśla ulżyć jej w trudzie dźwigania korony...
Imperatorowa zawrzała gniewem kulawego, któremu ktoś wspomni, że jest kuternogą i postanowiła dziedzictwo tronu przelać wprost na Pawła...
Lecz to postanowienie zeszło się już z chorobą Elżbiety. A choroba czyniła piorunujące postępy, gdyż imperatorowa dwóm tylko dowierzała lekarstwom, wódce i modlitwie. Jeżeli drugie z tych dwóch mogło i tutaj ożywczą moc wiary objawić, to bezwątpienia nie w towarzystwie alkoholu!
Dwór opanowała gorączka niepewności.
Dwie partje Katarzyny i Piotra III gotowały się do walki. Szuwałow zamierzał uderzyć na prusactwo Piotra — a Woroncow miał gotowy manifest o pochodzeniu małego Pawła, o przeniewierstwie żony, o rozwodzie i o małżeństwie z Woroncówną...
Dogorywająca Elżbieta tymczasem nie pozwalała dopuszczać do siebie ani Piotra ani Katarzyny w obawie przed trucizną...
Położenie było groźnem. Stolica wrzała przekleństwami.
Aż na widownię wypłynął Panin, wychowawca małego Pawła. Kim był, łatwo zgadnąć; przez sypialnię carowej Elżbiety szła droga do karjery. Karjera Panina nie była dotąd wielka, bo imperatorowa wyraziła się o nim dowcipnie, że Panin ma tylko łudzącą powierzchowność...
Lecz Panin był ambitnym, nie tyle ambitnym, ile drżącym, aby, przy przewrocie, nie utracić stanowiska. Ta obawa skłoniła go do pojednawczego działania między małżonkami...
Katarzyna przystała bez namysłu na zgodę z mężem, odkładając na później obrachunek i rozumiejąc, że, na razie pewniejszem jest stanowisko żony cara. Piotr III zaś nie mniej skwapliwie, ale już zupełnie otwarcie, odpowiedział, że Katarzyna nie ma powodu do obaw, bo wprawdzie przyrzekł wziąć z Woroncówną ślub ale po śmierci Katarzyny… no a przecież Katarzyna jeszcze żyje.
Panin przełamał dalej straże, otaczające łoże carowej, wprowadził Piotra i Katarzynę do umierającej i upozorował komedję przelania władzy na Piotra. Imperatorowa na zadawane jej pytania odpowiedziała śmiertelnym spazmem…
I Piotr III został samodzierżcą w styczniu roku 1762.
Dwudziestoletnie rządy Elżbiety były jedynie dalszem cofaniem narodu rosyjskiego, usuwaniem go od zachodu, dalszem gnębieniem i poniewieraniem, dalszem oddaniem go na łaskę sutenerów. Naród miljony musiał składać na złocenie mitr i koron hrabiowskich ludzi, wyniesionych na najwyższe godności, na fantazje zdeprawowanych zmysłów cesarzowej. Miljony płacił naród rosyjski na opatrzenie potomstwa bękartów i naród rosyjski, u stóp tych bękartów, musiał zapominać o najświętszych prawach poszanowania rodziny, musiał, dla bezpieczeństwa życia, bić pokłony przed tem, na co plwać kazało mu sumienie.
Panowanie Elżbiety w kronikach prawodawstwa upamiętnionem jest zniesieniem kary śmierci na przestępców… Topór zastąpiono knutem, katorgą i wyrywaniem języka… Przestępcy, miast oddawać życie za jednym błyskiem ostrza — musieli konać godzinami, miesiącami, musieli najpierw oglądać własne ciało odpadłem od kości… Nigdy większe barbarzyństwo nie znalazło sobie humanitarniejszego hasła…
Elżbieta z tego nowego prawa była dumną. Toć i panią Lapuszkin, spiskowczynię, skazała tylko na wyrwanie języka i pięćset knutów, z czego trzysta odebrał trup nieostrożnej damy dworu…
I panowanie Elżbiety było znów jednem ziarnem więcej, które miało wszczepić w naród rosyjski myśl, że tam, gdzie korona blask swój zaczyna, tam niema prawa, tam niema miejsca dla żadnego przykazania boskiego, tam ludzkie jest pustym dźwiękiem.
Naród rosyjski patrzył na mury Szliselburga, gdzie Iwan VI, nieszczęsny cesarz, pokutował za to, że urodził się w gronostajach; naród rosyjski wiedział kim był Piotr III i czyim synem był Paweł. Naród rosyjski jęczał, bo jak powiada urzędowy dziejopis rosyjski… „przekupstwo i zwyrodnienie urzędników stało się zarazą“…
Lecz ani tu miał być koniec zapoczątkowanego przez Piotra Wielkiego systemu, ani koniec mordów politycznych. Rosja, raz stanąwszy na pochyłości, zdążała coraz szybciej w przepaść…
Przymierze Piotra III z Katarzyną trwało krótko, a raczej tak długo dopóki małżonkowie byli zajęci swą instalacją, dopóki knowania nie wybuchnęły otwartą nienawiścią.
Piotr III, jako cesarz, zaraz w pierwszych dniach swego panowania rzucił się do radykalnych reform i to reform uczciwych i pożytecznych o tyle, o ile półwarjat a półcherlak mógł się na nie zdobyć. Bezwątpienia Piotr III był z gruntu człowiekiem dobrym, łagodnym nawet, skłonnym do najliberalniejszych rządów — ale Piotr III był zrujnowanym fizycznie, był zdeprawowanym przez ciotkę, ogłupionym przez zauszników i nimi powodowanym.
Zniesienie tajnej kancelarji, uwolnienie szlachty od służby wojskowej, pozwolenie jej na „wyjeżdżanie za granicę“… uwolnienie setek i tysięcy więźniów politycznych wywołało w Rosji entuzjazm. Entuzjazm krótki, krótkotrwały, bo zręcznie zgaszony przez partję Katarzyny.
Piotr III był Niemcem — Niemką była Katarzyna. Pierwszy miał odwagę i nieostrożność na chwilę nie zapominać o swoich sympatjach dla Fryderyka Wielkiego, dla wszystkiego co niemieckie, i wręcz, luteranizmem się chełpił, — Katarzynie zaś wystarczyło hypokryzji i obłudy, aby udawać zapaloną hołdowniczkę prawosławia, aby odprawieniem publicznych modłów budzić w duchowieństwie rosyjskiem nadzieję osiągnięcia zachwianego wpływu, aby żywić i zjednywać sobie prądy nacjonalistyczne.
Agitacja szła żywo, Piotr III sam dostarczał nowych dowodów swej prusackości tak, że już liberalne porywy jego rządów nie wystarczały.
Partja Woroncowych, po wstąpieniu na tron Piotra III, rozwinęła sztandar i zgubę gotowała Katarzynie i jej synowi, Pawłowi. Cesarz, dotąd nieuświadomiony co do pochodzenia Pawła, był przez swą kochankę pouczony o wszystkiem… Wezwano z zagranicy Sałtykowa, obiecano mu krocie i ułożono protokół, mocą którego car zaprzeczał Pawłowi swego ojcowstwa, Sałtykow doń się przyznawał… a cesarzowa, jako występna małżonka, miała pójść do klasztoru… tymczasem…
Katarzyna, usunięta od dworu, mieszkała w Peterhofie wraz z synem i pocieszała się, po wyjeździe Poniatowskiego, Strogonowem.
Zamach Woroncowów dojrzał i byłby niewątpliwie wykonanym, gdyby nie trudność, że Piotr, usuwając Pawła od tronu, musiał dać monarchji innego następcę…
Trudność była nielada, ile że Piotr III wielokrotnie sam przekonał się już o swej bezpłodności, więc i małżeństwo jego z Woroncówną nie rozstrzygało. Lecz tu punktem wyjścia był Iwan VI, cesarz, zdetronizowany przez Elżbietę, a uwięziony wraz z rodzicami w Szliselburgu, natchnął otuchą, nakazał godniejsze dla biednego cara obchodzenie i czekał tylko pierwszej okazji, aby zadać cios swej żonie, ile że oswojenie Iwana VI z nową sytuacją i przeniesienie go ze Szliselburga na dwór, wymagało pewnego stopniowania.
Katarzyna równocześnie czuwała, a nietyle ona, ile mocno wrastająca partja przeciwników Piotra, czy poprostu kochanków cesarzowej. Los zdarzył, iż najzacieklejszą stronniczką i sojuszniczką Katarzyny została Woroncówna-Daszkow, siostra rodzona kochanki jej męża, a przedtem na tę kochankę, wysuwana przez stryja i ojca, kandydatka. Czy zawiść główną odegrała tu rolę, czy gniew, że Piotr III nią pogardził, długoby rozstrzygać, dość że Anhalt-Zerbstka księżniczka w Daszkowej znalazła prawą rękę w prowadzeniu intryg.
Panin, Cyryl Razumowski, brat kochanka i męża Elżbiety, Wołkoński, jakiś włóczęga-kochanek Daszkowej, Odart, a dalej Villebois, syn admirała, który pozwolił sobie na taką śmiałość z Katarzyną I… byli niebawem połączeni węzłem spisku. Lecz kto wie, czy spisek tenby się udał, gdyby mu brakło takich zdecydowanych zbirów, jak bracia Orłow, a nadewszystko najstarszego z nich, Grzegorza Orłowa.
Grzegorz Orłow był synem strzelca, któremu Piotr I raczył własną ręką ściąć głowę… a w zamian zatroszczyć się o los syna… Grzegorz Orłow był mężczyzną niepowszedniej budowy i piękności, lecz te wielkie atuty do karjery o mało co go nie przyprawiły o zgubę. Orłow był adjutantem Szuwałowa (Piotra), brata kochanka Elżbiety. Szuwałow miał za kochankę panią Kurakin, która przekładała ze swej strony adjutanta. Szuwałow oburzył się i zesłał adjutanta na Sybir… — podobnie jak przedtem Satykowa — Orłow wrócił do Peterburga za amnestją Piotra III.
Katarzyna zainteresowała się przygodami Orłowa i odegrała z nim komedję, jedną z tych, które stały się później chlebem powszednim na dworze petersburskim. Orłow był obdarzony miłością damy… nieznajomej… ale, że na szczególniejszą zasłużył łaskę, więc z zachwytem dowiedział się, że kochanką jego i matką jego przyszłego dziecka była cesarzowa.
Orłow stał się zajadłym konspiratorem i nie rozumiejącym półśrodków i nie wahającym się niemal otwarcie agitować między wojskiem.
Sama pewno agitacja by nie wystarczyła, gdyby nie pieniądze, dostarczone, a raczej pożyczone cichaczem przez ambasadorów, którym pruskie sympatje Piotra III nie były na rękę.
Zamach a raczej ten kontrzamach dojrzewał, gdy dwa wypadki o mało co nie pogrzebały spiskowców.
Więc Panin, choć przeciwny Piotrowi III, żądał ogłoszenia carem małego Pawła pod regencją matki i nie godził się na wstąpienie na tron Katarzyny, jako Niemki, cudzoziemki, nie mającej w samej sobie ani kropli krwi rosyjskiej. Na szczęście, Katarzyna zdołała ugłaskać Panina obietnicą mianowania go pierwszym ministrem.
Drugi wypadek był może cięższym. Oto Katarzyna była w odmiennym stanie, dzięki Orłowowi (przedtem miała córkę z Poniatowskim). Ukrywana długo przed mężem ciąża zbliżała się do rozwiązania. Cesarzowa zaniemogła. Tymczasem ktoś doniósł Piotrowi III, iż Katarzyna leży w połogu. Piotr bez namysłu ruszył sądy odprawiać do Peterhofu. Gdy cesarzowej dano znać o przybyciu męża… upłynęła ledwie godzina od urodzin małego Orłowa… przyszłego księcia Bobryńskiego…
Miecz zawisł nad głową spiskowych. Ale Katarzyna ani chwili się nie wahała, zacisnęła zęby, stłumiła ból i wyszła naprzeciw Piotra uśmiechnięta, zadziwiona jego zjawieniem się…
Piotr III dał się znów wyprowadzić w pole.
Daszkowa zdwoiła zabiegi, do spisku przystąpił nareszcie metropolita Nowogrodzki i syn jego naturalny, Tiepłow. Metropolita miał dać błogosławieństwo i pieczęć cerkwi, a syn jego miał zadowolnić się rolą mordercy…
Sprzysiężeni jeszcze ważyli swe szanse, gdy niespodziewane uwięzienie jednego z ich emisarjuszów przyspieszyło zamach. Oto żołnierz gwardyjski, zrewoltowany i przekupiony, głośno odezwał się, że cara niema. Oficer, nie biorący udziału w zamachu, nacisnął żołnierza i pochwycił jednego z agitatorów. Piotr III był w Oranienbaumie, więc dalsze dochodzenie odłożono do dnia następnego…
Ale nocy jednej starczyło spiskowcom. Katarzyna przy pomocy Orłowa i jego braci, wyrwała się z Peterhofu do Petersburga. Tu zaalarmowano gwardję hasłem, że zniemczony car kazał zabić carowę i cesarzewicza, zgnębić prawosławie i wszystko, co rosyjskie, pogrzebać…
Zamach był zorganizowanym tak dobrze, iż, zanim Piotr III dowiedział się o nim, Katarzyna II, namaszczona przez metropolitę na carowę, już panowała, już rozdawała ordery i donacje, i już, czyniąc przegląd swych żołnierzy, zwróciła uwagę, że młody oficerek Potemkin ma więcej wdzięku niż Orłow…
Piotr III był tak przerażonym, iż nawet odwagi nie miał uciekać, a cóż dopiero myśleć o oporze!… Uwięziono go bez trudu, wydobyto urzędowe przyznanie się do niedołęztwa, kazano się zrzec korony i nawet nie słuchano rzewnych próśb cara, ażeby mu wolno było do Holszteinu rodzinnego wrócić.
Spiskowcy, zamykając Piotra III, rozpuścili wiadomość o jego śmierci i urządzili symboliczny pogrzeb na ulicach Petersburga. Ale ta pogłoska wkrótce zaprzeczoną została przez świadków naocznych.
Wraz z dokonaniem przewrotu nastąpiło zastanowienie. Ambicje wielu spiskowych zostały zawiedzione, z uwagi na stanowisko Orłowa, który teraz już urzędowym został kochankiem i który nie krył się ze swymi ambitnymi zamiarami. Lud, z początku, oburzony na Piotra III za zamierzony mord syna i Katarzyny, — uspokoił się, zreflektował, zaczął prawie żałować swych okrzyków na cześć imperatorowej. Nadomiar, Moskwa otwarcie wyrażała sympatje dla uwięzionego cara, — najobojętniejsi przyznawali, że dwóch carów w więzieniu (Piotr III i Iwan VI) to za wiele nawet i na Rosję.
Sprzysiężeni, a raczej główny ich teraz przedstawiciel, Grzegorz Orłow, postanowił zdławić wzmagające się wrzenie przez usunięcie tego, który wzbudzał współczucie. Orłow miał czterech braci, a z tych następujący po nim tuż, Aleksiej, a zaczynający również cieszyć się względami i sentymentami imperatorowej, podjął się „misji“ i dobrał sobie do pomocy Tiepłowa i młodego księcia Bariatyńskiego.
Piotr III był osadzony pod strażą, w tak zwanej, Roszczy, pod Petersburgiem, wyżebrawszy sobie prawo zatrzymania wiernego kamerdynera Francuza. Łatwo więc odgadnąć ukontentowanie cesarza, gdy, po pięciu dniach odosobnienia i głuszy, zobaczył przed sobą Aleksieja Orłowa z Tiepłowem, którzy mu uroczyście oświadczyli, iż przywożą dlań uwolnienie i zapowiadają mu powrót do upragnionego Holszteinu. Piotr III serdecznie uradował się tak dobrej nowinie i gorąco zapewnił posłów Katarzyny, iż niczego innego nie pragnie, niczego nie żąda, że na skromnej liście cywilnej poprzestanie.
Orłow z Tiepłowem całą swą atencję carowi wyrazili, a uprzejmość swą posunęli do tego, iż w więzieniu ukazał się suto zastawiony stół…
Car ze szczerym apetytem zasiadł do biesiady z posłami, bardzo nieśmiało wspominając, że był pozbawiony nawet jadła poczciwszego, że jemu i kamerdynerowi nawet chleba skąpiono.
Tiepłow umiał rozproszyć te narzekania Piotra III i zająć go rozmową. Orłow napełniał kieliszki.
Wtem Piotr, ledwie przechyliwszy podany mu kieliszek odrzucił go ze zgrozą. Wódka miała gorycz, która zimnym dreszczem go przejęła…
Car z okrzykiem: „Jestem otruty!“ rzucił się ku drzwiom, ale Orłow zastąpił mu drogę i odepchnął go brutalnie na środek izby.
— Pij, co ci dają! Musisz wypić! Za zdrowie imperatorowej! — nalegał szyderczo Tiepłow, podsuwając cesarzowi drugi kieliszek z trucizną.
— Mleka! Mleka mi dajcie! Otruli mnie! — wołał Piotr, czując, że trucizna, choć w niewielkiej ilości zażyta, skręca go.
Na wszczęty hałas wpadł do izby kamerdyner cara, ale tuż za nim był już Bariatyński. Kamerdynera ogłuszono i zamknięto w sąsiedniej izbie. Z Piotrem zaczęła się rozprawa śmiertelna.
Orłow rzucił się na cara, jak zwierz rozjuszony, powalił go na ziemię i piersi kolanami mu przytłoczył. Równocześnie Bariatyński z Tiepłowem porwali za serwetę, omotali nią carowi szyję i zaciągnęli węzeł.
Piotr III, cesarz i samodzierżca wszechrosyjski skonał.
Aleksy Orłow ruszył co koń wyskoczy z wiadomością o śmierci Piotra do Katarzyny. Imperatorowa była wzruszona poświęceniem się Orłowa. Wezwano Panina do narady. Nazajutrz dopiero czytała stolica Rosji sentymentalnie łzawo podniosły manifest cesarzowej, która dzieliła się z poddanymi nowiną, że „podobało się Opatrzności powołać do siebie naszego ukochanego małżonka“, że „wzywamy wszystkich naszych wiernych poddanych do łączenia się z nami w żalu i modlitwie“ i t. d.
Lud ze zgrozą i przerażeniem wczytywał się w bluźniercze wyrazy zbrodniarki. Zbrodniarka podczas kłopotała się o każdy drobiazg pogrzebu nieszczęsnego cara. Wszak należało go dobrze pochować, bo wszak z nim razem znikała głowa partji, głowa buntu.
Ale pogrzeb Piotra miał zakłócić harmonję, której Katarzyna tak mocno pożądała. Uduszony car miał w swoim ulubionym Oranienbaumie oddział Holsztynów grenadjerów. Ci grenadjerzy, otaczani przez Piotra, jeszcze od czasów jego następstwa tronu za Elżbiety, staraniem i ojcowską pieczą, byli doń bardzo przywiązani. Śmierć cara była dla nich niepowetowaną klęską. Ci poczciwi Holsztyni więc, gdy ich dla parady na pogrzeb wyciągnięto, dali upust i łzom i skargom i wyrzekaniom i sławieniom dobroci zmarłego pana i powątpiewaniu o jego naturalnej śmierci… Stąd i nowe powstały domysły i silniejszy pomruk ludu.
Bezczelność Holsztynów carowa ukarała wydaniem polecenia, aby ich odesłano do Holsztynu…
Odesłanie to wszakże odbyło się w dziwny sposób. Holsztynów wsadzono na żaglowiec w Kronsztadzie. Zaledwie atoli żaglowiec wydostał się na pełne morze zaczął tonąć. Spuszczono łódź ratunkową i załoga żaglowca ruszyła do portu o pomoc. Ale admirał zabronił ratowania żaglowca aż do czasu dopóki nie nadejdzie zezwolenie z Petersburga na ratowanie tonących. Ani jeden grenadjer Holsztyn nie powrócił do ojczyzny.
Ale Katarzyna umiała i wynagradzać. Deszcz orderów i złota spadł na spiskowych, a już bracia Orłow, Bariatyński i Tiepłow na potentatów wyrośli, na luminarzów narodu wyszli, gwiazdami wielkiej Katarzyny się stali. Lecz był to rok 1762 zaledwie i był to zaledwie dziesiąty dzień panowania Katarzyny!…
Królobójstwo w państwie rosyjskiem nie miało ani na Piotrze III poprzestać, ani bodaj Katarzynę od dalszych mordów i zamachów powstrzymać. Sztylety zabójców, widma potępieńców z zaciśniętymi na szyi powrozami miały przejąć każdy zakamarek cesarskich pałaców, miały na mękę trwogi skazać wszystkich dziedziców berła rosyjskiego, miały trumny monarsze wypełnić szkieletami ofiar, miały przekleństwem na dziesiątki lat zawisnąć nad orłem dwugłowym.
Biedny Piotr III, toć jeszcze i po stu czterdziestu latach żaden historyk, zamieszkały w Rosji, nie ma odwagi dać świadectwa prawdzie i rzec, iż Piotr był uduszonym z rozkazu żony, iż mordercy jego z zaciśniętych na carskim stryku rąk odebrali całą swych rodów potęgę i możność, że gdyby Bariatyński nie miał odwagi być zbójem, nigdyby Katarzyna nie ożeniła go z księżniczką Holsztein… no i że, gdyby Piotr III był mniej łatwowiernym… taż sama historja oficjalna rosyjska, całe oburzenie swe zwróciłaby przeciw tym, którzy są jej ozdobą.
Zaiste — mierzyć w pierś monarchy rosyjskiego, a chybić, znaczy w historji urzędowej tyle, co zostać łotrem, miast być dźwignią państwa, co być nikczemnym prochem, miast być brylantem berła rosyjskiego, brylantem, królem brylantów i zwać się Orłowem.
Zabójstwo Piotra III nie stłumiło wrzenia, lecz skierowało je w inną stronę.
Wczorajsi sojusznicy Katarzyny, gorliwi stronnicy zaczęli występować przeciwko niej, przeciwko niej knować. W szeregu niezadowolonych stanął Razumowski, co groźniejsze, metropolita Nowogrodzki, a za nim kler prawosławny. Niktbo może nie doznał tak bolesnego zawodu, jak właśnie popi. Carowa póty im gwarantowała przywileje, póty obiecywała powrót do samodzielności i niezależności, póki nie dorwała się steru… Popi wszczęli agitację… Moskwa głuchem milczeniem powitała wjazd uroczysty Katarzyny. Równocześnie prawie pomiędzy ludem rosyjskim ukazał się w tysiącach egzemplarzy rozrzucony manifest; manifest, będący w dodatku wierną kopją manifestu, wygotowanego przez Piotra III!… Ten odzew zamordowanego cara, piętnujący z całą otwartością rozpustę Katarzyny, dowodzący nieprawego urodzenia Pawła, a zwracający oczy narodu na Iwana VI, jako jedynego prawego dziedzica, jako jedyną krew Romanowych, wywarł wrażenie piorunujące. Nic tu nie pomogły aresztowania, nic zsyłka na Sybir, nic masowe kary, wydawane na winnych czytania manifestu. Dziesiątki tysięcy egzemplarzy manifestu zniszczyli siepacze imperatorowej i dziesiątki tysięcy zostały i szerzyły płomień.
Powrót Katarzyny do Petersburga był znów tylko wpadnięciem na ślad jeszcze śmielszego zamachu i to znów śród gwardji. Więzienia wypełniły się po brzegi, wypełniły się tak szczelnie, że Katarzyna zaczęła się obawiać procesów i stosowania kar. Po naradzie z Orłowem, postanowiono żadnych nie odprawiać sądów, a uwięzionych bez hałasu i rozpraw zamorzyć głodem…
Wszystkie te zamachy były czynione na rzecz i pod hasłem powrócenia na tron cara Iwana VI a o żadnym z nich car Iwan nie wiedział.
Iwan VI, ogłoszony był wszak carem przez ciotkę swą Annę, a zdetronizowanym przez Elżbietę i to gdy miał wówczas zaledwie dwa miesiące! Do ósmego roku życia car siedział w więzieniu razem z rodzicami, księstwem Brunświckiem, lecz w ósmym roku życia rozdzielono go i osadzono samego.
Iwan VI więc był wychowanym w więzieniu, a raczej pozostawionym na łaskę swych dozorców. Jeden z nich z nudów nauczył podobno Iwana VI czytać, zresztą nikt nigdy nie troszczył się o Iwana. Całą jaśniejszą chwilą w życiu nieszczęśliwego cara były odwiedziny Piotra III i krótkotrwałe polepszenie jego bytu, bo przeniesienie do pałacyku pod Petersburgiem, a nawet pobyt kilkotygodniowy w stolicy samej. Wraz z objęciem rządów przez Katarzynę skończyły się dla Iwana dni swobody, porwano go, zamknięto w Szliselburgu i trzymano pod silniejszą niż kiedykolwiek strażą. Biedny Iwan był tak oswojonym z kratą i więziennym kubrakiem, iż nawet nie umiał się skarżyć na los i ani roił, że tam, za murami Szliselburgu, setki ofiar ginie dla jego wyzwolenia.
Katarzynie jednak ten męczennik zawadzał coraz więcej, coraz częściej przywodził jej na pamięć niepewność a chwiejność stopni tronu.
Wyrok na Iwana VI został wydany i wykonany z perfidją i niegodziwością, której bodaj uczyćby się mógł od „wielkiej“ Katarzyny każdy pospolity zbir.
W Szliselburgu był na załodze pułk smoleński. W pułku tym służył w randze kapitana niejaki Wasyl Mirowicz, wnuk ofiary Piotra I., który, nietylko zgładził nienawistnego dziada Mirowicza, ale i skonfiskował mu całe mienie. Wnuk postanowił skorzystać ze swej rangi wojskowej i stosunków i rozwinął starania u dworu, aby mu wrócono mienie dziada, a to bodaj w imię jego, wnuka, wiernej służby.
Starania Mirowicza były naturalnie skierowane do Orłowych, bo ich wpływ tylko wróżył przychylną odpowiedź imperatorowej. Mirowicz zabiegał długo, aż odebrał wreszcie odpowiedź, ale warunkową. Imperatorowa była skłonną wrócić kapitanowi dobra, ale pod rygorem, że Mirowicz złoży dowody szczególnego przywiązania do tronu. Kapitan na to oświadczenie z całą żarliwością deklarował się na najcięższą próbę… Dwór pospieszył dać mu ją i pouczyć, co ma czynić.
Mirowicz z całem samozaparciem zabrał się do dzieła.
Nadewszystko spokojny i lojalny oficer smoleńskiego pułku zamienił się w gorliwego konspiratora i zwolennika cara Iwana VI. Ku wielkiemu zdumieniu kolegów Mirowicz zwierzył im się, że dość im będzie uwolnić z więzienia Iwana VI, aby go na tronie posadzić, a tem samem zapewnić sobie nieobliczone korzyści.
Śmiałość i pewność siebie Mirowicza, z jaką ten odwoływał się na największych dygnitarzów w państwie, dalej ukaz senatu, upoważniający do działania Mirowicza, a obrzucający Katarzynę przesadzonemi oskarżeniami, a może silniej pieniądze, któremi biedny dotąd kapitan szafował hojnie, — pozyskały mu stronników, zapewniły pomoc żołnierzy.
Plan wyswobodzenia Iwana VI dojrzał w kilka dni, tem bardziej, że Mirowicz sam podjął się go wykonać i sam na starcie pierwsze ryzykować.
Więzienia Iwana VI w Szliselburgu strzegła dzień i noc warta, złożona z 12 grenadjerów gwardji, pozostająca pod dowództwem dwóch, przysłanych na krótko przed zamachem, oficerów, którzy mieli rozkaz pozostawać w celi razem z Iwanem VI a, w razie spostrzeżenia chęci ucieczki jego lub uwolnienia, zabić więźnia. O tajnym tym rozkazie, noszącym podpis imperatorowej, nikt zresztą, prócz tych dwóch oficerów, nie wiedział w Szliselburgu.
Mirowicz nie mitrężył i, nie wdając się w szerszą propagandę, ruszył w nocy wprost na więzienie Iwana VI, na czele pięćdziesięciu ludzi. Dzięki spiskowi, straże forteczne nie czyniły przeszkód, ile, że były przekupione. Jeden komendant fortecy, zbudzony hałasem, poważył się wystąpić z perswazją, na którą zresztą Mirowicz nie myślał zważać. Dopiero grenadjerzy, strzegący wejścia do więzienia cara, zgotowali opór kapitanowi i ogniem powitali jego oddział… Ale ogień karabinowy nie czynił żadnemu ze spiskowych krzywdy — naboje były ślepe! Spiskowi mieli teraz tylko do wysadzenia ostatnie drzwi celi Iwana, zamknięte z wewnątrz przez oficerów, dozorców nieodstępnych cara.
Mirowicz rzucił się pierwszy do drzwi, za jego przykładem poszli jego wspólnicy. Drzwi były żelazne i do wysadzenia nie łatwe…
Spiskowi dobijali się dosyć długo i gdy już byli blizcy ich wyłamania… te otwarły się na ścieżaj… ukazując spiskowcom widok nieoczekiwany…
Na środku celi leżało drgające jeszcze, a pławiące się we krwi ciało cara Iwana VI. Oficerowie-dozorcy w ociekających krwią rękach trzymali rozkaz imperatowej…
Spiskowcy oniemieli ze zgrozy. Pierwszą myślą ich było pomścić śmierć Iwana VI, lecz gdy zwrócili się do swego dowódcy, ten machnął lekceważąco ręką i najspokojniej zawrócił do komendanta fortecy i z uśmiechem oddał mu swoją szpadę… Spiskowców bez oporu aresztowano.
Tej samej nocy dano znać do Petersburga, ale podczas carowej nie było. Imperatorowa była tak daleką tej zbrodni, że, niewiadomo po co, wyjechała była przed samą śmiercią Iwana VI do Inflant i w Rydze dziwiła się, że się gońcy z nowinami tak spóźniają!!…
W zastępstwie carowej Panin rozpatrywał więc rzekomy ukaz senatu, znaleziony u spiskowych i wydawał pierwsze zarządzenia śledztwa, pogrzebu ofiary i ukarania winnych.
Wieść o mordzie Iwana wzburzyła okolice Szliselburga. Tłumy ciekawych ruszyły oddać ostatnią posługę nieszczęśliwemu carowi. Ale Panin, a za nim Katarzyna, która z całem swem oburzeniem zjechała do stolicy, ograniczyła ceremonię pogrzebu do zawinięcia zwłok cesarskich w kożuch barani i pochowania ich w fosie fortecznej. Lud tymczasem zwrócił się przeciwko oficerom dozorcom a zabójcom, ale i tych mu zabrakło, gdyż dwaj ci oficerowie uważali za właściwe wyjechać do Danji i tam szukać pomocy i opieki ambasadora rosyjskiego…
Najdziwniejszem narazie i najmniej zrozumiałem było zachowanie się samego Mirowicza. Nigdy sędzia nie miał może mniej kłopotu z oskarżonym. Mirowicz z całym spokojem, pewnością siebie i humorem opowiedział dzieje spisku, powtórzył wszystkie swe namowy i rozmowy z kolegami, sam dokładną ich listę sformułował i uśmiechał się pobłażliwie, nawet gdy mu wyrok, skazujący go na śmierć odczytywano.
Sędziowie ani ważyli się zastanawiać nad spokojem i pewnością siebie Mirowicza, a wspólnicy kapitana mimowoli poddawali się jego zapewnieniu, że włos im z głowy nie spadnie, że im który więcej pracował dla spisku, tem większa czeka go nagroda.
To przeświadczenie, ta pewność siebie Mirowicza była tak głęboką, że nawet nie opuściła go na stopniach szafotu… bo tu ledwie kto postrzedz mógł, że kapitan zaczyna z pewnem zniecierpliwieniem szukać wzrokiem pędzącego z ułaskawieniem feldjegra imperatorowej, a więc z nim i końca odegranej tak starannie komedji…
Ale snać tam, w górze, uznano, że Mirowicz złym jest aktorem, bo zbyt nieostrożnie, zbyt szczerze pozwalającym widzom przyglądać się sztucznym swym marsom spiskowca. I tam, w górze, postanowiono raptem, że komedję trzeba ztragizować, że Mirowicz może umrzeć, bo lepiej, żeby go wogóle nie było…
Topór kata, do ostatniego znaku również wierzący w to, że nigdy mu siły nie stanie, aby nad arterjami życia takiej osoby, jak Mirowicz, zawisnąć… zwlekał, rozglądał się… aż spadł…
Mirowicz zginął — zginął za to, że wypełnił rozkaz Katarzyny, zginął dla tego, że imperatorowa w oczach narodu chciała mieć winowajcę…
Jeżeli wszakże koniec Mirowicza rzuca tylko światło na niegodziwość imperatorowej, ale małą budzi sympatję dla najętego siepacza, który wiedział, że jest narzędziem upozorowania zabójstwa, to już los jego pięćdziesięciu towarzyszów, ludzi odurzonych przez Mirowicza, ludzi, nie żywiących w gruncie ani entuzjazmu dla Iwana VI, ani nienawiści do Katarzyny, ludzi, będących zaledwie lichymi statystami — zasługuje na wielkie współczucie.
Od dwóch do dwunastu tysięcy pałek odebrali towarzysze Mirowicza lub ich zakrwawione szkielety — dla wytrzymałych, czy mniej bitych, był jeszcze Sybir.
I stała się rzecz niepojęta. Zabójstwo Iwana VI, tak po mistrzowsku uplanowane, tak doskonale zainscenizowane, umotywowane i… pomszczone, przecież nie zwiodło nikogo. Naród rosyjski nie zawahał się wskazywać na zbrodniarkę, naród ze zgrozą powtarzał, że jeszcze nie tu kres rządów Katarzyny, że pójdzie dalej…
Imperatorowa uczuła oskarżenie w oczach ludu i ulękła się nieco… Na liście ofiar byli rodzice cara Iwana VI, pokutujący od lat w więzieniu i wychowujący tam czworo, w więzieniu zrodzonych, dzieci. Katarzyna dała jednak zamrzeć księstwu Brunświckiemu spokojnie pod zdwojoną strażą, a dzieciom ich równie wspaniałomyślnie zezwoliła pójść na wygnanie, do Archangielska.
To załatwianie się z pretendentami do korony nie przeszkadzało przewrotnej Anhaltce korespondować z Voltairem, skarżyć się na ciężar odpowiedzialności berła, tęsknić za życiem wyższem, dalekiem od trosk monarszych, od pustych pochlebstw, od nieuduchowionych polotów.
Voltaire, olśniony rozumem i dobrocią i szczodrobliwością wielkiej imperatorowej, palił jej kadzidła i płakał, że mu nie danem było być poddanym… tej „najlepszej z najmądrzejszych…“ Voltaire ani czuł, że owa „fatalność“, oddalając go od carycy, chroniła i od pałek i od Sybiru i Voltaire z całą naiwnością poety i filozofa siebie samego ośmieszał.
Imperatorowa roztkliwiała się, stylizując listy do Voltaire’a, a mały następca tronu, Paweł, pytał się matki z całą potulnością — „dlaczego zabiła mu ojca? — dlaczego ona odebrała koronę Pawełkowi, kiedy ta korona jemu tylko się należała?“
Iwan Groźny lub Piotr Wielki nożemby odpowiedział własnemu dziecku, Katarzyna uczyniłaby toż samo, gdyby się nie bała. Boć ten Paweł był jedynym parawanem, osłaniającym inwazję na tron rosyjski obcej pochodzeniem, religją, duchem księżniczki, bo śmierć Pawła, ręką imperatorowej zadana, mogłaby się dla niej samej zamienić w sztylet lub truciznę.
Ale i bez udziału bezpośredniego matki nad Pawłem kupiły się chmury.
Paweł był dzieckiem wątłem, anemicznem, noszącem ślady skrofułów, zdeprawowanem płciowo przez Elżbietę i dwór. Lada niedomaganie zamieniało się u Pawła w poważną chorobę. Następca tronu miał wprawdzie doświadczonego medyka, Krauzego, bo mianowanego na to stanowisko w nagrodę za dostarczenie Orłowym trucizny dla Piotra III, ale i ów Krauze nie uchronił go od częstych chorób.
Jerzy Orłow, który ciągle grał rolę pierwszego kochanka, a coraz częściej musiał zamykać oczy na niedwuznaczne upodobania carowej, zaczął nie na żarty przemyśliwać nad utrwaleniem swego stanowiska. Droga była prosta: ożenić się z Katarzyną, zostać bodaj księciem małżonkiem, a syna swego, obecnie zwanego Wasylem Bobryńskim, ogłosić następcą tronu.
Ambicja Orłowa znalazła jakby przychylność Katarzyny, bo ta aż u Marji Teresy wybłagała dlań tytuł księcia… rozumiejąc pouczyć tem swych poddanych, że przymioty Orłowa i u obcych potencyj znajdują najwyższe zaszczyty. Ale baczny a przebiegły Panin umiał w niwecz obrócić małżeńskie zamiary nowomianowanego księcia, co u miłującej niezależność carowej trudno nie było.
Orłow, zawiedziony w planach matrymonialnych, tem mocniej uczepił się myśli osadzenia na tronie swego syna… Intrygę nową prowadził jednak ostrożniej.
Paweł nie był kochanym przez matkę, lecz tylko cierpianym, niekiedy, dla zabawy, pozoru lub nudy, psutym. Orłow wytężył siły, aby był znienawidzonym, aby był odepchniętym. Ale ponieważ łagodny, dobry charakter chłopca największą był po temu zaporą, Orłow uciekł się do innego sposobu i zepsutego Pawła jął gangrenować. Trzynastoletni wyrostek już z damą dworu, Wiarą Szczogłokow miał romans…
Katarzyna ubawiła się serdecznie tym wydarzeniem, ale gdy Orłow, biorąc asumpt z rozegzaltowania Pawła, wróżył mu śmierć rychłą i niezawodną bezpłodność, a więc nowe dla Rosji walki o tron — imperatorowa zbyła kochanka, odgadła go i zarządziła próbę.
„Próba“ urągała w pomyśle najdoskonalszej ekspertyzie.
Na dworze Katarzyny, wśród frejlin-kurtyzanek, bawiła młoda wdowa po Michale Czartoryskim, zaledwie dwadzieścia dwa lat licząca, a szukająca zarówno partji odpowiedniej, jak i miłosnych przygód. Imperatorowa porozumiała się z piękną wdową i powierzyła jej opiece czternastoletniego już Pawła…
Rezultatem opieki Czartoryskiej, nota bene opieki, mocnej poddawanej kontroli, było przyjście na świat, tak zwanego, Semena Welikawo, syna Pawła.
Po tak świetnem zakończeniu próby, imperatorowa nieodwołalnie postanowiła skończyć z podszeptami Orłowa. Katarzyna bowiem, mimo całego przywiązania do syna swego, Bobryńskiego, mimo postrzegania niższości fizycznej i umysłowej Pawła, nie mogła przyznać się otwarcie przed światem do wiarołomstwa dwukrotnego wobec Piotra III, nie mogła stwierdzić, że manifest jej męża, nazywający Pawła… Sałtykowem, mówił prawdę i nie mogła chwalić się, iż, za życia męża, została również matką Bobryńskiego. Takiego ogromu bezczelności mógłby nie znieść i naród rosyjski, zwłaszcza teraz, podejmujący głowę ku niej…
Lecz odmówić Orłowowi to nie znaczyło jeszcze skłonić go do wyrzeczenia się nadziei… Orłow nie był człowiekiem bez energji… Paweł nie darmo skarżył się, iż w podawanych mu ciastkach znajduje kawałki szkła, nie darmo z naiwną swą głupotą pytał, czy doktór Krauze i jego otruje…
Ratunkiem tu dla Pawła i środkiem, niweczącym knowania Orłowa, było małżeństwo następcy tronu i wytworzenie dynastji.
Wybór padł na księżniczkę Wilhelminę Darmstadzką, która wydała się Katarzynie biernym i podatnym do urobienia materjałem. Księżniczka przyjęła prawosławie i, pod imieniem Natalji Aleksiejewny, została żoną Pawła. Małżeństwo zapowiadało się niezwykle harmonijnie…
Imperatorowa odetchnęła — teraz więc, po dziesięciu latach zajadłej walki ze współzawodnikami, spiskami, podszeptami, dążącymi do wydarcia jej władzy, mogła śmiało stanąć na stopniach tronu…
Niespodziewanie ten sam rok 1773 zgotował carowej niespodziankę, targnął całemi podwalinami już nie jej tronu, ale państwa rosyjskiego, bo w roku 1773 wszczęła się „pugaczewszczyzna“.
„Pugaczewszczyzna“, to dzisiejsze bon mot rosyjskich mężów stanu, nie była w r. 1773 nowem w Rosji zjawiskiem, choć nie obserwowanem w innych częściach Europy.
Miazgę narodu rosyjskiego stanowi „mużyk“, chłop, prostak i nieokrzesaniec. Chłop biedny, wyzyskiwany, obdzierany ze skóry przez urzędników, popów i władyków, trzymany zdala od oświaty, chłop dziki, surowy, ale nie głupi i z całą pokorą a mocą dążący do rozwikłania smutnych losów swoich.
Takim „mużyk“ był i takim został podobno.
A chłop ten, mimo wieki, zachował w podaniu swem wspomnienia czasów, kiedy to i panów nie było i popów nie było. I chłop ten, choć ciemniejszy był za czasów Katarzyny, ale wspomnieniom bliższy i bliższy zaszłym w jego bycie zmianom. Boć Piotr Wielki oddał chłopa w niewolę, a Wielka Katarzyna, „gwiazda północy“, tę niewolę rozciągnęła nawet na sługi bezrolne, nawet na Małoruś, gdzie poddaństwa nie było, nawet wprowadziła niewolnictwo do prowincyj, odebranych Polsce, a nadto dała panom prawo skazywania swych „mużyków“ już nie na knuty, ale na katorgę i Sybir…
Mużyk zastanawiał się i dochodził powoli do podstawy swego rozumowania… że „Bóg wysoko, a car daleko“ — a tuż nad nim jest pop-złodziej i pan lub niemy jego służka, urzędnik-oprawca. Car, ten „biały car“, jawiący mu się w złocie, łaskawie doń się uśmiechający, rzucający w skotłowany tłum miedziaki, wytaczający na uroczystości kufy wódki dla mużyków… nie miał wszak nic z marsa, wyniosłości i knuta… Tak samo, jak Boga dobrego, wyrozumiałego, łaskawego, nie mógł przypominać ziemski jego apostoł-zdzierca, rozpustnik i pijanica zawsze, pop. I mużyk dolę swoją uzasadnił nieuczciwością, nikczemnością tych, którzy dzielili go od dobrego Boga i od dobrego cara. Pop weźmie ostatni grosz i oszuka, bo Panu Bogu nie przedstawi uczciwie troski mużyckiej, oszuka i urzędnik i pan, bo też mużyka oczerni… A tu znów ani Panu Bogu wprost z mużykiem nie pasuje, ani carowi…
Położenie bez wyjścia. Mużyk cierpi i milczy. Ale łatwo sobie wyobrazić jego stan psychiczny, gdy gdzieś, do zapadłego kąta, trafi doń wieść ze stolicy o zamordowaniu cara, wystrojona już w najfantastyczniejsze domysły. A cóż dopiero dziać się musi w duszy mużyka, gdy, po pewnym czasie, dojdzie go nowina, że ów car, ofiara mordu, więc ten najlepszy, najgodniejszy… odżył, że idzie „w lud“, że między mużykami szuka obrony przeciwko popom, panom i urzędnikom, że przychodzi sprawiedliwość uczynić… więc nadewszystko oddać temu cielę skradzione, tamtemu plastru na sińce po knucie dać, owemu skrawek łąki na paśnik przydzielić, innemu drzewa z lasu użyczyć…
Hasło „za cara“ porywa mużyków na nogi, wkłada im w ręce koły i żagwie i wybucha żywiołem, który ledwie morze krwi zgasić jest zdolnem. Żywioł taki właśnie nazywa się „pugaczewszczyzna“ i w istocie swej nie ma nic łącznego z jacquer’ią i do tej tylko przez nieopatrzność bywa zaliczanym. Żywioł ten, przed Katarzyną na stokilkadziesiąt lat, rewoltował „mużyków“ na rzecz zmartwychwstałego niby cara Dymitra i dał Rosji aż dwóch carów „Samozwańców“ — teraz dawał trzeciego… Pugaczewa.
Mord Piotra III, w interpretacji mużyków, musiał uróść na fantazję, bo najpierw ów symboliczny pogrzeb, urządzony w pierwszym dniu zamachu, pogrzeb drugi, prawdziwy, poddawał w umyśle ludu w wątpliwość, dalej, manifest pośmiertny Piotra III, rozpowszechniany przez popów, znów był szerokiem polem dla imaginacji, nakoniec nagła śmierć cara mogła znakomicie być wytłumaczona jako plotka, skrywająca ucieczkę uwięzionego cara i usiłująca wyrwać z pamięci ludu imię Piotra III — więźnia lub tułacza.
Zresztą rozruchy chłopskie, wojna, morowa zaraza wytworzyły atmosferę podatną do najdziwaczniejszych wieści. No a przykładów i wzorów, jak się to robi, nie brakło…
I oto, w końcu roku 1774, Piotr III ożył, zmartwychwstał nagle na wschodnim krańcu Rosji, wydał złotemi literami pisaną gramotę do ludu. Lud ruszył bez namysłu za carem — mścicielem, carem — wybawcą, carem — męczennikiem. Tym Piotrem III był kozak, półżołnierz, półopryszek, półrozbójnik a póławanturnik, Pugaczew.
Pugaczew był odważnym, przedsiębiorczym. Umiał sięgnąć do największych bolączek mużyckich, umiał otoczyć się nimbem posłannictwa bożego, umiał przyciągnąć do siebie nie tylko sekciarzy, ale i bałwochwalców, nie tylko prawosławnych, ale i Tatarów. Pugaczew nadto był podobnym łudząco do Piotra III!
Rewolta w oka mgnieniu zamieniła się w powstanie.
Petersburg zadrżał. Kilka tysięcy kozaków, wyprawionych na zrównanie z ziemią zbuntowanych wsi, przeszło na stronę Pugaczewa. Powstanie szło już na Moskwę, miało w swem ręku fortece… Generałowie Katarzyny ponosili klęski, a ku brzegom Newy szło echo groźne, złowróżebne — „car Piotr III idzie! — Prawda idzie“.
Pugaczew szedł i każdy swój krok znaczył szubienicami, na których wieszał carskich urzędników z panami pospołu.
Katarzyna w rok ledwie zdołała z największym wysiłkiem ściągnąć i wysłać na pobicie Pugaczewa całą armję. Lecz i ta armja potrzebowała bez mała roku, aby w pień wyciąć zbuntowanych mużyków i ta armja nawet musiała uciec się do przekupstwa i zdrady, aby dosięgnąć samozwańczego Piotra.
Pugaczew, w klatce żelaznej osadzony, poddany był najstraszniejszym torturom — aż go nareszcie kołem poszarpano na sztuki.
Pugaczew zginął, lecz został jego duch śród mużyków i w całej pełni pozostała po nim świadomość, że biały car i matka-caryca bywają nietylko ofiarami mordu, ale i zabójcami.
„Pugaczewszczyzna“ wywarła piorunujące wrażenie w całem państwie, no a w szczególności w stolicy. „Pugaczewszczyzna“ podpowiedziała cichym wrogom samowolnej Katarzyny nowy zamach.
Zamach konspirował teraz sam Panin! Panin robił dotąd, co mógł, byle utrzymać się przy władzy, stręczył Katarzynie kochanków, bronił ją przed nimi, a cichaczem podsunął Katarzynie myśl ogłoszenia senatu za najwyższą instancję rządzącą. Imperatorowa nie dała się podejść. Panin poszedł więc inną drogą i znalazł dzielnego sprzymierzeńca w młodej Natalji Aleksiejewnie, żonie następcy tronu.
Natalja była bystrą, rozumną i odważną. W ciągu dwóch lat opanowała tajniki dworu, na przekór Katarzynie otoczyła się ludźmi najmniej zabłoconymi, pozyskała sobie takiego potentata, jak Repnin, i z Paninem uplanowała zamach.
Zamach polegał na osadzeniu Pawła na tronie.
Paweł bez trudu poszedł za radą swej żony, do której był przywiązany mocno i z całym młodzieńczym zapałem podpisał konstytucję, wypracowaną przez Panina i wykonał wobec spiskowych uroczystą na nią przysięgę.
Naród rosyjski ani spodziewał się, iż przeżywa wigilję przewrotu, który miał mu odrazu zapewnić najświetniejszą przyszłość. Carowa również się nie spodziewała spisku ze strony syna, ile że pochłaniała ją zaborcza polityka, dogaszanie zgliszcz „Pugaczewszczyzny“ i schadzki z kochankami.
Fatalność chciała, że jeden z pionków zamachu zapragnął judaszowskich srebrników od Orłowa. Spisek był wykryty. Ale spisek wymieniał takie imiona, że nawet Katarzyna się ulękła.
Paweł został wezwany do carowej.
Po krótkiej indagacji, następca tronu ze łzami w oczach wyznał jej całą prawdę.
Imperatorowa, bojąc się karać — przebaczyła, ale nie zapomniała o pomście.
Paweł został odsuniętym od dworu i władzy, lecz aby nie miał czasu żałować swej potulności, imperatorowa obdarzyła go nowiną, że żona jego, Natalja, zdradza go z przyjacielem, towarzyszem lat dziecinnych, Andrzejem Razumowskim!
Cios był wymierzony celnie. Paweł wpadł w szał zazdrości, ile że Natalję szczerze pokochał…
Struny były potargane. Imperatorowa nie zadowolniła się tem. Natalja była dla niej przeciwnikiem groźnym, zdolnym, jak się okazało, do nielada przedsięwzięć. Zamach drugi mógł być lepszym, pewniej wymierzonym.
Natalja raptownie zaniemogła, zdradzając objawy przedwczesnego, czy przyspieszonego połogu. I, po kilku godzinach męczarni, wydała na świat nieżywe dziecię — a w parę godzin, gdy niebezpieczeństwo było usunięte, umarła…
Śmierć Natalji miała tyle cech prawdopodobieństwa, że może nigdy i niczyjego nie obudziłaby podejrzenia, gdyby nie akuszerka następczyni tronu. Akuszerka ta, nieznana przedtem na dworze Katarzyny, doszła, po śmierci Natalji, do raptownej fortuny, była przyjaciółką Potemkina i Orłowa, a z carową pozostawała w poufałej zażyłości. Akuszerka ta, po debiucie swym przy połogu Natalji, nigdy więcej nie wróciła do swej specjalności… Do tych szczegółów starczyłoby dodać, że akuszerka była do Natatji przysłana przez Katarzynę, żeby nie mieć wątpliwości. Dzieje pozostawiły wszakże ślady mocniejsze, bo westchnienia i wizje chorobliwe Pawła i wynurzenia akuszerki, która, przeżywszy i Katarzynę i następcę tronu, miewała chwile filozoficzno-pijackich wynurzeń.
Katarzyna więc była królobójczynią po raz trzeci.
Zgon Natalji był krótkotrwałą dystrakcją w życiu dworu petersburskiego, bezwątpienia mniejszą niż oddalenie Panina, którego imperatorowa, nauczona doświadczeniem, nie chciała mieć w pobliżu Pawła.
Wraz ze śmiercią Natalji znów dynastja musiała pamiętać o zatroszczeniu się o nowy związek dla następcy tronu. Baczna carowa nie zwłóczyła, i w tym samym jeszcze roku rzuciła w objęcia syna księżniczkę Zofję Wirtembergską, tak zwaną, Marję Teodorównę. Lecz to nowe małżeństwo, mimo licznego potomstwa, bo dziewięciorga dzieci, nie było szczęśliwem, a już Marja Teodorówna podobno miała prawo zazdrościć ostatniej ze swych poddanek. A przecież księżniczka Wirtembergska, obok piękności ciała, odznaczała się tak wielkimi przymiotami serca, jakie bodaj nie postały dotąd na tronie rosyjskim. Ale księżniczka była nie tylko uczciwą kobietą, lecz i nie umiejącą walczyć, nie umiejącą ani lawirować, ani za intrygę płacić intrygą. Paweł zaś, który niezaprzeczenie miał grunt serca dobry, był już człowiekiem zrujnowanym nerwowo, drżącym ustawicznie przed widmami skrytobójców, dźwigającym w piersiach niezabliźnioną ranę po stracie Natalji, a może po zgotowanym mu zawodzie, po ciosie, zadanym dwom najdroższym uczuciom: miłości dla pierwszej żony i przyjaźni dla Andrzeja Razumowskiego. Następca tronu im bliższym był berła, tem silniej stronił od dworu, unikał ludzi. Po nocach walczył z halucynacjami, we dnie przy lada okazji wybuchał chorobliwą imaginacją, bał się każdej łyżki jadła, każdego łyku napoju, bał się pustej komnaty pałacowej i bał się własnej służby. Paweł stał u wrót obłędu.
Lecz, mimo wszystko, tak słaby a chorobliwy umysł, jak Pawła, musiał znaleźć sobie jakiś punkt oparcia dla swych gorączkowych zwierzeń, obaw, skarg, żalów — no i znalazł go, lecz tam, gdzie w swem chytrem rozumieniu spodziewał się, jeżeli nie bezinteresowności, to zupełnego oddania, zwierzęcego poświęcenia i wierności. I następca tronu niebawem doszedł do przeświadczenia, że jedynym człowiekiem, godnym jego przyjaźni, jest jego pokojowiec i pucybut Iwan Kutaisow, turek-niewolnik, wychowany w stajniach dworu cesarskiego.
Nowe życie Pawła, choć mocno pochwalane i dobrze widziane przez carową, przejęło trwogą żądnych wpływów dworaków i tych zwłaszcza dworaków, którym nie danem było zasłużyć sobie, choćby na stopień krewnego kochanka imperatorowej, lub którzy roili o trwalszym wpływie lub o następnem panowaniu. I dworacy wszelkich użyli sił i zabiegów, aby przerwać odosobnienie się Pawła, aby samotności jego dać świadka, ucho, podszept. Pokojowiec Kutaisow za głupi jeszcze na to, aby ocenić jak potężne zajmuje stanowisko, dał się użyć znakomicie. Frejlina Nelidowa została kochanką cesarzewicza. Dlaczego Nelidowa? Dlaczego Paweł żonę zdradzał dla kobiety tak brzydkiej, przewrotnej i pospolitej, pozostanie to niezawodnie sekretem Kutaisowa. Być może, iż starczyło, aby się podobała słudze, by i w panu rozgorzał ku niej płomień miłości.
I rządziła następcą Nelidowa, bo Kutaisow nie chciał. A Marja Teodorówna robiła wszystko to, co czynić zwykła uczciwa kobieta w chwili postrzeżenia niewiary męża — ale i co bodaj nigdy go nie nawraca, nie naprawia. Więc Marja Teodorówna martwiła się, płakała, robiła Pawłowi wyrzuty, a wkońcu u świekry poszła szukać rady, pomocy, obrony.
Katarzyna za całą odpowiedź podprowadziła synową do lustra i ozwała się ze śmiechem:
— Ależ zobacz jakaś piękna i daruj temu biednemu potworkowi — Nelidowej! Och, ty ją zwyciężysz.
Nie łatwem przecież było zwycięstwo i Marja Teodorówna, pragnąc ratować własną godność, chcąc złagodzić męża dla siebie, musiała pójść do jego faworyty, przed nią się ugiąć i z nią przymierze zawrzeć…
Rozdwojenie między Pawłem i Marją było dla Katarzyny asekuracją, że z tej strony o zamach może być spokojna. Nie było już ani Iwana VI, ani Pugaczewa, spiskowcy rosyjscy nie mieli już hasła, a hasłem tym w Rosji musiał być ktoś, z dynastją węzłami krwi związany. Spiskowcami rosyjskimi zresztą byli dotąd albo panujący sami, albo ludzie, udający panujących (Samozwańcy, Pugaczew), albo dworacy. A że wszyscy poszczególnie walki podejmowali o tron a nie o ustrój państwa, że, nawet dany ustrój potępiając, mieli tylko swoje „ja“ na celu i widoku, że i powstanie Pugaczewa i niezadowolenie popów i rewolta bojarów, tylko swoją kastę za pokrzywdzoną miała i nie sięgała nigdy do ideałów ludowych, przeto raz po raz, po zamordowaniu pretendenta, knowania musiały gasnąć.
Katarzyna więc miała prawo triumfować, bo zabić dwóch carów i następczynię tronu i nie załamać się wraz z tronem, to bądź co bądź szczęście nawet pewnie i w Rosji.
Życie jednak i tak wyrafinowanie bystrej Katarzynie zgotowało niespodziankę i to nie lada — bo naraz, gdy się najmniej spodziewała, pod słońcem Italji ukazało jej ducha carycy Elżbiety.
Elżbieta z żołnierzem prostym Razumowskim Aleksiejem, a więc założycielem potężnej rodziny Razumowskich, miała troje dzieci. Jedno z nich, tak zwana księżniczka Tarakanow, mieszkała w Petersburgu w chwili, gdy książę Karol Radziwiłł zapałał zemstą do imperatorowej za jej niegodziwe gnębienie Rzeczypospolitej Polskiej. Dla takiego zadufanego pana, jak Radziwiłł, porwanie księżniczki było drobiazgiem… Radziwiłł takoż porwał ją, wywiózł do Rzymu i tu najstaranniej kazał wychowywać, pouczając dokładnie o wszystkiem, co Rosji, ich monarchów i Katarzyny dotyczyło.
Imperatorowa zemściła się na Radziwille zajechaniem mu dóbr. Radziwiłł porał się długo o to bezprawie, aż wreszcie zgodził się na zaproponowaną mu zgodę i księżniczkę Tarakanow pozostawił własnemu losowi w Rzymie i dobra swoje odzyskał.
Jakie plany miał Radziwiłł — nie trudno zgadnąć. Księżniczka, mimo swego nieprawego urodzenia, była bezsporną córką Elżbiety, starczyło więc obudzić w niej świadomość i pożądanie władzy, starczyło lada momentu, aby pod jej hasłem wywołać co najmniej nową „Pugaczewszczyznę“.
Katarzyna spostrzegła niebezpieczeństwo i, mimo gniewu na Radziwiłła, pierwsza wyciągnęła do niego rękę.
Pozbawienie księżniczki opieki Radziwiłła było jednakże dopiero wstępem. Młoda, piękna, przez pięć lat kształcona, księżniczka już i sama nie lada stanowiła siłę, bo z godziny na godzinę mogła wokół siebie zgrupować bądź malkontentów, bądź błędnych rycerzów i potężniejszych od Radziwiłła. Co gorsze, księżniczka była w Rzymie, więc o tysiące mil od samowładztwa rosyjskiej carowej.
Zadanie było ciężkie, ale Aleksy Orłow, morderca Piotra III, brat kochanka Katarzyny i sam kochanek jej, nie cofał się przed niczem, nie wahał się życia stawić, gdy niegodziwość odpowiadała dzikim jego instynktom.
Wyprawa, podjęta przez Orłowa do Włoch, jego poznanie się z księżniczką, jego miłość dla niej, komedja, odegrana dla jej usidlenia, wreszcie uczucie księżniczki dla „szlachetnego“, poświęcającego się dla niej, Orłowa, ślub, uroczystości weselne, zdumiewające przepychem całe Włochy, a naostatek niewinna wycieczka dla zwiedzenia okrętu rosyjskiego… i zakucie księżniczki Tarakanow, żony Orłowa, w jego obecności i w chwili, gdy stopa jej dosięgnęła pokładu okrętowego, to coś tak przechodzącego wyobraźnię, iż ledwie temu wierzyć można.
Tam, gdzieś, w kącie archiwum dyplomatycznego Wiednia i Petersburga, tułają się może jeszcze strzępy protestów, wystosowanych z tego powodu przez księcia Toskanji, Leopolda… i dźwigają bodaj jedyny wyraz potępienia publicznego, spadłego na Orłowa.
Księżniczka na dnie okrętu odbyła podróż do Petersburga, mając szczęście ledwie dwa razy w ciągu długiej podróży być przywleczoną do nóg pijanego Orłowa…
W Petersburgu czekał na księżniczkę loch cytadeli nadnewańskiej, knut dozorcy i kaftan obłąkańców. Księżniczka w napoły pod wodą stojącym lochu męczyła się przez lat kilka, zeszła na widmo… Aż Newa ulitowała się nad ofiarą, wzniosła swe fale na wysokość szczeliny, zastępującej okno, i zatopiła córkę carowej Elżbiety.
A Europa?
Europa pod koniec ośmnastego wieku umiała równie wdzięcznie mrużyć oczy i zatykać w porę uszy, jak to czyni w wieku dwudziestym. Europa zresztą niekiedy bolała, wiedziała zawsze i o wszystkiem, lecz całą jej zasługą stały się góry papieru, zapisanego przez kancelarje konsulów i ambasadorów. No, i od tej Europy z drugiej połowy ośmnastego wieku nie można było żądać nic nadto. Miała ona w każdej ze swych stolic zadość intryg, knowań, niegodziwości i mordów — wulkan rewolucji francuskiej dopiero warczał.
Katarzyna II starzała się, ale miłostki jej trwały, nie ustawały na chwilę. Lista kochanków dosięgała liczby trudnej do wiary, aż wreszcie dobiegła kresu. Ostatnimi „adoratorami“ stęchłych wdzięków imperatorowej byli: Platon Zubow i, w mniejszej dozie, brat jego, Walery. Katarzyna miała podówczas lat 62 — Platon Zubow 24, a Walery tylko 20!! Katarzyna była już babką dorosłych wnuków, zdołała już ich nawet pożenić, a mimo to zapały jej dla Zubowych były nielada. Katarzyna do ostatnich dni wierzyła miłości Zubowa, szczególniej Platona! A Zubow z całą bezczelnością i cynizmem sutenera rwał pełnemi garściami wszystko, co się rwać dało. Imperatorowa zaś była teraz hojniejszą i słabszą. Ostatni jej kochankowie w ciągu tygodni i miesięcy zdobywali to, na co Potemkin lub Orłow strawić musieli lata. Taki Platon Zubow wszak w drugim roku udawania sentymentów dla zwiędłej staruszki przeszedł wszystkie stopnie zaszczytów, dzielące pospolitego kapitana od generała gwardji kirasjerów, obwieszonego orderami dygnitarza, milionera i księcia dziedzicznego.
Miłostki cesarzowej już budzić zaczynały odrazę nawet śród jej własnego dworu. Czterdziestoletni następca tronu nie krył teraz swego oburzenia i głośno groził, iż rządy swe rozpocznie od oćwiczenia ostatnich kochanków Katarzyny.
Ta pogróżka obudziła w Zubowych nienawiść ku Pawłowi, skłoniła Katarzynę do knucia ostatniego jeszcze zamachu i to przeciw własnemu synowi. Imperatorowa zaczęła przysposabiać grunt do osadzenia na tronie księcia Aleksandra, wnuka, gdy zaskoczyła ją śmierć.
Katarzyna umarła w roku 1796, więc już po wydaniu Francji śmiertelnej wojny za rewolucję i w chwili, gdy w całej Europie psuć się zaczynało samowładztwo, gdy już i za Pirenejami lud hiszpański domagał się swobód, gdy zamach Ankarströma i śmierć Gustawa III, gilotynowanie Burbonów, zapowiadało rozszerzenie władzy prawa i na prawodawców; umarła w chwili, gdy Wilhelm Godwin rzucał w Anglji pierwsze nasienia anarchizmu, gdy Montesquieu przestał być odosobnionym doktrynerem, gdy cała ludzkość zdawała się drgać w posadach zardzewiałej kultury.
Katarzyna umarła nagle, raptownie. Czy była ofiarą zabójstwa, jak tego chcą niektórzy pisarze, trudno orzec. Świadectwo dworaków oświadcza się za apopleksją. To pewna, że czy to było zerwanie przeciągniętej struny życia, czy zabójcza kropla kurary, śmierć zaskoczyła Katarzynę tak, jakby uważała ją za niegodną innego miejsca spoczynku. Imperatorową znaleziono bez życia w ustępie.
Dla porządku samego godną zaznaczenia jest uporczywa wersja, iż nietylko śmierć Katarzyny była mordem, ale i mordem, co najmniej, złośliwie okrutnym. Według tej wersji, siedzenie ustępu miało sprężynę i ukryte w poduszkach noże. Cesarzowa, osuwając się na siedzenie, całym ciężarem swym wbiła się na ostrza… Sam pomysł takiego zamachu jest tak niepowszednim, iż budzi wiarę… Bo plotka, czy domysł, wybrałby formę powszedniejszą, łatwiejszą.
Któż mógł być tu spiskowym? Niewątpliwie wszyscy, prócz cesarza Pawła i nikt z tych, którzyby myśleli o zamachu stanu. Raczej należy tu widzieć zemstę, zemstę kobiety prędzej, niż mężczyzny, prędzej skwitowanie się pokrzywdzonej, pognębionej, niż cel polityczny.
A że i w najbliższem otoczeniu nie mogło braknąć Katarzynie II wrogów, dowodem choćby epizod ze stosunków dworskich.
Jednym z ostatnich kochanków Katarzyny był Mamonow, poprzednik Zubowych, a następca Jermołowa. Mamonow, pomimo cesarskich łask, nie wytrwał długo w objęciach staruszki… Imperatorowa, uczuwszy małą żarliwość kochanka, wspaniałomyślnie przyłożyła rękę do małżeństwa jego z młodą i piękną księżniczką Szczerbatow.
Mamonow był w siódmem niebie. Małżonka jego ciekawą, a on sam chętnym do humorystycznych uwag o spóźnionych sentymentach carycy. Pani Mamonow tak pikantnych opowieści nie chowała dla siebie… Moskwa, gdzie Mamonowie zamieszkali, pokładała się ze śmiechu, powtarzając sobie tajemnice „toaletowe“ władczyni. Za Moskwą zachichotał równie serdecznie, choć dyskretniej, Petersburg… Katarzyna II posiniała z gniewu.
W tydzień później naczelnik policji moskiewskiej otoczył w nocy dom Mamonowów i, w towarzystwie sześciu kobiet… wszedł do sypialni przerażonych małżonków… Mamonow został przez „kobiety“ związany, a żona jego rozebrana do naga, rozciągnięta na ziemi i oćwiczona do krwi… przez drabów, niezręcznie „kobiety“ udających. Po tej operacji, naczelnik policji skłonił się Mamonowym i okazał im rozkaz cesarzowej, objaśniając, iż jest to jej odpowiedź na pierwsze plotki, za drugie może być katorga…
Panią Mamonow pewno odbiegła ochota od wydobywania od męża tajemnic „toaletowych“ imperatorowej, ale bezsilny gniew bodaj był dla niej większą karą od rózeg! Tych rózeg Katarzyna nie żałowała swemu otoczeniu nigdy, stąd pewność, iż nie jedna z pohańbionych a posiniaczonych myślała o krwawym odwecie! A nadto, imperatorowa igrała miłością, odbierała innym kochanków, a właściwie kazała im się kochać. Więc i stąd mogły począć się noże…
Ze zgonem imperatorowej kończą się rządy kobiet na tronie rosyjskim, kończy się panowanie cudzoziemek, a z nimi typ utrzymanków, świetnie przezwanych po rosyjsku „wremieńszczykami“. Kończy się nawet do pewnego stopnia zachłanność polityki rosyjskiej. Bo ten niezdrowy apetyt caratu, to ciągłe pożądanie nowych obszarów, nowych poddanych, ta chęć rusyfikowania całych narodów, przy własnej ciemnocie, przy własnym obskurantyzmie, stoi i w blizkiej niewątpliwie łączności z carowemi. Rosja była wszak wyssaną, zniszczoną, zrujnowaną rabunkowymi rządami ludzi chwili, ludzi, wyrastających dla kaprysu imperatorowej na książąt, na bogaczów. Rosja potrzebowała na to ciągłego odurzenia, ciągłej gorączki, ciągłego odwracania jej uwagi od własnej niedoli i Rosja co chwila podejmowała wojny i latami je prowadziła i nie kończyła, aż gdy mogła rzucić kawał ziemi na pastwę swym urzędnikom i faworytom, aż mogła tłumić protesty w niewolę pędzonych, aż mogła rabować i konfiskować.
Błędem byłoby rozumieć tu pod mianem Rosji — naród rosyjski — bo ten na tem rozpychaniu granic sam nie zyskiwał, lecz tracił, bo tysiącami trupów musiał okupywać zdobywane prowincje, bo dał się tumanić hasłom pięści, bo dał się obłąkać zasadzie, że nie praca, nie własny dorobek lud bogaci, ale łupiestwo sąsiadów.
Ze śmiercią Katarzyny Rosja już coraz mniej miała do zabrania wokół. Faworytów wprawdzie zabrakło, wprawdzie już zabrakło takich Potemkinów, który pięćdziesiąt milionów rubli kosztował urzędownie, a na drugie pięćdziesiąt milionów okradł skarb, lecz w zamian pokolenie filarów tronu rozrosło się na tysiące ssawek polipich, na krocie pasożytów, złodziei i prostytutek płci obojga.
Kto wiatr sieje ten zbiera burzę. — Aryman mści się.
Ze śmiercią Katarzyny Rosja zaczyna okres przymusowej cywilizacji, tej cywilizacji, która nie dąży do podniesienia oświaty, do wykształcenia duszy, ale tej, która ją czyni wyrafinowanym środkiem władzy oświeconego nad ciemnym, uczonego nad prostakiem, która sięga do zdeprawowania serc, do spaczenia myśli ludzkiej. Od Katarzyny spada na Rosję grad praw, ukazów, manifestów, reform — lecz i te prawa i te ukazy i te manifesty i te reformy są jeno tem, czem zmiana postronka na powróz, powroza na rzemień, rzemienia na łańcuch żelazny, żelaznego łańcucha na stalowy, stalowego na niklowy… i tak aż do końca…
Paweł I wstąpił na tron. Lewek, straciwszy trzy czwarte życia na zapasach z kratami klatki, na rozprawach z rozpalonem żelazem pogromcy, na snach o wolności, o pustyni bezbrzeżnej, o ciszy oaz, o zdobyczach, o walkach zwycięskich, — postrzegł naraz drzwi klatki, stojące otworem, i to wprost na dal niezmierzoną, na królowanie, za mgły sięgające. I dał susa lewek i przystanął i jeszcze raz spojrzał na klatkę mizerną i zdumiał się, że ta nędzna krata tak długo zdała mu się potężną, i ruszył… Minęło dni kilka — lewek ustał nagle, raptownie i miast panować, miast grozą przejmować ryczał jeno, szamotał się aż przez nędzne hjeny zagryzionym został.
Takim lewkiem był Paweł I.
Paweł wstąpił na tron niby przeinaczony Hamlet szekspirowski, niby mściciel wielkoduszny, bo do głębi ludzkiego sumienia zaglądający. Pierwsze rozkazy nowego cara zabobonnym lękiem przejęły cały dwór, zaprzeczyły wyobrażeniu o charakterze i zaletach umysłowych imperatora.
Pierwsze rozkazy? — więc pogrzeb Katarzyny? — Tak.
Paweł zabawił się w Szekspira i w Hamleta zarazem. Krótko mówiąc, nakazał sprawić pogrzeb nietylko Katarzynie II ale i jej mężowi, Piotrowi III.
I rozbito trumnę, zawierającą szczątki uduszonego cara i wystrojono kościotrupa w szkarłat, złotogłów i insygnia cesarskie i ustawiono go obok wiejącego jeszcze zaduchem życia obrzękłego trupa Katarzyny… I tak im wspólne sprawiono ceremonje. Nie byłoby tu jeszcze w tem rozporządzeniu Szekspira, gdyby nie okoliczność, że straż honorową przy trumnie Piotra III musieli pełnić Aleksiej Orłow i Bariatyński… Morderców rozkaz cesarski mianował wyrazicielami żałoby!… Widowisko było straszne, groźne.
Setki tysięcy ócz wpijało się w każdy skurcz powieki zabójców, setki tysięcy ócz paliło godzinami czoła zbirów najemnych. A oczom tym przodowało spojrzenie melancholijne, sarkastyczne Pawła I — tak a nie inaczej spoglądałby Hamlet.
Aleksy Orłow był zbyt wielkim łotrem, aby go coś innego ugiąć mogło niż łańcuch lub knut, — twarz jego wrzała bezsilną wściekłością i obawą, aby go coś gorszego nie spotkało. Bariatyński mienił się, drżał, omdlewał…
Petersburg był przekonanym, że koniec pogrzebu będzie wyrokiem śmierci dla Bariatyńskiego i Orłowa, (trzeci wspólnik, Tiepłow, już nie żył), że Paweł rozpoczął dopiero z nimi porachunek. Petersburg się zawiódł. Paweł, jako Hamlet, wytrwał, — odsunął Orłowa i Bariatyńskiego od dworu i na tem poprzestał.
W tem pomszczeniu ojca Paweł objawił nie małą szlachetność i sporą ilość mistycyzmu a bodaj i uduchowienia i przejęcia się jakiemiś teorjami o zagrobowem życiu. I ten hamletyzm podniósł go w oczach poddanych — ale ten hamletyzm był zarazem tem, czem jest w istocie, granicą obłędu. Szekspir u tej granicy ma śmierć dla swego bohatera — Paweł dla siebie miał całe cztery lata panowania.
Po pogrzebie nastąpiły reformy. Reformy, zmierzające ku dobremu. Wypuszczono znów tysiące przestępców politycznych i ofiar faworytów Katarzyny; zapoczątkowano jakieś łagodzące prawa, przerwano kroki wojenne, zatroszczono się o fundowanie szkół i uniwersytetów, słowem naród rosyjski miał prawo znów roić o szybkim swym rozwoju, o zrównoważeniu się z Europą. Lecz ten prąd ożywczy był krótkotrwałym. Cesarz podlegał wybuchom, na strzępy potarganych, nerwów. Wizje i halucynacje ścigały go i na jawie, doprowadzały do rozdrażnienia, które nie miało na nic względów, dla nikogo zachowania.
Paweł dokoła siebie widział samych spiskowców, samych morderców, konspiratorów, intrygantów i szpiegów.
Jeden pucybut Kutaisow, wyniesiony na koniuszego dworu, na godność generał-lejtenanta i obwieszony, naturalnie, najprzedniejszymi orderami… europejskich mocarstw, zachował względy cesarza. On jeden, ani tego pragnąc, ani umiejąc się troszczyć o swe wpływy, ani myśląc nawet dbać o wyższe stanowisko, kiedy już był bogaczem i, przechodzącym swe pojęcie, dygnitarzem, rządził, panował, miał posłuch i znaczenie. A te osobliwe przywileje dawnego pucybuta, były tem ciekawsze, że Kutaisow żadnego naprawdę urzędu nie sprawował, nie miał żadnych pod sobą sług, ani upozorowanego czy narzuconego tytułu władzy.
Kutaisow trwał gorliwie przy funkcjach golibrody cesarskiego i był z siebie zadowolonym.
Nie trudno się domyśleć, że dwór dokładał wszelkich sił, aby się pozbyć Kutaisowa. Nawet dyplomacja europejska uprzykrzyła sobie składanie czołobitności pucybutowi, który pozwalał sobie na oklepywanie ramion, wizytujących go, ambasadorów lub na wykrzykniki przyjacielskie w rodzaju — „No, łżesz coś, bratku, ale bierz cię djabli, Kutaisow nie wilk, ty z nim dobrze — on z tobą dobrze!…“ Ale z Kutaisowem, a raczej z Pawłem I, była ciężka walka. O Kutaisowie źle się odezwać nie wolno było nawet żonie, nawet synowi, nawet Nelidowej, kochance.
Najwięcej cierpieli tu ci, którzy stali u steru, więc Bezborodko, Kurakin i Pahlen. Ci więc postanowili golibrodę usunąć i zastawili nań pułapkę.
Pahlen wytłumaczył faworytowi, że powinien usunąć Nelidowę, bo ona źle o nim mówi cesarzowi i jest przyjaciółką Kurakina, do którego znów Kutaisow żywił swoją własną antypatję. Golibroda uwierzył i bez wysiłku wypędził Nelidowę z pałacu.
Naturalnie Bezborodko, Pahlen i Kurakin mieli pod ręką gotową i pouczoną dobrze kochankę dla Pawła w osobie szesnastoletniej dziewczyny, Anny Łopuchin. Kutaisow z całem zaufaniem „załatwił“ schadzkę i zainaugurował nową miłość Cesarską.
Łopuchina była młoda i piękna i dostatecznie do działania cyniczna. Paweł był zachwycony swą kochanką, był tak dalece zachwycony, że w kilka dni ojciec Anny, nieznany dotąd, Piotr Łopuchin, doczekał się bombastycznego ukazu, cesarskiego, ozdabiającego Łopuchina mitrą książęcą… „za zasługi położone dla ojczyzny“…
To wyniesienie Łopuchinowej poruszyło dwór, zwróciło ku niej twarze, jako do nowego słońca, zwiastowało tyle upragnione runięcie golibrody…
Nadzieje te zawiodły. Wpływ Łopuchiny musiał głowę kłonić tam, gdzie się zaczynał Kutaisow. Paweł nie dał ust kochance otworzyć na wyrzeczenie najlżejszej uwagi o pucybucie. I pucybut został.
Rządy Pawła tymczasem z reform, na rzecz rozluźnienia łańcuchów, stoczyły się raptem na kraniec zakazów i ograniczeń.
— Nie wolno nosić okrągłych czapek! — obwieszczał cesarz swoim poddanym.
— Nie wolno sprzęgać koni po rosyjsku!
— Nie wolno wpuszczać w granice państwa książek podejrzanych!
— Nie wolno wpuszczać w granice państwa książek bez ocenzurowania!
— Cenzura się znosi!
— Nie wolno żadnych książek z zagranicy przywozić!
To „nie wolno“ stało się hasłem wszystkich zarządzeń Pawła — a że rozgorączkowany, schorowany umysł cesarza nie miał chwili równowagi, nie znajdywał w samowładnym ustroju żadnej tamy, żadnego hamulca, że miał w dodatku przywilej nieomylności głowy państwa, — więc już nie zamęt wynikł w Rosji, lecz tragikomiczny chaos, tem bardziej, iż w tych nieusprawiedliwionych, niewytłumaczonych zakazach nie było żadnego logicznego ładu, że zakazy te znosiły się wzajemnie, kłóciły, przeczyły swemu założeniu i wydawały naród na łaskę i niełaskę siepaczów, wytwarzały tysiące spraw o czapki, o guziki, o uprzęże, czyniły twarde życie rosyjskie nieznośnem.
Paweł zrywał się o czwartej rano. O piątej, nietylko przyjmował ministrów ale i… kopał ich… O północy alarmował gwardję, zarządzał przegląd rynsztunków i trzciny łamał na plecach oficerów.
Te trzciny podobno najwięcej do jego własnej zguby się przyczyniły…
Wice-kanclerz po konferencji z cesarzem zaniemógł dla odebranych razów. A w tydzień później, gdy Łopuchina pokazała Pawłowi list pełen wymówek i napomnień, odebrany od cesarzowej, — Paweł wpadł w szał. Wytłukł żonę w obliczu dam dworu i kazał zamurować wejście, łączące jego sypialnię z sypialnią Marji Teodorówny.
Dwór nie wątpił, że cesarz jest na drodze do obłędu.
Zamach stanu zawisł w powietrzu, spiskowi już stali w pogotowiu i nie spiskowi tylko, ale wrogowie cara.
Więc nadewszystko bracia Zubow — dwaj ostatni kochankowie Katarzyny — usunięci od dworu, pogardliwie odprawieni, i jak jeszcze odprawieni! Platona Zubowa odpędzono, jak się odpędza psa od ogryzanych kości. Walerjana Zubowa, udającego dowódcę wojsk, przebywających w Prusiech, spotkało nie mniejsze poniżenie. Oto wojsko otrzymało rozkaz powrotu, a natomiast wódz, będący w drodze, nie odebrał o tem żadnego zawiadomienia, żadnej dymisji urzędowej. Wykreślono go z listy generałów czynnych i na tem poprzestano.
Za Zubowymi stanął Pahlen, gubernator wojenny Petersburga. Pahlen, nienawidzący Pawła I, marzący o przewrocie, jako o tej jasnej chwili, która mu da zakosztować władzy pierwszego ministra.
Był koniec roku 1800.
W Paryżu huk maszyny piekielnej, godzący na życie pierwszego konsula, zdawał się witać wiek dziewiętnasty. Dwory europejskie pokiwały głową i westchnęły żałośnie na oczywiste niedołęstwo baryłki, wypełnionej prochem i petardami… To pobożne życzenie odbiło się i w Petersburgu i zrodziło chwilowy zamiar poprawienia systemu baryłki paryskiej i wypróbowania jej na osobie Pawła… Zresztą system wysadzania w powietrze nie był już i w roku 1800 nowiną, bo matką jego i pierwszą pionierką była… ta słodka, liryczna Marja Stuart, na cześć której, a na chwałę Szyllera, tyle gorzkich łez wylano już i wylewać się będzie. Tak, Marja Stuart już w roku 1567 zainicjowała z późniejszym swym mężem, Bothwelem, podminowanie domku, w którym leżał chory jej mąż pierwszy, Henryk Stuart. I próba się udała, Henryk Stuart wyleciał w powietrze i, dla pewności, z całym domkiem.
Były więc wszelkie szanse, że i takie zdetronizowanie Pawła I mogłoby się udać, lecz spiskowi woleli iść na pewne, woleli mieć gwarancję, że nie będą wyciągali kasztanów z pieca dla kogo innego…
Pahlen podjął się poselstwa do Aleksandra. Cesarzewicz miał skrupuły. Paweł kochał dzieci, dbał o nie, a choć i im dokuczył i dokuczyć umiał, przecież one najmniej miały powodu do niezadowolenia, do skarg.
Namowy, podobno, trwały „dosyć“ długo, zanim Aleksander dał spiskowcom upoważnienie do zamachu. Jak daleko sięgało pełnomocnictwo udzielone poucza sam zamach.
Noc z dnia 23 na 24 marca 1801 została wybraną przez spiskowych na „zdetronizowanie“ Pawła. Miejsce zebrania wyznaczonem zostało u Platona Zubowa. Zebranie zaczęło się już nad wieczorem sutą ucztą, zakrapianą strumieniami alkoholów. Rej wodzili Pahlen, Zubowowie i generał Boenigsen. Resztę spiskowych stanowiła czereda oficerska, z rozmaitych pułków i oddziałów namówiona. Pito na zabój, na pohybel Pawłowi, na pomyślność Aleksandrowi, na królestwo niebieskie matce Katarzynie. Szczerość zapanowała taka, iż jeszcze przed ukończeniem uczty doniesiono Kutaisowi o spisku. Kutaisow, który, po nudnej dlań służbie, sam właśnie rozrywał się w wesołem towarzystwie, — machnął ręką, schował do kieszeni listę imienną spiskowych i uznał, że dość czasu będzie nazajutrz. Ta odwłoka tłumaczyła się tem, że denuncjacja nie była dokładną i być nią nie mogła, bo w istocie, prócz prowodyrów, nikt nie wiedział „kiedy“ ani „jak“. Większość uczestników zebrania u Zubowych oswajała się dopiero z myślą przedsięwzięcia zamachu.
Przed północą, gdy głowy dobrze były rozpalone trunkiem, — Platon Zubow rzucił plan napadu natychmiastowego na pałac carski, pochwycenia Pawła i zniewolenia go do abdykacji.
Spiskowcy osłupieli, było to coś, co przechodziło na razie ich pijaną odwagę.
Nastąpiła chwila wahania, niezdecydowania, otrzeźwienia. Lecz tu czuwał Pahlen i z całą mocą uderzył w spiskowych zezwoleniem cesarzewicza Aleksandra, więcej niż zezwoleniem… bo rozkazem.
Skutek był piorunujący. Spiskowi rzucili się do szpad, pałaszy i pistoletów. Podzielono się na dwie partje i stu ludzi ruszyło na tego, który był panem życia i śmierci stu miljonów poddanych.
Zamach był uplanowanym drobiazgowo. — Przed Pahlenem, jako gubernatorem wojennym Petersburga, otwarły się bramy i furty pałacowe. Spiskowi obstawili wejścia i mieszkania służby i uformowali kordon, odgradzający komnaty Pawła.
Nigdzie nie natrafiono na opór, bo nikt ze straży ani go śmiał stawiać, ani uważał za potrzebne, zwłaszcza, że widział przed sobą swych bezpośrednich zwierzchników.
Po przeniknięciu wskróś wszystkich arteryj pałacu spiskowymi, Pahlen, trzej Zubowowie: Platon, Walerjan i Mikołaj, stanęli wraz z generałem Boenigsenem przed drzwiami, wiodącemi do sypialni cesarza… Dalej już oni pięciu tylko iść mieli!…
Nie marnowano czasu. Bracia Zubow podważyli drzwi boczne do umywalni cesarskiej i, świecąc sobie ślepemi latarkami, wtargnęli.
Młody, dyżurny kamerdyner cesarski, mający swą izdebkę na lewo od umywalni, na wszczęty hałas, porwał się na równe nogi i jął wołać o pomoc, a grodzić sobą wejście do sypialni Pawła.
Zubowowie z Pahlenem rzucili się na kamerdynera. Czworo rąk wpiło się w szyję sługi, pałasz Platona rozczepił mu czaszkę. Trupa rzucono do izdebki za umywalnią.
Krew jakby zastanowiła zbirów, — lecz nie na długo, — spojrzeli po sobie, nie czas było się cofać… Ruszyli naprzód…
Gdy się to działo w umywalni, Paweł, zbudzony krzykiem kamerdynera, wyskoczył z łóżka. Paweł nie miał złudzeń, był wszak synem Piotra III!… Pierwszą myślą cesarza było ujść, schronić się. Cesarz rzucił się ku stronie, gdzie były drzwi, wiodące do sypialni carowej, lecz te drzwi były z jego własnego rozkazu zamurowane! — Pawła ogarnął febryczny lęk; szukał kryjówki daremnie…
Tymczasem drzwi się otwarły. Do sypialni wpadły złowróżbne światełka latarek… Cesarz drżał w fałdach portjery okiennej…
Spiskowi zwrócili światło ku pościeli, a nie widząc Pawła, osłupieli…
I znów nastała chwila niepewności, wahania. Aż wszyscy pięciu, jedną tknięci myślą — zaczęli cara szukać…
W kilka sekund siny z przerażenia cesarz wił się już w żelaznych rękach dwóch starszych Zubowych…
Boenigsen jednak czuwał i zakrzyknął na kamratów. Pawła usadzono na krześle i podano mu pióro do podpisania zrzeczenia się tronu… Cesarz ani próbował się wzbraniać. Drżący, trzęsący się wziął za pióro, lecz nie mógł go w ręku utrzymać… tak, że Boenigsen ujął cesarza za kiść i prowadzić musiał rękę.
Cesarz przestał panować. Boenigsen z aktem abdykacji uciekł. Paweł został teraz z Zubowymi i Pahlenem. Ci mieli wszak z nim swoje porachunki…
Mikołaj Zubow daje hasło, obrzucając cesarza karczemnymi wymysłami. Platon z Walerjanem wtórują mu. Pahlen wspomina na razy, wzięte od Pawła — i policzkuje cesarza…
Następuje scena piekielna, dzika, okropna. Pięście zbirów zamieniają twarz samowładcy wszechrosyjskiego w jedną krwawą ranę. Paweł jęczy, wzywa pomocy, wreszcie już tylko osłania się przed razami, — już tarza się pod obcasami zbójów. Lecz i ci syci są zemsty.
— Skończyć! — komenderuje Pahlen.
Platon i Walerjan Zubowowie odpasują szarfy rycerskie, wiążą je w stryki i zarzucają je na szyję Pawła.
Cesarz broni się z całym wysiłkiem, z całą rozpaczą mordowanego. Ostatkiem przytomności udaje mu się wsunąć rękę pod węzły stryków i tem uduszenie opóźnić…
— Powietrza! Dajcie mi odetchnąć jeszcze! — bełkoczą posiniałe wargi cesarza.
Platon Zubow odpowiada przekleństwem i ciśnie stryk, a Mikołaj Zubow zamierza się pałaszem i odrębuje zawadzającą strykowi rękę.
Teraz już niema mitręgi. Platon z Walerjanem zapierają się nogami o piersi Pawła — i oto już leży i pławi się we krwi sponiewierany trup…
Cesarz zamordowany — niech żyje cesarz!…
Siepacze odpoczywają. W skroniach łomocze im pytanie — co teraz? — co dalej? Ale pośród tych wytrawnych łotrów jest młody, zadufany w sobie, Mikołaj Zubow. Co jemu! Drwi z braci, drwi z Pahlena i do cesarza, do Aleksandra rusza z wieścią i z powitaniem go na tronie!…
I Mikołaj Zubow tak, jak stał, ze śladami krwi cesarza Pawła, ojca, ruszył do cesarza Aleksandra, syna…
Aleksander czuwał, czekał na wieści!…
Gdy Mikołaj Zubow zwiastował mu śmierć ojca, Aleksander, według zapewnień kronikarzów, omdlał…
Kronikarze niektórzy idą dalej, bo dowodzą, że Aleksander dał pozwolenie na zamach, na zniewolenie Pawła do podpisania abdykacji, ale nie na mord; że Pahlen z braćmi Zubow dopuścili się zabójstwa na własną rękę, z własnej inicjatywy tylko, że przekroczyli otrzymane od następcy tronu pełnomocnictwo…
Czy frazesy te mogą jednak zaprzeczyć faktom, czy bodaj jedną kroplę krwi zmazują z rąk ojcobójcy?!… Czy Aleksander bodaj upozorował swą niewinność ukaraniem zbirów, niełaską lub oddaleniem ich od siebie?!
Na te pytania odpowiada zimna, nieubłagana historja.
Zubowowie, Pahlen i Boenigsen byli karjerowiczami pospolitego gatunku, karjerowiczami, dla których Paweł był zawadą, którzy nietylko pomścić chcieli swe domniemane krzywdy, nietylko zrzucić z tronu znienawidzonego monarchę, ale nadewszystko posiąść łaskawość następcy.
Paweł bez zaprzeczenia był na drodze do obłędu, był klęską państwa, ale i nie był gorszym od całej galerji swych poprzedników i poprzedniczek, a może lepszym, bo uczciwszym, bo nie splamiony żadną zbrodnią. Ale, nawet dopuszczając przymus detronizacji, nawet mord ten osłaniając całą argumentacją o potrzebie poświęcenia życia szkodliwej jednostki dla miljonów ludzi — jeszcze nie można dojrzeć nic, coby było z idei, coby zwierzęcość zbirów tłumaczyło, coby nie pochodziło z egoizmu, z pobudek nizkich, nikczemnych…
A ludzie przecież tak podli, jak trójca Zubowów, Pahlen i Boenigsen, ludzie, którzy lizali przedtem stopy Pawłowe, którym razy trzciny cesarskiej byłyby niczem, gdyby je okraszono złotem i zaszczytami, ludzie, których odwaga była desperacją tchórzostwa, — tacy ludzie drżeć musieli przed zmarszczką nowego pana, Aleksandra, tacy ludzie nie zrozumieliby nawet półsłówka, baliby się domyślnika. Historja Mirowicza, zbira Katarzyny II, była jeszcze nie zapomnianą. Dlaczegóżby Aleksander nie mógł poświęcić Pahlena i Boenigsena?! Spiskowi o tem pamiętali.
A na ostatek — epilog. Bracia Zubow, po zgonie Pawła, wrócili do łask cesarskich, odebrali najwyższe dla nich już odznaczenia, bo powołano ich na członków rady państwa, bo obdarowano ich donacjami, bo utrwalono na lata ich wpływy. Boenigsen z generała stupajki wyrósł na wodza potężnego, choć lichego zawsze generała, opływającego we wszystko, co berło ma dla swoich ulubieńców, mężów zaufania, filarów. Najmniej krzyczącymi były dalsze losy Pahlena, bo czy Aleksander powziął był doń niechęć czy wstręt, czy Pahlen sam uczuł odrazę do dworu, — dość, że się oddalił dobrowolnie ze stolicy i unikał cesarskiego otoczenia… Lecz, co nie doszło, co ominęło Pahlena ojca, człowieka już podstarzałego, spadło na trzech jego synów, którym wstąpienie na tron Aleksandra I roztworzyło na ściężaj wrota do łask i względów.
Jeden z historyków powiada o Aleksandrze I, że tego najmniej pragnąłby mieć królobójcą. Niewątpliwie — monarcha ten objawił wszak tyle porywów szlachetnych, tyle mówił o dobrej woli, tyle rzekomo chciał dla państwa swego postępu, światła, powietrza i swobód, iż z żalem stawia go się w rzędzie tak ponurych satrapów, jak Piotr I, Katarzyna II, Iwan Groźny.
A może właśnie widmo ojca uczyniło Aleksandra tak marzycielskim, tak szczerze, choć nieśmiało, rojącym o wielkiem, wolnem państwie rosyjskiem?
A może te zalety Aleksandra były jedynie pracą sumienia, pokutą, żalem, chęcią zmazania winy?!…
I wina Aleksandra, wina straszna, gdyby zmazaną została, to, mimo wszystko, tej okropnej karty historji ani wydrzeć, ani zniszczyćby nie mogła.
Smutny to miał być prognostyk dla dziejów dworu petersburskiego na wiek dziewiętnasty, a może i dwudziesty.
Paweł I w rodowodzie panującego domu rosyjskiego jest twórcą nowej gałęzi — gałęzi, nazywającej się Romanow — a mogącej mieć tylko zasadę do nazwiska Holstein-Gottorp, bo przecież Paweł był synem oficjalnym Piotra III, księcia Holstein-Gottorp, Niemca i Niemki, księżniczki Anhalt-Zerbst (Katarzyny). Ale, gdyby oprzeć się na manifestach Piotra III, świadectwie Sałtykowa, wszystkich współczesnych dworaków i nakoniec na zdaniu samej Katarzyny — to linja Pawła mogłaby nazywać się jedynie Sałtykow-Anhalt. Drażliwa ta nieco firma została umiejętnie osłoniętą przez giętszych pisarzów mianem „Pawłowiczów“. Właściwością jej jest, że dotąd utrzymuje się w kolei następstwa i nie czyni zboczeń — i że w swem najbliższem środowisku, choć ściera się i walczy, jednak nie posuwa się do tak gwałtownych środków, jak Piotr I, Anna, Elżbieta, Katarzyna II lub drugi przedstawiciel wyżej pomienionej linji, Aleksander I.
Paweł pozostawił czterech synów i pięć córek — więc założył podwaliny do nielada dynastji.
Aleksander I był najstarszym synem Pawła, a ponieważ dzieci nie miał z żony swej Elżbiety Aleksiejewny (księżniczki badeńskiej), przeto cesarzewiczem następcą tronu został brat jego młodszy, Konstanty. Za Konstantym byli jeszcze książęta Mikołaj i Michał.
Aleksander I otrzymał dosyć wszechstronne wykształcenie i to wykształcenie, liczące się mocno z czekającym na chłopca tronem. Katarzyna II sama zajmowała się wyborem mentorów dla wnuka. Szczególniej Laharpe, Szwajcar, wpoił wiele dobrego w serce młodego cesarzewicza. Jednakże dwór Katarzyny II musiał wycisnąć swoje piętno na Aleksandrze, musiał zniewieścić go, zepsuć, oswoić z życiem i użyciem zmysłowem. Aleksander I, na swoje szczęście, najmniej z braci był podobnym do ojca, a może najwięcej do matki, Marji Teodorówny, szkoda, że ciałem tylko. A że ta cesarzowa miała i głowę otwartą i prawą duszę, — świadczą bodaj napomnienia, które słała księciu Konstantemu na wieść, że cesarzewicz znów wojnę z żoną swą prowadzi i bryka zanadto.
— „Wierzaj mi, synu — pisała carowa — iż tylko istotne nasze cnoty mogą zniewolić nasz lud do wiary w nasze posłannictwo i wyższość, a taka wiara głęboka jest jedyną rękojmią spokoju i rozwoju państwa“.
Zasad tych nie wyznawał nikt zresztą, prócz Marji Teodorówny — ani przedtem ani potem. Nie wyznawał ich i Aleksander I, lecz ten miał ambicję wielką, miał sztukę zjednywania sobie ludzi, umiał zachwycać swą skromnością, umiał i śmiać się i płakać, i tęsknić i w obłokach szukać natchnienia.
Aleksander I był egzaltowanym i był marzycielskim w rzeczy samej. Był aktorem, na sekundę nie zapominającym, że ma obowiązek zachwycić widzów, był tym histrjonem, który, nawet porwany rolą, pamięta i o peruce, i o nalepionej brodzie, i o pudrze, trzymanym pod ręką, a mającym, w chwili bólu, twarz mu wybielić. Aleksander I niekiedy ulegał drgnieniom szlachetności i wspaniałomyślności, ale i w tych drgnieniach gonił za bengalskimi ogniami, przybierał pozy Cezarowe, czyniąc nadewszystko to, z czem mu było do twarzy.
Lecz i ten Aleksander I był promieniem, był błyskiem tęczowym w galerji ciemnych postaci wszechrosyjskich monarchów; był tem zbawczem światłem, jakiem się staje najlichszy kaganek dla więźnia, skazanego na lata całe nocy w wilgotnym, ciemnym lochu. Ale Aleksandra niepodobna ani sądzić ani mierzyć miarą Europy, bo niepodobna księżyca mierzyć słońcem, ani brzasku południem.
Przeciwieństwem Aleksandra był brat jego cesarzewicz Konstanty, o twarzy uosabiającej brzydotę Pawła, o charakterze gwałtownym, instynktach dzikich, nieokiełznanych. Już babka, Katarzyna II, nie lada kłopot miała z wybrykami Konstantego, a Paweł I, a nareszcie Aleksander nigdy nie był pewnym czy jego brat, — następca tronu, nie wypłata figla, uchybiającego już nie monarszej powadze, ale chłopskiej obyczajności. Ożenienie Konstantego z księżniczką Sasko-Koburską, które miało utemperować cesarzewicza, stało się tylko jednym łańcuchem zatargów, sporów i dworskich skandalów. Konstanty z żoną żyć nie chciał i nie godził się bodaj na zachowanie pozorów wobec galerji. „Wybryki“ Konstantego dochodziły aż do sławnych spacerów w pięknym uroczystym mundurze generalskim i stosowanym kapeluszu z piórami, ale boso i nago… aż do miejsca, gdzie zaczynał się mundur. Pomysły wielkiego księcia były wogóle niepowszednie i bardzo ordynarne. Ale, bo Konstanty, w przeciwieństwie do Aleksandra, zaledwie koszarowe odebrał wychowanie, — nikt o niego nie dbał ani się nim zajmował, gdyż, za życia babki i ojca, nikt w nim nie przewidywał następcy — a gdy został następcą to znów nie wątpiono, że Aleksander będzie miał jeszcze syna, któremu Konstanty będzie musiał ustąpić miejsca. Stąd i to zaniedbanie cesarzewicza, trwające jeszcze długo po objęciu rządów przez Aleksandra I.
Cisza i skromność znamionowała ceremonie, sprawione zwłokom Pawła. Grobowem milczeniem powitał naród rosyjski swojego pana. A i pan sam wyglądał na onieśmielonego, na skonfundowanego, na wstydzącego się rozkazywać a może wstydzącego się nadto podnosić głowę…
Młody a silny tygrys, buntujący się oddawna przeciwko pogromcy, rzucił się na niego, powalił i jednem szarpnięciem pazurów wydarł nienawistne mu życie. Trup leży bezwładny pod łapami tygrysa… Tygrys pianę toczy, czeka jeszcze na znak do walki, na zapasy śmiertelne… Martwe ciało stygnie… I tygrys cofa się w róg klatki i zezuje niepewnie i wstydzi się, że zwycięstwo przyszło mu tak łatwo, tak szybko.
Spojrzenie i zachowanie się Aleksandra, w pierwszych tygodniach panowania, miało coś z tygrysiego onieśmielenia. Młody cesarz słuchał, spełniał rozkazy a czekał, iżali jakiś sobowtór rodzica nie zjawi się przed nim i nie wyżenie go!
Trup Pawła milczał i raz jeden podobno śmiał przemówić przez usta metropolity Platona…
Oto, pod koniec azjatycko przesadzonych cerernonij koronacyjnych, książę Walerjan Zubow, jeden z morderców Pawła, biorący wyróżniający udział w obrzędzie, ozwał się do starca:
— Wasza ekscelencja musi się czuć bardzo zmęczonym!?
— Och, bardzo! — odrzekł spokojnie metropolita, nauczyciel religji Pawła I. — ale sądzę, że nie dacie mi znów po raz drugi tak samo się męczyć!…
Zubow poczerwieniał i odciął się hardo.
— Nie ma obawy! „Ten“ nie jest uczniem Ekscelencji.
Koronacja nieco orzeźwiła Aleksandra, ośmieliła czy ogłupiła jego zabobonny charakter! — Młody car, okadzony, wybłogosławiony, namaszczony olejami, wytarty najdrogocenniejszemi świętościami, uspokoił się i powiedział sobie — albo Boga niema i ja sam Bogiem jestem, albo Bóg jest, a więc oczywiście niema do mnie urazy gdyż nie pozwoliłby mi być za pan brat ze swoimi symbolami.
I panowanie Aleksander rozpoczął od reform i ulg.
Więc znów zniesiono tajną kancelarję, choć ją już zniósł przedtem Piotr III, — więc obluźniono więzy cenzury, zatroszczono się o oświatę, poczyniono ustępstwa dla włościan, wyrzucono mnóstwo rupieci i śmieci i śmieszności, nagromadzonych w ustawach, prawach i przepisach — i nieomal, że przygotowywano w Rosji grunt, na którym ręką cara dobroczyńcy, zakwitnąć miało drzewo cywilizacji, wolności, szczęścia i to drzewo, pod którego rozłożystym cieniem szukaćby musiała cała Europa ożywczego chłodu…
Aleksander panował i Aleksander roił. Roił o chwale Marka Aureljusza i Trajana, chciał być i Karolem Wielkim i bajecznym Kalifem z „Tysiąca i jednej nocy“.
Roił car i roiła Rosja, — car łudził samego siebie i Rosję. Rosja łudziła siebie i łudziła cara.
Sny te rozkoszne, piękne sny trwały krótko. Wojna święciła krwawymi festynami narodziny genjuszu Napoleona. Wojna dosiągła granic Rosji… Aleksander wdział zbroję, nałożył szyszak i rzucił się w odmęt bitew, koalicyj i aljansów. Ba, i tu marzycielstwo go unosiło, lecz, unosząc go, skazywało na śmierć setki tysięcy poddanych, niszczyło kraj, ubożyło, udaremniało jego rozkwit.
Rosja w istocie nie miała żadnych korzyści w awanturowaniu się z Francją, nie miała żadnych zbieżnych z nią interesów i mogła była spokojnie przyglądać się Austerlitzowi i Jenie i Friedlandowi, tem bardziej, iż nawet system kontynentalny dla tak mało nadmorskiego państwa był zyskiem.
Aleksander wszakże chciał zabawić się w trojańskiego rycerza. Więc przysięgał przyjaźń Austrji i brał z nią razem cięgi, więc Kastorem był dla króla pruskiego i wrogiem dla Bonapartego i znów cięgi odbierał, więc przytem szanował potężnego nieprzyjaciela, wodę na szpadę lał i szampana i ślubował Napoleonowi wojnę z Anglją, więc mścicielem całego świata się mienił i skazywał Rosję na ruinę, więc znów płakał w ramionach pruskiego Fryderyka i znów bolał nad „wielkim Korsykaninem“ i jeszcze miał wzruszenie dla wschodzącej gwiazdy Burbonów i za Agamemnona na Kongresie wiedeńskim się wydawał i sprawiedliwość ludom wymierzał…
I aktor był zadowolonym z siebie i aktor był zadowolonym z dekoracyj, które mu za tło służyły. Tu przyjaciel w Królewcu, tulący uciekiniera, króla pruskiego. Tu znów, w Tylży, przyjaciel Napoleona, a w swoim rozumieniu… pan drugiej połowy tego samego lauru, noszącego nazwę „Napoleon — Aleksander“. Syn Pawła I nie postrzegł, że tu mogła być mowa o Aleksandrze, ale chyba o Wielkim Macedońskim. Pole Możajska, łuny pożaru Moskwy, brama St. Denis, w Paryżu, to przecież już nielada tło dla nimbu. — Ale aktor był albo płytkim nadto albo kulejącym, wobec talentu kapitana z Tulonu — a bodaj i tuzina jego podkomendnych. Aktor czynił, co mógł. Przepisywał Cezarowe odpowiedzi, mówił i jak Cyrus i jak Solon i wzdychał niby Krezus… Starał się być Achillem, Hannibalem, Scipjonem, Ksenofontem aż zbladł, aż mu ze spoconego oblicza opadły szminki i aż wrócił, aby symulować odnowiciela a zostać tyranem.
Rosja pokornie przeżywała dies irae, z pokorą rozumiała, że nie czas na reformy i zmiany, nie czas na porządkowanie izby, gdy pali się dach nad głową.
Aleksander I marzył, roił, olśniewał, łudził nietylko dwór i poddanych, ale i samego siebie.
Już w r. 1812 mówił do pani Stael z melancholijnym uśmiechem:
— Ach… nie zdążyłem jeszcze dać Rosji konstytucji!
— Najjaśniejszy panie, tyś sam jest najlepszą dla swego państwa konstytucją!…
Cesarz samodzierżca odrzekł skromnie.
— Gdyby tak było… byłby to jedynie przypadek!…
I to głębokie, choć niemniej przypadkowe, orzeczenie Aleksandra rozeszło się wokół niego, znajdując szerokie uznanie. Bo cóż mogło być wspanialszego w ustach monarchy nad to szczere wyrażenie, że osobiste przymioty panującego nie mogą być ościenią dla narodu, że szczęście poddanych musi mieć podstawy głębsze, dalsze, dłuższe nad jedno życie człowieka…
Ale to pewne, że gdy Aleksander słowa te wypowiadał, ani przypuszczał, że naród jego nietylko dobrodziejstwa konstytucji pożąda ale już zaczyna sam ku niemu wyciągać ręce.
„Dekabryści!“ — nazwa powtarzana często, nazwa wywrotowców, stawianych obok nihilistów, a granicząca prawie z anarchistami, nazwa groźna, ponura, jawiąca się, niby widmo narodzin krwawej Rosji, Rosji mściwej, podstępnej, zgangrenowanej niezdrowemi ideami, Rosji, przerażającej cichego zachodnio-europejczyka!
„Dekabryści“, więc poprostu „grudniowcy...“ więc kwiat inteligencji, zacności i szlachetności ponapoleońskiej Rosji, więc lilje, wyrosłe na cmentarzysku ludzi i myśli, więc głos potężny a smętny, dźwięczny a rozmodlony, dumny a nieśmiały — głos męczeński, wołający — wszystko dla ziemi mojej, a nic dla mnie!
Dekabryści poczęli się, jak się poczyna fala morska, jak się poczyna wicher, jak się poczyna odpływ po przypływie… Tu wzbiera morze, pieni się, na najwyższy szczyt rzuca swe białe bryzgi, a tam, w niedosięgłem dla oka ludzkiego zamęcie, już odpływ gra, już zmagać się zaczyna, już zwalcza opór przypływu.
Pod gradem kul bonapartowych, pod uderzeniami napoleońskich bagnetów, w piekle okrzyków vive l’empereur! w świetle łun pożarów Smoleńska, Moskwy i Lipska, w bohaterskiej ciszy zamilkłego pola Waterloo… były narodziny dekabrystów, a raczej ludzi idei, ludzi nie wiedzących, że się dekabrystami staną, że dekabrystami ich zwać będą.
Na biwakach armji rosyjskiej, u ogni obozowych gawędzono, wypominano dawne czasy, mówiono o ledwie co minionych, przyglądano się z blizka ockniętej kulturze zachodu, rozprawiano, ścierano się, kształcono wzajem.
I żołnierz rosyjski, wychowany w półbarbarzyńskim rygorze mody Fryderyka, zahartowany dyscypliną knuta, batożony często, a policzkowany za lada niehumorem, trzymany na poziomie uczuć brytana nocnego, ten żołnierz, drwiący z całą głupotą z warjactwa Polaków, mrących za jakąś ich idjotyczną konstytucję, ten żołnierz zagadał.
Zagadał tak, jak zefir wieczoru letniego, niosący w swem objęciu i oddech kwiatów polnych i łzy róż i westchnienia konających jaśminów i słodycz akacyj i sosen żywiczność i łubinów łagodność i zbożnych łanów rodzajną siłę.
Zagadał o Dantonie i Maracie, o Lafayecie i Waszyngtonie, o Palafoxie i o Moreau, o Robespierze, o Ludwikach, o Wellingtonie i Blücherze, o 18 brumaire’a i o trzecim maja, o Kościuszce, o śmierci Pawła, o Tugendbundzie i o Andreasie Hofferze, o „Gwieździe wielkiego wschodu“ i o „Świątyni słońca“, o 14-tym lipca, o angielskiej charta magna, o Napoleonie, o Cambronnie… o Carnocie…
I oto, w głównej kwaterze drugiej armji rosyjskiej, tuż pod namiotem feldmarszałka Wittgensteina, dwaj bracia Murawiew, dwaj sztabowcy, gwardziści, pankowie, rzucają pierwszą myśl związku tajnego, związku dobra, związku miłości ojczyzny i miłości ludu.
Murawiewom dość było wokół się obejrzeć, dość było rzec słowo, aby cały zastęp towarzyszów znaleść. Nikt tu nikogo nie namawiał, nikt niczego nie pouczał, nikt nie apostołował. Nowy sojusznik przychodził, łączył się i, łącząc się, już jeno własne słyszał poglądy, własnych ideałów dźwięki, echa głosu własnej wiary.
Armja rosyjska wracała po latach wojen, a gdy wodzom jej zdawało się, że dźwiga jeno zrabowane złoto i kosztowności, gdy wodzowie ci słusznie, aż wstydzić się musieli łupiestwa swych „bohaterów“, wodzowie ci ani sobie wyobrażali, że ciż sami żołnierze dźwigają nadto, zdobycz, której po wiek wieków już żadna rewizja tornistrów im nie odbierze, żadna moc nie wydrze… Armja rosyjska niosła wnukom swej ojczyzny pochodnię, niosła sztandar na całe tej ojczyzny życie.
W Petersburgu głową i sercem stowarzyszenia został adjutant księcia Wittgensteina, Pestel, syn jednego z najsroższych generał-gubernatorów Sybiru, syn półdzikiego despoty, którego pięść zgasiła setki istnień…
Pestel był wychowańcem korpusu paziów, Pestel był dumą sztabu, był bogatym, przystojnym oficerem-gwardzistą, był już pułkownikiem i był republikaninem! Za Pestelem przystąpił do związku książę Trubeckij, a dalej, Bestużew, Kachowskij, książęta Oboleński, Wołkoński i Galicyn, Szachowskij, kniaź Bariatyński i Ryljew. A za nimi wszystko, co się mieniło przyszłością Rosji, co było jej chlubą, jej jutrem, rzuciło się do Pestela, Murawiewych, Ryljewa, Bestużewa i Trubeckiego. Skromne Stowarzyszenie „Wszechdobra“, które powstało ze związku „Zbawienia“, rozrosło się na potężną organizację „Południową“ i „Północną“ i na „Zjednoczonych Słowian“. Co najciekawsze i najgodniejsze uwagi, że stowarzyszenia te nie miały w swych szeregach wydziedziczonych inteligentów, bo tacy jeszcze nie byli w Rosji znanymi, nie miały nic ani z prolerjatu, ani nikogo z wrogów Aleksandra I, ani żadnego z przeciwników dynastji. Stowarzyszenia te ani myślały o terrorze, ani dyskutowały o zamachu, ani sądziły, by cele szczytne, wielkie dały się osiągać środkami niegodnymi. I nakoniec, stowarzyszenia te marzyły o przewrocie drogą woli uświadomionych miljonów, drogą uzdrowienia zgangrenowanych arteryj państwowych, drogą obudzenia nawet w zeschniętej piersi ostatniego z czynowników uczuć obywatelskich, ludzkich.
„Zjednoczeni Słowianie“ szli już dalej, sięgali pewniej, logiczniej. Bo programem ich było sfederowanie w jedną wolną Rzeczpospolitę wszystkich szczepów słowiańskich, a to począwszy od Rosjan i Polaków, a skończywszy na Serbach i Bułgarach. Krom tych trzech wybitnych stowarzyszeń, nie brakło i drobnych, prowincjonalnych klubów, w rodzaju związku, dążącego do niepodległości Małorosji, ale te ulegały i milkły wobec haseł stowarzyszeń macierzystych.
Co zaś już nietylko jest ciekawem, ale wprost niesłychanem, oto wszystkie tajne związki miały zwrócone oczy na cesarza Aleksandra, wszystkie odeń spodziewały się urzeczywistnienia swych rojeń i wszystkie propagandę swoją zwracały ku temu, aby urzędnik nie kradł i na złe nie obracał danej mu władzy, aby pan nie gnębił poddanych mu włościan, aby oficer szanował w szeregowcu człowieka, aby sądy przestały być sługami możnych, aby religja nie była narzędziem polityki, aby oświata coraz szersze zakreślała kręgi.
I to skupienie się tajnych stowarzyszeń w osobie cesarza Aleksandra nie było pozbawionem podstawy, ile że Aleksander ciągle bawił się i nadużywał manji udawania liberała, ciągle wzdychał nad swoim ludem i raz po raz upewniał go, że dlań odrodzenie gotuje.
Między innemi historycznemi odezwaniami się Aleksandra, a już nie ulegającemi wątpliwości, bo wypowiedzianemi publicznie w odpowiednio poważnej chwili, są słowa, wyrzeczone na otwarciu sejmu polskiego w r. 1818, w Warszawie.
Jak wiadomo, rozćwiartowana Polska, po dziesiątkach lat walk strasznych u boku Napoleona, zdołała na Kongresie Wiedeńskim uzyskać niepodległość na małym swym ułomku, który poddano berłu cesarzów rosyjskich, jako „królów polskich“. Otóż, w początkach swych, to skurczone Królestwo Polskie bądź co bądź wróciło do swej autonomji i oddychało całą piersią. Aleksander brata swego, Konstantego, mianował dowódcą wojsk polskich, no i Aleksander bawił się w rolę „wskrzesiciela Polski“ i króla „konstytucyjnego“…
Stąd, na otwarciu sejmu polskiego, car, z wysokości tronu nietylko Polaków do serca cisnął, ale kategorycznie oświadczył, że „da konstytucję i swoim rosyjskim poddanym, gdy tylko ci ocenią jej wartość“…
Stowarzyszenia tajne miały zatem zadanie proste — uświadomić współbraci o wartości konstytucji a… resztę dokona wola cesarza…
Stowarzyszenia nie przypuszczały, że jeszcze i w ośmdziesiąt lat po nich… obywatele państwa rosyjskiego będą uznani za niezdolnych do rządzenia się konstytucją, że nawet zachód Europy poczyta żądania ich za wygórowane, że ten sam zachód, który wykształcenie swoje konstytucjom zawdzięcza… będzie szeroko rozprawiał nad „możliwością“ konstytucji w Rosji. Jakby konstytucja była czemś innem, niż alfabetem ustroju państwowego, jakby ktoś mógł się nauczyć czytać bez znajomości alfabetu!…
Wykrętne to, czy błędne, mniemanie nawet nie chce pamiętać, że taż sama ciemna, surowa Rosja do połowy XVI stulecia rządziła się wolą ludu, że taż sama Rosja miała Rzeczpospolitą Nowgorodzką i Pskowską, które istniały i kwitły przez siedm stuleci! Że Rosja przez zamach stanu Piotra I od wieców, narad bojarskich i woli ludu stoczyła się na dno samodzierżawia, że ta Rosja, biorąc przykład z wolnej, sąsiedniej Polski, jeszcze umiała Iwana Groźnego zmusić do składania przysięgi „w ręce ludu“ na placu radnym, w Moskwie, że ta Rosja autonomję miała wówczas, gdy zachodowi o tem się nie śniło!
Europa woli o tem nie wiedzieć, zachwyca się posłannictwem Piotra I i, conajmniej, dziwi się jego oryginalności!… Oto, jak powiedzieliśmy, Piotr I zesłał na Sybir i kazał skatować knutami nawet dwa dzwony wiecowe!… Dzwony te do dnia dzisiejszego są na zesłaniu w Tobolsku…
A niegodziwość tych dzwonów polegała, że uderzyły na trwogę zagrożonych swobód, że wzywać chciały do buntu przeciw tyranowi.
Niewątpliwie tajne stowarzyszenia wiedziały i o dzwonach zesłanych i o dacie powstania samowładztwa rosyjskiego, ale wierzyły Aleksandrowi I i czekały.
Tymczasem sprawa następstwa tronu, pomimo, iż cesarzewiczem był brat Aleksandra, wielki książę Konstanty, około roku 1819, przybrała zgoła niespodziewany obrót. Wielki książę, który na stanowisku wodza wojsk polskich mieszkał w Warszawie, zakochał się w pięknej szlachciance, Joannie Grudzińskiej. A był to wypadek doniosły, ile że dumna Polka ani myślała pokusić się o tytuł metresy cesarzewicza i zająć stanowisko baronowej Fryderyks. Konstanty, porwany miłością, zażądał od brata nie tylko zezwolenia na rozwód ze znienawidzoną żoną, ale i na zaślubienie Grudzińskiej. Między Petersburgiem a Warszawą wszczęła się gwałtowna korespondencja. Carowa matka i Aleksander zaklinali Konstantego, aby opanował uczucie, aby wyrzekł się związku, który musiałby być uznanym za morganatyczny i co do potomstwa swego wydziedziczony. Wielki książę, z całą gwałtownością swej dzikiej, nieokiełzanej natury, trwał przy swojem i nalegał. Aż zezwolenie nadeszło z Petersburga, ale zezwolenie tem zawarunkowane, iż Konstanty zrzeknie się tronu na rzecz młodszego swego brata, Mikołaja, ożenionego dopiero co z Karoliną, córką króla pruskiego. Wielki książę ani na chwilę się nie wahał poświęcić „czapki monomacha“ dla ubóstwianej Joanny.
Małżeństwo Konstantego z Grudzińską, której cesarz nadał tytuł księżny Łowickiej, odbyło się w r. 1820, a w r. 1822 prawa do tronu przeszły na księcia Mikołaja.
Ta zgodnie załatwiona zmiana zeszła się wszakże już ze zmianą drugą, donioślejszą może dla Rosji, bo ze zmianą liberalnych intencyj Aleksandra. Przyjacielem i powiernikiem cesarza został Arakczejew, despota i czynownik. Aleksander zresztą nie dlatego ulegał wpływowi Arakczejewa, żeby ten ostatni imponował mu siłą swego przekonania, ale poprostu, że mu takie uleganie dogadzało, podobało się…
Nowy prąd rządów zaczął się od… zaaresztowania całego, słynnego semionowskiego pułku gwardji i osadzenia go w Petropawłoskiej fortecy. Pułk ten, biorący udział w zamachach, dokonywanych przez carów Rosji, był „popsutym“, „pewnym siebie“, „chwalącym się znajomością nawet matuchny Katarzyny“, a nakoniec „mocno rezonującym“. Aleksander, chcąc go upokorzyć, dał mu za dowódcę zdziczałego Niemca, Szwarca. Szwarc w ciągu dni kilku… skazał całą pierwszą rotę na więzienie… Za tą rotą ujął się cały pułk… Semionowcy razem z oficerami zostali rozpędzeni na cztery wiatry, szeregi zaś semionowskiego pułku sformowano na nowo z ludzi, wybranych z innych pułków.
Tuż za tym wypadkiem spadł na Rosję rozkaz cesarski zniesienia lóż masońskich i rozwiązania wszelkich stowarzyszeń i klubów, nawet sekciarsko-religijnych. A, zanim Rosja zdążyła oswoić się z tą zmianą frontu, już czasopisma odebrały ostrzeżenie, aby nietylko nie ważyły się pisać nic o konstytucji, ale nawet imienia jej wspominać…
W odpowiedzi na te gwałtowne odruchy samodzieżcy, posypały się do stóp tronu najpoddańsze prośby i przedstawienia. Aleksander ogłuchł nagle, bo — jak mówi poeta — „szlachcie nie wierzył, a ludu nie znał“. A ponieważ przedstawienia te, coraz częściej wypominały, że Polacy pod dobroczynnym płaszczem konstytucji rozwijają się, szybko goją swe męczeńskie rany, car już i na to Królestwo krzywem okiem zaczął poglądać, a konstytucję czynić zależną od swego humoru.
Po tych lojalnych protestach i szczerych wypowiedzeniach się, nastąpił nagły zwrot. Głosy doradcze umilkły. Tajne stowarzyszenia jęły zastanawiać się nad pytaniem:
— Co należy uczynić, w razie „powodzenia“, z członkami rodziny cesarskiej?
A gdy jedni proponowali wygnanie, drudzy więzienie, trzeci troszczyli się o rentę dla cesarza i książąt, inni jeszcze obstawali, aby ich w pałacach zostawić, Pestel tylko miał odwagę powiedzieć:
— Rodzinę cesarską trzeba zniweczyć!
Okrzyk zgrozy powitał oświadczenie Pestela…
Tajne związki marzyły wciąż jeszcze i ledwie rozumiały, że przewrotu trzeba dokonać bez Aleksandra I…
Paryż wrzał w roku 1820 echami mordu, popełnionego przez Louvela na księciu de Berry. Paryż roznosił wieści o zamachach na księżnę Berry, na słynnego garde du corps, Moucharda, na księcia Decrès. Petersburg zaś, ten siecią sprzysiężonych pokryty, Petersburg oburzał się i potakiwał zgrzytowi ostrza, ucinającego Louvelowi głowę.
Aleksandra tymczasem ogarnęła jakaś manja prześladowcza, jakiś gorączkowy niepokój, obawa przed zamachem, przed ręką skrytobójcy, obawa jakiej, w równym stopniu, nie miał może car Paweł I.
I pomnożono szpiegów i żandarmów i otoczono Aleksandra łańcuchem pachołków, mur nieprzebyty wzniesiono między panującym a poddanymi, ugruntowano znów bezkarność faworytów.
Aleksandrowi i tych ostrożności nie wystarczało. Donosy, raportowane mu starannie, a nie bez wyrachowania budzące w samowładcy nieufność, powiększały rozdrażnienie, potęgowały niepokój cesarza. Aleksander nigdzie nie czuł się ani bezpiecznym, nigdzie pewnym. Bał się ponurych komnat Zimowego pałacu, niedowierzał Kremlinowi, strachem przejmowała go już i Warszawa, która coraz bardziej bronić chciała naruszonej konstytucji, a wypominała dawne swe granice.
W kolosie wszechrosyjskim nie było dość zacisznego miejsca dla imperatora, dość niedostępnego dla chorobliwych wizyj, dla zabobonnych lęków najpotężniejszego z panujących.
I Aleksander jeździł, jeździł z krańca w kraniec. Mówiono, że gonił za chwilą uspokojenia i mówiono, że uciekał przed własnemi myślami. Mówiono, że car liberał, postępowiec, półfilozof, został mistykiem i mówiono, że car szukał w modlitwie ukojenia dla wrzącej w nim burzy.
Jakoż pod czaszką imperatora rozgrywała się jakaś walka nieodgadnięta, niezrozumiała… Czy niezrozumiała?!
Aleksander tylko się modlił, ale w listach swych do Arakczejewa nadewszystko do Boga się odwoływał, a gdy Arakczejewowi zabito kochankę, Anastazję Szumską, car wzywał archimandrytę Fotia, aby ten „przy pomocy Wszechmocnego“ pocieszył Arakczejewa. I car prosił rzewnie w zakończeniu, aby archimandryta i jego, Aleksandra, nie pomijał w modlitwach, aby mu błogosławieństwo przesłał!…
Listy te noszą datę jedną i tę samą… dnia 30 października starego stylu (11) listopada) 1825 roku.
Podróże cesarskie tymczasem niszczyły i ubożyły kraj… bo stan dróg w państwie rosyjskiem jeszcze i dziś jest opłakanym, a przed laty ośmdziesięciu, krom kilku traktów, nie miał nic wspólnego z pojęciem o drogach, jako o wstęgach możliwie najprostszych, łączących wszystkie ogniska ludzkie danego narodu, czy władania. Owocześnie administracja rosyjska, która już i przed laty ośmdziesięciu i te pierwsze, ubogie fundusze, na utrzymanie dróg wyznaczone, kradła, musiała zabiegać, aby nie być zdemaskowaną. Stąd krocie ludu spędzano batami dla moszczenia drogi kawalkacie cesarskiej, dla umożliwienia Aleksandrowi wygodnego przejazdu, dla ukrycia przed nim nędzy i ruiny miast, miasteczek i wsi. Lud wył z udręczenia. Knut niewolił go do posłuszeństwa… I lud pracował w pocie czoła, aby na dzień cesarskiego przejazdu nawet wyciętymi z lasu sosnami, lipami i dębami wysadzić trakt, aby każdy kamień wybielić, każdą piędź ziemi wysypać piaskiem. Car był zachwycony ładem i carowi ani się pewno śniło, że dość mu było przejechać… aby piękne drzewa spróchniały i zgniły, aby „droga“, sztucznie a prowizorycznie wymoszczona, zamieniła się w niemożliwe do przebycia wertepy.
W końcu lata roku 1825, imperator przedsięwziął wyprawę na południe, nad brzegi morza Azowskiego, a to rzekomo dla poratowania zdrowia cesarzowej Elżbiety.
Wyjazdowi Aleksandra ze stolicy towarzyszyły szczególne okoliczności. Oto cesarz udał się do Aleksandro-Newskiej Ławry i tu prosił o błogosławieństwo metropolitę Serafina. Dalej, w Ławrze, wysłuchał nabożeństwa i to, według kronikarzy… żałobnego… A nakoniec, udał się do celi jednego z najstarszych zakonników, z którym długą odbył konferencję. Aleksander, według kronikarzów, zdawał się być mocno wzruszonym tą konferencją…
Cesarz wyjechał w połowie września do Taganrogu i tu, zainstalowawszy cesarzowę, sam w dalszym ciągu jął bawić się objazdem Krymu. W końcu listopada Aleksander powrócił do Taganrogu i jakoby przeziębiony mocno. Lekarz przyboczny miał stwierdzić febrę silną. Do tych cierpień przyczyniły się niemało i alarmujące donosy generała Witta o istnieniu, nieogarniętego w rozmiarach, sprzysiężenia, bo przejmującego wskróś całą armję.., Donosy były jeszcze nie jasne, ogólnikowe, ale zapowiadały już pochwycenie śladów spisku.
Nowiny te miały wstrząsnąć do głębi cesarzem, pogorszyć mocno chorobę, uczynić ją groźną. Aleksander zażądał spowiedzi i Sakramentów… A w kilka dni potem, dnia 1-go grudnia, skonał.
Cesarz Aleksander I umarł w Taganrogu dnia 1-go grudnia 1825 roku, umarł, mimo powieści o febrze, „nagle“… umarł w pełni męskiego wieku, bo licząc zaledwie 48 lat!
Ta niespodziewana, nieoczekiwana śmierć imperatora śród współczesnych obudzić musiała pytanie, na co umarł cesarz, czy istotnie febra rzuciła go w objęcia śmierci?! I jeżeli współcześni różne tu dawali odpowiedzi, to potomni stoją ciągle wobec zagadki, czy cesarz Aleksander I umarł istotnie w Taganrogu dnia 1 grudnia 1825 roku?. A raczej, czy ze śmiercią Aleksandra I samowładcy, umarł także i syn pierworodny Pawła I i Marji Teodorówny?!
Pytania te byłyby dziwnemi, gdyby nie dziwniejsze jeszcze świadectwa ludzi i rzeczy… gdyby nie dziwna tajemnica stanu, do której dotąd nie zdołano dotrzeć, a która istnieje bezwątpienia, która przetrwała, a której strzeże Argus ambicyj rodowych panującego domu.
Faktem jest, że Aleksander był ojcobójcą; faktem jest, że pierwsze lata panowania jego tlały skrami pożądania dla poddanych swoich wszechdobra i wszechszczęścia; faktem jest, że wojny były Aleksandrowi oderwaniem się nie tylko od pracy twórczo-monarszej, ale i od myśli ciężkich, chmurnych; faktem jest, że koniec wojen napoleońskich i uciszenie się zgiełku kongresów, zjazdów i triumfalnych bram, powróciło cesarza tym myślom; faktem jest, że Aleksander łudził siebie i drugich swą wielką miłością wyzwolenia uciemiężonych, bo, wbrew opinji swych poddanych i Europy, przyglądał się obojętnie mordowaniu Greków, walczących o niepodległość przeciw Turcji; faktem jest, że Aleksander mówił często o abdykacji, o życiu cichem, nowem, lepszem.
Dalej znów, faktem jest, że stosunek Aleksandra z egzaltowaną panią Krüdner wzmocnił w nim budzący się mistycyzm, podniecił wizjonierstwo, sprowadził każde rozumowanie cesarza do samozaprzeczenia, spaczył utopijnem filozofowaniem.
Aleksander I na kilka miesięcy przed… śmiercią, w Warszawie, nie wahał się… namawiać brata Konstantego i żony jego, księżnej Łowickiej… aby porzucili marności tego świata i z nim razem udali się do Rzymu. Aleksander malował tak żywemi barwami nowe życie, tak gorąco argumentował, tak dokładnie wystawiał sposób wykonania projektu, że oboje księstwo ledwie obronić się zdołali.
Następstwo tronu było załatwionem i jak jeszcze! Wielki książę Konstanty, niezależnie od uroczystego zrzeczenia, wysłał Aleksandrowi, w roku 1823, ponowny akt rezygnacji. Cesarz do aktu tego dołączył swój testament na rzecz Mikołaja i testament oddał pod straż radzie państwa. Aleksander więc conajmniej był przezornym.
Dalej, faktem jest, że na kilka miesięcy przed Taganrogiem, cesarz odezwał się głośno do jednego z generałów — „wiem, że jestem otoczony mordercami i że godzą na moje życie“ — i że raporty Witta ostrzegały, że samowładztwo wisi na włosku…
I nakoniec faktem jest, że po śmierci Aleksandra między Mikołajem i Konstantym rozegrała się osobliwa scena… Jeden i drugi przysięgli sobie wzajem na wierność… Jeden i drugi wyrzekali się tronu… A choć kurjer z Taganrogu już w siedm dni przywiózł Konstantemu do Warszawy wiadomość o śmierci cesarza, a Mikołajowi, do Petersburga, w dziewięć, przecież Rosja przez dwadzieścia pięć dni czekała na manifest Mikołaja.
Powyżej przypomniane fakty wieńczy ostatni. Mianowicie, wkrótce po śmierci Aleksandra I w Tomsku, na Syberji, osiadł tajemniczy pustelnik. Pustelnika brano z początku za jakiegoś znacznego rodu „dekabrystę“, ale podobno najśmielsze domysły władz naczelnych nie wiele co wiedziały o pustelniku „Fomiczu“. On sam milczał, badać go zaś było rzeczą ryzykowną, ile, że rozkazy ze stolicy wyraźnie zapowiadały najbaczniejsze strzeżenie wygnańca, obok najgłębszego dlań poszanowania.
Fomicz zajmował odosobniony, skromnie umeblowany domek z ogródkiem. Udzielał się mało komu, a z tymi, z którymi się zetknął, starannie unikał wszelkich rozmów, mogących rzucić jakieśkolwiek światło na jego przeszłość.
Jeden z gubernatorów tomskich, sam zainteresowany tajemniczym więźniem, spróbował dochodzenia na własną rękę, ale go spotkało takie napomnienie z kancelarji jego cesarskiej mości, że ciekawy urzędnik omijał jak najdalej sadybę tajemniczego Fomicza.
Mieszkańcy Tomska oswoili się powoli z wygnańcem, bo i od wieków nauczyli się patrzeć na książąt i najpierwszych dostojników, wlokących łańcuchy kajdan. A choć tym i owym osobliwością się zdało, że Fomicz odbiera niekiedy posyłki, przywożone przez cesarskich feldjegrów, lecz i o tem zaprzestano mówić. Dopiero, gdy cesarz Aleksander II, syn Mikołaja I, przybył (w r. 1837) do Tomska a, na drugi dzień po przyjeździe kazał się zawieść do domku Fomicza i u tego ostatniego sam, bez świadków, chwil kilka spędził, wieść o pustelniku starcu znów mocniej przemówiła, dała powód do nowych komentarzy.
Około roku 1870 Fomicz umarł i pochowanym został, według życzenia swego, w ogródku, przylegającym do domu. Fomicz umarł, przeszedłszy lat dziewięćdziesiąt…
Życie Fomicza kryło tajemnicę nielada. Ale ani pobyt jego w Tomsku, ani osoba nie miała w sobie nic takiego, czegoby już tam nie oglądano, nie znano. Dopiero śmierć pustelnika miała silniejsze sprawić wrażenie… Osamotniony bowiem domek pozostał takim, jakim go pozostawił Fomicz. Po dawnemu strzeżono go, po dawnemu ochraniano i naprawiano. Gubernatorzy zmieniali się, ale rozkaz z Petersburga, aby pustelnię Fomicza strzedz, aby ją zostawić nietkniętą, przetrwał po dziś dzień…
W roku 1893, następca tronu, Mikołaj, a obecnie panujący cesarz, gdy w podróży swej po Syberji przybył do Tomska, nie pominął domku Fomicza, zwiedził go i modlił się przed skromnym ołtarzykiem pustelnika…
Od tego czasu pustelnia stanęła otworem i dla ciekawych. Zwiedzić ją można, można czytać skromny napis na kamieniu grobowym „Fomicz“ i można oglądać w ołtarzyku nieboszczyka małą srebrną ikonę… Ta ikona mogłaby podobno powiedzieć wiele, a kto wie, czy nie wszystko! — Do niezwykłych okoliczności bowiem, towarzyszących śmierci Aleksandra I, dwór zaliczał zawieruszenie się małej, srebrnej ikony, z którą monarcha nieomal się nie rozstawał i która miała dlań jakąś szczególniejszą, mistyczną wartość…
Byłżeby ten Fomicz cesarzem Aleksandrem I? Wieść z roku na rok coraz pewniej powiada „tak“, i nigdzie nie znajduje zaprzeczenia… ani w datach, ani w wypadkach, ani w charakterze i zamiarach Aleksandra I. Imperator ten marzył od dawna o zaciszu, odosobnieniu, a może o pokucie… Imperator ten, tam, w Taganrogu, nietylko postrzegł ruinę swej równowagi duchowej, ale i przekonał się, że tron jego osunął się na brzeg przepaści, że frazesy ukazały poddanym wrota swobód, że brak woli i siły pogrzebał wszystkie jego, carskie, dobre chęci. W Taganrogu był dla Aleksandra moment krytyczny, równie krytyczny, jak wówczas, gdy w pamiętną noc czekał na wiadomość… że ojciec jego, Paweł I, abdykował pod zaciśniętym na szyi strykiem. Naród rosyjski zbliżał się do chwili, kiedy już nie chciał prosić o swobody, nie chciał dziękować za nie, lecz pragnął je zdobyć samemu i samemu sobie je zawdzięczać. Jedynym punktem wyjścia było śledztwo, więzienie, knut, katorga i miecz kata. Lecz środka tego Aleksander się obawiał, obawiał może dla swego sumienia, dla swej chorej imaginacji, potarganych nerwów i uciekł się do śmierci…
Czy śmierć ta była tylko polityczną, czy i fizyczną — była ona zawsze dla Aleksandra pożyteczną, zjawiła się w porę… Cesarz ten bowiem już jeno mógł wszystko burzyć, ale nie zbudować.
Godnem zaznaczenia jest, że lud rosyjski przez lat dziesiątki wytrwale wierzył, iż cesarz Aleksander I żyje, że się ukrywa, że baczy na wszystko, i że wróci na tron, aby pomścić krzywdy, a uciśnionych wyzwolić [3]. Ta legenda wszakże bez danych istotnych nie miałaby wartości, bo cierpienie mużyków, ich nędza, skłania ich ciągle do wiary w fantastycznych zbawców! Dość rzec, iż w okolicach Moskwy po dzień dzisiejszy trwa sekta… „napoleonistów“. Sekta oddaje cześć boską cesarzowi Francuzów i ufa, że on wróci znów do Kremlinu na wytępienie zła, na ustanowienie nowych praw!…
Puszkin scharakteryzował Aleksandra dwuwierszem:
Był wsio w dorogie
I umier w Taganrogie.
Słuszne orzeczenie! Aleksander I ciągle dążył do reform, do zmian, do wielkich zarządzeń, na żadnem nie zatrzymał się, bo mu się wydało zbyt nikłem, aż w Taganrogu znalazł kres.
A przecież, mimo wszystko, najmocniej pamiętać należy, iż Aleksander I nawet temi frazesami, nawet temi sekundami uniesienia, któremi tyle daremnych niecił nadziei, nawet tem swojem wrodzonem komedjanctwem umiał rozjaśnić ciemne karty dziejów państwa rosyjskiego.
Upozorowana, czy prawdziwa śmierć Aleksandra I wywołała niespodziewany zamęt w sprawie następstwa tronu. Zamęt tem większy, że cesarzewicz Konstanty z Michałem przebywali w Warszawie. Mikołaj zaś był w Petersburgu. I tem większy, iż, mimo zrzeczenia się Konstantego, część dworu i wojska uparcie widziała w nim następcę tronu. Wyrazem tego uporu był już feldjeger z Taganrogu, wiozący Konstantemu wiadomość o zgonie Aleksandra… Feldjeger padł do nóg wielkiemu księciu i powitał w nim swojego cara. Konstanty wszakże ani chciał słuchać o tronie i wyprawił do stolicy kurjera do brata i cesarzowej matki, oświadczając, że trwa w postanowieniu, koronę odrzuca i nakazuje przysięgę Mikołajowi. Równocześnie Mikołaj, w Petersburgu, po długiej naradzie z matką, udał się do soboru i uroczyście przysiągł na wierność bratu swemu, Konstantemu.
Zamieszanie udzieliło się całemu państwu. Gubernator moskiewski organizuje przysięgę senatorów na imię Konstantego, a metropolita moskiewski odmawia przyjęcia przysięgi, bo ona „nie ma sensu…“ ponieważ on wie o jednej bardzo ważnej tajemnicy, która czyni taką przysięgę bezcelową… Odpowiedź metropolity oburza generał-gubernatora. Następują spory, kwestje i rozprawy. A nadomiar, metropolita nawet nie mówi nic o Mikołaju jakby wprost wątpił o śmierci Aleksandra…
Korespondencja między Petersburgiem i Warszawą nie ustaje — i nie ustają obustronne zarzekania się korony… aż nareszcie Mikołaj decyduje się i zezwala na dobycie z rady państwa testamentu aleksandrowego i wydaje manifest.
Manifest ten ukazał się jednak dopiero dnia 24 grudnia a dopiero 26 był ogłoszonym wojsku. Czyli, że, przez dni dwadzieścia pięć, Rosja była bez cesarza.
Tymczasem, tajne związki patrjotyczne, które, pod przewodem Pestela, gotowały się do stanowczego kroku na rok 1826, zostały zaskoczone zarówno śmiercią Aleksandra I, jak i więcej może zdradą organizacji.
Głowa spiskowych, pułkownik Pestel, był podówczas na południu Rosji przy głównej kwaterze Wittgensteina i stał na czele oddanego mu pułku a krom tego, śród sprzysiężonych, miał jeszcze sześciu pułkowników, gotowych na dany znak ruszyć ze swoimi pułkami. Pestel, choć od stolicy oderwany, umiał i tutaj powziąć plan śmiały i gotować do niego towarzyszów. A mianowicie, doczekać się chwili przyjazdu Aleksandra na manewry, uwięzić cesarza pośród wojska razem z braćmi i ogłosić Rzeczpospolitą. Plan ten, wobec zrewolucjonizowania armji, był pewnym… Lecz ten plan znalazł Judasza w osobie kapitana Majborody, który doniósł o nim hrabiemu Wittowi, a ten zakomunikował go w Taganrogu. Donos, po śmierci Aleksandra I, nadszedł już szczegółowy i dostał się do rąk generała Dybicza, tak, że równocześnie z wiadomością o śmierci cara, pędził już do Kijowa generał Czernyszew, słynny, „eskamoter“ planów Napoleona, aby Pestela i jego wspólników uwięzić.
W Petersburgu podówczas, pierwszą osobą w związku był Ryljew. Ryljew poeta, marzyciel, zapaleniec. Ryljew przecież ani nie organizował, ani planował, ani nie obliczał sił na zimno — Ryljew roił, gorzał i pisał:
Życie za mój kraj położę…
O tem wiem — wiem i czuję.
I z radością, Wielki Boże,
Za ten wyrok ci dziękuję!…
Lecz nie jeden Ryljew pałał tą szlachetną dumą spodziewanego męczeństwa, — miał ją, w równym stopniu, młody podpułkownik, idealista, Sergiusz Murawiew-Apostoł…
Je passerai sur cette terre
Toujours rêveur et solitaire
Sans que personne m’aie connu
Ce n’est qu’ à la fin de ma carrière
Que, par un grand trait de lumière,
On verra ce qu’on a perdu!
W Petersburgu do sprzysiężenia należeli już nietylko wojskowi ale i co najprzedniejsi urzędnicy. Związek miał w każdym odłamie władzy swoich stronników, a co najmniej sprzymierzeńców i to jakich sprzymierzeńców: kwiat inteligencji, kwiat lepszej części społeczeństwa, kwiat tego, co pragnęło się dźwignąć ponad płytkie karjerowiczostwo, ponad lokajstwo. Sprzysiężenie było tak rozgałęzionem, tak potężnem, że aż słabem, aż ubezwładnionem mnogością sprężyn. Dość powiedzieć, że na usługach spisku byli już nietylko arystokraci ducha i rodów, nietylko młodzież zapalna i lekkomyślna, ale i takie potężne osobistości, jak prokurator senatu, Krasnokutskij! Sprzysiężeni byli powiadomieni o wszystkiem, co się działo w Zimowym Dworcu, o każdem słowie, wyrzeczonem przez kogokolwiek z rodziny cesarskiej, o każdem drgnięciu maszyny samodzierżawia.
Oczywista rzecz, że w chwili takiego zamętu jaki powstał po śmierci Aleksandra, między sprzysiężonymi wszczął się gwar. Sposobność była tak wielka, tak kusząca, że niepodobna jej było pominąć. Owe przeczące sobie przysięgi, owo wyrzekanie się tronu i przez Mikołaja i przez Konstantego, było atutem poważnym, było terenem, na którym nietylko tak zorganizowany spisek mógł był się udać, ale i każdy dorywczy bodaj zamach wróżyłby powodzenie. Nadto sam plan działania był przez wypadki uproszczonym. Bo, miast uciążliwą wieść propagandę o dobrodziejstwach konstytucji, miast jednać stronników dla idei lub przelewać krew cesarskiej rodziny — starczyło podsycać umiejętnie zarówno stronników Konstantego jak i Mikołaja, a dopiero śród walczących wnieść posąg swobód… i u stóp tego posągu wskazywać na stłumienie waśni, na utrwalenie ładu…
Plan ten śród sprzysiężonych znalazł jednomyślny poklask. I plan ten był niezawodnie kunsztownym, ale planowi temu brakło conajmniej Metternicha, jeżeli nie samego Machiavella. Plan ten trwał niby, ale dał się unosić fali, dał się modyfikować.
Czas upływał szybko. Dnia 23 grudnia, a więc w chwili, gdy sprzysiężeni wiedzieli już o tem, że Mikołaj gotuje manifest o swem wstąpieniu na tron, książę Trubeckij, pułkownik słynnego preobrażeńskiego pułku lejbgwardji a w sprzysiężeniu „dyktator“, jeszcze nie był zdecydowanym na żaden krok…
Spiskowi snuli najdziwaczniejsze i najromantyczniejsze projekty i, niemniej od swego dyktatora, odwłóczyli decyzję czynu. I przyznać należy, że wahanie nie miało nic z tchórzostwa, nic z chęci oszczędzenia się; to wahanie płynęło jedynie z głębokiego wstrętu do zbrodni i gwałtu, ze szlachetności uczuć, z pragnienia uniknięcia ofiar.
Noc dnia 23 grudnia spełzłaby znów na niczem, gdyby nie Ryljew, który wpadł z listem, podanym przez młodego Judasza… Rostowcewa, Mikołajowi. Treść listu znał już jutrzejszy cesarz — sprzysiężeni nie wiedzieli bowiem o tem, że Mikołaj miał w ręku raporty Witta! — że Pestel już targał łańcuchami kajdan…
Lecz i wiadomości Ryljewa starczyło!
Starczyło, aby przekonać wszystkich, że dzień męczeństwa nadszedł.
Sprzysiężeni stropili się, osłupieli.
Ryljew podniósł głowę.
— Jesteśmy zgubieni! Ale gińmyż z bronią w ręku!
Spiskowi okrzykami zapału powitali wezwanie Ryljewa. Bez ociągania, ułożono plan ostateczny.
W razie wezwania do przysięgi na rzecz Mikołaja — odmówić przysięgi i wyprowadzić gwardyjskie pułki na plac, przed senatem. Tu zniewolić senat do ogłoszenia manifestu, zwołującego Ziemski Sobór i do ustanowienia rządu tymczasowego… Reszta należeć będzie do Ziemskiego Soboru, bo on jeden mocen stanowić o formie przyszłego rządu i o losach rodziny panującej.
Tak legalne traktowanie zamachu stanu, że nieomal naiwne, wydawało się sprzysiężonym więcej niż pewnem, boć mieli na usługi tylu ludzi i tak wybitnych! Na cóż rozlew krwi, na cóż mordy, gdy tu sama liczba rozstrzygnie! Oni, prowodyrzy, są zgubieni… bo trafić muszą na starcie — ale niech ich ciała uścielą drogę rozkwitowi Rosji!…
Dnia następnego książę Oboleński, adjutant dowódcy pieszej gwardji, postawił pytanie, ilu każdy ze spiskowych może wyprowadzić żołnierzy na plac senatu? — Odpowiedzi posypały się niejasne, niepewne…..
Nadeszła wigilja dnia 26 grudnia 1825 roku. Spiskowi zebrali się po raz ostatni. Nazajutrz dnia 26 (wedle obchodzonego w Rosji starego stylu, 14) miała się odbyć w koszarach poszczególnych pułków przysięga na wierność cesarzowi Mikołajowi I.
Obrady były gorące. Pułkownik Bułatow ręczył za lejb-grenadjerów, Bestużew za pułk moskiewski. Inni, według sił, zobowiązali się zrewoltować wojsko. W razie niepowodzenia… pułki pozyskane miały ruszyć z Petersburga w stronę Nowgorodu i szukać po drodze partyzantów. Już na rozejściu ktoś zagadnął: „A gdyby Mikołaj miał odwagę wyjechać przed zbuntowane szeregi?!“
Młodemu Kachowskiemu oczy zabłysły ponuro i warknął:
— Trzeba go zabić!
Ryljew ujął go za ramię.
— Na Boga, to byłoby… straszne!
— Lecz nieuniknione! — wybuchnął Kachowskij. — O sprawę idzie! Klnę ci się, że go zabiję….
Ryljew umilkł.
Przy rozstaniu Ryljew zwierzył się Bestużewowi, ten ostatni odciągnął Kachowskiego na stronę… aby odwieźć szaleńca od zamiaru!…
Gdyby tej okoliczności nie potwierdził urzędowy protokół komisji śledczej, możnaby ją poczytać, w rozumieniu rewolucji, za farsę, albo za obłąkanie. Ale ta farsa i właśnie to obłąkanie może być miarą wielkości duszy dekabrystów.
Nazajutrz, sprzysiężeni zaczęli działać od samego rana. Cywilni poszli między lud, wojskowi czekali na przysięgę…
Bestużew Aleksander pierwszy i jeden tylko wykonał więcej niż się zobowiązał, bo porwał, przy pomocy kapitana Szczepina, cały pułk moskiewski i wywiódł z koszar na plac, przed senatem. Za Bestużewem, Konowicyn przyprowadził pułk lejb-grenadjerów, którzy, choć już przysięgnąć zdążyli Mikołajowi, ale dali się pociągnąć hasłu „niech żyje… Konstanty!“ Za lejb-grenadjerami przybyli marynarze gwardji…
I to bodaj wszystkie siły, które nie zawiodły, bo zresztą bądź w pułkach zdołano opanować bunt, bądź stłumić go w zarodku i uwięzić burzycieli, bądź samym spiskowym nie stało odwagi czy przytomności umysłu…
Na placu, przed senatem, zawrzało tymczasem. Za zrewoltowanymi pułkami stanęły masy ludu, wydającego okrzyki na cześć Konstantego i… „jego żony“ Konstytucji…
Bestużew, Ryljew, Gorski i kilkunastu ze spiskowych przewodniczyło i zagrzewało do oporu, — ale zarazem czekało na dyktatora, księcia Trubeckiego. Dyktator się nie zjawiał… żaden z obecnych nie chciał brać odpowiedzialności, nie czując się upoważnionym. Jeden Ryljew by się nie wahał objąć dowództwa — lecz Ryljew był cywilnym, nie miał powagi ani dla wojska, ani kompetencji dla swych towarzyszów.
Upływały godziny. Naprzeciw rokoszan zaczęły ustawiać się pułki, utrzymane w karności. Nareszcie pułk konny gwardji ruszył do szarży, ale salwa moskiewskiego pułku osadziła go na miejscu…
Położenie zaostrzało się. Generał Miłoradowicz rzucił się sam ku zrewoltowanym i chciał do nich przemówić, ale Kachowskij ranił go z pistoletu a książę Oboleński dźgnął śmiertelnie bagnetem.
Na placu, przed senatem, ukazał się sam Mikołaj I z bratem Michałem i świtą. Przybycie cesarza stłumiło pomruk, idący już z „wiernych“ pułków.
Nastąpił znów moment przełomowy. — Losy państwa rosyjskiego zawisły od determinacji spiskowych… Jedna salwa karabinowa mogła była zrzucić z tronu Mikołaja… Nadomiar „wierne“ pułki zaczęły do zbuntowanych nasyłać przez tłum zapewnienia, że byle do nocy wytrwali, a oni w koszarach, zrewoltują się niezawodnie…
Mikołaj ocenił sytuację i pojął z właściwą sobie bystrością, że dość jednego śmiałego zawołania, aby „wierne“ pułki przeciw niemu zwróciły ostrza bagnetów. I Mikołaj czasu nie tracił.
A sprzysiężeni czekali na dyktatora i nie próbowali szukać osłony i poglądali obojętnie na wysuwające się ku nim paszcze armat. Zrewoltowani zaś żołnierze, jak i przywódcy ich obojętni, byli baczniejszymi, ile że ostrzegali cisnący się za nimi lud, aby uchodził, aby za ich rewoltę nie odpowiedział krwią…
Armaty wygotowano. Mikołaj skinął na swego generał-adjutanta, Suchozaneta. Rozległa się komenda… Armaty milczały..
Suchozanet wpadł na najbliższego ogniomistrza.
— Nie słyszałeś rozkazu?
— To… przecież swoi — wybełkotał ogniomistrz.
— Pal!!
Armaty huknęły. Grad żelaza runął na… „dekabrystów“… i na lud.
Za pierwszą salwą poszła druga, trzecia, piąta, dziesiąta, aż póki kartacze nie zalały krwią placu przed senatem, aż póki, krom ciał poległych i rannych, zabrakło im piersi ludzkiej do celu, aż póki ostatni wyrostek, zwabiony mundurami żołnierzy i niezrozumiałem dlań zbiegowiskiem, nie zdołał ujść.
Kartacze w kilka minut „oczyściły“ plac. Dekabryści, wystawieni na tak blizki ogień armatni, przeplatany salwami piechoty, ani marzyć mogli o oporze, zresztą byli bez dowódzcy… Złożyli więc krwawą dziesięcinę i rzucili się za masami ludu do ucieczki.
I plac przed senatem zaległa cisza. Wierne pułki „biwakowały“ i zbierały całą noc ciała poległych, dla których grobem miały być przeręble, wyrąbywane w Newie.
Zamach był stłumionym dla historji i dla historji skończonym; dla dekabrystów był to jednak dopiero początek ostatniego aktu tragedji a dla dziejów podziemnej Rosji pierwszy posiew krwi.
Po pogromie na placu przed senatem, nastąpiły gromadne aresztowania. Aresztowania, nie wymagające ani sprytu policyjnego, ani zachodu. Sprzysiężeni ani nie myśleli o ucieczce, o ukryciu się i pozwalali się brać z jakąś fanatyczną wiarą potrzeby męczeństwa. I zachowanie się to dekabrystów było równie bezprzykładnem jak i sam „zamach“!… Dość go rozważyć, aby się przekonać, że zamachu stanu faktycznego nie było, że spiskowi ani próbowali uciec się do środków, przed jakimi nie cofał się ani Piotr I, ani Elżbieta, ani Katarzyna, ani Rewolucja Francuska, ani Senat Rzymski, że rozumieli konieczność ofiar, ale temi ofiarami sami postanowili być nadewszystko. Jeden może Pestel miałby zadość zimnej krwi i stalowej woli do strącenia dekabrystów z pod obłoków na twardą ziemię nieubłaganych konsekwencji każdej rewolucji. Ale Pestel był o setki mil od stolicy i był już uwięzionym w Tulczynie, w głównej kwaterze księcia Wittgensteina. Gromada, wiernych przysiędze oficerów, chciała odbić Pestela, zdołała nawet z podburzonym oddziałem wojska stoczyć jedną potyczkę, a echami buntu poruszyć cały Kijów, — ale ostatecznie, znów działając bez planu przebiegłego, bez wodza doświadczonego — uległa.
A przecież dekabryści, gdyby chcieli, to już z jednym bataljonem moskiewskiego pułku mogli byli opanować Zimowy Dworzec… Wszak niemasz tronu łatwiejszego do obalenia nad tron samowładzcy. Wszak samowładzca, stojący ponad prawem, ponad wolą narodu, ponad religją — tem samem co dnia jest na łasce i niełasce swego służbowego dowódzcy warty pałacowej. — Dość, aby ta warta zgładziła cesarza, dość, aby kto inny wdarł się na wierzchołek i… aby machina dalej obracała swe miażdżące tryby. Tej prawdy historja Rosji tyle razy dowiodła, iż niewątpliwie znał ją każdy „dekabrysta“; ale dekabrysta był idealistą, był fanatykiem wielkiej miłości bliźniego, szafot trybuna narodowego był mu droższym od stopni tronu.
Mikołaj I z „energją“ zabrał się do wyplenienia spiskowych. Członkowie wszystkich trzech związków — południowego, północnego i Słowian — zostali wtrąceni do kazamat.
Przyczem, jak w Petersburgu, uwięzienie odbywało się w sposób szczególny… Sprzysiężonych odwożono najpierw na główny odwach. Tu sprawdzano tożsamość ich osoby, zdzierano z nich oznaki służbowe i skuwano im ręce na plecach. Tak przygotowanych odwożono ich do Zimowego Dworca, gdzie cesarz obietnicami przebaczenia i groźbami sam dobywać próbował pierwszych zeznań. Następnie dopiero dekabrystę odstawiono na sankach do fortecy Petropawłowskiej.
Zachowanie się spiskowych wobec cesarza było różnem. Ale słabych duchem było mało. Mikołaj hamował się, tłumił jeszcze wówczas swą nieokiełzaną gwałtowność, lecz i ta miała już swój niepośledni wyraz… Oto, gdy cesarz nie mógł już wyrazu dobyć ze stawionego przed nim podpułkownika Sergiusza Murawiewa-Apostoła — padł w furję. Zaczął tupać, grozić pięścią skutemu więźniowi.
— Ja jestem twoim cesarzem! Ja jestem panem twego życia i śmierci!!…
Murawiew obrzucił trzęsącego się z gniewu cesarza dumnem spojrzeniem i rzekł zimno:
— Ty?! Ty, dla mnie, jesteś tylko synem bękarta!!…
Mikołaj rzucił się z furją na bezwładnego Murawiewa, powalił go i jął go bić i kopać… I kto wie, czyby Murawiew doczekał się stryczka, gdyby nie marszałek dworu, Benkendorf, który, posłyszawszy hałas w gabinecie cesarskim wpadł i wyrwał nieszczęsnego dekabrystę z pod nóg Mikołajowi.
W Petropawłowskiej fortecy czekały na dekabrystów nietylko kazamaty ale i, tak zwana, komisja śledcza, wybrana z pośród oddanych Mikołajowi generałów. Komisja miała sobie powierzony właściwy akt oskarżenia, a więc określenie winy każdego ze sprzysiężonych i naturalnie pochwycenie i tych jeszcze, którzy dotąd uwięzionymi nie byli.
Komisja zabrała się do pracy z zapałem, z góry postawiwszy sobie za zasadę potępienie wszystkich!… Dekabryści milczeli, a jeżeli mówili to strzegli się nazwisk. Komisja nie mogła oczywiście aprobować takiego oporu i usiłowała go przełamać… Zaczęły się tortury, obietnice, wezwania podstawionych popów do spowiedzi, przesiadywanie w kazamatach szpiegów, szukających zwierzeń… a nareszcie zapisywanie bezkrytycznie wszystkiego, co kto powiedział lub czego nie powiedział, co w malignie wybełkotał, lub co w bólu jęknął… Protokół komisji rósł szybko — tymczasem dwóch spiskowych skonało z wycieńczenia, dwunastu dostało obłędu, trzydziestu zapadło w melancholję. Mikołaj się niecierpliwił — Petersburg pomrukiwał groźnie. Najprzedniejsze rodziny miały pośród dekabrystów swych synów, braci, ojców…
Komisja śledcza skończyła wreszcie swe prace w dniu 30 maja 1826 roku. — W dniu 3 czerwca rozpoczął posiedzenie swe „Wysoki Sąd kryminalny.“ Sąd ten rozprawy całe sprowadził do odczytania protokołu i do żądania, aby oskarżeni podpisali swe zeznania… o obrońcach nie było nawet mowy.
I sąd wydał wyrok, rozdzielający aż na jedenaście klas winy i jedenaście rodzai kary. A więc 5 dekabrystów na ćwiartowanie, 31 na ścięcie toporem, 17 na „wieczną,, (?!) katorgę z ceremonją „polityczną“, to jest z położeniem głowy na pień katowski, 2 na „wieczną“ katorgę, bez takiej ceremonji; 16 na piętnaście lat katorgi i na zesłanie na Sybir; 5 na dziesięć lat katorgi i na zesłanie dożywotnie na Sybir, 8 na sześć lat katorgi i na zesłanie dożywotnie na Sybir; 15 na cztery lata katorgi i na dożywotnie zesłanie na Sybir; 18 na dożywotnie zesłaniu na Sybir, i 8 na pozbawienie praw stanu i na 30 lat służby prostego żołnierza.
Wyrok ten był przestępstwem… boć kara śmierci zniesioną została przez cesarzową Elżbietę. „Wysoki sąd kryminalny“ nie uważał za właściwe zwracać uwagi na manifest prababki cesarza, może dla racji niepewnego rodowodu…
I wyrok ten był dla wszystkich śmiercią… a tem najniezawodniejszą, gdzie mówił tylko o służbie prostego żołnierza… bo żołnierz ten był przeznaczony już na Kaukaz, na walkę z rozpaczliwie broniącymi swej wolności Czerkiesami!
Lecz ten niemiłosierny wyrok miał na celu dać tem większe pole do popisu nowemu monarsze. I monarcha przemówił z całą wspaniałomyślnością.
Więc, nadewszystko, pięciu „największym“ zbrodniarzom „pozwolił“ łaskawie zmienić ćwiartowanie na… stryczek — a reszcie śmierć pod toporem złagodził „wieczną“ katorgą, lub nawet skrócił lata katorgi, lub zamiast „wiecznej“ męki wyznaczył im lat 20. Natomiast w tym samym ukazie (z d. 26 lipca 1826 r.) nietylko wielu przestępcom potwierdził karę (jakby wyrok sądu nie wystarczał!) ale jakiegoś biednego porucznika, Cebrżkowa, skazał na cięższą karę, bo 30 lat służby żołnierskiej zamienił mu na dożywotnie sołdactwo na Kaukazie. Chyba niepowszedni akt „łaski…“
Rosja zatrzęsła się ze zgrozy, — boć już i pięć lat katorgi i samo zesłanie na podbiegunowe jurty jakuckie było śmiercią i tylko śmiercią — boć i ten wyrok miał jeszcze zależeć od fantazji — boć taki Batienkow po wyroku, skazującym go na katorgę, 20 lat czekał w lochu Petropawłowskiej fortecy, zanim go wywieziono na Syberję, boć wyrok ten dosięgał ludzi, noszących ślady niezatarte okaleczeń, urągających wyrafinowaniu inkwizycyjnej tortury.
Petersburg zawył na ten mord 125 ludzi młodych, moralnych, nieskalanych, mających często za sobą już przeszłość dzielnych czynów a najpiękniejsze rokujących nadzieje. A śród tych 125 ludzi było ośmiu książąt, sześciu hrabiów, trzech baronów i kwiat rodzin bojarskich — i śród tych 125 ludzi było 2 generałów i 25 pułkowników, a nie brakło ani sekretarza stanu, ani kamerjunkrów, ani wysokich urzędników, co najlepszą cieszących się opinją.
Ale i Rosja i Petersburg byli bezwładnymi świadkami tego sądu, Mikołaj bowiem już miał zorganizowaną armję szpiegów i policji, już rzucił kamień węgielny pod system trzymania w karbach zachcianek narodu, już Aleksander Benkendorf piastował nową godność szefa żandarmów i budował, zasłynąć mający, „trzeci oddział“ cesarskiej kancelarji i na tej drodze pracował na hrabiowską koronę.
Dzień 14 lipca, opadnięcia murów Bastylji, jasny dzień rewolucji francuskiej, dzień święta wolnej, wielkiej Francji był, w roku 1826, dla Rosji dniem trjumfu Petropawłowskiej fortecy, dniem wyroku dla dekabrystów.
0 świcie 120 skazańców wyprowadzono pod strażą i tu zdzierano z nich mundury (w które im się ubrać przedtem kazano) i palono je, łamano szpady nad głowami więźniów, golono głowy i odziewano w siermięgi katorżników. Dekabryści ani drgnęli i poglądali obojętnie na palące się mundury. Jeden Łunin, gdy mu wyrok odczytywano, skazujący go na 20 lat katorgi, odezwał się głośno do towarzyszów po francusku:
— Messieurs, la belle sentence doit être arrosèe! — i spełnił co powiedział.
Dowodzący „ceremonją“ generał Czernyszew, doniósł natychmiast cesarzowi o zimnem zachowaniu się „dekabrystów…“ bo Mikołaj, mimo że to była godzina trzecia po północy, czuwał.
Po zoperowaniu wszystkich dekabrystów, Czernyszew kazał czworobokowi, otaczającemu więźniów, ruszyć ku wyjściu z fortecy. Ale, zaledwie kolumna uszła kilkaset kroków, jeden ze skazańców postrzegł cienie szubienic. Między dekabrystami rozległ się pomruk, a tuż za nim komenda francuska, aby wyrwać broń konwojującym żołnierzom.
Czernyszew, który chciał więźniom piękne zgotować widowisko, a który język francuski znał dobrze, czego dowody dał przy kradzieży planu Napoleonowi, zrozumiał niebezpieczeństwo walki z rozpaczą i czworobok zawrócił do kazamat.
Równocześnie prawie pod szubienicami stali już Pestel, Ryljew, Murawiew Sergiusz, Bestużew i Kachowskij — stali odważnie.
Pestel zmierzył dumnie szubienicę i bąknął po francusku: C’est trop! — Ryljew błogosławił Rosję i wierzył, iż w dniu wyzwolenia, nie zapomni skazańców, Murawiew tulił w objęciach płaczącego Kachowskiego, Bestużew milczał — a miał ledwie 18 lat, nie posiadał więc nawet prawnej pełnoletności rosyjskiej do kary.
Pętle stryków założono — kat pocisnął sprężynę. — Podłoga, na której stali skazańcy, opadła. Dwa ciała zawisły w powietrzu, trzy zerwały się i runęły między belkowania szafotu…
Generał-gubernator Kutuzow, dowodzący… szubienicą, natychmiast kazał nowe stryki założyć.
Dobyto pokrwawione ciała oberwanych — byli to… Pestel, Ryljew i Kachowskij…
Pestel ani jęknął, Ryljew szepnął smutnie — „co za nieszczęście!“ Kachowskij był nieprzytomny.
Podniesiono pomost, zasunięto pętle i po raz drugi oberwanych powieszono. Ale sznur Pestela był za długi, końce nóg nieszczęsnego przewódzcy dekabrystów dotykały belki szafotu, miały na niej dość oparcia, aby powieszonemu wieki męczarni zgotować!…
A wszak Pestel miał dość tortur w kazamatach, wszak na głowie dwie krwawe obręcze znaczyły jeszcze uścisk pierścienia żelaznego, wszak nie żałowano mu ani węgli ani kleszczy.
W pół godziny medyk zaraportował Kutuzowowi śmierć. Ciała obcięto ze stryków. Pestel rzężał. Nie dociekano się przyczyny, na ciała czekały worki z kamieniami, wóz, a dalej barka i fala morska…
Lecz, prócz dekabrystów sprzysiężonych, byli jeszcze żołnierze, był cały pułk moskiewski, byli lejb-grenadjerzy, marynarze gwardji… Ci nadewszystko pierwszą dziesięcinę złożyli na placu, przed senatem. A potem, bez sądu i dochodzenia, bez wyroków i spisywania nazwisk wybrano kilkunastu energiczniejszych i zatopiono na pełnem morzu… — Potem jeszcze, według uznania „wiernych“ Mikołajowi, oficerów, wyprawiono całą partję na Syberję… a resztki ustawiono nazajutrz na placu przed Zimowym Dworcem…
Mikołaj wyszedł ku winnym buntu, wyszedł w roli cara-ojca i zawołał pamiętne:
— Na kolana!…
Nieszczęśliwi żołnierze, czując wiszący nad ich głowami stryk — padli na twarz przed cesarzem…
I Mikołaj im przebaczył wspaniałomyślnie.
Łaskawość cesarska rozległa się po całej Europie i huczało podobno jeszcze wówczas, gdy ci „ułaskawieni“ ginęli jeden po drugim na straconych placówkach kaukazkich… Bo wszyscy prawie zbuntowani zostali powoli wytraceni.
Dekabryści nawet nie zajęli dłużej Europy, nawet nie zdobyli u Zachodu żywszego słowa współczucia…
Oczy wszystkich zwrócone były na Mikołaja, on był wschodzącą gwiazdą, on słońcem.
Prawda bywa gorzką ale drogą jest zawsze uczciwemu sądowi. A więc, że daleki zachód Europy poglądał obojętnie na rzeź petersburską, temu się trzeba mniej dziwić, — ale że Królestwo Polskie równie obojętnie a nawet ironicznie rozprawiało o dekabrystach, to smutne. A, niestety, współcześni Polacy, ciż sami, co za lat parę mieli podnieść broń przeciw ciemięzcy, w pamiętnikach swych najmocniej często potępiają dekabrystów i wyrzekają się wszelkiej z nimi łączności — nawet duchowej. A przecież ci dekabryści w wielkiej swej idei mieścili owo hasło piękne „za naszą i za waszą wolność“.
Fatalność i otumanienie zrządziło, iż Polacy nie zrozumieli tego zawołania w roku 1825 — a Rosjanie zaś nie pojmowali go ani w r. 1830 ani w 1863.
Sprzysiężenie dekabrystów było zgnieconem do szczętu. Mikołaj pierwszy z dumą powiedział w r. 1826, że „Rosję wyleczył z toczącej ją skrycie gangreny“, jakby można było knutem lub katorgą zdławić ducha, zgasić myśl.
Mikołaj rzekł w r. 1826 „koniec!“ — historja zaś potrząsnęła łańcuchami katorgi i odpowiedziała „początek!“
I był to istotnie początek ruchu ludu rosyjskiego a raczej pierwszy skutek działania wiekowej niedoli, wiekowego uciemiężenia.
Panowanie Mikołaja I rozpoczęło się więc zdziesiątkowaniem tłumów na placu, przed senatem, w Petersburgu, i dalej toczyć się miało już w tym samym kierunku dziesiątkowania wszystkiego, co zawadzało samowładczym zarządzeniom nowego cesarza.
Aleksander I łudził swój naród półsłówkami, zachwycał, olśniewał swym liberalizmem całą Europę, a, do ostatnich chwil panowania swego, nie miał dość woli, aby pokładanym w nim nadziejom szczerze zaprzeczyć…
Mikołaj I ani próbował iść śladami brata, a jeżeli pobłażliwie słuchał z początku aluzyj do konstytucji, do swobód, to czynił raczej z rozwagi, nakazującej stopniowe zaciskanie obręczy, powolne nabijanie jej na kufę, aby tę ścisnęła tem trwalej.
Ale zaledwie dwa lata minęło od wstąpienia na tron, zaledwie ostatnie echa podekabrystowskich ruchów stłumione zostały w Orenburgu i w Moskwie, Mikołaj I zdarł maskę i despotyczne swe rządy rozpoczął.
Mikołaj I odebrał bardzo liche i koszarowe wychowanie, ile że był przeznaczonym tylko do odegrania roli cesarskiego brata, tylko na synekurzystę-manekina, mającego brać udział w paradach i rewjach. Stąd Mikołaj był ledwie wyszkolonym na oficera niższej rangi. Gdy zrzeczenie się Konstantego zapewniło mu koronę, było już za późno na rozwijanie dojrzałego młodzieńca, a z drugiej strony młodzieniec nie objawiał zgoła pociągu do nauki. Mikołaj nadto był z matki Niemcem, a przez małżeństwo swe z córką króla pruskiego zprusaczał, co znów pociągnęło obranie sobie za ideał Fryderyka Wielkiego. Ideał ten Mikołaj I pojął tylko ze strony najgorszej, a może dla umysłu jego dostępnej, więc militaryzmu i ślepej karności.
Rządy młodego cara skupiły się na żandarmerji, na policji i wojsku. Te trzy czynniki były powołane do utrwalenia samodzierżawia, te trzy czynniki na dziesiątki lat miały Rosję zamienić w niepożytej siły machinę państwową.
Ta wytyczna myśl monarchy w samym początku swym znalazła nie małe przeszkody w składzie państwa rosyjskiego, boć to państwo w roku 1826 zamykało w swych granicach dwa konstytucyjne obszary: Księstwo Finlandzkie i Królestwo Polskie. Pierwsze, wciśnięte w skraj północo-zachodu, z natury swego geograficznego położenia, małą z Rosją miało styczność, drugie atoli, będące jedynym traktem, łączącym Rosję z Europą, musiało niecić w Rosjanach konstytucjonalizm i udaremniać Mikołajowi jego tępienie. Cesarz przeto począł bez ceremonji konstytucję polską gwałcić. Wielki książę Konstanty, człowiek tępy i ograniczony, mimo wpływu swej żony, księżnej Łowickiej, szedł za wskazówkami brata i na stanowisku dowódcy wojsk polskich pracował gorliwie na bezprawie.
Polska szarpnęła się i zawrzała niezadowoleniem, rozpoczynając minową robotę przeciwko „królowi“. Konstanty, który po swojemu „kochał“ Polaków i ani śmiał przypuszczać, aby Mikołaj nie pragnął ich dobra, był znów ślepem narzędziem terroru policyjnego, którym Mikołaj powitał utyskiwania Polaków. Prowokacja cara samodzierżcy doprowadziła do rewolucji w Polsce w roku 1830.
Rewolucja zwróciła się nadewszystko przeciw Konstantemu, gotując nań zamach podczas pierwszych ruchów w Warszawie. Ale i taż sama nieomal rewolucja, uniósłszy się wspaniałomyślnością, nietylko pozwoliła Konstantemu uniknąć śmierci, ale nadto pozwoliła mu bez przeszkody odejść z całą gwardją!! Ta wspaniałomyślność rewolucji polskiej była podobno pierwszym i niepowetowanym dla niej samej ciosem.
Konstanty, według wieści, uszedł jakoby po raz drugi śmierci, gdyż — według niektórych pisarzów — na krótko przed rewolucją, jeden z żołnierzy, stojący na warcie u drzwi gabinetu wielkiego księcia, postanowił zabić znienawidzonego ciemięzcę. Lecz w stanowczej chwili młodzieńcowi zabrakło woli do popełnienia mordu… I żołnierz zwrócił lufę karabinu do własnej skroni i padł trupem u drzwi wielkoksiążęcych!…
Rewolucja polska, po zażartych bitwach, po półtorarocznym samorządzie, mimo całej sympatji Europy, została przez Mikołaja opanowaną. Pogrom rewolucji był śmiercią polskiej konstytucji i rozciągnięciem na ziemie polskie samowładztwa.
Rosja równocześnie traciła dech w żelaznym uścisku mikołajewskiego systemu. Wybuchające wciąż wojny niszczyły ją, wyludniały, policja i żandarmerja deprawowały i gangrenowały, wódka i propinacje truły, ograniczenia i ucisk swobody wyznania budziły nienawiść nawet do prawosławnego Boga.
Car potroił armję, car zmusił całą nieomal Europę do podniesienia do kwadratu ciężarów wojskowych i car ciągle o zaborach przemyśliwał i zaborami gasił wzrost wewnętrzny państwa. Mało mu było ciągłych walk na Kaukazie, mało krwi, mało mordów polskich i litewskich.
Ludność Rosji drżała ze zgrozy i przerażenia, ani ważąc się na słowo protestu, bo tam, gdzie jeden wyraz starczył, aby być wziętym na „wieczne“ czasy (urzędowy współczesny termin) na prostego żołnierza, gdzie za guzik oberwany u munduru lub za niedozwoloną formę zarostu winny brał setki pałek i knutów, gdzie syn był zaprawianym za młodu, aby umiał denuncjować ojca, gdzie judaszostwo było w obliczu cara jedynym dowodem wierności, tam nie czas było na spiski, tam musiała rozpacz doprowadzić tysiące do zlania się w komunę, w żywioł zniszczenia.
Mikołaj ani myślał zastanawiać się nad przyszłością, ani myślał mierzyć okiem przepaści, którą rył między tronem rosyjskim i ludem. Nieokrzesanemu monarsze, płytkiemu samowładcy starczyło, że pół Rosji umundurował, ogolił pod jeden strychulec i batem do jednej cerkwi zapędził — po nim zaś mógł być i potop.
Stąd nietylko rok 1830, rok tak krytyczny dla Europy, ale i rok 1848 nie znalazł echa w państwie rosyjskiem. Wprawdzie policji rosyjskiej udało się i w roku 1830 wpaść na propagandę rewolucyjną Jastrzembskiego, a w roku 1849 pochwycić nici tak zwanego „spisku“ Pietraszewców, wprawdzie obydwa procesy wypełniły żywymi ludźmi wymierającą katorgę dekabrystów, ale te procesy były może tylko świadectwem, że myśl w piersi ludu rosyjskiego żyje, że pracuje, snuje wróżby o przebudzeniu, ale jeszcze roi tylko. Ale i te procesy, szumnie do miana politycznych zamachów podniesione, nic nadto nie ujawniły.
Rok 1848 jednak zaniepokoił Mikołaja, wzmocnił wpływ żandarmerji i stanowisko „trzeciego oddziału…“, Mikołaj nie wahał się, dla dania przykładu swoim poddanym, wysłać wojska na pognębienie powstania Węgrów przeciwko Austrji.
Reakcja w państwie rosyjskiem równocześnie mury wznosiła, byle zarazy roku 1848 nie dopuścić. Mury te doszły do tego, że podano projekt zakazania zupełnego poddanym rosyjskim wyjazdu z granic państwa… Projekt ten, rozważany szeroko w roku 1849… jedynie dzięki zamętowi wojennemu, nie doczekał się cesarskiego podpisu!… Szkielet jego i pouczające wywody, że w ten sposób Rosja raz na zawsze wybawioną zostanie od „importowanej z zagranicy“ gangreny… przetrwał w archiwach na świadectwo mikołajewskich rządów i na świadectwo, że wielki despota czuł, iż lada hasło może zagrzebać go pod gruzami tronu.
Lecz i bez „importu“ Rosja była już gmachem spękanym w chwili wybuchu Wojny Krymskiej. Cały system dyscypliny wojskowo-policyjnej ukazał swe zwyrodnienie.
Wojnę wypowiedział cesarz, żołnierze się bili i ginęli, ale żaden żołnierz ani rozumiał, ani pojąć mógł, aby ta wojna była czemś więcej, jak prostym nakazem samowładcy, aby on, żołnierz, mógł pójść dalej, niż bezduszna, obojętna, ustająca za lada drgnieniem kółka, machina.
Cesarz zresztą sam z Petersburga prowadził wojnę, sam wydawał co chwila rozkazy i kontrrozkazy, pięściami bił nieszczęśliwych feldjegrów, którzy mu przywozili hjobowe wieści, pluł w oczy oficerom ordynansu, bił po twarzach generałów, intendentów armji, ministrów, a nawet żandarmów. Gmach się walił, militaryzm policyjny Mikołaja ponosił klęskę za klęską, grom za gromem uderzał w stolicę.
Dumny despota dochodził do szału, ogłupiał do reszty złych generałów, maltretował dostojników państwa za to, że byli takimi, jakimi ich mieć chciał…
Aż w bezsilnym gniewie i pasji na hańbiące warunki pokoju — car otruł się.
Otruł się ten, o którym po dziś dzień przetrwał czterowiersz Poleżajewa:
Kogda by w miesto fonaria
Czto swietit tuskło w niepagody,
Powiesit despota — caria
To zablistał by łucz swabody.
Mikołaj I był, po Pawle I, drugim dopiero cesarzem, który nie unurzał rąk we krwi królobójstwa, a który nadto sam wolał skrócić dni swego panowania. Ale ten sam Mikołaj był rewolucjonistą i spiskowcem najzagorzalszym, bo dokonał całego szeregu zamachów na wprost przyrodzone prawa swych poddanych, bo przeszedł niewątpliwie Piotra Wielkiego w pogwałceniu ustaw i samowoli, bo nietylko zniszczył wszystkie ślady porywów Aleksandra, nietylko przywrócił panowanie ciemnoty z czasów Elżbiety i Anny, ale nadto wzniecił prześladowania religijne.
Tysiące unitów, katolików, protestantów, żydów i mahometan zapędzał nahajkami do prawosławnej cerkwi. Prawosławnym zaś pod karą „wiecznej“ katorgi nie wolno było odtąd zmieniać wyznania. Nabożeństwa prawosławne stały się nadewszystko ceremonjami opiewania chwały monarszej. Nad spowiedzią i praktykami religijnemi poddanych czuwać zaczęli żandarmi… Sprawami cerkwi rządził pułkownik lejb-gwardji…
Dnia 2 marca 1855 roku wstąpił na tron syn Mikołaja, Aleksander II.
Aleksander II urodził się w r. 1818, a więc w czasach, gdy ojciec jego nie był jeszcze następcą i gdy małego syna księcia rosyjskiego czekała podrzędna tylko rola cesarskiego kuzyna. Z tych przyczyn Aleksandrem II nie zajmował się dwór i z tych przyczyn niewątpliwie Aleksander II w dzieciństwie swem uniknął zdeprawowania, spaczenia, tak łatwego dla pasowanych już w kolebce władców, i z tych przyczyn Aleksander i nie jedną jasną chwilę dzieciństwa zachował i ostał się przesadzonej opiece, zamieniającej cesarzewiczów na anemiczne, scharlałe lalki.
Przekazanie tronu Mikołajowi dopiero zwróciło uwagę na Aleksandra. Cesarzewicz więc oddany został w ręce wychowawców generała Merdera, Uszakowa, a także i pisarza Żukowskiego. Pierwsi dwaj zabiegali, aby w następcy tronu wyrobić ideały militaryzmu żołnierskiego, ostatni, płytki myśliciel, choć nie pozbawiony szlachetnych porywów, postawił za hasło Aleksandrowi wyrazy „wolność i… porządek“. Jak sobie Żukowski poradził z tą osobliwą dewizą, nie wiadomo — jak ją pojął Aleksander, poucza historja jego panowania, będąca jedną wstęgą chwiejności, sprzeczności i niekonsekwencji.
Aleksander II był ogłoszonym następcą tronu dopiero w r. 1831, a więc w sześć lat po wstąpieniu na tron Mikołaja! Mikołaj bowiem miał zamiar przekazać koronę młodszemu synowi, Konstantemu.
Jeszcze za życia ojca, między Aleksandrem i Konstantym wynikł spór o tron. Konstanty utrzymywał, że Aleksander, który przyszedł na świat w chwili, gdy Mikołaj był jedynie księciem, niema prawa do dziedzictwa, gdyż ono należy się jemu, jako urodzonemu już w purpurze.
Ten spór nie ustał nawet po ogłoszeniu Aleksandra cesarzewiczem i był tak groźnym, iż Mikołaj, niezależnie od testamentu, zobowiązał Konstantego uroczystą przysięgą do wyrzeczenia się korony.
Konstanty, wierny przysiędze, uległ i uznał cara w Aleksandrze II, lecz równocześnie stał się na dworze rosyjskim głową rodu „Konstantynowiczów“, książąt, nie cieszących się względami panujących, książąt, lubiących akcentować swoją wolnomyślność, i książąt, skazanych na zupełną bezczynność i usunięcie od władzy.
Aleksander II, jako cesarzewicz, musiał oczywiście być ślepo posłusznym woli ojca, musiał całą swą inteligencję skupić na paradach wojskowych, mundurach i owej bezsensownej i śmiesznej karności i formalistyce, doprowadzającej państwo rosyjskie do tragedji z powodu niedopowiedzianego wyrazu, braku przecinka w manifeście. Pomimo to, Aleksander II, jako cesarzewicz, właściwie niewiadomo dlaczego, obudził w narodzie otuchę, nadzieję, że przyszły cesarz poczynać sobie będzie inaczej, lepiej. Nadzieje te były tak wielkie, że Mikołaj I aż uważał za właściwe wydać rozkaz słynnemu „trzeciemu oddziałowi kancelarji jego cesarskiej mości“, aby oka nie spuszczał z następcy tronu.
Mikołaj I umarł dnia 2 marca 1855 roku. Moskwa dopiero w trzy dni dowiedziała się o śmierci… a w cztery dni wezwana została do przysięgi na wierność nowemu cesarzowi. W dniu przysięgi, w Moskwie, w starej wieży Iwana oberwał się dzwon… Zabobonny lud rosyjski w zdarzeniu tem upatrywał złowrogą wróżbę dla nowego panowania… Cenzura rosyjska o niewłaściwem zachowaniu się niesfornego dzwonu nawet słowem nie pozwoliła wspomnieć… czem znakomicie spotęgowała znaczenie tego oczywistego prognostyku.
Rok 1855, rok wstąpienia na tron Aleksandra II, w dziejach królobójstwa i mordów politycznych był zwrotnym i bodaj nietylko dla samej Rosji, ale i dla całej Europy.
Do roku 1855, wiek dziewiętnasty, rozpoczęty zabójstwem Pawła I, przynosi zamach na Napoleona I, (1809), mord księcia Berry (1820), mord Kapodistriasa, znienawidzonego despoty greckiego w usługach Mikołaja I (1832), a dalej, zamach na Ludwika Filipa (1835) i piekielną maszynę, zgotowaną przez Feschiego, Pépin’a i Moreya. Lecz dopiero drugi zamach na tego ostatniego króla, wykonany przez Ludwika Alibaud (1863), może być poczytanym za pierwszy czyn, tak zwanego, „anarchizmu“. Alibaud bowiem rzucił z szafotu harde słowa: „Umieram za wolność, za lud, za zniweczenie monarchji“. Choć słowa te przez współczesnych uważane były raczej za credo republikanina, niż za hasło anarchisty“.[4]
Rok 1844 przynosi zamach Tschecha na króla pruskiego, Fryderyka Wilhelma IV, a rok 1850 znów temuż królowi gotuje ponowny zamach Sefelogego. W dwa lata potem, fanatyczny ksiądz Marcin Marino usiłuje zabić Izabellę hiszpańską, a w cztery, Karol III, okrutny despota parmeński, pada raniony śmiertelnie na ulicy i umiera.
I oto cały plon królobójstwa do roku 1855. Oczywiście, zamachów nieudałych była, krom powyższych, jeszcze ilość wielka, boć takie lata krytyczne dla ustrojów państwowych, jak 1830, 1831, 1848, 1849 i 1851 musiały niejednokrotnie ku głowom ukoronowanym zwracać oręż spiskowych, ten atoli zawodził mocno, dawał się wykrywać zawczasu i nie miał dla siebie jeszcze wielu takich desperatów, jak Alibaud. A zresztą, fazy przekształceń państwowych następowały po sobie tak szybko, iż brakło czasu na wytworzenie bodaj dłuższej opozycji. Idealistyczne dzieła Anglika, Wilhelma Godwina, ojca anarchizmu, wpajały wszak dopiero przekonanie, że ludzkość drogą prostego uświadomienia dojdzie do zniesienia państw. Nadto, Godwin, raczej przepowiadał, niż apostołował, był tylko prorokiem, czy wróżbitą, ale nie agitatorem i był twórcą teorji, której nawet nie nazwał, która dopiero w następstwie miała być rodzicielką anarchizmu.
Dopiero od drugiej połowy XIX wieku ruch królobójstwa wzmaga się, a wzmaga się równolegle do potężniejącego ruchu umysłowego Europy. Rozwój nauk socjalnych, gruntowne zastanowienie się nad dziejami Rewolucji Francuskiej, rzut oka wstecz na szalony skok, uczyniony przez ludzkość na dystansie od roku 1780 — 1850, musiał podniecić pożądanie równie szybkiego postępu w ludach zapóźnionych, musiał nietylko spotęgować dążność do osiągnięcia przez jednostkę największej sumy swobód, ale musiał skłonić ją do zwalczania tam i zapór.
Ruch ten stał się tak potężnym, tak wszechstronnym i żywiołowym, iż zniewolił wielu monarchów do pójścia za nim, iż zniewolił ich do zgodzenia się na rolę ludzi, ponoszonych przez rozszalały prąd, iż porwał ich ku prawu, stanowiącemu nie o tem, co władca może ludowi dać, lecz, co może od ludu, jako pierwszy jego urzędnik, uzyskać.
Ruch ten sprawił, iż każdy rok zwiększa przywileje poddanej jednostki, rozdrabnia władzę, skraca płaszcze gronostajowe.
Jakiż ruchu tego kres, lub jak się zwać ma pierwsza ruchu tego stacja? Na to pytanie usiłuje odpowiedzieć i socjalizm i anarchizm.
Pierwszy zdobył sobie już obywatelstwo i z rewolucji urósł na „wielką zdobycz myśli i etyki ludzkiej“, drugi dotąd skazanym jest na błąkanie się w szatach wyrodnego syna, półszaleńca. Pierwszy wszedł w krew Europy, drugi jest ciągle pianą tej krwi. Pierwszy stał się chlebem powszednim ładu i poczucia sprawiedliwości, drugi ciągle jest równie potępianym, jak i niezbadanym i nieujętym w karby zwartych postulatów. Ale bo pierwszy nadewszystko ku najżywotniejszym i najbliższym zwrócił się sprawom, drugi zaś poszybował we mgły przyszłości. Pierwszy nie tylko odrazu stanął do walki na śmierć i życie, ale i umiał zwyciężyć, drugi do dnia dzisiejszego miewa nie bojowników, ale tylko zapaleńców zrozpaczonych, oszołomionych ogromem idei, fanatyków.
Po Godwinie przyszedł Proudhon, a choć ten anarchizm już anarchizmem nazwał, choć pognębić swą teorją chciał Babeufa, St. Simona i Fouriera, lecz ledwie, że zaznaczył potrzebę propagandy, dla osiągnięcia ideałów anarchizmu. Aż dopiero Max Stirner, a dalej Bakunin i książę Krapotkin oświadczyli się za potrzebą rewolucji i terroru.
I w tem miejscu nasuwa się pytanie, skąd naród rosyjski, skąd czasy Mikołaja I mogły wydać Bakunina, skąd w kraju, gdzie wyraz „konstytucja“ wiódł na katorgę mógł się począć książę Krapotkin, potępiający każdy i najliberalniejszy ustrój państwowy, skąd na ziemi tak niedostępnej nawet dla codziennych zawołań zachodu Europy, mógł narodzić się duch, tak gwałtownie rwący naprzód?! I skąd nareszcie w monarchji, do której lada świstek, zadrukowany śmielszymi dezyderatami, nie ma wstępu; do której wszelki „import“ płodów ducha ludzkiego skazanym jest na wapno i karbol kwarantanny samowładztwa — mógł się począć tak silny „eksport“ kierunków tak skrajnych?!…
Bo, że Anglja wydała Godwina, Francja Proudhona, Niemcy Stirnera, tego za nadzwyczajność poczytać nie można, bo kraje te tłumaczą się postępowością swych zabiegów reformatorskich. Ale, jak Rosja posiadła Bakunina i Krapotkina? Wszak tu nie talent, ani dar szczególny przypadkowy rozstrzygał, a jedynie stopniowanie cywilizacyjne. Skąd ludzie z ziemi, uprawianej przez chłopów-niewolników, ludzie z pod knuta mieli dość siły, aby nawet humanitarnej, a wolnej Europie rzucić rękawicę?!
Odpowiedź na to zawiłe pytanie jest łatwa. Anarchizm jest tak czemś gwałtownem, tak skrajnem, że trzeba dopiero takiej świadomości niedoli Krapotkina, aby ku niemu się skłonić i za nim pójść i pójść z dynamitem w ręku…
Dekabryści zostali wytępieni, bo na rewolucję iść chcieli z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, — potomkowie dekabrystów uciekli się do drugiej ostateczności, do mordów. Żandarmerja Mikołaja I nie rozumiała słowa ludzkość, gdy szło o przekonania polityczne. Żandarmerja Mikołaja zgasiła tysiące istnień — ale za to te, których nie dosięgła, rozpaliły się na łuny.
Rok 1855 w dziejach Rosji jest nadewszystko uważanym za rok narodzenia się nihilizmu i… „nihilistów“.
Co to jest, lub czem był ów nihilizm?!
Nihilizm — według prostej odpowiedzi encyklopedycznej — jest zasadą filozoficzną, odrzucającą wszelki wyższy, moralny porządek polityczny i społeczny, zasadą, uznającą jedynie wieczność materji i nieomylność badań doświadczalnych. Nihilizm jest zaprzeczaniem nie tylko prawa, władzy, państwa, ale i bóstwa.
Nihilizm zaznaczył się tem, że dotąd nigdy żadną zwartą gromadą ludzi nie rządził, że był raczej chorobliwem i bezwiednem następstwem materjalistycznego pesymizmu jednostki, niż ugruntowaną logicznie teorją stowarzyszenia.
Skądże nihilizm wziął się w Rosji?!
Otóż tu następuje niespodziewana już odpowiedź: „Nihilizmu“ w Rosji nie było nigdy, a „nihiliści“ rosyjscy nie mają żadnego związku i nie mieli nigdy żadnego związku z teorjami nihilistycznemi. Po prostu, żandarmerja rosyjska, chcąc zarówno Europie jak i Rosji całej obrzydzić prąd, domagający się reform państwowych i to reform nadewszystko, dawno w ościennych mocarstwach uprawnionych, nazwała go „nihilizmem“, a zwolenników tego prądu „nihilistami“… w czem uciekła się do konceptu Turgeniewa, który w jednym ze swoich utworów „nihilistami“ nazwał socjalistów a raczej proletarjuszów inteligentnych.
Nazwa „nihiliści“, pochwycona przez prasę francuską, jako mot du jour, została rozgłoszoną i zjednała sobie prawo obywatelstwa. Podczas, gdy ci „nihiliści“ w programie swoim… domagali się konstytucji, a nawet tylko zwołania przedstawicieli narodu dla przeprowadzenia nieodzownych reform.
Jeżeli „nihilizm“, ten w uczonych wywodach publicystyki europejskiej o „utopji filozoficznej“, mógł nie jednemu mieszczuchowi zatruć sen, to już niewątpliwie dla spokojnego obywatela państwa rosyjskiego stał się straszydłem o cechach zdeklarowanych i namacalnych…
Oto w roku 1865 policja rosyjska nareszcie zdefinjowała urzędownie nawet, jak wygląda „nihilista“. A więc, „o ile“ jest kobietą — nie nosi krynoliny, strzyże włosy i chodzi w czapeczce futrzanej — „o ile“ zaś jest mężczyzną, więc nie strzyże włosów i chodzi w niebieskich okularach…
Owoczesny policmajster moskiewski, Arapow, rozesłał do swoich podwładnych taki, naprzykład, cyrkularz:
„Ponieważ daje się spotykać na ulicy osobistości, ważące się nosić kostjum właściwy nihilistom, przeto nakazuje się niniejszem zobowiązać zamieszkałych w pańskim cyrkule nihilistów do nienoszenia niebieskich okularów i okrągłych czapek, do strzyżenia włosów (u mężczyzn) i nie strzyżenia (u kobiet) i do chodzenia (te ostatnie) w krynolinach. W razie, gdyby nihilistka lub nihilista naruszyli zobowiązanie powyższe — wysłać ich w ciągu 24 godzin sposobem administracyjnym z Moskwy. Wszyscy członkowie policji upoważnieni są do aresztowania nihilistów dla wzięcia od nich pomienionego zobowiązania. Winni oporu mają być wysłani sposobem administracyjnym“.
Ten autentyczny cyrkularz Arapowa dostatecznie chyba maluje pogląd policji rosyjskiej na „nihilistów“. Koroną zaś tego poglądu było froeblowskie pouczenie ludu rosyjskiego, jaką zakałą jest nihilista. W dwa tygodnie po pierwszym zamachu na Aleksandra II, — po ulicach Moskwy prowadzono symbolicznego „nihilistę“. Policjant, przedstawiający ową gangrenę, był wystrojony w wielką, lnianą, rozwichrzoną perukę, w okrągłą czapę futrzaną i w jakiś pstry kostjum. W ręku niósł dębową pałkę, a na nosie i czole… miał aż ośm par różnej wielkości niebieskich okularów… Symboliczny „nihilista“ wywijał od czasu do czasu pałką i ryczał ponuro: „Jestem nihilistą! Jestem socjalistą! Ojca rodzonego zabiłem! Matkę rodzoną zjem! W Boga nie wierzę. Wszystko spalę, wszystkich wymorduję!“
Działo się to w roku 1865… w Europie…
Kimże byli naprawdę ci, tak zwani „nihiliści“ rosyjscy?! Nadewszystko nawet nie rewolucjonistami, nawet nie spiskowcami, dopiero w lat kilka przeistoczyli się w socjalistów, a w lat kilkanaście, z desperacji, uzbroili się w terror i rozwinęli w socjalrewolucjonizm.
„Nihiliści“ poczęli się z czasu, więc i z „dekabrystów“, i z bezprawia samowładnej policji, i z prześladowań religijnych, i z Hegla, i z Marksa, i z Milla, i z St. Simona, i z roku 1848, i z mroków zaścielających Rosję, i ze światła, bijącego z zachodu.
Nihiliści ani myśleli iść za Bakuninem, ten był im za dalekim. Ojcem duchownym nihilistów stał się Hercen, syn moskiewskiego miljonera. Hercen odebrał bardzo staranne i gruntowne wykształcenie, które wraz z podróżami otworzyło oczy myślącej duszy na niedolę współbraci i skłoniło do pracy nad ich wyzwoleniem. Śmierć ojca i osiągnięcie wielkiej fortuny było dla Hercena decydującym momentem. Hercen zrealizował majątek i osiadł w Londynie w r. 1854. W roku 1855 zaczął pisać, w dwa lata później ukazał się pierwszy numer „Kołokoła“ (Dzwonu), w którym Hercen wzywał naród rosyjski do walki z absolutyzmem. „Kołokoł“ pomimo czujności policji, wszystkimi porami dostawał się do Rosji, budził uśpione myśli, skupiał, łączył.
I Hercen swą ognistą broszurą „Kto winien?“ targnął trzewiami Rosji. Czernyszewski odpowiedział na to pytanie pytaniem realnem, trzeźwem „Co czynić?“ — A Bakunin zaciskał pięści i wskazywał na piekielne maszyny.
Tymczasem Aleksander II panował i jakoby zapowiadał rozluźnienie więzów…
Akt łask koronacyjnych (1856) zachwycił aż Europę dla dobroci młodego monarchy. Akt ten był amnestją dla dekabrystów, amnestją dla Polaków, winnych rewolucji, i darowaniem 23 miljonów rubli włościanom w postaci zaległych podatków. Akt ten niezawodnie samego cesarza przekonał do własnej wspaniałomyślności, ale akt ten był znów tylko pustym frazesem, rzuconym niedoli.
Dekabryści prawie nie istnieli, boć trzydziestu lat katorgi nawet jedna trzecia skazanych nie miała sił przetrzymać. Ułaskawienie więc, po latach trzydziestu, dosięgnęło już tylko kilkunastu schorowanych, wycieńczonych, przedwcześnie zestarzałych widm, bo o ułaskawieniu późniejszych zesłańców nikt nie pamiętał. Polaków, ogarniętych amnestją, było więcej, lecz ci znów przeważnie pozostali na Syberji, bo woleli uniknąć powtórnego zesłania.
Darowane podatki były łaską już zgoła skrystalizowaną, bo dotyczyły sum, które nagromadziły się przez dziesiątki lat, które urosły w rubrykach biuralistyki, które przypadały od ludzi dawno zmarłych, dawno zrujnowanych, nie posiadających żadnego zgoła dobytku. Skreślenie tych 33 miljonów stanowiło więc ulgę dla rachmistrzów, uwolnionych tem samem od obliczania fantastycznych procentów i fantastycznych kar i bezcelowego powiększania sumy urojonej należności.
Aleksander II był zdaje się zadowolonym z siebie i ze swego wstępu do liberalizmu.
Rosja nie mniej udawała zadowolenie i z całem skupieniem i cierpliwością przebyła pierwsze lata panowania Aleksandra II, spodziewając się co dnia ziszczenia, pokładanych w nowym cesarzu, nadziei. Stąd ani zamach na Ferdynanda, króla obojga Sycylji (1856), ani bomby Orsiniego, skierowane przeciw Napoleonowi III (1858), ani mord księcia Daniła czarnogórskiego (1860), ani zamach Drusiosa, z poduszczenia rosyjskiej dyplomacji, na greckiego Ottona I, nie znalazł oddźwięku śród narodu rosyjskiego. Naród czekał.
Należy przyznać, iż Aleksander II miał zadanie nie łatwe, ile że gmach państwowy walił się, polityka zewnętrzna musiała wytrzymywać upokorzenia po krymskiej kampanji, wszystkie sprężyny wewnętrzne pordzewiały, popękały. Co najgorsze, Aleksander nie miał wokół siebie ludzi wyrobionych, bo, w spadku po ojcu, dostali mu się tylko płytcy, zdziczali śród dyscypliny, generałowie, zaprawieni do „nieomylności“ cesarskiej.
I każdy inny monarcha byłby tu się załamał razem z tronem, gdyby nie posiadał talentu Aleksandra II. Talent ten, niezaprzeczony, podoba się jednym zwać obłudą, drugim chwiejnością, trzecim udanem marzycielstwem, czwartym maskowanym despotyzmem, ale te nazwy talentu tego nie zaprzeczają. Czy Aleksander świadomie, czy bezwiednie szedł za tym talentem, to może stanowić kwestję sporną. Rezultat wszakże był i pozostał, gdyż Aleksander II zdołał, mimo wszystko ocalić i samowładztwo dla syna i dla siebie mniemanie, że on był właśnie tym monarchą, skłonnym do najdalej idących ustępstw… tym monarchą, któremu żywioły wywrotowe zakłócały najważniejsze przekształcenia, który w wigilję śmierci nawet podpisał konstytucję! który tę konstytucję dałby od dawna, gdyby naród rosyjski dorósł do niej umysłowo!
Ten wywód wszak nie był za panowania Aleksandra nowiną — podobnie rozprawiał nie tylko Aleksander I, ale i Mikołaj.
Naród nie dorósł do konstytucji! Jakby konstytucja sama nie była jedynym czynnikiem rozwoju, jakby Anglja lub Francja nie zawdzięczała całego swego życia obywatelskiego konstytucji, jakby chłop rosyjski był ciemniejszym od chłopa francuskiego w przeddzień rewolucji, jakby ktoś mógł tańczyć, nie umiejąc chodzić. A przecież owo żądanie okazania dojrzałości jest właśnie tylko żądaniem, aby człowiek pozbawiony władzy w nogach dowiódł, iż umie tańczyć.
Jednakże Aleksander II, szczerze czy nieszczerze, z dobrej woli, czy pod przymusem wzmocnienia spękanego gmachu, był zniewolonym do pewnych nieuniknionych reform, jak naprzykład zniesienie pańszczyzny. Reforma ta, przeprowadzona kosztem obywateli ziemskich, bo polegająca na odebraniu im stosownych obszarów ziemi i osadzeniu na niej bezrolnych, a poddanych dotąd włościan, posłużyła zarazem za celowe obudzenie nienawiści mużyków do większych posiadaczy. Mużyk odtąd w cesarzu miał widzieć „oswobodziciela“, miał nie pamiętać, że to cesarz Piotr I zaprzedał chłopów w niewolę, że wszyscy jego następcy zawsze opierali się wyzwoleniu ludu i że Aleksander uległ mu ledwie. I mużyk, patrząc na samowolę i nadużycia, jakich dopuszczali się urzędnicy przy wprowadzaniu ich w posiadanie ziemi, musiał uwierzyć, iż wogóle cała ziemia należy do mużyków, i tego nawet chciał cesarz, ale panowie potrafili oszukać i mużyków i cesarza.
Te urojenia chłopa rosyjskiego nie tylko nigdy nie zostały sprostowane, ale najstaranniej podtrzymywane i hołubione w imię zasady divide et impera. A i po dziś dzień, dzięki gorliwym zabiegom Petersburga, pilnie strzeżone, jako broń przeciwko inteligentom.
Doniosła ta reforma, która w Europie nareszcie w roku 1861 zniosła niewolnictwo, zeszła się z wigilją powstania polskiego. Polacy, doprowadzeni do rozpaczy przez okrutny system mikołajewski, schwycili za broń.
Europa zabrzmiała sympatjami dla Polski, większość Rosjan również nie kryła przyjaźni dla Polaków — ba, Aleksander II godził się na ulgi… Aż naraz, mówiący o ulgach cesarz, stanął sam na czele reakcji i wypuścił na Polaków wszystko, co miał do rozporządzenia z dzikiego militaryzmu. Tysiące ludu padły pod kulami, setki zawisły na strykach, tysiące popędzono na Syberję, tysiące ruszyły na dobrowolne wygnanie.
Rozmiary pogromu polskiego ukazały Aleksandra II w pełni światła nawet i Rosjanom. Administracyjne przemiany monarchy były jedynie rozumną pracą pogromcy a hodowcy lwów. Rosja rozrastała się, mężniała — więc rozszerzano klatkę, ale i wzmacniano kraty. Z dnia na dzień niby przedsiębrano jakieś głębokie ulepszenia, z dnia na dzień rozprawiano o przeszczepieniu z zachodu godziwszych form władzy, o potrzebie wzmocnienia oświaty i t. p., ale i z dnia na dzień myślano tylko o tem, jak daną reformę przykroić do samowładztwa, bez nadwerężenia któregokolwiek z jego przywilejów. Stąd każde wielkie hasło musiało kurczyć się na parodję swego echa. Bo cóż, naprzykład, znaczyła reforma sądowa i co wszystkie prawa rosyjskiego kodeksu, jeżeli z rozkazu Aleksandra II każdy generał-gubernator, bez sądu, bez potrzeby dowodu winy, mógł zawadzającego mu człowieka wysłać na Syberję? Cóż znaczyło zniesienie cenzury czasopism (tylko w Petersburgu), gdy czasopismom tym dano cały komitet policyjny, grożący zamknięciem pisma, gdy ten komitet z góry zabraniał pisać o tem lub owem, gdy nakoniec, w roku 1867, poczta rosyjska w Petersburgu nie wysłała w ciągu trzech miesięcy żadnego czasopisma na prowincję!
Tymczasem „Dzwon“ Hercena huczał z Londynu ku granicom Rosji. W roku 1859 Hercen wydał słynne swoje „Pod sąd“, w roku 1860 przybył nad Tamizę Bakunin, który zdołał ujść z katorgi Syberyjskiej, a rok 1861 zaczyna krwawą listę ofiar powieszeniem „mużyka“ Petrowa, winnego buntu chłopskiego w Kazańskiej gubernji. Za Petrowem idą do ciężkich robót Michajłow, a na wygnanie Ogarew. Rok 1862 przynosi już ośm procesów politycznych, a w tych sprawę pierwszego związku „Wielkorosjanina“, założonego w Modlinie przez trzech oficerów i trzech żołnierzy. Obrachunek tego roku daje trzy trupy rozstrzelanych przestępców i kilkunastu nowych galerników.
Następne trzy lata słabną pozornie, bo przynoszą razem trzynaście procesów, a w tem pięć trupów i trzydziestu sześciu katorżników politycznych, rosyjskich.
Plon tych pięciu lat zeszedł się nadto z setkami i tysiącami skazańców-Polaków. Ale, o ile skazańcy polscy mieli pełnię poczucia sprawy, za którą ginęli, skazańcy rosyjscy byli najczęściej ofiarami, niepojętego dla nich samych, terroru. Boć nie mieli ani organizacyj spiskowych, ani nie przedsiębrali żadnych gwałtownych środków przeciwpaństwowych, na katorgę szli za wyraz, za książkę, za potępienie samowoli urzędnika, za donos głupca, za czapkę okrągłą, za niebieskie okulary.
Bezwzględność terroru rządowego obudziła czujność prześladowanych, zatruła jadem dziesiątki rodzin skazańców, poić zaczęła myślą, że miast padać jak muchy, godziwiej padać w walce.
Dzień 14 kwietnia 1865 był dniem mordu prezydenta Stanów Zjednoczonych, Lincolna, przez Boothę — a dzień 16 kwietnia roku 1866 był dniem pierwszego zamachu na Aleksandra II, pierwszem w Rosji usiłowaniem królobójstwa pod hasłem niesamolubnem.
Zamachu tego dokonał student, Dymitry Karakozow. Zamach ten nie był skomplikowanym, gdyż w roku 1866 osoba cesarza, choć strzeżona już pilnie, nie była jeszcze zawsze otaczaną murem bagnetów.
Cesarz spacerował w Letnim Ogrodzie, w Petersburgu, jak to miał we zwyczaju czynić. Ogród był otoczony posterunkami policji, za cesarzem postępowali adjutanci, zamach więc z pozoru był trudnym, lecz nie trudnym dla człowieka, ważącego własne życie. Karakozow więc zdołał tak manewrować w ogrodzie, iż cesarz musiał go minąć. Gdy Aleksander nadszedł, Karakozow zdjął czapkę, a osłoniwszy nią pierś, wyciągnął pistolet z zanadrza i strzelił do cesarza. Strzał chybił — Karakozowa pochwycono i zawleczono do „trzeciego oddziału kancelarji jego cesarskiej mości“.
Rosja zatrzęsła się ze zgrozy — urzędowa Rosja wpadła w szał. Zamach Karakozowa zbudził setki domysłów… a jeden z nich trafił aż nawet do komisji śledczej… Według tego domysłu, zamach musiał być popełnionym na czyjąś korzyść, więc… z poduszczenia i za zgodą brata cesarskiego, a dawnego pretendenta do tronu, księcia Konstantego. Domysł ten opierał się snać na fakcie, że dotąd królobójstwo miało w Rosji za cel wydarcie zamordowanemu korony i że szło zawsze z pałacu do pałacu…
Nadomiar Karakozow odmawiał wszelkich zeznań, udawał Niemca, Polaka, zmieniał nazwiska, nie wydawał nikogo, na siebie winę brał tylko.
Aleksander II, zaskoczony wypadkiem, ze swej strony ani myślał unosić się wspaniałomyślnością i prowadzenie śledztwa oddał generałowi Murawiewowi, który, właśnie po mordach na Litwie w czasie polskiego powstania, osiadł był w Petersburgu z tytułem hrabiego od monarchy i przydomkiem „wieszatiela“ od ludu.
Murawiew z całem doświadczeniem zabrał się do Karakozowa… Lecz ani obietnice, ani groźby nie działały — Karakozow milczał lub mówił, co mu ślina na język przyniosła, aż, nazajutrz po uwięzieniu, usiłował przegryźć sobie arterję na ręku. Murawiew otoczył więc Karakozowa pieczołowitością i wziął pod swój wypróbowany system.
Karakozowa skuto łańcuchami, łącząc lewą rękę z prawą nogą, a prawą rękę z lewą nogą, a nadto ręce i nogi razem. Łańcuchy te krzyżowały się na żelaznym pasie, od którego znów szedł powróz na plecach do szyi i powróz ten udaremniał wszelkie nachylenia głowy ku skutym rękom.
Tak opatrzonego Karakozowa, ułożono na łóżku, wysłanem wojłokiem, a stojącem w wielkiej, widnej, wojłokiem zasłanej i wybitej, komnacie kancelarji jego cesarskiej mości. Łóżko dzień i noc otaczało czterech żandarmów z oficerem, którzy nietylko mieli za obowiązek śledzić każdy ruch więźnia, ale i każde drgnienie jego powiek… ponieważ Murawiew postanowił zabronić mu prawa snu. Gdy przeto Karakozowa ogarniała śpiączka, żandarmi kułakowaniem, łechtaniem i szczypaniem zmuszali go do czuwania. Co kilka godzin zaś, więźnia wleczono na śledztwo. Murawiew pytał, knut darł ciało Karakozowa, lekarz badał puls… i, po każdem skatowaniu, aplikował środki gojące.
Karakozow milczał, — aż po trzech dniach męczarni, postanowił się zagłodzić i odmawiał jadła. Murawiew już i na to miał środek — więźniowi otwierano usta i za pomocą rurki wlewano mu bulion…
W takich warunkach Karakozow przetrwał pełnych ośm dni i ośm nocy.
Murawiew odchodził od przytomności. Aresztowania masowe nie dawały śladu, mimo próśb, gróźb, obietnic i tortur. Już nie tylko Petersburg, ale i Moskwa i Warszawa i Charków i Odessa były w stanie najzajadlejszych wyścigów tajnej i nie tajnej policji.
Aż nieostrożność Karakozowa pozwoliła Murawiewowi wpaść na ślad. Karakozow, przed zamachem, stanął w Hotelu Znameńskim i zajął pokój, opatrzony numerem 65, przyczem tak manipulował, że nie okazał swego paszportu właścicielowi hotelu. Właściciel hotelu, ani myśląc zresztą upatrywać związku zniknięcia swego lokatora z pod numeru 65 z zamachem, dopiero po kilku dniach, gdy lokator nie wracał, zaniepokoił się i dał znać policji. Policja zeszła na rewizję numeru, lecz tu znalazła kuferek, wypełniony starą bielizną z wyprutymi znakami i szkatułkę drewnianą, której całą zawartością był kawałek sznurka. Na ziemi wszakże leżały jakieś pocięte drobno kawałki papieru. Kawałki, z wielkim trudem złożone… utworzyły kopertę z adresem studenta Iszutina w Moskwie. Dano natychmiast rozkaz aresztowania nieszczęśliwego adresata, a wraz z nim wszystkich jego towarzyszów, przyjaciół i ludzi, z którymi przestawał. Iszutina przywieziono do Petersburga extrapociągiem i wprost pokazano mu Karakozowa. Iszutin, z całą serdecznością wystraszonego przyjaciela, nie mógł powstrzymać się od okrzyku przerażenia…
Osobistość Karakozowa została stwierdzoną — teraz szło o wspólników. Było już ich około pięciuset w kajdanach!! Doaresztowano jeszcze kilkaset osób płci obojga i rozpoczęto badania — i, po najsilniejszych torturach, najdziwaczniejszych protokółach sądownie zdołano skazać ośmnaście osób, ponieważ cały proces dowiódł, że Karakozow działał istotnie z własnej inicjatywy i bez wspólników, że całe stowarzyszenie młodzieży, pod nazwą „Piekło“, rewolucyjność swoją zaznaczyło otworzeniem, z upoważnienia władzy, szkółki elementarnej dla dzieci, za opłatą, i szkółki, nie różniącej się od innych, że cztery biedne szwaczki namówiły do prowadzenia szwalni na wspólny rachunek i do tego samego kroku skłoniło czterech introligatorów, że całe „Piekło“ składało się z sześciu młodzieńców, między którymi był Karakozow, że nakoniec „Piekło“ urodziło się w głowie Murawiewa…
Wyrok „wyższego“ sądu kryminalnego winę poszczególnych oskarżonych streszcza nadewszystko w słowach „za należenie do stowarzyszenia, czynności którego zmierzały do przewrotu ekonomicznego“. A dalej, zarzuca im utrzymywanie związku „ze wszystkimi komitetami rewolucyjnymi i zamiar wymordowania wszystkich panujących“.
Karakozowa skazano na powieszenie, a choć nie wątpiono ani na sekundę, że ułaskawienie dosięgnie skazanego na szafocie, cesarz nie uznał go godnym takiej łaski. Za to Iszutin nietylko był ułaskawiony ale, zamiast katorgi na Syberji, zamurowany w Szliselburgu, gdzie w lat kilka powolniejszą śmiercią, niż Karakozow, skończył. Reszta oskarżonych poszła do ciężkich robót, a prócz nich dziesiątki ludzi spokojnych i lojalnych, którzy mieli nieszczęście znać „nihilistów“.
Pierwsze dni uwięzienia Karakozowa dają jeszcze jeden ciekawy szczegół… Mianowicie — dostojnicy państwa nietylko uważali za swój obowiązek złożenie monarsze życzeń, z powodu „cudownego“ ocalenia, ale i wyrażenie pogardy sprawcy zamachu. Stąd Karakozowa zaczęli odwiedzać najprzedniejsi potentaci, zadawać mu pytania, badać na swój sposób, moralizować przestępcę, a nawet wymyślać mu i pluć w oczy. Karakozow wił się na rzucane mu obelgi, lecz tem jedynie pilnujących go żandarmów do bicia zachęcał… — Aż w ostateczności uciekł się do środka radykalnego… i każdego wchodzącego dostojnika witał ze słowami:
— No, widzisz pan, a ostrzegałem pana, że się nam zamach może nie udać!…. Widzisz teraz, co za nieszczęście!!…
Dostojnicy, na takie powitanie, dostawali febry i uciekali ze strachu, aby ich Karakozow nie wplątał — a to nie było trudnem. Wszak Murawiew wcale nie dwuznacznie zapewniał Aleksandra II, że, po za winowajcą i „nihilistami“, spostrzega księcia Konstantego!
Do osób, które wryły się w pamięć współczesnych łącznie z Karakozowem należy mużyk Komisarew, w chwili strzału, stał w pobliżu Karakozowa i miał podobno schwycić go za rękę i w ten sposób celność strzału udaremnić. Faktem jednak tylko jest, iż niewątpliwie Komisarew pierwszy pojmał niedoszłego zabójcę. Mużyk więc uznanym był za wybawcę cesarza, i jako taki, obsypanym łaskami. Towarzystwo dworu petersburskiego starało się swą lojalność dla tronu zaznaczyć fetowaniem „państwa“ Komisarew na balach, zebraniach i obiadach. Biedny mużyk, oszołomiony bogactwem i zaszczytami, wpadł w manję wielkości i… po kilku miesiącach, powiesił się z rozpaczy, gdy odmówiono stanowczo nowym jego żądaniom.
Zamach Karakozowa wywołał gwałtowną i nierozważną reakcję. Obostrzenia cenzuralne, powiększenie etatów policji i żandarmerji, a dalej, dymisję ministra oświaty i spraw wewnętrznych i osadzenie na tych stanowiskach ludzi równie dzikich, jak i nieukształconych odpowiednio, miało zadać cios wywrotowi. Pościg trwał ciągle, prześladowanie spadało na każdego inteligenta nie odzianego w mundur. A tymczasem te masowe aresztowania, te nieustanne śledztwa, nie dosięgały tych, co istotnie rośli na siłę nielada, co istotnie coraz więcej zdecydowany obierali kierunek. Nie zdołały wykryć ani bodaj przypuścić, że w granicach Rosji już istniało stowarzyszenie Ziemla i Wola, że organizowało kadry rewolucyjne, że wychowywało całe pokolenie królobójców.
Ster władzy chwycił Piotr Szuwałow, który nietylko posiadał zupełne zaufanie Aleksandra II, ale i potrafił z „trzeciego oddziału jego cesarskiej mości“ uczynić biuro Torquemady. Cała Rosja drżała na samo wspomnienie „trzeciego“ oddziału, bo trzeci oddział nie miał żadnych względów, gdy szło o denuncjację, gdy szło o usunięcie zawadzającego Szuwałowowi człowieka. Szuwałowa nie darmo zwano Piotrem IV.
Aleksander II, choć postrzegał samowolę faworyta, ani myślał go usuwać. Cesarza zajmować zaczęły miłostki i łatwe zwycięstwa buduarowe śród frejlin i dam z arystokracji. Zresztą, Aleksander II był rad, iż energja Szuwałowa ujmowała mu trosk monarszych i zmuszała do milczenia żywioły wolnomyślne, które nawet do Zimnego dworca dosięgały.
Terror Szuwałowa i gromadna wysyłka podejrzanych osób bez sądów i wyroków na Syberję, jakby istotnie radykalnie wyleczyła państwo od „gangreny“, bo o „nihilistach“ ucichło nagle.
W roku 1867 Aleksander II przedsięwziął podróż do Paryża. Wystawa nastręczyła okazję do odwiedzin i wygładzenia resztek goryczy, żywionych przez Napoleona III do Aleksandra II z powodu sprawy polskiej. Lecz wszechrosyjskiego mocarza czekały nad Sekwaną przykre niespodzianki. Więc nadewszysto Karol Floquet (według Juljusza Claretie, Leon Gambetta) powitał Aleksandra II, przed pałacem sprawiedliwości, groźnym okrzykiem: Vive la Pologne! — a w kilka dni później, gdy powracał z rewji na Longchamp, emigrant polski, Berezowski, strzelił doń z pistoletu, lecz chybił. Kula raniła konia, dosiadanego przez koniuszego dworu francuskiego, pana Raimbeau, który jechał u drzwiczek powozu, od strony II. Winowajcę pochwycono.
Tego samego dnia (6 czerwca 1867 roku) Aleksander na balu, w ambasadzie rosyjskiej, starał się okazać zupełną obojętność dla zamachu — tymczasem policja powzięła wiadomość o nowem niebezpieczeństwie, mającem grozić carowi w chwili odjazdu z Paryża, lecz skończyło się na fałszywym alarmie i strachu.
Berezowski poszedł pod sąd. Śledztwo nie ujawniło żadnych wspólników. Wygnaniec polski działał na własną rękę, rozumiejąc pomścić śmierć setek niewinnych ludzi, których samodzierżca skazał podczas powstania roku 1863. Sąd w toku rozpraw starał się Berezowskiemu okazać wyrozumiałość i względność, — prawo jednak domagało się ofiary, ambasada rosyjska nalegała.
Berezowskiego zesłano na całe życie do ciężkich robót — ku wielkiemu zgorszeniu wspomnianej ambasady, która upominała się o głowę przestępcy. Sympatje polityczne przeważyły, poszły może wbrew polityce, nawet w Tuilleries’ach znalazły oddźwięk.
Mija lat czterdzieści jeden — Berezowski dobrem sprawowaniem swem przejednał literę prawa i jest cichym osadnikiem-starcem w Nowej Kaledonji…
Czterdzieści jeden lat pokuty to wiele, to może za wiele za jeden chybiony strzał! Berezowskiemu od dawna należy się amnestja… i miałby ją niewątpliwie; gdyby „dobrym sędziom“ Trzeciej Rzeczypospolitej… nie bruździła polityka, obawiająca się urazić wnuka Aleksandra II.
Po r. 1867 nastąpiła chwilowa cisza w dziejach tajnych stowarzyszeń politycznych rosyjskich, — ale cisza ta była jedynie ciszą minowej roboty, była organizacją, krystalizowaniem się, łączeniem. Trzy lata następne nie przyniosły ani jednego procesu politycznego. Pachołcy Szuwałowa umieli i bez sądów winnych chować do fortec, a tem samem swemu szefowi zjednać zasługę zupełnego wytępienia „nihilizmu“. Ale rok 1871 nawet i Szuwałowa zniewolił do poruszenia sądu, bo znów statystyka zaczyna przerwaną rubrykę.
Rok 1871 był stanowczo rokiem krytycznym dla „trzeciego oddziału kancelarji jego cesarskiej mości“, bo nietylko przyniósł dwa procesy, ale w jednym z nich ogarnął, tak zwanych „Nieczajewców“ w liczbie ośmdziesięciu siedmiu osób płci obojga. „Nieczajewscy“, pomimo całej zabiegliwości śledztwa, wyszli zwycięsko, gdyż dowiedli, iż agitując za reformami socjalnemi, stawiając sobie za program upominanie się o wydziedziczonych, o światło, o wolność słowa i sumienia — nie myśleli o terrorze, nie przedsiębrali żadnych gwałtownych środków, nie godzili na życie cesarza ani jego urzędników. Sąd, choć najgorliwiej szedł za wskazówkami, odebranemi z góry, skazać mógł tylko 33 osoby i to na kilkoletnie więzienie i osiedlenie.
Piotr IV (Szuwałow) zadygotał z irytacji. Uniewinnieni przez sąd oddani zostali żandarmerji na łaskę i niełaskę. A nadto, żeby zapobiedz podobnej wolnomyślności sędziów, w dniu 14 lipca 1872 roku ogłoszonem zostało „prawo“ o oddawaniu przestępców politycznych „specjalnie wyznaczonym sądom,[5] — czyli karanie ich sądem polowym lub, w dowód szczególniejszej łaski, wojskowym. Nowe prawo było uzupełnieniem konsekwentnem ukazu cesarskiego (maj 1871), który śledztwo w procesach politycznych powierzał żandarmerji i pozostawiał jej do uznania wybór sposobu prowadzenia śledztw i terminu ich ukończenia.
„Prawo“ wymienione i ukaz były środkami strasznymi, które powinny były wszelką myśl o przewrocie osłabić — stało się przeciwnie.
Hercen nawoływał z Londynu, młodzież oddychała ideami Dobrolubowa i Czernyszewskiego, pseudoreformy Aleksandra II męczyły, dokuczały nawet umiarkowanym.
Stowarzyszenie Ziemla i Wola urosło na wielką partję, a raczej na dziesiątki partyj. — Katorga, tortury, śledztwa, szubienica, budziły odwagę, chęć męczeństwa, chęć poniesienia życia za sprawę. Ideowcy, marzyciele, coraz częściej brali pod uwagę kwestję wyrzeczenia się skrupułów…
Aż, w roku 1876, jedna z gromad spiskowych odsunęła się i postawiła sobie za zadanie silniejszą propagandę. Jakoś w oka mgnieniu na Rosję spadł deszcz broszur rewolucyjnych, odezw, a tuż za niemi nastąpiły demonstracje. Ale gdy rok 1877 sprowadził aż dziesięć procesów, a w nich słynny proces 193-ch, gdy żandarmerja pochwyciła nici związku robotników, — pośród gromady działającej rozległo się stanowcze hasło odpowiedzenia terrorem na terror i z nim powstała partja „Narodnoj Woli“.
Zachód Europy, od czasów zamachu Berezowskiego na Aleksandra II, w Paryżu, raz po raz do mordu politycznego sięgał. Po zamordowaniu Michała Obrenowicza serbskiego, strzelał ręką Kullmana do Bismarcka (1874), a nawet Wilhelmowi I na rok jubileuszu (1877) przyniósł dwa zamachy: Maksa Hödla (11 maj) i Karola Nobilinga (2 czerwiec). Ten ostatni zamach okupił Wilhelm I dość ciężką raną, a Nobiling śmiercią od samobójczej kuli przy aresztowaniu. A ponieważ Nobiling był już trzecim z kolei, godzącym w Wilhelma I (14 lipca 1861 roku student lipski, Becker, strzelał i chybił), a cesarz niemiecki panującym na laurach militaryzmu i zadowolenia opitej krwią i cudzem złotem ojczyzny Goethego, Kanta, Schopenhauera i Karola Marxa, — przeto Aleksander II nie czuł się odosobnionym i rad był dowodzić, iż „nihiliści“ rosyjscy są tylko współdziałaczami Nobilingów i Hödlów, dążących do wywrócenia tronów wogóle.
Podczas, wojna rosyjsko-turecka wybuchła i zgrozą przejęła poddanych białego cara. Generałowie głodnych i bosych żołnierzy na rzeź wiedli, całą swą sztukę wojenną opierając na rachunku, że dla zgładzenia jednego Turka nie żal bodaj i dwudziestu Rosjan. Jeżeli zasypywanie przekopów tureckich ciałami rosyjskich żołnierzy burzyło Rosję, to stokroć więcej rewoltowały ją wieści o kradzieżach, popełnianych na krzywdę żołnierzy. Kradzieże te były tak okrutne dla doli wojska, iż zniewoliły rząd do wszczęcia procesu karnego… Ale opinja nietylko wymieniała winnych, nietylko sięgała do mundurów generalskich, lecz odważyła się wskazać na stryja cesarskiego, wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza.
Sąd założył akta i zaczął badania… W toku badań, przerwał czynności i zatelegrafował do Petersburga… Cesarz Aleksander, na skutek tej depeszy, kazał przerwać śledztwo i sprawę uciąć, bo kompromitacja sięgnęła za wysoko. Gdy opinja z tem zakończeniem procesu jeszcze nie mogła się oswoić, wielki książę, chcąc ratować swe stanowisko, wydrukował w paryskiem Nouvelle Revue słynny artykuł, w którym winę zwalał na administrację, i oskarżał ministrów i próbował dowieść swej uczciwości.
Grunt więc dla rewolucjonistów był użyźniony i dobrze uprawiony przez samowładztwo.
Narodnaja Wola nie czekała i nie myślała zwlekać!
Krwawą listę terroru rozpoczęto mordem czterech najdokuczliwszych szpiegów (Tawlejewa w Odessie, Szaraszkina i Finogepowa w Petersburgu i Nikonowa w Rostowie). A tuż po tem, po demonstracjach petersburskich i po pamiętnych gwałtach, dokonanych przez ówczesnego policmajstra petersburskiego, Trepowa, — Wiara Zasulicz, na własną rękę i z własnej inicjatywy, przedsięwzięła zamach na Trepowa. A więc udała się na audjencję do dzikiego satrapy, i tu, wobec licznych świadków, przy podawaniu prośby, strzeliła. Rewolwer, nieprawną kierowany ręką, drgnął — kula ominęła Trepowa. Zasulicz została pochwyconą i wtrąconą do więzienia.
Lecz zamach, dokonany przez młodą, nieposzlakowaną na honorze dziewczynę, nietylko nie oburzył opinji, lecz zjednał ją niepodzielnie dla biednej Wiary, która tak mocno a tak głęboko odczuła razy knuta, skierowane przez Trepowa na tłum bezbronnych demonstrantów.
Dla ugłaskania opinji, sprawę Wiary Zasulicz oddano sądowi przysięgłych, w przekonaniu, że, mimo całej względności takiego sądu czyn nie da się zaprzeczyć, a więc i ukaranym będzie. Tymczasem przysięgli uniewinnili Wiarę Zasulicz.
Wyrok oburzył z kolei, stojących u steru, reakcjonistów. Tego samego dnia cesarz wydał rozkaz ponownego aresztowania Zasuliczówny, lecz tę zdołano w porę przestrzedz i ułatwić jej ucieczkę za granicę.
Przeznaczanie chciało, że niedoszła zabójczym Trepowa dożyła w Genewie ostatnich wypadków i w redagowanym przez siebie czasopiśmie „Iskra“ walczy przeciwko Trepowowi synowi… ba, i wybiera się nad Newę.
Zamach Wiary Zasulicz popełniony dnia 5 lutego 1878 roku, stał się hasłem bojowem dla walki terroru czerwonego z terrorem białym.
W tymże miesiącu, w Odessie, opadnięta przez policję gromadka rewolucjonistów, strzałami powitała wysłańców „trzeciego oddziału“, w tymże miesiącu zarząd partji „Narodnoj Woli“, objął ponury, nieubłagany „komitet wykonawczy“ — i zaczął ogłaszać wyroki śmierci…
W marcu już, w Kijowie, prokurator Kotlarewski (dnia 7-go), ledwie że przypadkowi zawdzięczał ocalenie życia — równocześnie, w Petersburgu, pogrzeb Padlewskiego, ofiary żandarmerji, zamienił się w rewolucyjną manifestację. Manifestacje takie powtarzały się coraz częściej, coraz odważniej się organizowały.
Komitet wykonawczy teraz nie zważa na aresztowania, drwi z procesów. W kwietniu reakcjonista a rektor kijowskiego uniwersytetu, Matwiejew, znów unika szczęśliwie zgotowanej mu śmierci, ale już w czerwcu (dn. 6) kapitan żandarmerji, Gejkin, pada trupem śród białego dnia na ulicy Kijowa pod uderzeniem sztyletu, a w sierpniu (dnia 16), sztylet zadaje śmierć Mezencewowi, znienawidzonemu naczelnikowi „trzeciego oddziału“. Mezencew ginie pośród zgiełku ulicznego, na jednym z placów Petersburga.
Sprawców tych zabójstw nie ujęto; nazwiska ich po dziś dzień są nieznane.
Obydwa te zabójstwa poprzedziły wyroki komitetu wykonawczego, przesłane skazanym… Partja „Narodnoj Woli“ nietylko już grozi, nietylko walczy, ale i rzuca rękawicę każdemu, kogo postanowiła dosięgnąć.
Wyroki te, drukowane w tysiącach egzemplarzy, poruszyły Rosję, zjednały „nihilistom“ urok, zaczęły przysparzać im stronników cichych dla energicznych postulatów, zaczęły drżeniem przejmować żandarmerję, policję, szpiegowską służbę i całą machinę władzy szarpać. Na rachunek nihilistów zapisywano odtąd każdy odruch śmielszy gnębionego, każdy nawet zbieg okoliczności, który udaremnił w ten, czy inny sposób przemoc.
Trzeci oddział, po stracie Mezencewa, objął generał Drenteln i z całą pasją i zawziętością podjął walkę z nihilizmem, szczególniejszy nacisk kładąc na odjęcie rewolucjonistom aureoli męczeństwa i poświęcenia.
Nihiliści atoli odpowiedzieli ogłoszeniem „testamentu dwudziestu czterech“.
Testament ten napisany i podpisany został w Petropawłowskich kazamatach, przez skazańców politycznych, których przedstawiono do łaski monarszej po wyroku w procesie 193 (5 listopada 1877 r.), a z których dwunastu skazanym cesarz podwyższył katorgę, a dwunastu lata kary pozostawił bez zmiany. Testament nawoływał do wytrwania, do podwojenia energji i wiał hartem i mocą ludzi, gotujących się na śmierć.
Skazańcy ci szli wprawdzie tylko na katorgę, — lecz na katordze na więźniów politycznych czekały obręcze żelazne na szyje, do skucia ich z taczkami, czekały knuty, choroby syberyjskie, głód i mróz, a nadto gorliwość oprawców, rozumiejących, że każda wiadomość o śmierci przestępcy jest westchnieniem ulgi dla Petersburga. Stąd, kto szedł na Syberję, ten nie miał złudzeń.
Drenteln otoczył rezydencję cesarską murem argusów, zdwoił tajną policję i setki osób podejrzanych wtrącał do więzień. Procesy, choć liczne, były teraz tylko środkiem, mającym dać przykład pouczający tym, którzyby chcieli bodaj czytać Hercena lub Krapotkina, były tylko demonstracją sądową dla nauki poddanych, bo z karaniem załatwiano się bez sądu. Ukaz najwyższy (z dnia 24 maja 1877 roku) ostatecznie utrwalił i uprawnił „wysyłanie administracyjne“, to jest, wyprawianie na Syberję osób na zasadzie prostego przeświadczenia danego żandarma o nieprawomyślności aresztowanego.
Pościgi nieustanne trwały, szpiedzy czuwali na każdym szczeblu pracy społecznej a, mimo to, tenże rok ujawnił zamach Wittenberga na Aleksandra II, zamach, gotowany cesarzowi w Mikołajewie, i niewykończony dla napotkanych trudności!
Drenteln wpadł w szał. Pytanie, powtarzane raz po raz przez cesarza, czy mordercy Gejkina i Mezencewa zostali wykryci, doprowadzało gorliwego żandarma do wściekłości, wściekłość skrupiała się na podejrzanych o „nihilizm“. — Nihiliści na śledztwach milczeli — tortury potęgowano. Wyroki obustronne szły.
W lutym roku 1878 (dnia 21) gubernator charkowski, książę Krapotkin, brat rodzony słynnego rewolucjonisty i anarchisty Piotra, wychodząc z balu, został zabity przez jakiegoś zamaskowanego człowieka wystrzałem z rewolweru.
To nowe zabójstwo było odpowiedzią na gwałty, popełnione przez gubernatora przy tłumieniu studenckich rozruchów.
Za Krapotkinem, rewolucjonista Mirski strzelał do Drentelna, lecz chybił, Mirski zdołał zbiedz, lecz, po kilku miesiącach, zdradzony na torturze, mimo zbrojnego oporu, był pojmany w Taganrogu. Po tej nieudałej egzekucji nastąpiła znów nieudała na gubernatora Czertkowa w Kijowie i aż trzy udałe. Padli pod sztyletami: pułkownik żandarmerji Knoop i policmajster Piotrowski w Odessie i ajenci tajnej policji Reinstein w Moskwie i Baranowski w Kijowie. Mordercy we wszystkich trzech wypadkach uszli.
Dzień 14 kwietnia 1879 roku znów skierował rękę rewolucjonisty ku osobie cesarza.
Aleksander II już był od zamachu Karakozowa strzeżonym mocno, już unikał spacerów w Letnim Ogrodzie, a na ulicach ukazywał się rzadko, i tylko po obstawieniu ich przez silne oddziały policji. Gdy zaś komitet wykonawczy „Narodnoj Woli“ posłał cesarzowi wyrok śmierci, ostrożności zostały jeszcze bardziej spotęgowane. Umiał je atoli omylić Aleksander Sołowjew i przedostać się przez kordon policji na plac, przed Zimowym Dworcem, w Petersburgu, i to w chwili, gdy cesarz odbywał swój zwykły spacer. Tu, dzięki mundurowi urzędnika, Sołowjew bez trudu zbliżył się do cesarza i strzelił z rewolweru. Kula chybiła — Sołowjew strzelił po raz drugi. Aleksander zaczął uciekać do pałacu. Sołowjew rzucił się za cesarzem, nie bacząc na biegnących zewsząd pachołków, i wystrzelił jeszcze po raz trzeci, czwarty i piąty... Aleksandra ocaliła przytomność umysłu, bo, dla zmylenia celu, uciekał zygzakiem.
Sołowjewa pojmano, storturowano i powieszono.
Równocześnie zastosowano nowe obostrzenia, nowe środki do zwalczania nihilizmu. Generał-gubernatorzy stali się panami życia i śmierci podwładnej im ludności. Setki ludzi ginęły w więzieniach, tysiące szły na Syberję. W Petersburgu każdy dom otrzymał swego stałego szpiega. Zdawało się, iż komitet wykonawczy już ani drgnąć nie potrafi. Nihiliści wszakże rozporządzali nie armją spiskowych, lecz za to dziesiątkami ludzi odważnych, inteligentnych, utalentowanych a zdeterminowanych na wszystko.
Cesarz Aleksander jesień roku 1879 spędził na południu Rosji i dopiero, gdy szesnastu nihilistów zawisło na szubienicach, a pięciu nie wytrzymało męki śledztwa, gdy dwadzieścia dwa procesy polityczne pozwalały przypuszczać, iż rewolucjonistom zabrakło krwi ofiarnej, — monarcha przedsięwziął podróż powrotną do stolicy, na Moskwę…
Ale na pociąg cesarski czekały dwa zamachy, dwa podkopy, dwa naboje dynamitowe.
Zamach pierwszy (dnia 30 listopada 1879 r.), przygotowany na drodze żelaznej Łozowo-Sewastopolskiej, nie udał się wskutek niedokładnego zbudowania aparatu zapalającego. Drugi zamach nie zawiódł ani co do godziny, ani co do minuty, w drzazgi rwąc cały pociąg razem z ludźmi… Ten zamach był wykonanym już w dniu następnym, pod Moskwą, na drodze żelaznej Moskiewsko-Kurskiej, a miał na celu rezerwę, na wypadek niepowodzenia na kolei Łozowo-Sewastopolskiej.
Drugim podkopem kierował Hartman. Aparat funkcjonował bez zarzutu. Przejazd pociągu cesarskiego był obliczonym co do sekundy; pociąg cesarski został zniszczony… a mimo to Aleksander II ocalał. Ocalał dzięki obawom jego stróżów bezpieczeństwa, którzy, przewidując możliwość niespodzianki, zmienili, dla pewności, porządek pociągów cesarskich i Aleksandra II wysłali w pierwszym, zamiast w drugim… Stąd w chwili, gdy dynamit szarpał na kawały służbę cesarską, monarcha był już w Moskwie.
Lecz zamachy te, choć chybiły, wywarły wrażenie piorunujące na Aleksandrze. Cesarz samowładca po raz pierwszy ozwał się do poddanych z prośbą o współdziałanie i pomoc przeciw wywrotowcom.
„Narodnaja Wola“ na tę alokucję odpowiedziała manifestem, że ponieważ Aleksander II jest osią wszystkich bezprawi, sprężyną terroru rządowego, przeto umrzeć musi i umrze jeszcze przed swoim dwudziestopięcioletnim jubileuszem panowania, a zatem przed dniem 2 marca 1880 roku, oraz, że „Narodnaja Wola“ gotowa jest uchylić wyrok i wstrzymać kroki swego wykonawczego komitetu, ale pod warunkiem, że cesarz ustąpi z samowładztwa i podda się reprezentacji, złożonej z przedstawicieli wszystkich warstw narodu.
Manifest „Narodnoj Woli“, mimo całej swej mocy, brzmiał przechwałką; — cesarza, który zdołał uniknąć sześciu zamachów, otaczała, umiejętnie podtrzymywana, aureola nietykalności. Lud w tylokrotnem ocaleniu postrzegał widoczny znak Opatrzności. Duchowieństwo prawosławne, za wskazówką żandarmerji, gorliwie popierało ten nowy dogmat i pouczało naród o cudach i o świętości osoby monarchy.
Ale „Narodnaja Wola“, ogłaszając manifest swój, miała już Chałturina w Zimowym dworcu, miała człowieka, którego poświęcenie dla partji graniczyło z bohaterstwem, który za jedyny cel życia obrał sobie zabicie cesarza, który tym celem jeno dyszał.
Chałturin powziął i przeprowadził plan, mający śmiałością swą i rozmiarami przejść wszystkie, dokonane kiedykolwiek, zamachy.
Chałturin był stolarzem i lakiernikiem i, jako taki, przystał do stowarzyszenia robotniczego o charakterze socjalistycznym. I przez lat kilka gorliwie zajmował się propagandą śród towarzyszów. Bystry, uczynny, dobry rzemieślnik, oddany zawsze sprawie polepszenia doli robotniczej, Chałturin zjednał sobie ogromną sympatję, a wraz z nią popularne imię „Stepana“. Stepana lubiano wszędzie, szanowano i słuchano chętnie. Stepan zresztą nie należał do rewolucjonistów, a choć dobrowolnie zjednywał im przyjaciół, nic go nie łączyło z „Narodną Wolą“.
Około r. 1877 terror rządowy poruszył Chałturina do głębi i wyrobił w nim przekonanie, iż jedynie śmierć cesarza może zniewolić jego spadkobiercę do ustępstw na rzecz ludu.
Chałturin, widząc równocześnie daremne zamachy wykonawczego komitetu… postanowił samemu spróbować szczęścia i ułożył plan, plan zdumiewająco śmiały, piekielnie straszny…
Z tym planem Chałturin zdołał dotrzeć do komitetu wykonawczego. Dobrowolne zgłoszenie się Chałturina przyjęto w zasadzie i przyrzeczono mu pomoc ewentualną. Komitet wykonawczy podczas właśnie prowadził podkopy na drogach żelaznych, ale plan Chałturina, na wszelki wypadek, godzien był poparcia.
Chałturin ze swej strony nadewszystko przedsięwziął starania, aby się dostać najbliżej do osoby cesarza i do dworu. Przy swoich stosunkach robotniczych i uzdolnieniu w rzemiosłach, Chałturin zdołał otrzymać miejsce lakiernika na jednym z jachtów cesarskich. Chałturin pracował tak gorliwie, a takim majstrem był w przyrządzaniu lakierów, że, przy najlepszych rekomendacjach, po skończeniu robót na jachcie, otrzymał posadę w stolarni Zimowego Dworca, w Petersburgu.
Chałturin na nowem stanowisku swem był już w październiku 1879 roku. Naturalnie pierwszym krokiem przyszłego królobójcy było zaznajomienie się dokładne z planem pałacu cesarskiego i ze wszystkimi jego zwyczajami. Rzecz ta była łatwa, gdyż cesarz bawił podówczas w Liwadji, a pałac aż wrzał od samowoli i nieładu.
Chałturin ze zdumieniem przyglądał się wszystkiemu i wszelkich sił dokładał, aby we wszystkiem dostroić się do ogólnego tonu. Ton ten polegał nadewszystko na kradzieżach najbezczelniejszych i na pijaństwie. W chwili, gdy podjazdów cesarskich dzień i noc strzegła policja, gdy do komnat pałacu nie dopuszczano, dla większego bezpieczeństwa, nawet dostojników państwa, którzyby chcieli zwiedzić cesarską rezydencję — służbowe izby wrzały pijatyką, zgromadzały całe bandy kamratów. Chałturin, rad nie rad, musiał kraść i godzić się na filozofję kamerlokajów, którzy głośno usprawiedliwiali swą nieuczciwość małem wynagrodzeniem i wcale nie cesarskiem (15 rubli miesięcznie!).
Chałturin w Zimowym Dworcu, tak samo, jak już i na jachcie, miał fałszywy paszport na imię włościanina z Ołonieckiej gubernji i znakomicie rolę tę odgrywał. Dziwił się wszystkiemu tak serdecznie, że towarzysze, obyci z dworem, mieli prawdziwą satysfakcję oprowadzać go po pałacu, pokazywać bogactwa cesarskich apartamentów, pouczać o życiu w chwilach obecności cesarza i wykładać mu, w jaki sposób należy się zachować wobec dworu, jak komu odpowiadać, a jak kogo tytułować. Chałturin był… tępym i tak naiwnie prostym, iż nietylko stolarnia, ale i cała służba boki zeń zrywała i lubiła poczciwca z Ołonieckiej gubernji“.
„Poczciwiec“ tymczasem miał już sporządzony plan sytuacyjny. Plan ten dokładnie określił, że nad stolarnią, mieszczącą się w suterenach, znajduje się kordegarda warty pałacowej, nad kordegardą zaś sala jadalna pałacu.
Na zasadzie tego planu, Chałturin zawiadomił jednego z członków komitetu wykonawczego (Kwiatkowskiego), że najlepiej byłoby wysadzić w powietrze salę jadalną razem z cesarzem i jego rodziną.
Projekt ten przyjęto, choć spodziewano się, że zamach Hartmana, pod Moskwą, pozwoli Chałturina zużytkować inaczej…
Chałturin ze swej strony zabrałby się był odrazu do dzieła, gdyby nie wiadomość o powrocie cesarza do Petersburga, a z nią razem gwałtowna praca przy porządkach. Chałturin, jako jeden z najzdolniejszych robotników, pracował w komnatach jego cesarskiej mości, w sypialni, gabinecie, a nawet i w jadalni, którą chciał wysadzić. Ale pośpiech i wytężony nadzór nie pozwalał Chałturinowi wydalać się z pałacu, bez narażenia się na zarzut opieszałości. Komitet zaś wykonawczy nawet nie próbował naglić, ciągle mając przekonanie, iż Aleksander II żywym do Petersburga nie wróci.
Stąd, gdy w początkach grudnia cesarz przybył do Zimowego Dworca, zamach nie był przygotowanym i stąd dopiero od tej chwili komitet wykonawczy zwrócił się z całą energją do Chałturina.
Lecz Chałturin miał teraz już zadanie, przechodzące nieomal siły i odwagę… gdyż przyjazd cesarza zeszedł się nadomiar z aresztowaniem Kwiatkowskiego, u którego znaleziono, sporządzony przez Chałturina, plan Zimowego Dworca. Na planie tym sala jadalna była oznaczona czerwonym krzyżem…
Policja pałacowa poruszyła się do żywego pytaniem, co mógł znaczyć krzyż, zdobiący jadalnię… Kwiatkowskiemu nawet tortura nie potrafiła dobyć tajemnicy… Policja pałacowa jednak na ślepo zaczęła czynić obostrzenia i poszukiwania. Cały pawilon, mieszczący jadalnię cesarską, od piwnic do dachu został najstaranniej obszukanym. Liczba policjantów, strzegących pałac, była podwojoną. Do suteryny, gdzie była stolarnia, a z nią razem mieszkanie rzemieślników, sprowadził się żandarm i dzień i noc strzegł Chałturina i jego towarzyszów.
Niezależnie od tych środków, dowódca policji pałacowej zorganizował dzienne i nocne rewizje izb służbowych.
Podczas, Chałturin, który znosił się teraz z komitetem wykonawczym za pośrednictwem Żelabowa, zdążył już przynieść pierwszy kawałek dynamitu…
Łatwo sobie wyobrazić przerażenie spiskowca, gdy tej samej nocy do stolarni zeszła żandarmerja pałacowa na rewizję. Chałturin zaiste potrzebował nie małej dozy zimnej krwi, aby się nie zdradzić…
Rewizję dokonano dosyć dokładnie… i nie znaleziono nic, dynamit leżał pod poduszką Chałturina!…
Te rewizje nocne zaczęły się powtarzać nieustannie. Dynamit jednak wciąż spoczywał pod poduszką Chałturina nie wykryty… I Chałturin oswoił się z rewizjami i przestał ich się obawiać, bardziej natomiast musiał zważać na nowe rozporządzenia, dotyczące wychodzenia na miasto służby pałacowej. A więc służba musiała mieć przy sobie miedziane tabliczki, zastępujące legitymacje, tabliczki te, przy wydalaniu się z pałacu, była obowiązaną oddawać specjalnym kontrolerom żandarmom, a wracając, otrzymywała je, ale po rewizji osobistej…
Chemik komitetu wykonawczego (Kibalczyc) określił, że do wybuchu potrzeba było około trzech pudów dynamitu! Ilość taka była nieodzowną z uwagi, iż Chałturin nie miał możności dokonania miny, a tem samem nadania wybuchowi kierunku. Wybuch przeto potrzebował takiej siły gazów, dla której izba stolarni byłaby wyrytym w murze otworem.
Ale rewizje osobiste, którym podlegał, za każdem wydaleniem się z pałacu, Chałturin, zmuszały go do znoszenia dynamitu ledwie okruchami i za każdym razem groziły mu wykryciem, a więc szubienicą. Chałturin znosił dynamit, znosił go przez całe trzy miesiące…
Do tych udręczeń przyłączyło się i nielada cierpienie. Sąsiedztwo z dynamitem, jeżeli w zasadzie nie było nawet takiemu desperatowi, jak Chałturin, miłem i bezpiecznem, miało jeszcze i dolegliwsze konsekwencje. Dynamit, który, jak wiadomo, jest prostą mieszaniną nitrogliceryny z ciałem stałem, obojętnem (krzemionką, żwirem lub piaskiem), i jest tylko kompozycją, ułatwiającą operowanie, wybuchającą za lada dotknięciem, nitrogliceryną, posiada jej wszystkie inne własności. A więc dynamit pod poduszką Chałturina parował, wydzielał trujące gazy nitrogliceryny… Chałturin zaczął doznawać szalonych bólów głowy, a wraz z nimi ataków nerwowych. Szalone te cierpienia mogły być złagodzone jedynie pozbyciem się sąsiedztwa… Chałturin ledwie mógł wytrwać, bo nawet skarżyć się ani narzekać nie mógł, w obawie, aby go nie uznano za chorego i nie wyprawiono do szpitala.
Męczarnie Chałturina miały i swą stronę tragikomiczną. „Poczciwiec z Ołonieckiej gubernji“ stał się ulubieńcem żandarma, który z całą serdecznością kształcił Chałturina i pouczał go o tem, czem są nihiliści, a nadto miał widoki dlań poważniejsze, bo zamyślał wydać za młodego a tak dobrego rzemieślnika swoją córkę. Chałturin był powolnym na te zakusy. Od czasu do czasu w stolarni wszczynano rozprawy o… nihilistach, którzy rzemieślnikom pałacowym wydawali się pół-demonami, a nawet całymi djabłami. Lecz pewnego razu jeden z nich, śmielszej natury ozwał się:
— Chciałbym kiedy takiego „nihilista“ zobaczyć — bodaj gdzie na ulicy spotkać!…
Chałturin nie mógł powstrzymać się od spokojnej uwagi:
— Tylko, jakbyś poznał, że to „nihilist“, przecież niema napisu na czole…
Stolarnia parsknęła śmiechem, a żandarm zgromił surowo poczciwca.
— Jakbyś poznał! Eh, ty wsio zabita! „Nihilista“ poczujesz! A poczujesz, to ustępuj mu z drogi, ba ani postrzeżesz, jak ci pryśnie czem niepoczciwem w same ślepie!
Takie rozmowy naturalnie jeno umacniały zaufanie do Chałturina, zresztą przyszły zięć żandarma pałacowego takiem cieszył się wzięciem, iż jemu tylko powierzano roboty w komnatach cesarskich. Roboty te prowadzono zawsze w chwilach, gdy cesarz był w danym pokoju nieobecnym. Raz jednak zdarzyło się, iż cesarz Aleksander II wrócił niespodziewanie z jakiejś wycieczki i tak szybko, że nie zdołano Chałturina wyprowadzić. Cesarz spotkał się oko w oko z Chałturinem. Ten ostatni pochylił głowę, monarcha ledwie postrzedz zdołał nędznego robaka, ani przypuszczając, aby taki robak zdolen był ważyć się na podobnie szalone przedsięwzięcie.
Było to jedyne spotkanie Chałturina z cesarzem.
Pod koniec stycznia zapas dynamitu doszedł nareszcie do potrzebnej ilości trzech pudów, co, według techników wykonawczego komitetu, miało wystarczyć do wysadzenia w powietrze jadalni, bez czynienia bezużytecznych spustoszeń i pochłaniania niewinnych ofiar w innych częściach pałacu. Chałturin był zdania przeciwnego i domagał się większej ilości dynamitu, utrzymując, że, ponieważ suterena znajduje się pod kordegardą, a dopiero nad tą ostatnią mieści się sala jadalna i ponieważ kordegarda dzień i noc jest pełną żołnierzy, przeto liczba ofiar niewinnych będzie i tak poważną, a wobec tego jeszcze liczba dziesięciu lub i trzydziestu ludzi więcej, nie może być braną pod uwagę, gdy chodzi o niego. Lepiej przeto zaaplikować większą dozę, aby napróżno ludzie nie ginęli i aby pewność była zupełna.
Komitet wykonawczy znów zwołał radę techników swoich i chemików — i ci jednomyślnie orzekli, iż trzy pudy dynamitu wystarczy i że dalsze jego gromadzenie opóźnia niepotrzebnie egzekucję i bezcelowo naraża Chałturina.
Chałturin opierał się temu i byłby niewątpliwie zmusił komitet wykonawczy do przychylenia się do jego żądań, gdyby nie zakomunikowana mu przez przyszłego teścia wiadomość, iż policja pałacowa, ciągle nie mogąc wpaść na znaczenie krzyża czerwonego na planie Zimowego Dworca, zdecydowała stolarnię przeprowadzić gdzieindziej i to lada dzień. Bo chociaż żadnego ze stolarzów nikt nie podejrzewa, bo wszyscy są ludźmi wypróbowanymi, ale… policja juści od tego jest, aby coś nowego wymyśleć.
Wobec tego Chałturin, zgodnie z życzeniem komitetu wykonawczego, postanowił działać natychmiast.
Dynamit miał zostać w skrzynce, która powinna była odegrać rolę kapsla… Chałturin pozostawić ją miał pod łóżkiem i jedynie zadowolnić się przysunięciem jej do ściany szczytowej. Do zapalenia dynamitu chemik, Kibalczyc, przysposobił rurki szklane, wypełnione kompozycją, mogącą płonąć bez dostępu powietrza. Kompozycję zaś w rurce miał Chałturin zapalić zapałką, zakorkować rurkę szklanym, hermetycznie przystającym korkiem i włożyć ją do skrzynki z dynamitem. Pęknięcie rurki, a więc i podpalenie dynamitu, było wyliczonem na czas, potrzebny Chałturinowi do wyjścia z pałacu.
Wykończenie tych przysposobień i postanowienie dokonania zamachu nie rozstrzygało jeszcze o możliwości zamachu, bo na to trzeba było dwóch warunków: aby monarcha znajdował się w jadalni i aby równocześnie w stolarni Chałturin nie miał świadków.
Pierwszy z tych warunków był łatwym do określenia, gdyż cesarz obiadował około godziny szóstej wieczorem i z bardzo małemi różnicami czasu, które dały się opanować bez trudu, ze względu, iż obiad trwał około trzech kwandransy. Trudniej o wiele było doczekać się chwili, aby godzina obiadu cesarskiego zeszła się z chwilą samotności Chałturina w stolarni, zamieszkiwanej przez kilkunastu rzemieślników i żandarma.
Chałturin miał polecenie „skończyć“ — ale przez cały szereg dni nie mógł podpalić dynamitu. Chałturin przytem był obowiązanym codzień, w czasie przewidzianym dla wybuchu, spotkać się z Żelabowem, gdyż ten, na wypadek spowodowania eksplozji, miał Chałturina zaprowadzić do przygotowanej kryjówki. Żelabow czekał na Chałturina na skraju olbrzymiego placu, przed Zimowym Dworcem, śród mroków nocy lutowych. Chałturin mijał Żelabowa z głową pochyloną i mruczał ponuro: „nie można było!“ A potem zawracał szybko w przeciwną stronę, aby nie obudzić czujności, pilnujących placu argusów policyjnych.
Dwa tygodnie Chałturin powtarzał Żelabowowi też same wyrazy, jeno z coraz to wzrastającem zniecierpliwieniem.
Aż nareszcie, dnia 17 lutego (1880 r.), Chałturin przywitał się z Żelabowem i rzekł spokojnie:
— Gotowe!
Zanim Żelabow zdołał odpowiedzieć, rozległ się piorunujący huk i łomot od strony pałacu cesarskiego… Światła w pałacu zgasły. Całun śmierci otulił rezydencję cesarską…
Chałturin pałał ciekawością dowiedzenia się, co krył ten całun, kogo dosięgnął, kogo ogarnął.
Pusty i głuchy plac naraz wypełnił się ludem. Straż ogniowa nadciągała ze wszech stron, za strażą nadbiegało wojsko.
Rozsądek nakazywał spiskowcom myśleć o odwrocie.
Żelabow powiódł Chałturina szybko do przygotowanej kryjówki. Tu twórcę wybuchu siły nagle odbiegły. Nerwy, całą mocą woli trzymane od miesięcy na uwięzi, zadygotały.
Chory, ledwie ustać na nogach mogący, Chałturin drżał teraz na samą myśl, że go w kryjówce wytropią, że go pochwycą. Dopiero, gdy Żelabow pokazał Chałturinowi naboje dynamitowe, które, stosownie do żądania tegoż, broniły przystępu i zdolne były cały dom na pył rozbić, Chałturin uspokoił się. …Żywcem nie chciał się dać pojmać[6].
Tymczasem w Zimowym Dworcu, na chwilę przed wybuchem, sala jadalna była zastawiona i gotowa na przyjęcie liczniejszych niż zwykle biesiadników, gdyż, z okazji przyjazdu Aleksandra I (Battenberga), księcia bułgarskiego, na obiad zebrała się cała rodzina cesarska łącznie z braćmi monarchy i krewnymi, obecnymi w Petersburgu. Cesarz Aleksander udał się na dworzec drogi żelaznej Warszawsko-Petersburskiej dla uroczystego powitania gościa nowoobranego na władcę Bułgarji. Grzeczność ta niepowszednia ze strony samowładcy wszechrosyjskiego tłumaczyła się tem, że książę Aleksander Battenberg był synem brata żony cesarza Aleksandra II, więc siostrzeńcem pary cesarskiej.
Najniespodziewaniej wskutek ciężkiej, bo zaśnieżonej drogi, pociąg, wiozący księcia, spóźnił się i to znacznie… Cesarz niecierpliwił się na dworcu, niecierpliwiła się rodzina cesarska, czekająca w apartamentach, niecierpliwiła się świta, a kucharze, lamentując, zabierali się do zastąpienia przestałego obiadu nowemi potrawami…
Nikomu na myśl nie przychodziło, że każda sekunda opóźnienia ocala jedno życie więcej.
Eksplozja nastąpiła w chwili, gdy w jadalni byli tylko kamerlokaje…
Lecz skutki były aż nadto straszne, aby przerazić najodważniejszego.
Stolarnia, kordegarda warty pałacowej, a za nią jadalnia zamieniły się w jedną bezkształtną wyrwę, grzebiąc w swych gruzach 60 ludzi, a 40 z górą kalecząc i raniąc najokrutniej.
Ofiarą padli nadewszystko żołnierze warty, a potem kamerlokaje, paziowie, dyżurujący w jadalni, i kilku ze starszych urzędników dworu.
Można wystawić sobie przerażenie cesarza, gdy pojazd jego, w kilka minut po wybuchu, stanął przed pałacem. Wprawdzie huk eksplozji uprzedził go w drodze, lecz czyż monarcha mógł przypuszczać, że to on właśnie targnął murami Zimowego Dworca.
Aleksander II drżał ze wzruszenia, wiodąc gościa do apartamentów bocznych… W apartamentach tych omdlewała ze zgrozy rodzina cesarska.
Wicher lutowy poprzez wypadłe szyby dął od Newy i hulał po złotem wykładanych apartamentach, gasił światła i dzwonił kryształami świeczników…
W parę godzin po wybuchu, Żelabow zawiadomił Chałturina o… rezultacie.
Nieubłagany królobójca na słowo, że „on“ ocalał, runął na łóżko zgnębiony, wycieńczony, złamany zawodem, który go tyle pracy kosztował. Gorączka, febra i ataki nerwowe przez całe tygodnie dręczyły wyniszczony organizm rewolucjonisty, a stokroć więcej podobno dokuczała mu myśl, iż tylu niewinnych ludzi przyprawił o śmierć.
Dopiero otrzymywane relacje o potędze wrażenia, osiągniętego w całej Rosji i nieomal w całym świecie, ukołysały Chałturina. Lecz i mimo to, Chałturin nie przestał obwiniać komitetu wykonawczego, twierdząc, może i nie bez swej racji, że gdyby dynamitu było pięć pudów… to, conajmniej, lwia część rodziny cesarskiej znalazłaby grób w pałacu!
Chałturin nie miał podobno równego sobie w królobójczej determinacji.
Czy Chałturina, a raczej „poczciwego lakiernika z Ołonieckiej gubernji“ poszukiwano?! Z pewnością że nie! Śledztwo błąkało się, wpadało na domysły i myślało o podkopie, dalej sądziło, iż sprawca zamachu znalazł śmierć w gruzach, że najpewniej mógł być żołnierzem z warty i t. d. Nieobecność Chałturina oczywiście nic nie mogła znaczyć tam, gdzie tyle ciał ludzkich zamieniło się w miazgę, gdzie liczba głów znalezionych i kadłubów nie odpowiadała liczbie rąk i nóg!
Niedoszły teść-żandarm tak wierzył Chałturinowi, że aż po wybuchu zakupił na cześć jego „panichidę“.
Chałturin z Petersburga przeniósł się do Odessy i tam niewątpliwie mógłby być ani poznanym, ani podejrzanym, gdyby nie nowa jego działalność… Pochwycono go mimo zbrojnego oporu dopiero we dwa lata później, w dniu mordu prokuratora Strelnikowa (dn. 30 marca 1882 r.), i w ciągu dni czterech osądzono i powieszono wraz z towarzyszem odeskim, Żełwakowem. Czy sąd odeski wiedział, że Chałturin był twórcą zamachu w Zimowym Dworcu, prawdopodobnie tak, gdyż kroniki nihilistów wspominają, że jeden z późniejszych królobójców nie wytrzymał tortur i… „mówił“.
Chałturin miał jednak wszystkie dane, aby najspokojniej wyprowadzić się za granicę, dowodem, że dwa lata był na wolności i to w Odessie. Lecz Chałturin należał do ludzi, którzy z pola walki tylko wówczas ustępują, gdy nieprzyjaciel się podda, a że o tem mowy nie było, więc Chałturin walczył, póki stryk kata nie zdławił w nim życia.
Cała wina za zamach spadła stąd na razie na Kwiatkowskiego i jego towarzyszów, boć u niego znaleziono fatalny plan pałacu cesarskiego z salą jadalną oznaczoną krzyżem! Już teraz znaczenie krzyża było aż nadto zrozumiałem! Kwiatkowski musiał być członkiem tej samej rodziny nihilistycznej!… Kwiatkowski milczał. Przez ośm miesięcy, wyczerpany zadawanemi mu męczarniami, walczył z życiem, walczył z opieką lekarzy, aż się nad jego dolą szubienica ulitowała.
We dwa dni po zamachu, komitet wykonawczy wydał proklamację i nieodwołalnie dalsze zamachy zapowiedział…
Aleksander II ledwie po tygodniu otrząsnął się z osłupienia i ze swej strony radykalne przedsięwziął — w swojem rozumieniu — środki, to jest, jeszcze za silniejszą opowiedział się reakcją.
Na głowę państwa powołanym został Loris-Melikow w charakterze przewodniczącego wyższej komisji wykonawczej i… i naczelnika trzeciego oddziału kancelarji jego cesarskiej mości, na miejsce oddalonego generała Drentelna. Loris-Melikow, choć oficjalnie miał niezdecydowane tytuły, faktycznie posiadł władzę dyktatorską, był mocen decydować o wszystkiem.
Nowy dyktator Loris Melikow dzielił się władzą tylko z faworytem cesarskim, ministrem dworu, hrabią Aleksandrem Adelbergiem, zwanym popularnie… Aleksandrem trzecim!
Cesarz tymczasem miał, we dwanaście dni po wybuchu w Zimowym Dworcu, święcić dwudziestopięciolecie swego panowania. Aleksander II chciał obchodu zaniechać, a przynajmniej go odłożyć. Ale Loris-Melikow nalegał. Cesarz ustąpił. Wykreślono więc tylko z programu wszystkie przejazdy cesarza, przejazdy, zbliżające monarchę do poddanych, zamieniono pałac cesarski w obóz i w obozie tym próbowano gody odprawiać.
We dwa dni po godach jubileuszowych, rewolucjonista Młodecki strzelił do Loris-Melikowa. A gdy go ujęto i wzięto na śledztwo — oświadczył z całą stanowczością, że dyktator wszechrosyjski jest skazany na śmierć, więc, jeżeli nie ustąpi, nie złoży urzędu — będzie zabity, bo taki jest wyrok „komitetu wykonawczego“ Narodnej Woli.
Zamach na Loris-Melikowa (4 marca 1880 r.) „komitet“ powitał groźbą nowego zamachu.
Podczas żandarmerja działała z rozpaczliwą energją; chwilami zdawało się, że już pochwyciła rdzeń podziemnej Rosji — lecz złudzenia te rozwiewały nowe zamachy, nowe wybuchy dynamitu.
Dość przypomnieć, że w styczniu (dnia 29) agenci trzeciego oddziału wykryli i otoczyli drukarnię „Narodnej Woli“… ale tu agentów powitały bomby, pożar, a nakoniec samobójstwo Łubkina, który, po zażartej obronie, wystrzałem z rewolweru udaremnił zadawanie mu pytań.
Rewolucjoniści rosyjscy, zwłaszcza należący do terroru, wogóle postawili sobie za hasło nie oddawać się żywcem. Hasło to spowodowały głuche wieści, idące z więzień o męczarniach, zadawanych pojmanym, a ponure relacje z Syberji, ścinające krew w żyłach.
Stąd rewolucjonista Polikarpow, wykonywując w Kijowie „wyrok“ na osobie niebezpiecznego szpiega Zambrowskiego (dnia 16 marca 1880 roku), którego tylko zdołał zranić, w chwili pojmania zwrócił lufę rewolweru do własnych ust i roztrzaskał sobie głowę. I stąd członkowie partji, Holdenberg i Kazarskij, nie czekając na drugie badanie i narzędzia tortury, powiesili się w Petropawłoskiej fortecy.
Ta determinacja raz po raz rwała nici, zacierała ślady spiskowców.
„Narodnaja Wola“ w r. 1880 miała w swym składzie 12 grup, rozrzuconych w rozmaitych częściach Rosji i ogniskowała z górą pięciuset ludzi, a tych dopiero otaczały tysiące „nie wtajemniczonych“. Ale błędem byłoby mniemać, że i ci 500 wyborowych członków istotnie wiedziało coś o „robocie“ komitetu wykonawczego! Do „wyroków“ komitet miał, tak zwane, gromadki bojowe, liczące nie więcej nad dziesięciu ludzi dobranych przez „atamana“ i zharmonizowanych ze sobą. Taka gromadka bojowa otrzymywała jedynie wskazówkę od komitetu „co“ ma robić, ale komitet nie mieszał się do „jak“ przedsięwzięcie ma być wykonanem. A choć współdziałał robocie, lecz pozostawiał bojowej gromadce swobodę ruchów. Gromadki takie rządziły się same, rozstrzygając kwestje większością głosów — a jedynie na czas walki obranemu atamanowi nadawały władzę dyktatorską. Członkiem takiej gromadki mógł być tylko wybrany i wypróbowany przez komitet wykonawczy towarzysz lub towarzyszka i tylko ten, kto, pod karą śmierci, zobowiązał się dla osiągnięcia celu własne życie poświęcić…
Gromadki bojowe więc składały się z ludzi, idących zawsze prawie na śmierć niezawodną. Kto raz do gromadki przystał, ten nadewszystko wyrok podpisywał na siebie. Za uchylenie się, za brak odwagi czekał takiego sztylet kolegi — za zbytnią odwagę mścił się często królobójczy dynamit, a odwaga najdzielniejsza i nawet pewna ilość szczęścia nie starczyły jeszcze, aby wkońcu nie wpaść w ręce policji, a więc skonać na torturze lub w katordze, czy zawisnąć na pętlicy między niebem a ziemią.
Nie wielu też z tych gromadek bojowych ocalało, a mniej jeszcze naprawdę myślało o ocaleniu. Rewolucjoniści rosyjscy często dobrowolnie oskarżali się, często solidaryzowali się z najciężej oskarżonymi, aby z nimi razem zginąć. Mieli taką wolę męczeństwa, takiem płonęli samozaparciem, że gotowi byli na układy pójść i za każdą literę konstytucji setkami istnień swych zapłacić.
Samowładztwo dyszało pragnieniem, aby za wszelką cenę, za cenę najgorszych skutków dla prawnuków, dla potomności, system na dziś jeszcze utrzymać — bodajby nazajutrz miał potop zalać monarchję. Rewolucjonizm rosyjski godził się z góry na własną zagładę, byle tym zimnym, obojętnym, wątpiącym, słabym i ciemnym nowe, lepsze życie usłać.
Do wyjątków, ocalałych z gromadek terroru należy słynny Hartman, twórca zamachu na kolej pod Moskwą (1879). Hartman bowiem zdołał zatrzeć za sobą ślady i uciec do Paryża. Tu jednak wykryła go policja rosyjska i zażądała aresztowania go. Hartman był pochwycony na spacerze, na polach Elizejskich (w dniu 16 lutego 1880 r.) i osadzony w więzieniu. Rosja domagała się wydania niebezpiecznego królobójcy. Ambasada rosyjska poruszała niebo i ziemię, byle Hartmana dostać — ale tu zwyciężyła opinja i sympatja ludu francuskiego, który, ze swej strony, nie dopuścił pogwałcenia praw gościnności, nie zezwolił, aby wydawano na śmierć politycznego przestępcę, który tak głęboko zaufał konstytucji Trzeciej Rzeczypospolitej — Hartmana uwolniono.
Reakcyjny dziennik rządu „Moskiewskie Wiadomości“ zalał się żółcią Katkowa na opiekę zapewnioną „zbrodniarzowi“, na bezkarność francuską. Dyplomacja rosyjska zbladła z gniewu. Polityczne sfery Francji były aż zakłopotane. Naród francuski drwił z tego, bo czuł, że w tej chwili jedna sobie miljony serc różnojęzycznych.
Rok 1880 — dla podziemnej Rosji miał jeszcze mord, popełniony na osobie rewolucjonisty Żarkowa za zdradę — i ten sam rok objął pięciu powieszonych, czterech samobójców, trzech zmarłych z męk więziennych i dwadzieścia jeden procesów politycznych ze 123 katorżnikami. Rok 1880 — od dnia wydania „prawa“ oficjalnie upoważniającego gubernatorów do wysyłania podejrzanych politycznie, bez sądu, na Syberję, doprowadził liczbę zesłanych do ośmiu tysięcy.
Ale strzał Młodeckiego znikomość doczesnego życia tak dobitnie Loris-Melikowowi przedstawił, tak mu dowiódł bezsensowności terroru, iż naraz dyktator zmienił front i przeistoczył się w liberała i mówić zaczął o konstytucji.
Cesarz Aleksander II był żonaty z księżniczką heskodarmstadzką, Marją, która przybrała, przy zmianie luteranizmu na prawosławie, imiona Marji Aleksandrówny.
Z tego małżeństwa miał cesarz aż sześciu synów: Mikołaja, Aleksandra, Włodzimierza, Aleksieja, Sergjusza i Pawła.
Następcą tronu był z prawa pierworodztwa książę Mikołaj.
Pożycie pary cesarskiej nie było przykładnem, a to z winy romansowego usposobienia i erotycznych zapałów Aleksandra II. Monarcha ten w obejściu swem i całem wzięciu odznaczał się wielkiem panowaniem i dystynkcją. Bywał nawet skądinąd człowiekiem uprzejmym, o wiele mniej przestrzegającym bałwochwalczej etykiety niż ojciec Mikołaj I, lubił zwierzać się i olśniewać, jak Aleksander I, i filozofować potrosze i w miarę bawić się mistycyzmem. A że nadto był mężczyzną przystojnym, więc dla dworu Apollinem, — zdobyczy naturalnie nie brakło. Stąd żaden z panujących nie doczekał się tak licznego potomstwa nieprawego jak Aleksander II. Cały szereg można wyliczyć rozmaitych Buturlinów, Aleksiejewych i Jurjewskich.
Cesarzowa bolała mocno nad tem i starała się być dobrym duchem, gotowym zapomnieć winę skruszonemu. Lecz Aleksander, jeżeli kończył z jedną miłostką to jedynie w tym celu, aby rozpocząć drugą. Stąd cesarzowa, odznaczająca się istotnie wielkiem przywiązaniem do męża, wiodła życie smutne i odosobnione poniekąd.
Pomimo jednak niewiary małżeńskiej Aleksandra, mogła była cesarzowa zachować poważny wpływ na męża o charakterze tak słabym, chwiejnym a do kierowania łatwym. Marja Aleksandrówna żadnych potemu nie miała warunków, a cnoty jej były jedynie cnotami mieszczki, dbającej o swe gniazdko, po za którem świat może się walić w gruzy.
Równocześnie więc cesarzowa posiadała dane, aby się stać biernem narzędziem w ręku Machiavella, — i nieomal tak się stało. Cesarzowę opanowała hrabina Błudowa, kobieta ograniczona, tępa, oddana prawosławiu i nienawidząca z całym obskurantyzmem wszystko, co nie było równie, jak i jej umysł, ciemnem, płytkiem i ciasnem. Błudowa zjednała Marję Aleksandrównę dla prawosławia, Błudowa pchała ją do reakcji, do fanatyzmu. Cesarzowa bez oporu powtarzała słowa Błudowej mężowi, a cesarz słuchał często, bo niekiedy uległością pragnął nagrodzić małżonce inne zawody, bo sam, w głębi duszy, nie myślał inaczej, bo wogóle do myślenia skłonnym nie był…
Cesarzewicz Michał tymczasem pozostawał pod kierunkiem matki, która go wyróżniała swem przywiązaniem. Cesarzewicz był nawet lubianym bardzo i popularnym, gdyż, jak słusznie pisze Kołosow, w Rosji od wieków idąca tradycja każe, bez żadnej logicznej podstawy, uważać następcę tronu za liberalniejszego, bardziej ludzkiego, skłonniejszego do ustępstw. Tym razem ta niewyrozumowana nadzieja znalazła dla siebie urok zgonu, który przeciął młodzieńcze lata księcia Mikołaja.
Cesarzewicz był słabowitym od urodzenia, wychowanie zbyt troskliwe przeczuliło wątły organizm — popęd do samogwałtu, który opanował następcę, trafił więc na grunt najbardziej podatny i wyplenić się nie dał. Żadne metody leczenia nie zdołały zapobiedz temu, co odkryto po niewczasie, co było obłędem płciowym.
Ale, ponieważ nawet taki wzgląd, na stopniach tronu, nie może ani na sekundę opóźnić przepisanej chwili małżeństwa księcia następcy, przeto i książę Mikołaj, dogorywając w Nicei a objawiając chorobliwy wstręt do kobiet, urzędownie zakochał się w córce króla duńskiego, Dagmarze. Lecz uczuciom tym stanęła na przeszkodzie śmierć księcia (25 kwietnia 1865 r.). Królewna duńska, równie zakochana w cesarzewiczu, wdziała szaty żałobne i w dalszym ciągu nie przestała być narzeczoną następcy tronu… ale już, idącego z prawa starszeństwa za Mikołajem, księcia Aleksandra.
Cesarzowa podczas głęboko odczuła śmierć najstarszego syna, w którym jakby widziała wspomnienie jedynie może szczerych uczuć płochego męża. Przygnębienie Marji Aleksandrówny rzuciło ją tem silniej na drogę praktyk religijnych. Pop Bażanow stał się wyrocznią cesarzowej, a kumoszki i przyjaciółki Bażanowa, hrabiny Błudowa i Protasowa, jedynemi powierniczkami i satelitkami monarchini.
Aleksander II filozoficzniej zniósł śmierć księcia Mikołaja, może dlatego, iż potomstwo jego faktyczne sięgało już liczby trzech tuzinów dzieci różnorakich, a może dlatego, iż chłonęła go miłość dla młodej księżny Eugenji Dołgorukow.
Miłość w bardzo wysokim tempie od przelotnych zapałów przeszła w nieokiełznaną namiętność. Daremnie dwór cesarski spodziewał się i czekał na nowy poryw motyli Aleksandra II. Cesarz wprawdzie nie dochowywał księżnie wierności filistra, ale, jak na monarchę przystało, był wiernym do zapamiętania… i zdradzał Dołgorukównę bardzo oględnie i prawie tyle ile musiał. Toż wszystkie wybitniejsze ogniska ludzkie Rosji były usiane, tak zwanymi, cesarskimi instytutami dla panien. Instytuty te zajmowały się wychowaniem bezpłatnem sierot po szlacheckich lub podoficerskich i córek wyższych urzędników. Wychowanie to zmierzało jedynie (i zmierza) do urobienia pięknych, ładnie ułożonych lalek, do stanowienia kadrów haremowych dla samczych popędów monarszych i wielkoksiążęcych. Ilekroć razy do miasta zjeżdżał choćby najmniejszy w hierarchii domu panującego, tylekroć razy setki dziewcząt, wydekoltowanych do pasa, defilowało kornie pod okiem „przełożonej“, szukającej na twarzy gościa znaku przyzwolenia.
Łatwo wyobrazić sobie, jak się taka atmosfera podnosić musiała, gdy do instytutu zjeżdżał monarcha i ze swymi adjutantami raczył rozpraszać klasztorne życie wychowanek. A wizyty te były przez Aleksandra tak pilnie obserwowane, że aż dziwne i kompromitujące.
Miłość dla Dołgorukównej, pomimo te pokusy, ciągle trwała. Trwała nawet, gdy owoce sentymentalizmu Aleksandra II przybrały realne formy trojga dzieci (Jerzego, urodz. 30 kwietnia 1872 r., Olgi, urodz. 9 listopada 1873 r. i Katarzyny, urodz. 9 września 1878 r.).
Cesarzowa była złamana. Aleksander II większą część dnia spędzał w pałacu księżnej Dołgorukow. Dwór u księżny szukał kornie dopełnienia majestatu.
Czy i o ile księżna Dołgorukow miała wpływ na bieg spraw państwa, o tem kroniki milczą. Księżna podobno istotnie żywiła dla monarszego kochanka wielkie uczucie i nie była ani wymagającą, ani ambitną. Zdawało się, iż za cenę przywiązania Aleksandra, gotową była do wszelkich kompromisów z potentatami władzy.
Partja cesarzowej Marji Aleksandrówny była dosyć potężną i groźną, a zwłaszcza, gdy do niej przyłączył się następca tronu, nie mało zatrwożony miłością ojca do swych nieprawych dzieci z Dołgorukówną.
Niespodziewanie, ostatni zamach Chałturina i na historję miłości Aleksandra wywarł wpływ nielada. Zamach ten bowiem ujawnił, jak dalece silna jest gromada wywrotu, jak na każdym kroku żadnej nie pomija sposobności, jak dzień i noc czyha na chwilę, umożliwiającą skierowanie ciosu śmiertelnego ku osobie samowładcy rosyjskiego. A stąd tajna policja nietylko musiała czuwać dzień i noc, nietylko kordonami Aleksandra II otaczać ale i równocześnie nalegać, aby monarcha zaniechał zbyt częstych wyjazdów i głównie wyjazdów do jednego i tego samego punktu.
Aleksander II był nadto zdenerwowanym i pouczonym przykładami, aby się opierać, ale i nadto oddanym księżnie Dołgorukow, aby wyrzec się spędzania z nią czasu wolnego.
Cesarz nie namyślał się długo i, w marcu roku 1880, księżna Dołgorukow przeniosła się do Zimowego Dworca i zamieszkała razem z dziećmi pod jednym dachem z Aleksandrem II i cesarzową.
Ta ostatnia, od dłuższego czasu niedomagająca, zapadła silniej. Moralne wstrząśnienie dopełniło miary i Marja Aleksandrówna dokonała życia w dniu 3 czerwca 1880 roku, a więc ledwo przez dwa miesiące zniosła sąsiedztwo księżnej Dołgorukow.
Śmierć żony była dla Aleksandra II wyzwoleniem, i snać tak gorąco upragnionem, iż monarcha nie myślał liczyć się ze względami, z pozorami bodaj. W tym razie wolał pójść za przykładem nieokrzesanego „mużyka“, któremu zwłoki połowicy są nadewszystko kłopotem, jak po stypie wyprawić wesele.
Marja Aleksandrówna umarła w czerwcu — w sierpniu tegoż roku księżna Dołgorukow, pod nadanem jej mianem księżnej Jurjewskiej, została morganatyczną żoną cesarza a potomstwo jej oficjalnie uznanem za krew cesarską.
To pogwałcenie przez cesarza nawet praw zwyczajowej żałoby, wywołało w Rosji nie zgorszenie, ale satyryczne uśmiechy, i podkopało do reszty i tak słaby urok majestatu samowładczego. Równocześnie dwór, a raczej część jego, skupiająca się około następcy tronu, zadrżała ze zgrozy. Tu, oczywiście nie szło ani o niestosowność tak szybko zawartego małżeństwa, ani o stronę moralnego wrażenia, spływającego ku poddanym, ale jedynie o nagle wzrosły wpływ księżnej Jurjewskiej, o przywiązania cesarza do dzieci morganatycznych… o władzę, o koronę!
Cesarzewicz ze swą żoną, Dagmarą duńską, która, zmieniając luteranizm na prawosławie, nazwała się Marją Teodorówną, użyli wszelkich możliwych środków, aż wymogli na Aleksandrze II, aby akt ślubny zawierał warunek, usuwający księżnę Jurjewską od wszelkiej działalności politycznej i politycznego znaczenia.
Cesarz, dla świętego spokoju, ustąpił i warunek pomieniony, zastrzegł, nie mniej cicha, uległa dotąd księżna Dołgorukow nie na żarty uczuła się cesarzową i to cesarzową, według świadectw nawet wrogów, rozumną, energiczną, tylko nadto wolnomyślną… Ile w tem jest prawdy szczerej dociec trudno, ale i trudno zaprzeczyć, iż na ten czas przypada właśnie na panowanie Aleksandra II kilka błysków jaśniejszych, godziwszych, mających mało wspólnego z chwiejnym, spaczonym umysłem sterroryzowanego i terroryzującego samowładcy wszechrosyjskiego.
Podczas zachód Europy sporadycznie, choć aż nazbyt często, jął zapisywać zamachy na życie panujących i naczelników władzy, a urabiać sobie pojęcie o międzynarodowej rewolucyjnej partji, dążącej do anarchji. Pojęcie to było błędem do pewnego stopnia i błędem rozmyślnie odtąd rozpowszechnianym przez dany rząd, który często wolał królobójcę zapisać na czerwoną listę jakichś szaleńców zniszczenia, apostołów bezprawia, niż spowiadać się ze swych zakulisowych walk, uzbrajających jednostki w królobójcze narzędzia.
Więc, po zamachach na Wilhelma I, w Europie zanotowano zamach w Neapolu kucharza Passamantiego na Humberta I (1878) i w tymże roku zamach Moncasiego na Alfonsa XII, hiszpańskiego. Rok 1879 przyniósł zamordowanie księcia Napoleona przez rzekomych Zulusów (1 czerwiec) i znów strzał chybiony Gonzalesa Otero do Alfonsa XII. Rok 1880, choć, według raportów żądnej mordów policji tajnej, miał liczyć potężną ilość rozmaitych spisków królobójczych — ale te, jako udaremnione, (częściej w imaginacji policyjnej) nie zdobyły większego rozgłosu.
Więc wielki żandarm cesarstwa, naczelnik sławetnego „trzeciego oddziału kancelarji jego cesarskiej mości“, Loris-Melikow, gdy go kula Młodeckiego ominęła, został liberałem… Srogi dotąd, zaślepiony reakcjonista, zaczął przebaczać, darowywać winy, wracać z Syberji setki zesłańców…
Cesarz wypełniał potulnie rozkazy Loris-Melikowa, ledwie rozumiejąc się na takich rządach, ledwie obejmując plan. A plan ten polegał na wyodrębnieniu grupy terroru rewolucyjnego i wpojeniu w ogół rosyjski wiary, że władza zwalcza nie idee, nie przekonania lecz zbrodnię.
Środek ten byłby niepoślednim, gdyby był szczerym i uczciwym, gdyby nie obłudna obawa przyznania się do win popełnionych. Boć faktem było niezaprzeczonym, iż pośród ośmiu tysięcy wygnańców i katorżników politycznych, co najmniej siedm tysięcy skazano bez sądu, bez dowodu winy. Ludzie ci przeto musieli mieć głębokie poczucie zaznanej krzywdy i nie chcieli ani łask ani przebaczenia, tylko wymiaru sprawiedliwości, tylko ujawnienia swej niewinności. Stąd niespodziewana względność, nie wyrozumowany powrót ich do kraju był dla nich jedynie nowem udręczeniem, jedynie nowym dokumentem, że ubogie statuty prawa rosyjskiego są niczem dla fantazji naczelnika cesarskiej żandarmerji, że każdy obywatel państwa jest na humor i niehumor takiego samowładcy skazanym, że nic poddanego nie broni od samowoli pierwszego lepszego gubernatora.
Efekt więc był słaby z fajerwerku łask, ukutych przez Loris-Melikowa.
Loris-Melikow atoli miał jeszcze inne w zapasie, bo tuż po tym wstępie zaprojektował Aleksandrowi II skasowanie „trzeciego oddziału kancelarji jego cesarskiej mości“.
Aleksander przeraził się „wolnodumstwem“ faworyta, i ledwie, że go w pierwszej chwili nie pozbawił władzy. Loris-Melikow umiał mężnie wytrzymać burzę i… spokojnie dowieść prostej bardzo kombinacji, że „ochrona“ zostanie, a tylko będzie się inaczej nazywała… Tu zaś idzie o usunięcie nazwy znienawidzonej przez lud. Cesarz się uspokoił i podpisał edykt, znoszący „trzeci oddział“.
Figiel ten zachwycił chwilowo ubogich duchem, bo ci, których „panowie“ z „trzeciego oddziału“ najwięcej obchodzili, ci mieli ich podawnemu tuż na karku.
Lecz Loris-Melikow, raz poszedłszy drogą ustępstw, miał w zapasie jeszcze coś, co było osią westchnień stuletnich całego ludu rosyjskiego. Loris-Melikow nosił się z zamiarem konstytucji!
Zabawna to sprawa z tą konstytucją rosyjską! Zabawniejsza jeszcze z dobremi chęciami carów, którzy drżą, aby ukochanemu ludowi konstytucja nie zaszkodziła.
Więc Piotr Wielki, dla tej pieczołowitości, zagarnął samowładztwo, a krwią dziesiątków tysięcy ludzi zniszczył cały, prastary samorząd rosyjski. A już, po Piotrze, każdy z panujących miał swobody gotowe dla ukochanego ludu za pazuchą, tylko sięgnąć po nie było zawsze niepodobieństwem, gdy cesarz miał w jednem ręku berło samowładcze, a w drugim knut…
Katarzyna II doszła już nawet do tego, że w roku 1767 zwołała przedstawicieli ludów na obrady nad nowym kodeksem. Zgromadzenie szło przykładnie, bo deputowani drżeli przed katorgą. Aliści, najniespodziewaniej, zabrali głos w zgromadzeniu prawodawczem… Samojedzi!
Ci półdzicy niedźwiedzie mieli odwagę odezwać się spokojnie:
„My ośmielamy się prosić, aby w nowym kodeksie stało napisane, żeby panowie urzędnicy i gubernatorzy nie okradali nas… bośmy i tak bardzo biedni…“
Ta samojedzka nowela do prawa stała się hasłem dla całej izby… do czynienia równie dziwnych wniosków.
Deputatów rozpędzono, a deputaci samojedcy odebrali zaliczkę przyszłych batów już w Moskwie.
Ba, i przed Katarzyną II, o konstytucji myślał Piotr III, a potem i Paweł I. Aleksander I zaś nie na żarty rozprawiał o niej. Dość rzec, iż podczas rewolucji polskiej roku 1830, w Warszawie, znaleziono w papierach po Nowosilcowie, zauszniku carów rosyjskich, dwa egzemplarze gotowej konstytucji rosyjskiej, sporządzonej, według domysłów, po roku 1815.
Konstytucja przeto Loris-Melikowa nie była pierwszą, ale za to niewiele różniła się od swych poprzedniczek, gdyż opierała się na zasadzie, że car będzie samowładcą, a poddanym pozwoli się czasem, według fantazji, obradować nad tem, jakby stado utuczyć lepiej na pociechę pastucha.
Słowem, według projektowanej konstytucji, pastuch zostawał pastuchem, bat batem, krowy zaś do przywileju dawania mleka i rodzenia cieląt otrzymywały prawo porykiwania chóralnego i na cześć pastucha i na chwałę bata.
Konstytucja Loris-Melikowa miała więc być znów tylko frazesem, miała znów otumanić na lata dobrodusznych, znów odwlec radykalne reformy.
Ale, pomimo wszystko, nawet i taka karykatura samorządu miała wartość i musiała ją mieć choćby dlatego, że sankcjonowała obywatelstwo wyrazu! Tak, boć za wyraz „konstytucja“ szło się na Sybir.
Cesarz wahał się, opierał, ociągał. Loris-Melikow nalegał, a dowodził paragrafami, że władza carska ani na jedno drgnienie osłabioną nie będzie. Księżna Jurjewska poparła „konstytucję“. Aleksander II ustąpił nareszcie, ustąpił w dniu 12 marca 1881 roku, ustąpił w wigilję swojej śmierci!…
Po zamachu na „Zimnij dworec“, komitet wykonawczy Narodnej woli milczał. Milczał długo i jakby wsłuchiwał się w echa nowego kursu polityki Loris-Melikowa, jakby w kursie tym szczerszego szukał dźwięku.
Faktem bowiem jest, że Narodnaja wola sama uznawała terror za ostateczność, lecz nigdy za cel. Faktem jest, iż najuroczyściej zaprzysięgała poddać się woli przedstawicieli wszystkich klas, że nawet chętnie godziła się na wyznanie uczuć wiernopoddańczych Aleksandrowi II, gdyby ten chciał stanąć na stanowisku cesarza Austrji lub cesarza Niemiec.
Upływały miesiące. Półśrodki łagodzące raczej drażniły, zachęcały do walki, niż koiły. Z dnia na dzień najwięksi optymiści stwierdzali, że Loris-Melikow idzie drogą kompromisu, że prowadzi grę, co najmniej, nielogiczną, że pracuje nad pogodzeniem samowładztwa z samorządem, a właściwie nad wytworzeniem skądinąd niegodziwszego, niż dotąd, systemu.
Narodnaja wola milczała wciąż. Partje, choć żyły, choć pracowały — nie knowały, nie planowały, ani nie dokonywały żadnych mordów, żadnych zamachów.
Spiskowi poszli między lud i tu poprzestawali na nauczaniu, na pracy nad oświatą, na zwalczaniu ciemnoty i zabobonów.
Wszystkie niemal życiorysy owoczesnych najwybitniejszych rewolucjonistów rosyjskich notują w tym okresie uciszenie się, wyczekiwanie…
Wywrotowcy poniekąd sami nie ostali się złudzie pokojowego rozstrzygnięcia walki.
Lecz, co pośród optymistów odbiło się w gorzkim uśmiechu — u rewolucjonistów ozwało się zgrzytem, okrzykiem rozpaczliwej wściekłości.
Nadto Aleksander II tak się ociągał, tak bronił się przed podpisaniem nawet pierwszego odezwania się, że, do ostatniego dnia, sprawa konstytucji była tajemnicą stanu, że sam Loris-Melikow bał się o niej wspominać, że nikt o niej nie wiedział nic pozytywnego. Chodziły jeno słuchy i pogłoski.
Naród rosyjski z okazji świąt Bożego Narodzenia i roku nowego, 1881, spodziewał się z wysokości tronu zapowiedzi nowych łask, nowych swobód — nadzieje zawiodły.
Komitet wykonawczy podniósł głowę, przesłał Aleksandrowi II nowy wyrok śmierci i przystąpił do egzekucji.
Gromadka bojowa terrorystów została wybraną przez komitet i otrzymała rozkaz.
Gromadka ta składała się z kilkunastu najprzedniejszych i najdzielniejszych członków Narodnej woli. Na czele gromadki był Żelabow, znany już z zamachu Chałturina, za nim szła Zofja Perowskaja, Michał Rysakow, Kibalczyc, Kobozew, Sablin, Michajłow, Hesia Helfman, Ignacy Hryniewiecki i kilku mniej wybitnych rewolucjonistów.
Żelabow wypracował plan zamachu, zamachu dynamitowego, gdyż „ochrona“ osoby cesarza i doświadczenie pouczyło, że tylko wysadzenie w powietrze, tylko eksplozja ma widoki dosięgnięcia Aleksandra II.
Zamach dynamitowy naturalnie marzyć nie mógł o pałacu cesarskim, gdyż pałace samowładcy, po wybuchu ostatnim, zamieniły się już w fortece, czuwające dzień i noc, niedostępne wyspy, na skałach których musiał się rozbić każdy podstęp. Zamach nie miał równie widoków powodzenia na kolei żelaznej, gdyż, za najmniejszą podróżą cesarza, spędzano krocie ludu na pilnowanie toru, gdyż nadto wprowadzono zasadę trzech, idących za sobą w krótkich odstępach czasu, pociągów cesarskich. Monarcha niekiedy jechał w pierwszym, niekiedy w drugim, a czasem w drodze przesiadał się do trzeciego. Zamach więc kolejowy musiałby zgadywać, a na zgadywanie brakło czasu, zgadywanie szkodziłoby partji, bo nieudały zamach podnosił znów zabobon o nietykalności.
Namyślano się długo, aż nabrano przeświadczenia, iż tym razem podkop należy uskutecznić pod jedną z ulic Petersburga i pod ulicą najwięcej uczęszczaną przez pojazd cesarza. Taką ulicą był, w pierwszym rzędzie, Newski Prospekt. Ale szerokość Prospektu nasuwała trudności, a nie mniej większe drożyzna mieszkań, boć podkop musiał posiadać jakiś punkt wyjścia, w którym mogliby spiskowi bez przeszkód operować. Po rozpatrzeniu danych przekonano się, iż ulica Małaja Sadowaja ma równie wielkie szanse, gdyż tą ulicą właśnie cesarz przejeżdża dosyć często, udając się na parady wojskowe do menażu artyleryjskiego. A choć niekiedy zmienia drogę, jednak Mała Sadowaja ogląda monarchę z tygodnia na tydzień.
Postanowienie zapadło. Kobozew wziął na swe barki najcięższe zadanie, ile skądinąd nie był notowanym dotąd przez żandarmerję i nie był zamieszanym w żaden proces, podczas gdy inni członkowie gromadki bojowej należeli nawet do ściganych, a Perowskaja i Helfman i do uciekinierów.
I Kobozew zabrał się do dzieła. Jakoż wkrótce na Małej Sadowej w suterenie, stojącej pustkami, założony został sklep z serami, owocami, rybami i kolonialnymi towarami…
Sklep był zaprowidowanym sumiennie, miał towar dobry, tani, a młody jego właściciel, Kobozew… był sobie wesołym a uprzejmym kupcem, umiejącym jednać sobie ludzi i ściągać klientów. Klientela rosła z dnia na dzień. Kobozew pracował z zapałem i jeno uskarżał się na parobka i subjekta — ach, bo trudno przecież o ludzi zdolnych i przychylnych!… Lecz cóż, ani oddalać nie warto, bo i nowi nie będą lepsi. Biadał więc Kobozew w swej suterenie, pokrzykiwał na służbę, żartował z publicznością, z dostawcami się przekomarzał, at, i pchał taczkę powszedniej troski, i, at, ledwie koniec z końcem wiązał.
Ale ulica Małaja Sadowaja należała do tych koryt życia petersburskiego, którymi jeździł cesarz, a więc podlegała nieustannej kontroli tajnej policji.
Więc na Małej Sadowej stróż każdego domu był już zawodowym agentem policyjnym, więc na Małej Sadowej każda piwnica, każdy strych, każdy lokator był strzeżonym, pilnowanym, śledzonym…
Stąd, chociaż młody kupiec artykułów spożywczych miał wszelkie cechy lojalnego poddanego, choć w sklepie jego nietylko wisiała ikona z Mikołajem cudotwórcą, ale i portret cesarza, jednak „ochrona“ natychmiast przystąpiła do zapoznania się z nowym mieszkańcem ulicy Małej Sadowej.
Rezultat dociekań „ochrony“ wypadł na korzyść Kobozewa. Młody kupiec miał papiery w porządku, a całe wnętrze sutereny znamionowało tylko człowieka, pochłoniętego niewymyślnymi zabiegami dorabiającego się handlowca.
„Ochrona“ uspokoiła się, lecz to nie znaczyło bynajmniej, aby zaniechała Kobozewa lub wykluczyła z pod opieki… O takiem zaufaniu nie mogło być mowy.
Sklep Kobozewa był w suterenie, a więc, według tajnych przepisów żandarmerji przybocznej cesarza, musiał podlegać perjodycznym rewizjom i ustawicznemu śledzeniu. Żandarmerja miała po temu doświadczenie i naukę zarówno z eksplozji w Zimowym Dworcu, jak i z podminowań na drogach żelaznych.
Kobozew poddawał się bez szemrania temu przywilejowi ulicy Małej Sadowej i jeno prosił, aby mu wiktuałów bardzo nie miętoszono przy rewizjach.
Zresztą „ochrona“ miała i pewne względy, bo, po kilku gruntownych rewizjach sklepu, zadawalniała się częściowemi.
Gdy w ten sposób Kobozew osiedlał się na Małej Sadowej — równocześnie chemik Kibalczyc założył nowe laboratorjum materjałów wybuchowych. Laboratorjum zostało ulokowanem w mieszkaniu tajnej drukarni „Gazety Robotniczej“, w mieszkaniu, pozostającem pod opieką Hesi Helfman.
Kibalczyc, przy pomocy Sablina, przystąpił niebawem do prób. Było to zadanie bardzo trudne, gdyż chemicy ani roić mogli o posługiwaniu się jakimś więcej skomplikowanymi aparatami, ile, że te naprowadzićby mogły policję — a przecież „próby“ musiały odbywać się w tajemnicy nawet przed „nihilistami“, nie należącymi do bojowej gromadki.
„Próby“ nadto wymagały nie tylko wielkiej ostrożności, z uwagi na możliwość niespodziewanego wybuchu, a więc i co najmniej pokaleczenia pracujących, ale i z uwagi na łatwość alarmu sąsiadów za lada silniejszą eksplozją. Kibalczyc był wszakże chemikiem i uczonym, chemikiem i genialnym laborantem i bystrym matematykiem. Z atomów umiał składać najstraszniejsze narzędzia, z atomów wyprowadzał siły wybuchowe i normował je i określał szybkość spalania się danej materji i ilość wytwarzanych gazów.
Jużci mina dynamitowa dla Kibalczyca była drobiazgiem, zabawką. Kibalczyc nie nad samą miną pracował, Kibalczyc komponował równocześnie nowe narzędzie królobójcze w postaci ręcznych bomb.
Ale „ochrona cesarska“ równie nie próżnowała. Wyrok, otrzymany przez kancelarję jego cesarskiej mości, nie pozwalał wątpić, iż zapowiada coś więcej niż pogróżkę. Narodnaja wola panicznym strachem napawała stróżów nietykalności monarszej. Wskutek tego wszystkich pachołków poderwano na nogi, wszystkich pół i ćwierć szpiegów puszczono w ruch. — Nad głowami „nihilistów“ znów zawisło ostrze wzmocnionej czujności.
I doprawdy, aż dziwnem się musi wydawać, dlaczego ci rozpaczliwi królobójcy, zniewoleni i tak pędzić życie nieustannie tropionej zwierzyny, dlaczego oni sami znów tak otwarcie rzucali rękawice, dlaczego nie korzystali z uciszenia chwilowego energji żandarmskiej, dlaczego rozmyślnie utrudniali sobie pracę?! Ale odpowiedź na te pytania leżała nadewszystko w tem, że Narodnaja wola, obwieszczając wyroki przed egzekucjami, chciała złożyć dowód swej siły niszczącej — a dalej, wyzywającem swem zachowaniem pragnęła może niejako zrównoważyć walkę, skrytobójstwu odebrać zdradzieckość.
Te ambicje Narodnej woli były dla niej samej groźne. „Ochrona“ cesarska bowiem nie myślała zastanawiać się nad literą, kutej przez Loris-Melikowa, konstytucji i szła utartymi szlakami Mezencewa, Drentelna i Murawiewa-wieszatiela.
Naganka ruszyła z miejsca przy pomocy najzajadlejszych ogarów i chartów policyjnych, aresztowania znów się rozpoczęły, a z nimi i śledztwa.
Niebezpieczeństwo było tak wielkie, iż Kibalczyc z Sablinem musieli wyprowadzić się z laboratorjum swem na ulicę Tieleżną, bo w lokalu „Gazety robotniczej“ nawet tak przytomna zawsze i zdeterminowana rewolucjonistka, jak Hesia Helfman, postrzegła niechybnie oznaki zakradania się gończych.
Przeprowadzka była zadaniem piekielnie trudnem, ile, że każdy stróż kamienicy petersburskiej był obowiązanym meldować komisarzowi nie tylko, kto w danym domu mieszka i co robi, ale z kim przestaje i jak spędza czas. Więc, o ile łatwo było otumanić przygodnych, wałęsających się agentów policji tajnej, o tyle Argus, stróż domu, Argus, nastrojony z góry na podejrzliwość, nie byle czem dawał się wyprowadzić w pole.
Gromadka bojowa przecież zmobilizowała wszystkie swe siły i dokonała szczęśliwie przenosin.
Działo się to już w lutym roku 1881, działo się to wówczas, gdy „robota“ w sklepie Kobozewa, na Małej Sadowej ulicy, szła w całej pełni… gdy podkop był na ukończeniu! I jaki podkop!
Rewizje na Małej Sadowej ulicy teraz znów się wzmogły, a strzeżenie prawomyślności zaostrzyło się.
Kobozew był poniekąd osobistością znaną w okolicy, nierównie więcej zasługującą na zaufanie, niż ktokolwiek inny. Agenci przeto ze szczerem zakłopotaniem schodzili do suteryny — ale dura lex — sed lex — przeglądali przeto kąty sklepu spożywczego. Ba, lecz sklep Kobozewa był wzorem ładu i czystości. Nawet w zakamarkach swych nie zawierał nic, zdolnego urazić najskrupulatniejszego higienistę, dbającego już nie o życie ludzkie, lecz o zdrowie.
Jedynym może przedmiotem, który mógłby w sklepie Kobozewa urazić czyjś zmysł estetyczny, była wielka beczka z cukrem. Ale za to taka dobra, taka „przeciętna“, taka zadufana w swą reputację beczka, tak poczciwie rozpierająca swe brzuchy światowidzkie tuż przy samem wejściu, iż wprost obrazą byłoby pomawiać ją o jakieś cele uboczne, stojące poza chęcią słodzenia ludziom gorzkiego żywota. Nadto beczka była sobie zwykłem dopełnieniem umeblowania, właściwego setkom i tysiącom tego rodzaju sklepów rosyjskich. Obecność jej nietylko nie dziwiła, a raczej zastanowić dopiero mogłaby jej nieobecność. Beczka z cukrem w głowach, a zatem niewinna reklama, pasująca drobnego kupca na hurtownika, świadcząca dobrze o zaprowidowaniu handlu. Beczka przy wejściu, więc niby krawat, bez którego można się znakomicie obejść zarówno pod biegunem, jak i pod równikiem, a który jednak stał się czemś w rodzaju generalnego, symbolicznego węzła w opakowaniu cywilizowanego obywatela.
Otóż ta poczciwa, zacna beczka cukru miała dla Kobozewa nielada znaczenie, bo była dlań nietylko szyldem, nietylko składem podręcznym wielkich serów, ale i składem na wydobywaną ziemię… Firma bowiem „Skład rosyjskich serów E. Kobozew“ pracowała podobno i w nocy…
I jak pracowała! Nadewszystko do sklepu sprowadziła się pani… Kobozew, ile że zdążyła powrócić z jakiejś oddalonej guberni z wyprawy do rodziców i z całą gorliwością stanęła do pracy przy mężu. A praca była nielada! W dzień urwanie głowy z klientelą, a w nocy… W nocy podkop pod ulicą!…
Zadanie było ciężkie, było to zadanie nad siły. Boć podkop musiał być prowadzonym tak, aby żadnego śladu zewnętrznego nie było, aby na każde wejście żandarmerji mógł być ukrytym, aby najlżejszym szmerem nie zdradził kreciej roboty spiskowych.
Lecz Kobozew, a raczej gromadka bojowa, umiała głęboką wiedzę i wynalazczość łączyć z wytrwałością.
Plan podkopu był prosty. Równolegle do sklepu, po prawej stronie od wejścia, był pokój mieszkalny, a po części i składzik. W tym pokoju, przy ścianie, od ulicy, stanęła kanapka, która nietylko służyła za łóżko dla pani Kobozew, ale i za parawan, osłaniający otwór wejściowy do podziemnego chodnika, idącego aż ku środkowi Małej Sadowej ulicy. Chodnik ten kończył się nabojem dynamitu, dosięgającym stu funtów, a więc ilością zdolną całą, niewielką zresztą, ulicę Małą Sadową wysadzić w powietrze. Od tego naboju szły przewodniki do baterji elektrycznej, ustawionej już w samym sklepie pod półkami, tuż przy wejściu, tak, że człowiek, wprowadzający baterję w ruch, mógł równocześnie widzieć, co się dzieje na ulicy…
Taka mina byłaby zapewne drobiazgiem dla oddziału saperów, którzyby ją umieli w kilka godzin poprowadzić i nastawić. Ale nihiliści potrzebowali miesięcy trudów i miesięcy niesłabnącej przytomności umysłu i zimnej krwi. Dość tu zaznaczyć, że wejście do miny szło przez mur fundamentu, że ten mur trzeba było nie kilofami rwać, ale ułamkami żelaza dłubać, że wydłubany mur należało, w postaci garnków ze śmietaną i paczek z serem, sprzedawać kolegom nihilistom następnego dnia, że podkop natrafił na węzły rur gazowych i wodociągowych i musiał nad program się zagłębić i przedłużyć, że nareszcie tu szło i o podstemplowanie sklepienia w chodniku i o wyniesienie kilkunastu fur ziemi i gruzu we formie zakupu i o wyniesienie tam, gdzieby ani gruz, ani ziemia niczyich nie raziła oczu.
A tymczasem na chwilę nie można było zaniedbać żadnej ostrożności, gdyż, choć policja nabrała widocznego zaufania do prawomyślności „rosyjskiego składu serów“ — zaufania tego wszakże nie podzielał stróż domu hrabiny Mengden. Stróż ten ani myślał przejąć się arystokratycznymi związkami właścicielki domu i z całą zajadłością mużyka nietylko zgadywał w Kobozewych inteligentów, ale niemal był ich pewien. Inteligent zaś, udający w suterenie prostaka-handlarza serów, do żywego poruszał mużyka policjanta i skłaniał do ciągłego szczucia tajnych agentów. Bezowocne rewizje nie zdołały stróża oszukać, nawet napomnienia policji, że oskarża bez poszlak, nie obaliły domysłów cerbera. Stróż był oczywiście zbyt ciemny, aby módz wyrozumować swe podejrzenia lub je wytłumaczyć lub nareszcie czujność swą odpowiednio skierować. Niby stary kundys zwietrzył coś niezwykłego i naszczekiwał, choć sfora wyżłów opuszczała teren z podtulonymi ogonami.
Mina była na ukończeniu. Kilbaczyc lada dzień miał założyć przewodniki, aż naraz, pośród gromadki bojowej, powstały skrupuły — skrupuły na myśl, iż dynamit, krom cesarza, pochłonąć musi już nie dziesiątki, ale setki ofiar niewinnych. Stąd, za radą Żelabowa, jeszcze spróbowano innego środka… środka, który miał oszczędzić ulicę Małę Sadową.
Wskutek tej rady, w połowie lutego 1881 r. cesarz Aleksander otrzymał z Londynu pudełko z pigułkami, mającemi własność kojenia nerwów. Pudełko nadeszło do kancelarji cesarskiej i zostało przez starszego kamerdynera przedstawione Aleksandrowi II. Cesarz nieco zdziwił się tą przesyłką i w pierwszej chwili chciał rozerwać sznureczek, opasujący dyskretnie pudełeczko, lecz, zastanowiwszy się, polecił pigułki odnieść lejb-medykowi, doktorowi Botkinowi, do zbadania…
Doktor Botkin oddał je swemu pomocnikowi. Ten rozciął sznureczek… Rozcięciu towarzyszył lekki wybuch… Zawartość pudełka szybko została zanalizowaną. Pigułki były sporządzone z nitrogliceryny i wystarczały na rozszarpanie na części trzech ludzi, którzyby się w pobliżu pudełka znaleźli. Wybuch był obliczonym na to, że wątły sznurek będzie nie rozciętym, lecz rozerwanym…
Ten nieudały zamach lutowy, którego skutkiem była tem gorliwsza czujność „ochrony“ — zdecydował gromadkę bojową. Wyrok musiał być spełnionym w najkrótszym czasie i nieodwołalnie.
Mina atoli na Małej Sadowej ulicy nie była całą bronią spiskowych. Doświadczenie nauczyło ich, iż może zajść coś, co pokrzyżuje im plany, co udaremni eksplozję. Nadto, cesarz, w widokach bezpieczeństwa, tak często zmieniał swe rozkazy, tak się strzegł jednych i tych samych dróg, że nikt z najbliższego otoczenia nie był pewien, czy i o której godzinie cesarz wyjedzie z pałacu i dokąd się uda.
Spiskowi przeto uradzili, aby, o ileby mina na Małej Sadowej nie znalazła dla siebie pola do popisu, dopomódz jej bombami ręcznemi Kilbalczyca.
Kilbalczyc dokonał był właśnie wynalazku nowego systemu bomb i to systemu, który miał w zdumienie wprowadzić najznakomitszych chemików.
Bomby Kilbalczyca, według protokołu ekspertyzy, były sporządzone w sposób następujący.
Bomba miała formę cylindrycznej, blaszanej puszki o średnicy półtora cala, a długości dziewięciu. Puszka ta była wypełniona szczelnie dynamitem, przez środek którego był przeprowadzony drut poprzeczny z przymocowaną doń miedzianą, ogniwkową rurką. Równolegle do rurki miedzianej, szła rurka szklana, napełniona kwasem siarczanym i łącząca się z rezerwoarem, zawierającym ciężarki ołowiane, tudzież mieszaninę soli Bertholeta z antymonem. Rezerwoar ten znów był połączony kauczukowemi rurkami, napełnionemi miałkim proszkiem prochu strzelniczego, z rurką miedzianą, ogniwkową, zawierająca pyroksylinę, zwilżoną nitrogliceryną. Rurka, opatrzona była kapslem, wyładowanym piorunianem rtęci. Cała bomba dochodziła do siedmiu funtów wagi. Konstrukcja bomby zmierzała do natychmiastowego, błyskawicznego, automatycznego wybuchu. Jakoż konstrukcja, skomplikowana pozornie, była bajecznie prostą.
A więc, za lada silniejszem wstrząśnieniem bomby, ciężary ołowiane musiały rozbić szklaną rurkę, a tem samem spowodować wylanie się kwasu siarczanego w rezerwoar z solą Bertholeta i antymonem, a więc i płomień… Płomień zapalał proch strzelniczy, ten rwał ku piorunianowi rtęci, ten ostatni gromem przejmował dynamit.
Ta skądinąd wzorowa konstrukcja bomb Kilbalczyca natrafiła jednak na niewiarę śród „bojowej gromadki“, która bomby uparcie chciała mieć za środek ostateczny, za środek raczej obronny, niż atakujący, za atut, zdolny do równej dzielności, co rewolwer lub sztylet…
Gdy już prace przygotowawcze były ukończone, a gromadka bojowa zmobilizowana do upolowania chwili ukazania się pojazdu cesarskiego na ulicy Małej Sadowej, niespodziewanie Andrzej Żelabow, dyktator gromadki, jej głowa, a jeden z najznakomitszych członków wykonawczego komitetu, dla wielkich swych zalet i dystyngcji zwany popularnie „Mylordem“, został aresztowanym i uwięzionym.
Aresztowanie Żelabowa było aktem przypadku, gdyż policja nie wiedziała kogo ma w swych rękach i nadawała Żelabowi nawet inne nazwisko, tyle wiedząc zaledwie, iż ma pod kluczem jakiegoś „nihilista“. Zresztą i tu policja, przy dobrej woli Żelabowa, miałaby poważne wątpliwości, ale ten na śledztwie z całą zimną krwią oświadczył, iż uwięzienie jego nie ma w obecnej chwili znaczenia zapobiegawczego dla bezpieczeństwa cesarza, bo ten skazanym został na śmierć jeszcze w dniu 7-ym września 1879 roku i że egzekucja nowa i stanowcza dokonaną zostanie w najkrótszym czasie.
Otwartość i godność, z jaką Żelabow czynił swe zeznania, obudziła w „ochronie“ cesarskiej podejrzenie, iż ma przed sobą nie „nihilistę“, lecz szaleńca… Szaleniec mówił atoli prawdę, bo miał pewność, iż nawet jego aresztowanie nie zdoła ani na sekundę opóźnić strasznej egzekucji.
Żelabowa aresztowano w niedzielę dnia jedenastego marca… we wtorek, dnia trzynastego, cesarz Aleksander II wyjechał z Zimowego Dworca do maneżu Michajłowskiego na rozkład tygodniowy wart…
Czuwający spiskowi spostrzegli, około godziny dwunastej w południe, kawalkatę cesarską na ulicy Małej Sadowej. Kawalkata przeleciała nad miną z szybkością huraganu… Kobozew nie miał czasu na połączenie drutów… wybuch się spóźnił…
Ale cesarz musiał wracać z maneżu… Spiskowi stanęli na czatach.
Dowództwo objęła Zofja Perowskaja — spiskowi poddali się rozkazom Perowskiej bez protestu, bo nikt może, prócz Żelabowa, nie wdrażał większego poszanowania, większego zaufania, większej przytomności umysłu.
Perowskaja rozporządziła spiskowymi. Kobozew stanął w pobliżu baterji elektrycznej, gotowej do zapalenia dynamitu. Żona Kobozewa zajęła miejsce przed sklepem, zważając na Michajłowa, który wysunął się w stronę maneżu i baczył na sygnały, dawany przez Rysakowa i Hryniewieckiego, ci zaś śledzili ruchy Perowskiej. Rysakow, Hryniewiecki i Michajłow byli uzbrojeni w rewolwery, sztylety i bomby Kilbalczyca.
Perowskaja obliczała w ten sposób. Cesarz wraca — spiskowi pozwalają mu wjechać na Małą Sadową ulicę i uderzają nań bombami… Rysakow ma zacząć… Dopiero, gdy skutek chybił — Kobozew podpala minę… Mina oczywiście pochłonie i spiskowych — lecz cóż im — gorzej, bo tyle niewinnych ofiar pogrzebie.
Upływały nieznośnie długie chwile dla królobójców. Młody Rysakow z trudnością panował nad zdenerwowaniem, niecierpliwił się Kobozew, znużył Michajłow i Hryniewiecki — jedna Perowskaja krążyła spokojnie, obojętnie, w pobliżu maneżu, gdzie kareta cesarska, tłum policji, kozaków i wojskowych łącznie z gromadkami ciekawych znaczył pobyt monarchy.
Na Perowską nikt nie zwrócił uwagi, bo nadewszystko z łatwością mogła udać ciekawą oglądania kawalkaty cesarskiej, a dalej znajdowała się na dystansie tak wielkim od karety cesarskiej, iż niepodobieństwem było ją posądzać o jakoweś zamiary… Zresztą i o zamiarach takich nie mogło być mowy, ponieważ pachołkowie policyjni na sto kroków wokół karety rozstawieni, nie pozwalali się do niej zbliżyć nikomu.
Któż zresztą, spojrzawszy na jasne, piękne oblicze Perowskiej, śmiałby upatrywać w niej królobójczynię!…
Perowskaja! Toć podobno żaden spisek, żadne sprzysiężenie nie miało dotąd postaci tak czystej, tak podniosłej.
Hesia Helfman była równie jak Perowskaja oddaną i poświęcającą się sprawie Narodnej Woli, równie, bezwątpienia zdeterminowaną i odważną, ale Helfmanówna wyszła z mroków, była dzieckiem niedoli, prześladowania losowego. Helfman poczęła się z ciemności, z klątwy, która zawisła nad niemowlęciem, należącem do stanu poniewieranego, skazanego, wraz z pokoleniem swem, na głód duszy i ciała. Helfman była tą istotą, która, wyprowadzona z ciemni na światło, musi mieć bezwiednią świadomość przeżytej nocy, musi cały ogrom tych kontrastów poznać i ocenić. Takich istot, jak Helfman, nie brakło dotąd nigdy w żadnej walce Arimana z Ormuzdem, takie istoty były wczoraj, są dziś i będą jutro. Lecz takich, jak Perowskaja, braknie zawsze, bo zawsze nie staje tych, co do walki idą nie w obronie swych praw, swych ognisk, ale którzy, choć, syci sami, idą na głód z głodnymi.
Perowskaja?! Więc, w chwili przełomowej dla spiskowych, dziewczyna zaledwie dwudziestosiedmioletnia, dziewczyna wykształcona i piękna. I nie dziewczyna, lecz panna, mogąca stanowić partję dla nielada młodzieńca, więc panna posażna, ustosunkowana, skoligacona z najprzedniejszemi rodami.
Toż Perowskaja należała do rodziny, będącej blizką gałęzią słynnego księcia Razumowskiego, morganatycznego męża carowej Elżbiety! Toż dziadkiem Perowskiej był potężny Lew Aleksiejewicz, minister oświaty, minister spraw wewnętrznych, naczelnik cesarskiej kancelarji! Toż brat dziadka Perowskiej, hrabia Wasyl, był wielkim generałem, który koronę carów wzbogacił zdobyczami ogromnych przestrzeni w Azji środkowej! Toż nakoniec, ojciec Perowskiej, był niedawno petersburskim gubernatorem!!
Młoda i piękna hrabianka, pomimo tych danych życiowych, które ją stawiały ponad tłumem, poza niedolą, poza przygnębieniem, nie zawahała się zstąpić do szeregów Narodnej Woli. Co ją przywiodło, co sprowadziło z wyżyn do podziemnej Rosji?! Nauka — i tylko nauka.
Hrabianka Zofja od najmłodszych lat objawiała żarliwą chęć do wiedzy… Jeszcze jako podlotek rwała się do ruchu emancypacyjnego. Od myśli o wyzwoleniu kobiety do myśli o wyzwoleniu ludu był jeden krok. Nauki socjalne obudziły hrabiankę Zofję — Czernyszewski i Dobrolubow rozwarli przed nią księgi niedoli miljonów… I hrabianka Zofja poszła za nimi.
Ile Perowskaja potrzebowała hartu, aby zwalczyć przeciwności, aby przezwyciężyć, stawiane jej przez rodzinę zapory, aby pokonać nieufność do hrabiowskiego tytułu, a wszędzie miłość i cześć dla siebie ocalić — możnaby o tem księgi pisać. Można drugie księgi poświęcić heroizmowi dziewczyny, jej oddaniu się idei, samozaparciu.
Perowską już aresztowano po raz pierwszy w 19 roku życia (1873 r.), gdy w Petersburgu, za Aleksandro Newskiemi rogatkami, pośród gromady robotników, apostołowała nowe prądy socjalne. W dziewiętnastym roku życia wtrącono Perowską do kazamat Petropawłowskiej fortecy. Kilkomiesięczny pobyt Perowskiej w więzieniu miast ją złamać, zgnębić — wzmocnił.
Perowską wypuszczono za kaucją — ale wypuszczono ją, by tem lepiej może ją strzedz. I już od roku 1873 Perowskaja jest ściganą, otoczoną dozorem policyjnym. Hrabianka Zofja nie myśli wyrzec się przekonań, nie myśli zaniechać pracy. W rok potem zostaje akuszerką, aby tem samem ludowi nieść pomoc tem dzielniejszą. Wszystkie swe fundusze oddaje biednym, obraca na zakupy książek dla nich, lekarstw, odzieży.
Dwudziestoletnia dziewczyna wydaje wojnę całej nędzy ludu rosyjskiego.
Proces 193-ch ogarnia Perowską. Ta ani myśli się bronić lub szukać koligacji. Hrabianka z całym zapałem mówi o niedoli i ucisku miljonów. Sąd uwalnia Perowską, lecz „ochrana“ ma zamiar zesłać ją… administracyjnie… Perowskaja, ostrzeżona, ginie…
Ginie tak… że jest wszędzie, gdzie idzie o walkę, o poświęcenie, o energję.
Proces 193-ch zakończonym został w styczniu 1878 roku, a więc od tej chwili Perowskaja staje się duchem nieuchwytnym dla żandarmerji.
Perowskaja czuwa nad propagandą, ona przedsiębierze najśmielsze plany wyzwolenia więźniów politycznych, ona pamięta o nich ciągle i porozumiewa się z nimi, ona jest opiekunką zamachu Hartmana pod Moskwą, ona przykładem swym zachęca towarzyszów do wytrwania. W ciągu tego czasu raz jeden Perowskaja zapragnęła odwiedzić ubóstwianą przez siebie matkę, mieszkającą w rezydencji swej na Krymie. Ale tu żandarmi oddawna zastawili sidła na hrabiankę… Perowską pochwycono. Krótka atoli była uciecha żandarmów, gdyż hrabianka, z góry zapowiedziawszy swą ucieczkę, uciekła podczas transportowania jej do Petersburga i najspokojniej dojechała sama do stolicy.
Łatwo się domyśleć, że taka osobistość dzielna, jak Perowskaja, była znakomitym nabytkiem w partji. Ubiegano się też o nią zapalczywie. Hrabianka jeździła z krańca na kraniec, bo już jedno jej ukazanie się pośród młodzieży socjalistycznej nieciło skry zapału, wlewało nową otuchę, do nowej zachęcało pracy. Około roku 1878 Perowskaja poznała się z Żelabowem. Ten ostatni światłym, szerokim swym umysłem oczarował ją. Czy tylko umysłem?… Serce hrabianki zabiło podobno całą swą nieskalaną mocą dla wspaniałego rewolucjonisty.
Czy miłość dla Żelabowa popchnęła Perowską na drogę królobójstwa? Bezwątpienia nie. Wprawdzie dotąd cały program hrabianki Zofji polegał na krzewieniu światła, bronieniu uciśnionych i propagandzie socjalistycznej — jednak barbarzyństwo rządu, tępiącego bez litości nawet ten humanitarny ruch, musiał w Perowskiej przygotować grunt do przekonania, iż obok tego programu potrzebną jest i walka z rządem, walka z jego terrorem. Zresztą Perowskaja zbyt wielkie złożyła przedtem dowody swej samodzielności, aby dla sentymentu wyrzekła się swych poglądów. Przeciwnie, możnaby stąd wyprowadzić wniosek, że właśnie jedność idei, jedność celu przyczyniła się do skucia jej serca.
Stosunek Perowskiej do Żelabowa był czystym i bardziej wyrażał się w harmonji myśli i czynów dla dobra partji, niż w jakichś egoistycznych urojeniach o szczęściu. Stosunek ten zresztą był tajemnicą, nie całej gromadce bojowej znaną. Spojrzenia Żelabowa i Perowskiej krzyżowały się niekiedy podczas dyskusji nad planami zamachów, ręce ich spotykały się na powierzchniach bomb, na złomach dynamitu. Żelabow i Perowskaja wiedzieli i czuli, że poślubi ich jedna dola, jedno męczeństwo.
Gdy na dwa dni przed zamachem Perowskaja dowiedziała się o aresztowaniu Żelabowa — ani jeden muskuł twarzy jej nie drgnął. Narodnaja Wola nieznała chwili słabości.
Taka kobieta czuwała w pobliżu maneżu Michajłowskiego na powrót cara. Ale dzień 13 marca był dniem niespodzianek…
Cesarz wyszedł z maneżu i wsiadł do karety… Kawalkata ustawiła się w okamgnieniu. Kawalkata może barwna, lecz zakrawająca raczej na konwój, eskortujący niebezpiecznego przestępcę, niż na orszak samowładnego monarchy.
Więc przodem lejb-kozak, niby szpica kawalkaty. Kozak na rozhukanym, zataczającym koła koniu. Za kozakiem tym dwóch kozaków, za nimi kareta cesarska, otoczona szczelnie kozakami i znów kozacy, a za nimi sanki z pułkownikiem policji Dworzeckim.
Kawalkata ruszyła z miejsca. Perowskaja wyciągnęła chustkę, aby Rysakowowi i Hryniewieckiemu dać umówiony sygnał, gdy naraz kawalkata cesarska zatoczęła kręg w pobliżu Mojki i Ekaterininskim kanałem skręciła w ulicę Inżynierską, do pałacu Michajłowskiego.
Cesarz Aleksander pojechał na śniadanie do wielkiej księżny Katarzyny Michałówny.
A zatem nie tylko, że monarcha przedłużył sobie życie, ale zdołał pokrzyżować plany spiskowym, bo z ulicy Inżynierskiej do Zimowego Dworca najkrótsza droga wiodła przez kanał Ekaterininskij, wzdłuż sztachet ogrodu Michajłowskiego, na most Teatralny. Wątpliwą przeto rzeczą było, aby cesarz wracał przez Małą Sadową.
Perowskaja oceniła położenie i zdawała sobie sprawę, iż zamachu odkładać niepodobna, bo uwięzienie Żelabowa mogło dać nić spisku „ochronie“.
I Perowskaja zmieniła z całą zimną krwią plan. Rysakow, Hryniewiecki i za nimi Michajłow przesunięci zostali na Ekaterininskij Kanał. Pani Kobozew objęła straż nad aparatem, a sam właściciel „rosyjskiego składu serów“ pilnował ukazania się kawalkaty w wylocie Małej Sadowej ulicy.
Teraz szanse się zmniejszały dla spiskowych, bo gdy poprzednio na tym samym terenie mogły były działać i bomby i mina, obecnie mogły albo same bomby dokonać dzieła, albo sama mina.
Perowskaja zajęła stanowisko na rogu ulicy Inżynierskiej i prawego jej skrętu na Ekaterininskij Kanał, w stronę mostu Teatralnego.
Około godziny drugiej popołudniu, cesarz ruszył z pałacu Michajłowskiego. W tejże samej chwili na rogu Inżynierskiej ulicy powiała chustka Perowskiej.
Powiała tak, że spiskowi ją zrozumieli.
Nadeszła ostateczność… cesarz jedzie drogą przez Ekaterininskij Kanał — cała nadzieja w bombach Kibalczyca!
Spiskowi rozsunęli się, aby działać pojedynczo i szli ociężale trotuarem w odstępach. Pierwszy zdążał Rysakow, za nim Hryniewiecki, w odwodzie był Michajłow…
Kawalkata z cesarzem w karecie wypadła podczas z Inżynierskiej ulicy i skręciła… Rysakow obojętnie pozwolił jej nadjechać. Dopiero gdy kareta miała go minąć, wysunął się i rzucił bombę…
Wybuch piorunujący wstrząsnął powietrzem, kłębami dymu spowił całą kawalkatę…
Rysakow wymierzył celnie, co nie było trudnem, ile że Ekaterininskij Kanał w tem miejscu ma dosyć wąską ulicę, od strony ogrodu wystrojoną w trotuar, a ze strony przeciwnej zamkniętą poręczą na płynący kanał.
Wybuch, mimo dymu, nie dał czekać długo na okazanie swych skutków…
Kilkanaście ciał ludzkich i końskich tarzało się na śniegu we krwi własnej. Konie, zaprzężone do sanek pułkownika Dworzeckiego, rwały wystraszone, konie ocalałych kozaków poniosły… Jęki ludzkie były przedłużeniem echa eksplozji…
Rysakow stał ogłuszony, osłupiony strasznym obrazem, poglądający na strzaskaną na poły karetę…
Gdy, wtem, drzwiczki karety otworzyły się… Z karety wyszedł Aleksander II cały i nietknięty!
Rysakow zatrząsł się. Miał jeszcze sztylet i rewolwer! Ale było już zapóźno, na rękach królobójcy zacisnęły się żylaste kiście dwóch, znajdujących się w pobliżu wybuchu, marynarzy…
Pułkownik Dworzecki przypadł do cesarza, tłum zwabionych eksplozją przechodniów nadciągnął, gwizdawki policjantów podniosły alarm, kozacy rozproszeni nadbiegali.
Aleksander II, choć blado-siny z przerażenia, zwrócił się do Dworzeckiego z zapytaniem… „czy kto nie ranny“… a potem, postrzegłszy szamoczącego się Rysakowa, zagadnął go:
— Coś ty za jeden?!
Rysakow zmieszał się, ale ze służbistością i w sposób czysto rosyjski, który nadewszystko nakazuje wymienić swój stan, odparł:
— Riażskij mieszczanin, wasze imperatorskoje wieliczestwo!…
— Miłyj! — rzucił przez zęby cesarz i kazał Rysakowa aresztować.
Lecz na to zarządzenie z odpowiedzią pospieszył Hryniewiecki, który nadszedł na miejsce wybuchu i postrzegł, że bomba nie dosięgnęła tego, przeciw komu była skierowaną.
Hryniewiecki nie zawahał się ani chwili — nie dopuścił, aby go kolej ominęła i rzucił swoją bombę, rzucił ją wówczas, gdy nikt ani spodziewał się, że, w cztery minuty po pierwszym, może nastąpić zamach drugi — rzucił ją między siebie i cesarza — rzucił z odległości kilku kroków…
Tym razem posiew dynamitu wydał plon straszny.
Cesarz padł jak kosą podcięty z porwanemi na strzępy nogami, z bokiem wyżartym, Dworzecki wił się okryty ranami, kilku najbliżej stojących widzów bądź śmiercią, bądź okrutnemi kalectwami okupiło ciekawość, czy wiernopoddańczą gorliwość — a sprawca wybuchu, Hryniewiecki, leżał bez życia, a raczej leżał tylko jego zmasakrowany kadłub.
Dogorywającego cesarza ułożono na sankach Dworzeckiego i odwieziono do Zimowego Dworca. Tu usadowiono go na kanapie w gabinecie, gdzie Aleksander II zwykł był pracować.
Stan rannego nie budził najmniejszej nadziei, strzępy nóg wisiały na kawałkach skóry, ciało sączyło ostatkiem krwi. Medycy udawali, że zakładają jakieś kauczukowe bandaże, że radzą o potrzebie amputacji, że wogóle spełniają obowiązek, a w istocie czekali śmierci Aleksandra II, bo ona podobno była tu jedynym ratunkiem i ukojeniem.
Po kilkugodzinnych męczarniach, nie odzyskawszy przytomności, cesarz Aleksander II skonał. Skonał, pozostawiając ową konstytucję podpisaną, skonał może ze skargą na złość ludzką, na niewdzięczność!
I śmierć Aleksandra przejęła zgrozą Europę i sympatje obudziła dla tak ponurej doli najpotężniejszego z monarchów i filozoficzne nieciła uwagi o znikomości doczesnego majestatu i podkreśliła obrachunek panowania. Dorobek był lichy, mizerny.
Cesarz — „oswobodzicielem“ chłopów szumnie nazwany, oswobadzając lud, nie dał mu i połowy tego, co wziął mu przed dwustu pięćdziesięciu laty Piotr Wielki. Cesarz-reformator poprzestał na wprowadzeniu do samowładztwa pozorów samorządu, w porywach łaskawości zdobywał się na półśrodki, ćwierć ustępstwa, a każdą chwilę taką wynagradzał zwrotami do najgwałtowniejszej reakcji.
Aleksander II, prawda, nie miał ludzi, odebrał dziedzictwo zdeprawowane przez system Mikołaja I, ale czemuż tyle tysięcy umysłów dzielnych, serc prawych skazał na męczeńską śmierć za przekonania, za myśl, za pozór winy? Czemu tyle tysięcy wymordował już nie za politykę, ale za przekonania religijne, za niechęć do prawosławia?
Okrutną była śmierć Aleksandra, ale czyż liczba stu tysięcy ludzi jest zdolną objąć tych, których Aleksander II pogrzebał żywcem bez dowodu winy, bez sądu?! — Nie.
Na tron wstąpił Aleksander III, drugi syn Aleksandra II i księżniczki Hessen-Darmstadzkiej.
O nowym cesarzu chodziły rozmaite słuchy i to korzystne a niejednokrotnie przeciwstawiające następcę tronu ojcu, niby zapowiedź godziwszych rządów i jaśniejszej przyszłości.
W jaki sposób Aleksander III zdołał uróść na liberała pozostanie to tajemnicą bujnej wyobraźni współczesnej, — tyle jeno wiadomo, że nowy cesarz ani na sekundę nie pozwolił wątpić o swych światopoglądach, przykrajanych na modłę Mikołaja I i podobnych mu samowładców…
Śmierć Aleksandra II przeraziła pozostałą rodzinę, lecz bezwątpienia nie obudziła w gronie najbliższem szczerego żalu.
Jedna może księżna Jurjewska odczuła głęboko stratę kochanka i męża. A o ile ktoś śmiał podrwiwać z księżnej, że, w chwili rozpaczy, obcięła sobie swe piękne, jedwabiste włosy i złożyła je na ciele miłowanego człowieka, — musiał w następstwie doznać zawstydzenia, gdyż księżna swem cichem, wzorowem a osamotnionem życiem na wygnaniu (w Nicei) niezaprzeczone złożyła dowody, iż kochała Aleksandra, ale nie cesarza.
Miarą zaś zasmucenia dzieci po stracie ojca — może być fakt, iż w godzinę po śmierci Aleksandra II… morganatyczna jego żona, księżna Jurjewska została przez pasierba wypędzoną z pałacu… a dalej, w ciągu 48 godzin z granic państwa rosyjskiego… i na zawsze. Banicja dosięgała i dzieci księżnej.
Czyn ten, podjęty wobec niezastygłego jeszcze ciała rodzica, podjęty z całą bezwzględnością dla uszanowania form bodaj mieszczańskiej przyzwoitości, był zarazem wróżbą dla nowych rządów i podobno niezawodną.
Rozprawiwszy się z Jurjewską, Aleksander III wydał manifest pamiętny, manifest mocno podkreślający samodzierżawie. Manifest cesarski spotkał się z manifestem „Narodnej Woli“… która również mówiła o zabójstwie cesarza i również mówiła o „wytrwaniu“.
Manifest „Narodnej Woli“ wstrząsnął posadami Rosji, — manifest Aleksandra III dał na razie okazję do ułożenia żartobliwo-sarkastycznej parafrazy:
„My z łaski Boskiej, Żelabowa i Perowskiej itd.“
Społeczeństwo rosyjskie najniesłuszniej przesądzało potęgę narodnowolców i najlekkomyślniej nie zdawało sobie sprawy ze słów Aleksandra III. A przecież ten ostatni, nie darmo był uczniem tak płytkiej i złej jednostki, jak Pobiedonoscew, nie darmo Pobiedonoscew podniósł głowę, nie darmo drżenie przejęło wszystkich, co wyższych a liberalniejszych dostojników.
Nie było już mowy o żadnym kierunku reakcyjnym, o żadnym zwrocie do takiej lub innej polityki, — bo sam cesarz był najskrajniejszym reakcjonistą, zaślepionym w swem powołaniu boskiem, zarozumiałym i z całą bezwzględnością niedopuszczającym żadnej uwagi. Lecz nie tu był koniec groźnych właściwości charakteru monarchy rosyjskiego. Aleksander III był zabobonnym, uprzedzającym się z góry do rzeczy i ludzi, porywczym i nigdy nie mogącym uznać własnego błędu, a nakoniec nieufnym, podejrzliwym, obawiającym się każdej łyżki strawy, własnego cienia.
Prawda, Aleksander III wychował się w atmosferze ciągłej walki ze skrytobójstwem, z carobójstwem, — lecz nikt go nie zmuszał do wdziewania „cierniowej“ korony. Więc sam deklarował się na niebezpieczeństwa, — powinien przeto był i mieć potemu odwagę, a przynajmniej ją okazywać. Kto wie, czy Aleksander III nie miał potemu dobrej woli, kto wie, czy i mocniejszemu odeń nie zbrakłoby sił.
Wszak w dniu swego wstąpienia na tron cesarz Aleksander III odebrał pamiętną odezwę, odezwę komitetu wykonawczego „Narodnej Woli“. Odezwa ta znalazła sobie drogę wprost do kieszeni cesarskiego surduta! Odezwa napisana zresztą zupełnie pokojowo, wzywała Aleksandra III do zwołania przedstawicieli narodu, do udzielenia ludowi rosyjskiemu konstytucji, żądała wolności sumienia, angielskiej „habeas corpus“, amnestji dla politycznych przestępców i zaprzysięgała złożenie broni, zaniechanie spisków!…
W odpowiedzi na ultimatum narodnowolców, Aleksander III otoczył się takim murem, takim tłumem żandarmów i policjantów, że z władcy, z monarchy, zeszedł na więźnia, że cały urok panującego pogrzebał, a nawet w maluczkich wątpliwości co do potęgi swej obudził.
Aleksander III tylko w żandarmów wierzył i tylko im ufał. Ministrowie, dygnitarze koronni rekrutowali się teraz z żandarmów, z policmajstrów dawnych. Żandarmi i jedynie żandarmi posiedli władzę — żandarmi rządzili i cerkwią i oświatą, i wojskiem i cesarzem.
Niezawodnie po zabójstwie Aleksandra II, a dalej po mordzie, w kilka miesięcy później (d. 2 lipca 1881), prezydenta Stanów Zjednoczonych, Garfielda, wszyscy monarchowie przedsięwzięli środki ostrożności a powiększyli kadry ochrony osobistej, ale środki te były niczem wobec zarządzeń Aleksandra III.
Nadewszystko rezydencje cesarskie poddano nieustającej pieczy żandarmskiej, bez względu, czy w danej chwili cesarz zamieszkuje w Petersburgu czy w Liwadji. Piecza polegała na śledzeniu służby dworskiej, na prowadzeniu wokół pałacu zapobiegawczych przekopów, na rewidowaniu wszystkich i wszystkiego. Dopiero zaś, gdy do tak strzeżonej rezydencji zjeżdżał cesarz, — wówczas napływał tłum żandarmów pałacowych… którzy znów kontrolują, znów sprawdzają, bo to są żandarmi żandarmów.
Cesarz jeszcze ani myśli ruszyć z Petersburga — a tam, w jakiejś, o setki mil położonej rezydencji, już kordon wojska otoczył ogrody, już bez legitymacji, bez rewizji nic nikomu wnieść, nic wynieść nie wolno. Ale cesarz ma wyjechać… lecz dokąd, o tem nie wolno wiedzieć nikomu. Cesarza wolno się spodziewać, w ostateczności wolno wiedzieć, że „na jesieni“ będzie w Moskwie a „przed Nowym Rokiem“ w Odessie — ale ani dnia ani godziny nikt nie może znać naprzód. Telegram „z drogi“ wzywa dopiero władzę na powitanie… Tajemnica ruchów monarchy musi być tak wielką, że, naprzykład, tam, gdzie się cesarz nie zatrzymuje, mieszkańcy na drugi dzień ze zdumieniem dowiadują się, iż cesarz raczył przejechać…
Lecz tu początek zabezpieczenia osoby cesarskiej.
Więc w miastach ulice, któremi ma monarcha przejeżdżać, są „oczyszczone“ z publiczności i to tak, że powóz może dowolnie kilku różnymi kierunkami ulic rozporządzać, czyli drogę zmienić. Domy na ulicach są zawczasu zrewidowane, poddasza i piwnice zamknięte i bez obecności stróża dla lokatorów niedostępne, okna na ulice przejazdu cesarskiego i balkony również zamknięte, bo nikt niema prawa podczas przejazdu wyglądać. Na ulicy przejazdowej wszelkie roboty budowlane muszą być zawieszone, a fabryki obstawione policją.
Pojazdy cesarskie mają dna stalowe, konie cesarskie są zaprawione do huków i wybuchów i do szalonego kłusa. Eskorta towarzyszy cesarzowi wszędzie, gdzie ona zbytnio nie razi. — W ostateczności, zastępuje ją korowód pojazdów, podobnych do siebie, a nie pozwalających nigdy zgadnąć z góry, czy powóz wiozący monarchę, jest pierwszym czy drugim.
Cesarz, nie uprawia zresztą żadnych stałych wycieczek, żadnych spacerów na drogach publicznych. O ile zaś gala, parada lub uroczystość wymaga obwieszczenia uprzedniego o ukazaniu się cesarza, — o tyle wszystkie arterje komunikacyjne zamieniają się w koszary i kazamaty forteczne.
Podróż koleją żelazną ma niemniej skomplikowane formy. Więc na tydzień naprzód dana linja obstawiona jest łańcuchem wojska, które zaciąga warty, na dystansie pięćdziesięciu kroków żołnierz od żołnierza, które pod każdym mostkiem i przy każdej zwrotnicy, musi ustawiać całe oddziały strażnicze… Więc, na tydzień naprzód, w każdej budce dróżniczej lokuje się żandarm, każdą stację obsiadują gromady agentów.
Aż cesarz jedzie. I ruch na kolei musi stanąć, pociągi towarowe i pasażerskie muszą godzinami wyczekiwać na zapowiedziany przyjazd i przejazd aż trzech pociągów, — bo cesarza wiozą wszystkie trzy pociągi naraz! A jakie to są pociągi! Trzeba być nie lada specjalistą, aby określić wytrzymałość pociągów nietylko na tarcie, na prężność osi, ale i na opór pancerzów, na wybuch ewentualnych min, bomb czy maszyn piekielnych.
Zważywszy teraz rozległość państwa rosyjskiego i przestrzeń bodaj jedną, a tak często przebywaną przez monarchę, jak z Petersburga do Liwadji, łatwo wyobrazić sobie, że te ostrożności są co najmniej kosztowne i tak bardzo kosztowne, że gdyby cesarz niemiecki, zwolennik ciągłych podróży, chciał je stosować, to zrujnowałby całą swą listę cywilną w ciągu roku. O ile zaś te ostrożności istotnie zabezpieczają przed zamachami, miał się o tem przekonać sam cesarz Aleksander III i to w krótkim przeciągu czasu…
Zarządzenia pomienione są oczywiście zaledwie cząstką przepisów o „bezpieczeństwie“, boć sama kuchnia cesarska i sposób sprawdzania artykułów spożywczych to nieomal laboratorjum Morgi Paryskiej. A dopiero przepisy o dopuszczaniu do monarchy osób postronnych, a dopiero system wart pałacowych, otchłań podejrzenia, niedopuszczająca wiary w niczyją uczciwość, w niczyją lojalność.
Zaiste, nie lada trzeba nerwów, aby w podobnej atmosferze żyć i panować. Miał je też istotnie silny organizm cesarza Aleksandra III — miał je, lecz nie na długo.
Wstąpienie na tron, po za temi „reformami“ było hasłem do najżarliwszego pościgu za „nihilistami“, za wspólnikami Rysakowa.
Wszczęto tedy śledztwo na całym obszarze kolosu państwowego, poruszono wszystkie sprężyny policyjne — i wykryto tyle raptem, ile „nihiliści“ chcieli, pochwycono prawie tych tylko królobójców, którzy dobrowolnie poszli na męczeństwo.
Żandarmerja do góry nogami przetrząsała Petersburg, prokuratorja wytoczyła akt oskarżenia, sąd wydał wyrok i… gdyby nie późniejsze, dobrowolne wyjaśnienie spiskowych, wiele szczegółów i nazwisk pozostałoby w ukryciu.
Czy policja rosyjska była tak źle wyćwiczoną?! — Nie. — To „system“ prześladowczy wyszkolił tylko tak zdeterminowanych a bacznych i zabiegliwych przestępców politycznych.
Dość tu zapamiętać, że d. 11 marca zaaresztowano Żelabowa… przypadkiem i nie wiedziano, że to był szukany od dawna Żelabow. Dnia 12 marca dokonano, na skutek denuncjacji stróża, nadzwyczajnej rewizji w sklepie Kobozewa, na ulicy Małej Sadowej, i to pod osobistym kierunkiem wilka żandarmskiego, generała inżyniera Mrowińskiego! Dnia 13 marca cesarz był zabity. Dnia 14, po wydobyciu na torturach od Rysakowa zeznań… dosięgnięto laboratorjum „Narodnej Woli“, gdzie Sablin, po krwawej obronie, zastrzelił się, gdzie zdobyczą policji stała się Hesia Helfman. No i z czego do akt weszła bajka o jakimś nihiliście „Nawrockim“, podczas, gdy był to Sablin, brat podpułkownika konnogwardyjskiego pułku, Sablin, który był niegdy, z ramienia „Narodnej Woli“, urzędnikiem policji odeskiej! Tego samego dnia, 14-go marca, uwięziony Żelabow, dowiedziawszy się o wykonaniu wyroku i pochwyceniu Rysakowa, wystosował prośbę do prokuratora, aby go przypisał do sprawy, gdyż on, Żelabow, choć nie mógł czynnego brać udziału w królobójstwie (jako pozbawiony wolności), lecz brał moralny, a dalej, że jako stary rewolucjonista, wielokrotnie do zamachów się przyczyniający, ma i do tego procesu… prawo. Dnia 15 marca, mimo zajadłej, morderczej obrony, pochwycono Michajłowa, gdy szedł na schadzkę z Sablinem.
A więc policja miała wszystkie nici w ręku, miała Rysakowa, który mordowany… prądami elektrycznymi, wył i mówił — a przecież policja nie wiedziała nic jeszcze, Hryniewieckiego zwała Jelnikowem, szukała jakiejś panny Trigoni i nie słyszała ani o Kibalczycu ani o Kobozewie. — Dopiero, gdy dnia 16 marca stróż domu hrabiny Mengden zawiadomił komisarza, że „rosyjski skład serów“ od dwóch dni jest zamknięty, a właściciele jego znikli, — gdy po wejściu do sklepu, znaleziono rubla z kopiejkami i kartkę, z prośbą o wypłacenie tej sumy rzeźnikowi za dostarczone ostatnio mięso, — dopiero rewizja odkryła podkop!…
Kobozew z żoną i służbą zniknął…
Plon więc śledztwa był lichy — byłby uboższym o wiele, gdyby Żelabow sam nie podał prośby… o włączenie go do procesu. Rysakow bowiem, choćby miał szczerą ochotę do zeznań, nie był wtajemniczonym dostatecznie, Michajłow zaś równie.
Podczas, Perowskaja chodziła po Petersburgu, odwiedzała towarzyszów, a przez wysokie wpływy partji dowiadywała się pilnie o losach uwięzionych…
Wiadomości z Petropawłowskiej fortecy były ponure, — los królobójców był rozstrzygniętym, postanowionym. Komedja sądu i wyroku opóźniała się dla nadziei powiększenia liczby ofiar… Żelabow zaś, na zapytanie, co go skłoniło do dobrowolnego zgłoszenia swej winy — odparł, że proces, skierowany tylko przeciw Rysakowowi, Michajłowowi i Helfmanównie, wyszedłby „za blado“…
Odpowiedź Żelabowa wstrząsnęła Perowską. Hrabianka ani słuchać chciała o wyjeździe za granicę, ani myślała ukrywać się i szła wprost na sidła… Perowskaja szła do Żelabowa…
W dniu 22 marca Perowską uwięziono. Na śledztwie hrabianka z całym spokojem winę swą wyjawiła i broniła Rysakowa, Michajłowa i Helfmanówny, jako pionków, jako narzędzi…
Na swobodzie był jeszcze chemik Kibalczyc. Lecz ten, jak na uczonego i filozofa przystało, pracował dalej, i ani się troszczył o to, czy i kto go szuka. Również ani myślał przerywać swych studjów nad związkami chemicznymi i machinami. Kibalczyc właśnie był zajęty rozstrzyganiem problematu o kierowaniu balonami… gdy w dniu 29 marca zjawiła się u niego żandarmerja.
Kibalczyc uśmiechnął się, złożył starannie papiery i ruszył do kazamat fortecy Petropawłowskiej, nie przestając prowadzić pamięciowo wyrachowań…
Śledztwo rozwinięto z podwójną energją, mniemając, że cały związek da się teraz zmiażdżyć. Ale śledztwo dało, mimo rewizyj, poszukiwań i aresztowań rezultaty ubogie, bo parę plik proklamacyj i około ośmiu tysięcy funtów dynamitu!! Ta potwornie wielka ilość materyj niszczących wskazywała tylko, że Kibalczyc miał uczniów, a „Narodnaja Wola“ niepoślednią organizację terroru, — bo w gruncie rzeczy nikogo nie skompromitowała, nikogo nie pozwoliła ująć. „Nihiliści“ byli wokół i rozpływali się w oparach wiosennych. Uwięzieni zaś milczeli uporczywie, mówili tylko to, co oskarżało rząd i wykazywało ujemne strony samowładztwa.
Śledztwo czyniło, co mogło, byle „skłonić“ królobójców do mówienia, — dość rzec, iż komendant fortecy Petropawłowskiej, generał Majdel, umarł z „irytacji“ (urzędowy raport), której nabawiły go rozprawy śledcze z „nihilistami“…
Śmierć Majdla — wywołała z góry idący rozkaz — „skończyć“.
Wyrok był wydany. Królobójcy mieli być powieszeni, — ale wyrok potrzebował dekoracji, miał być przykładem i przestrogą.
Ustanowiono sąd i zarządzono rozprawy „publiczne“, to jest, rozdano kilkaset biletów pośród reakcjonistycznych potentatów i żandarmów.
Rozprawy trwały trzy dni i przez trzy dni mrozem ścinały krew w żyłach sędziów, którzy ledwie śmieli podnosić oczy ku ławie oskarżonych. Ława bowiem nadewszystko oskarżała.
Jeden Rysakow „mówił“ i bronił się, lecz Rysakow miał lat 19!! Michajłow, prosty robotnik, także tracił równowagę. Helfmanówna winę swą ograniczała — ale zato Perowskaja, Żelabow i Kibalczyc z całej mocy trwali na swem ideowem stanowisku, na siebie brali odpowiedzialność i nietylko nie zwalczali Rysakowa ale go ochraniali…
Żelabow, student prawa odeskiego uniwersytetu, bronił się sam, a raczej bronił wszystkich towarzyszów, bronił „Narodnej Woli“ a siebie nie oszczędzał.
Kibalczyc zaś z flegmą podejmował dyskusję z ekspertyzą akademicką o środkach wybuchowych, i dowodził uczonym fałszywości ich wniosków i obliczeń. Perowskaja mówiła mało, — odpowiadała spokojnie i dobitnie, a chwilami uśmiechała się ironicznie w stronę prokuratora Murawiewa, synowca słynnego „wieszatiela“ (obecnego ambasadora w Rzymie), który z zapałem karjerowicza nawet najhumanitarniejsze odezwanie się „nihilistów“ zwalczał. Perowskaja mogła się uśmiechać, boć ten Murawiew był towarzyszem lat dziecinnych hrabianki!
Gdy przed „naradą“ ostatni raz dano głos oskarżonym, Żelabow rozwinął po raz drugi program „Narodnej woli“, mówił o zgromadzeniu narodowem, o zniesieniu ucisku, o wolności sumienia i nietykalności obywatelskiej, mówił o zachodzie Europy… Sala słuchała z zaciśniętemi ustami, — boć salę wypełniali żandarmi, dla których plany Żelabowa były grobem… Aż gdy „dyktator“ rzucił dumnie słowa:
— Jako i wy, Rosjaninem jestem! — Sala warknęła ponuro, gniewnie.
Żelabow zbladł — oczy jego zaszkliły się — odetchnął głęboko i umilkł…
Perowskaja, zgadując Żelabowa, wyraziła żal, z powodu daremnego rzucania myśli w bezmyślność sądu.
A Kibalczyc?! Kibalczyc zakomunikował swemu obrońcy istotę wynalezionego przez siebie, podczas rozpraw, przyrządu balonowego!
Sąd skazał wszystkich królobójców na powieszenie…
Perowskaja, Żelabow i Kibalczyc wysłuchali wyroku bez wzruszenia i zgodzili się nań.
Helfmanówna złożyła deklarację o swym odmiennym stanie.
Rysakow i Michajłow podali się do łaski monarszej o darowanie im życia.
Senat został upoważnionym do wydania opinji o „łasce“, — choć skądinąd prostym obowiązkiem senatu zdawało się być rozstrzygnięcie pytania, czy w państwie, w którem od 120 lat kara śmierci została zniesiona, sąd może skazywać kogoś na powieszenie! Senat nie ważył się na podobny heroizm, zresztą „narodnowolcy“ bynajmniej nie napadali z tego powodu na samowolę, gdyż bodaj za przywilej musieli mieć dla siebie śmierć natychmiastową, wzamian męczeńskiej agonji w okrutnych więzieniach i katorgach. Senat atoli poszedł dalej — bo Rysakow miał dopiero lat dziewiętnaście a Michajłow zaledwie w więzieniu skończył 21! Więc, jeżeli ten ostatni miał prawo korzystać z przywilejów pełnoletności rosyjskiej, to pierwszy bezwzględnie powinien był, w myśl kodeksu, skazanym być na poprawcze tylko więzienie. I cóż począł senat?! Senat poszedł za wolą cesarza i w „Prawitielstwiennym Wiestniku“ ogłosił historyczne dwa motywy, które wykluczyły możliwość darowania życia Rysakowowi i Michajłowowi.
Pierwszy motyw oświadczał, że niegodziwość przestępców niema złagodzenia, bo dosięgnęła cesarza, „który całe swe życie poświęcił trosce o dobro państwa i poddanych“ (?!).
Drugi motyw stwierdził, że nie ma życia dla tych, którzy „popełnili największą zbrodnię, jaką widziała ziemia“.
Dwadzieścia pięć lat upłynęło niespełna od chwili obwieszczenia światu tych słów a przecież już ledwie można uwierzyć, ledwie wyobrazić sobie, aby jakieś ciało prawnicze, składające się z ludzi żywych, mogło podobne bluźnierstwo, podobną obelgę rzucić ludzkości!! Uwierzyć trudno, lecz uwierzyć trzeba, — bo są akta procesu, jest podotąd ukaz pamiętny i istnieją egzemplarze „Prawitielstwiennawo Wiestnika…“
Więc śmierć Aleksandra II była „największą zbrodnią, jaką widziała ziemia“?!…
Czy Aleksander III i powolny mu senat zastanowił się, iż te wyrazy starczą, aby najspokojniejszego Rosjanina, najlojalniejszego poddanego zamienić w komunistę? Czyż cesarz samowładca istotnie mniemał, że w Rosji już zgasła wszelka myśl, wszelkie zastanowienie, wszelki odruchowy krytycyzm?!
Tak — zbrodnią było zabójstwo Aleksandra II! — Polityczną zbrodnią, ale zbrodnią! —
Lecz, godząc się na to stanowcze orzeczenie, godząc się na prawo śmierć za śmierć — mimowoli trzebaby zapytać, ile lat za wiele panował, Cesarz Aleksander II?! O ile lat spóźniły się mordercze bomby Rysakowa i Hryniewieckiego?!
Pytania to straszne, bo zmierzające do zbrodni królobójstwa, człowiekobójstwa, ale straszniejszą stokroć jest gangrena, rzucona przez senat petersburski, przez Aleksandra III, w r. 1881.
Mogło i cesarzowi i senatowi braknąć woli, chęci, współczucia czy pobłażania dla l9-letniego młodzieńca, wolno go było powiesić. W ludzkiem, współczesnem rozumieniu byłoby to czynem powszednim, wytłumaczonym. Wspaniałomyślność bowiem, dobroć, łagodność są podotąd tylko cnotami. — Obecność ich wita pochwała i uznanie ale brak nie budzi jeszcze potępienia. Między krańcami zła i dobra jest pośredniość i obojętność.
Lecz temuż samowładcy i temuż senatowi nie wolno było zapominać, że pamięć imienia ofiary mordu wymaga pobłażania i wielkiego! Bo, zaiste, nie lada trzeba wysiłku, aby cesarzowi Aleksandrowi II zapomnieć wszystko zło, aby chociaż sekundami jego dobrych chęci tak serdecznie się przejąć, by zapomnieć mu bodaj skarg dziewczyn, wydanych na pohańbienie w sławetnych instytutach!
Odrzucenie podań Michajłowa i Rysakowa wywarło wrażenie przejmujące. Lud rosyjski, z ciekawą grozą ale i bez współczucia dla „nihilistów“ poglądający na ich dolę, — mruknął niechętnie i zagadał.
Gawęd było wiele i jakich. Oto profesor Sołowjew, powaga naukowa, nie wahał się mówić publicznie o przebaczaniu… o wyrozumieniu dla bliźnich w imię własnych win. Oto młody wielki książę Mikołaj Konstantynowicz odezwał się z sympatjami dla carobójców. Oto mówić zaczęto, iż narodnowolcy mają nawiązane nici z postępowym odłamem rodziny cesarskiej… A gdy takim pogłoskom nie dawano wiary, raptem rozkaz cesarski aresztowania wielkiego księcia Mikołaja Konstantynowicza i dymisja, udzielona ojcu tegoż, księciu Konstantemu Mikołajewiczowi, odezwały się aż nadto wymownie.
Z egzekucją tymczasem zwłóczono…
Dlaczego zwłóczono, dlaczego wyrok wykonano dopiero 15 kwietnia 1881 — nie wiadomo. Powiadają, że królobójców poddano torturze dla wydobycia od nich nazwisk spiskowych… Tortura była prawdopodobną, — lecz nie stwierdzoną — skazańcy już byli na łasce i niełasce Petropawłowskich kazamatów i nikomu nie mieli się ani zwierzyć, do nikogo odezwać. No i tortura nie była nowiną dla nihilistów, — mówił o niej cały Petersburg a adwokaci nie ukrywali utyskiwań swych klientów na elektryczność i na belladonę… którą postępowa inkwizycja chciała doprowadzić badanych do rozprzężenia nerwów i mocy panowania nad wolą. Jeżeli przeto uciekano się do tych środków przed wyrokiem, — dlaczego mianoby o nich zapomnieć wówczas, gdy królobójcy byli dla świata trupami.
Wykonanie wyroku odbyło się w Petersburgu, na placu Siemionowskim. O godzinie dziewiątej zrana skazańców przywieziono na wozach, przywieziono ich powiązanych i przymocowanych rzemieniami do ław, przywieziono pod eskortą i w takt łomotu bębnów i piszczałek, wygrywających kozaki i skoczne piosenki. Skazańcy, pozbawieni przez łomot możności odezwania się do zgromadzonego ludu, — uśmiechali się i słali mu ukłony głowami. Zresztą krom Rysakowa, objawiającego niepokój, nikt z królobójców nie zdradzał wzruszenia. Nawet młody Michajłow pogodził się z myślą i uśmiechał się do tablicy z napisem: „caroubijca“, którą każdy ze skazanych miał zawieszoną na szyi.
Na placu, pod pięciu szubienicami, czekał kat, Frołow, w towarzystwie czterech pomocników i zabrał się do roboty.
Skazańców ustawiono rzędem w porządku: Rysaków — Żelabow — Perowskaja — Michajłow i Kibalczyc. Zaczem, zarzucono im na głowy koszule śmiertelne. Gdy kat zbliżył się do Rysakowa, ten zagadnął cicho: „Prawda, że mnie ułaskawią“. — Nieszczęśliwy młodzieniec jeszcze pod szubienicą wierzył we wspaniałomyślność cesarską.
Frołow zaczął od Kibalczyca, bo egzekucja nie miała być równoczesną… Z chemikiem „Narodnej woli“ nie było ambarasu. Zarzucono mu na szyję stryk, zaciągnięto i Kibalczyc zawisł w śmiertelnych skurczach. Z Michajłowem było inaczej, bo, zaledwie ciało jego zakołysało się w powietrzu, stryk się zerwał i Michajłow runął na ziemię… Tłum wydał okrzyk zgrozy…
Kat z pomocnikami po raz drugi zarzucił stryk… i znów Michajłow zawisł. Frołow zaczął operować już Perowską, gdy Michajłow zerwał się po raz drugi…
Tłum zawył, bębny straciły takt, piszczałkom tchu zabrakło! Okrzyki „łaski!“ — „dosyć!“ zerwały się w tłumie…
Bóg był wysoko — cesarz daleko. Frołow jął dźwigać tarzające się a jęczące ciało Michajłowa i ciągnąć na trzeci stryk.
A Perowskaja, Żelabow i Rysakow stali i czekali…
Aż potem, potem, czasopisma europejskie powtórzyły urzędową depeszę o wykonaniu wyroku, depeszę wytworną i salonowo zaokrągloną w zakończeniu:
„Po 17 minutach wszystko było skończone. Pogoda prześliczna — był to pierwszy dzień wiosenny“.
A Helfmanówna?! Helfmanównie wyrok odroczono aż do czasu jej rozwiązania. A gdy w kilka miesięcy „nihilistka“ dała życie dziecięciu, ułaskawiono ją, skazując ją na dożywotnie ciężkie roboty i odbierając jej niemowlę… Ale Helfmanówna ledwie rok przetrzymała w kazamatach Petropawłowskiej fortecy i w lochu zgasła. Niemowlę uprzedziło zgon matki w jakimś przytułku.
Tak się zakończyła historja bojowej gromadki narodnowolców — tak zginęli prawnik Żelabow, hrabianka Perowskaja, chemik Kibalczyc, Rysakow student, Hryniewiecki student, Michajłow robotnik, Helfmanówna mieszczka i Sablin szlachcic.
Ale nowy rząd nie myślał poprzestać na tem żniwie, rozumiejąc, nie bez słuszności, iż organizacja „Narodnej woli“ jeszcze się na tem nie kończy i wszczął nagankę. A gdy postrzegł, bez trudu, iż węzły rewolucjonistów otwarcie działają w Genewie, Paryżu i Londynie już i tam całą kampanję i to dyplomatyczną przedsięwziął.
Osią, około której wszyscy ambasadorowie do pracy się zabrali, był Hartman, twórca zamachu kolejowego pod Moskwą z roku 1880. Hartman dlatego, że osoba jego nie ginęła z oczu zagranicznej policji rosyjskiej i dlatego, że on sam najlepiej się nadawał do zasadniczego układu z państwami o wydawanie przestępców politycznych.
Noty, tajne pisma, konferencje z mocarstwami trwały z górą rok cały, ale, krom zawsze uczynnych dla Rosji, Niemiec i uległej Austrji, — żadne inne mocarstwo nie godziło się na wydawanie „nihilistów“. Przez rok z górą trwały płatne napaści na potworność nihilizmu, grożącego całemu światu, przez rok rząd rosyjski przekonywał dwory, iż akcja musi być wspólną, bo wróg jest wspólny… ale szczery zachód Europy odmówił i odmówił kategorycznie. Szczery zachód Europy wiedział wybornie, kim są „nihiliści“, wiedział, że ten ich terror i te ich cele wywrotowe są i mogą być tylko groźnymi dla samowładztwa rosyjskiego i że nawet nie mają nic wspólnego z anarchizmem.
Nie podobna przesądzać, ile w tem przekonaniu zachodniej Europy było ludzkości, ile wolnomyślnego porywu, a ile złośliwej, przekory — dość że Rosja pozostała odosobnioną. Hartman zaś, Wiara Zasulicz i cały tłum „nihilistów“ mógł spokojnie żyć na wygnaniu i jeno strzedz się porwania“…
A konstytucja, którą podpisał Aleksander II?!
Konstytucja otrzymała już w maju stanowczą dymisję razem z Loris-Melikowem.
Nowy cesarz ani myślał o jakichś nadaniach, ani pozwolił komu o nich wspomnieć.
I znów nastały rządy twarde, nieubłagane dla postępu, dla cywilizacji, dla oświaty. Prześladowanie religijne, pościgi za marą nihilizmu, oddanie młodzieży szkolnej i uniwersyteckiej na łaskę i niełaskę żandarmerji, zgaszenie nawet tych drobnych ulg, ustanowionych niedawno dla gospodarstwa rolnego i dla miast, zaostrzenie cenzury, zakazy i ustawiczne zakazy i jeszcze zakazy rozhulały się, niby za czasów Pawła I, Piotra czy Birona.
Kto rządził, kto sterował nawą państwa?
Cesarz sam i podobno tylko cesarz — przynajmniej w to najmocniej sam Aleksander wierzył.
Poddani wszakże sądzili inaczej, zupełnie inaczej...
Aleksander III po całych dniach ślęczał nad papierami, ministrów traktował niby kamerdynerów, całe pliki papierów sam wertował, sam podpisywał, bo nikomu nie ufał, nikomu nie wierzył, bo wszystkich miał za złodziei lub spiskowych.
Może słusznie. Wszak już Aleksander II wyrzekł sławetne bon mot à la Piotr I.
Syn przeto, Aleksander III, miał wzór, miał blizki przykład na stryju Mikołaju Mikołajewiczu — a sam nadto gorącym wrogiem był nieuczciwości i człowiekiem bardzo skąpym. Skąpstwo cesarza, choć nie miłe dworakom, było wielką zaletą i stanowczo cnotą Aleksandra III, boć monarcha rozrzutny tam, gdzie lista cywilna panującego jest dowolnem zanurzeniem ręki w złocie i dobytku ogólnym, jest klęską.
Aleksander III obciął budżet dworu, obciął pensje książętom, odsunął ich zupełnie od steru i dalej liczył, dodawał i przeglądał rachunki… Niekiedy, przyznać należy, wykrywał bajeczne figle mądrości administracyjnej…
Klasycznym figlem takim jest bezwątpienia historja dziesięciu tysięcy pudów świec łojowych.
Aleksander III nie był bystrym, ani orjentującym się łatwo, jednakże pozycja 10.000 pudów łojówek w wydatkach dworu cesarskiego, pod koniec wieku dziewiętnastego, musiała nawet monarchę zastanowić i poruszyć. Cesarz zarządził poszukiwania w archiwach dworu… Poszukiwania ciągnęły się tygodniami pod okiem samego cesarza, aż pozycja 10.000 pudów łojówek znalazła swój upragniony wyraz…
A więc w roku 1791, jego cesarska wysokość wielki książę Aleksander Pawłowicz, syn cesarzewicza następcy tronu, biorąc udział w paradzie wojskowej, w dniu imienin Jej cesarskiej mości Katarzyny II, odparzył sobie dostojną część ciała, zniewoloną do pozostawania w bezpośredniej styczności z siodłem, a niedość dzielnie łosiowemi rajtuzami opiętą. Stąd wielki marszałek dworu, na wezwanie lejb-medyka, dostarczył świecy łojowej, która, rozsmarowana na bibule, zaaplikowaną została do wygojenia wysoko urodzonej, a mocno obolałej części ciała wielkoksiążęcego. I stąd wielki marszałek uznał za konieczne dla zdrowia wielkoksiążęcego mieć w zapasie pewną ilość łojówek… I stąd nareszcie po 90 latach, ilość łojówek do gojenia najwyżej odparzonych od jazdy konnej części dolnego pozakorpusu wysoko urodzonych, dosięgnęła ilości dziesięciu tysięcy pudów!
Tego rodzaju odkrycia podniecały pracowitość Aleksandra III, lecz nie zawsze równie skutecznie docierały do nadużycia. Cesarz zakopywał się w papierach, tonął w odmęcie przedmiotów i daremnie chciał być wszystkimi ministrami razem. Myśl samowładcza monarchy doprowadzała go do wycieńczenia umysłowego, do humorystyki.
Aleksander III czytał papiery i opatrywał je uwagami, nawet wykrzyknikami. Posłuszne urzędy słowa cesarskie musiały mieć za nieomylne i ostateczne. Telegraf z dnia na dzień obwieszczał poddanym, że na takim a takim to raporcie „własną jego cesarskiej mości ręką napisano słowo „zobaczymy“ — albo „może być“.
Klasycznym znów przykładem tych nadpisów jest polityczny koncept petersburski, który dosadnie i prawdziwie charakteryzuje drobiazgowość monarchy i chęć opinjowania o wszystkiem!
„Na najpoddańszym raporcie dyrektora obserwatorjum astronomicznego w Pułkowie, przy wyrazach „ośmnaście stopni mrozu“, własną, jego cesarskiej mości ręką, napisano „to zimno!“, przyczem słowo „wiatr“ podkreślono dwukrotnie“.
Ale samodzielność Aleksandra III była tylko pozorną, ograniczała się do nadpisów i podpisów, a choć nie uznawała żadnych wpływów, żadnych podszeptów, żadnych faworytów, przecież stała się zdobyczą partji i jej narzędziem. Właściwie partja owa miała program niewymyślny, bo zgodnie z reakcyjnością Aleksandra III, schlebiający mu, a jedynie o własnych korzyściach myślący.
Głową tego stronnictwa rządzącego był Pobiedonoscew — w roli oberprokuratora Synodu, a nieomal papieża prawosławnego. Pobiedonoscew dawny nauczyciel Aleksandra III, znał swego ucznia, umiał podniecać w nim zabobon mistyczny, umiał i zacząć od Boga i skończyć na Bogu, a w środku najmniej chrześcijański podpis dobyć. Kim był Pobiedonoscew — najlepszą odpowiedź daje po temu popularny czterowiersz rosyjski.
Pobiedonoscew?!
Pobiedonoscew dla Synoda
Donoscew dla caria,
Biedonoscew dla naroda,
Złatonoscew dla siebia!
Oberprokurator Synodu nie miał licznych sprzymierzeńców, ale zato oddanych mu, wiernych i karnych. Więc dowódcę ochrony cesarskiej, Czerewina, więc Sablera, swego pomocnika w Synodzie, więc nadwornego protojereja i spowiednika, Janyszewa, więc Katkowa, redaktora „Moskiewskich Wiadomości“, więc ojca Joana Kronsztadzkiego i kilku generałów. Taka partja, choć z pozoru słaba, była tak zharmonizowaną, tak umiała pajęczą przędzę intryg motać, iż za nią oświadczyła się sama cesarzowa Marja Teodorówna.
Aleksander III był wiernym mężem, domatorem za wielkim na panującego, cesarzowa nie mogła się podobno ani razu poskarżyć na motyle chęci małżonka, cesarzowa była matką pięciorga dzieci, cesarzowa miała i należne jej miejsce u boku Aleksandra III, lecz cesarzowa również miała ambicję panowania.
Aleksander III był tu nieubłagany dla swej, jak mówił „Maszy“ i z całą gwałtownością nie pozwalał jej się „wtrącać“. Cesarzowa więc przystąpiła do Pobiedonoscewa — i odtąd datować się zaczyna jej wpływ, o którym wiedzieli wszyscy, krom cesarza samowładcy. Za przykładem cesarzowej poszli ci, którzy pragnęli coś u dworu znaczyć, czemś być w państwie rosyjskiem. Wobec Pobiedonoscewa schylili głowy nawet wielcy książęta, lecz nie wszyscy.
Więc linja Konstantynowiczów, pochodząca od Konstantego Mikołajewicza, niedoszłego współzawodnika Aleksandra II, była w niełasce zupełnej. Również w niełasce był stryj cesarza, Mikołaj Mikołajewicz, pamiętny operacjami finansowemi podczas wojny rosyjsko-tureckiej (1877—1878). Jeden stryj Michał cieszył się względami Aleksandra III.
Lecz Aleksander III miał braci rodzonych, Włodzimierza, Aleksieja, Sergjusza i Pawła. Dwaj ostatni, jako jeszcze młodzieńcy, znaczyli mało — dwaj pierwsi jednak starali się realizować najsilniej swe uprzywilejowane stanowiska.
No, lecz tu nie było innej rady, jak przylgnąć do Pobiedonoscewa, gdyż on jeden dawał widoki wpływu na cesarza…
Ba, a przecież o wpływ ten musiało iść bardzo i Włodzimierzowi i Aleksiejowi, którzy chcieli ratować swe obcięte listy cywilne i nie myśleli ograniczać swej żyłki utracjuszowskiej…
I tu oszczędność Aleksandra III zgubne wywołała objawy, bo przekupstwo rozwielmożniła nawet śród rodziny monarszej.
Są to rzeczy gorzkie, smutne, przykre, ale prawdziwe i znane Petersburgowi, że po dworach wielkoksiążęcych zaczęła się gra w karty, gra obracająca krociami. A do gry garnęli się wszyscy, którzy chcieli coś uzyskać u nieprzystępnego dworu, ministerstwa, władzy. Kupcy, przedsiębiorcy, fabrykanci, przemysłowcy, delegaci całych gromad — zanim złożyli podanie o koncesje, o ulgi, o jakieś zezwolenia, cisnęli się do stolików gry i na nie rzucali przywożone pieniądze. W Petersburgu z góry mówiło się, że trzeba przegrać tyle a tyle, inaczej nic z tego…
Monarcha oczywiście nic o tem nie wiedział, nie wiedział o tem, że dla handlującego, każdy obstalunek od dworu wielkoksiążęcego, od generał-gubernatora, od ministra, od żandarma, od policjanta był kontrybucją.
Monarcha nie wiedział również nic o rozpuście swych blizkich, nie wiedział o pijatykach, orgjach i skandalach wielkoksiążęcych, rozgrywających się w sławetnych lokalach petersburskich „Miedwiedia“ i „Cubat“.
Aleksander III był i dobrym mężem i dobrym ojcem i w pożyciu domowem moralnym bardzo człowiekiem, lecz zato wielcy książęta w dwójnasób pracowali, aby tradycje Aleksandra II, Piotra I, a nawet Katarzyny nie zginęły.
Nawet Katarzyny, boć żona księcia Włodzimierza, Marja Pawłówna (Meklemburska), dawała okazję już nie do plotek i nie do obmów.
A Pobiedonoscew?! Pobiedonoscew mrużył oczy, uśmiechał się chytrze, groził książętom palcem, a dopiero, gdy który z nich szarpnął się lub objawił krnąbrność, szedł do cesarza z raportem o pierwszym z brzegu figlu wielkoksiążęcym. Monarcha burzył się i krnąbrność bywała tak dotkliwie ukaraną, iż wielki książę bał się Pobiedonoscewa niby ognia.
Podczas, walka z „nihilistami“ nie ustawała, no i ustać nie mogła, gdyż rewolucjoniści ani myśleli oręża do pochwy chować.
Żandarmerja ochrony wpadała raz po raz na ślady zamachów i spisków na życie cesarza. Wpadała już i wtedy na zamachy, gdy ich nie było!! Co łatwo zrozumieć, biorąc pod uwagę, że monarcha rosyjski, zasnąć już nie mógł, nie wysłuchawszy raportu, że znów mordercze zamiary zostały udaremnione. Każde wykrycie dawało Aleksandrowi III pewien odpoczynek dla imaginacji. Stąd tajna policja, postrzegając, że brak nowych wykryć wywołuje przeświadczenie, że ona nie dość energicznie się sprawia, zaczęła już i sama fabrykować zamachy, aby je potem udaremniać.
Za przyczynek do historji paniki, która grasowała na dworze cesarskim niech posłuży jeszcze ten stwierdzony fakt.
Koronacja Aleksandra III (1883 r.) napawała lękiem dwór, boć albo trzeba było lasami bagnetów otoczyć monarchę a więc i cały urok odebrać uroczystości, albo mieć pewność, że tylko przypadek może ochronić cesarza od bomb nihilistów.
Owoczesny minister dworu, książę Woroncow-Daszkow, umyślił pojednanie z nihilistami i, wraz z potentatami takimi, jak Szczerbatow i Szuwałow, wygotował plan przymierza. A więc postanowiono za cenę okupienia bezpieczeństwa cesarza podczas koronacji — dać wolność więzionemu Dobrolubowowi i zobowiązać się do wyjednania konstytucji na wzór pruskiej a, na poręczenie tych zobowiązań, wpłacić nihilistom miljon franków.
Na posła wybrano Polaka, dra Nowińskiego. Nowiński ruszył do Paryża i tu dotarł do Ławrowa. Ławrow zgodził się, ale żądał poręczenia od samego Nowińskiego. Nowiński, człowiek porządny, był szkolnym kolegą, znakomitego pisarza żołnierza-patrjoty T. T. Jeża. Imię Jeża miało należną mu cześć i u nihilistów. Układ zawarto. Nowiński pojechał po miljon. Podczas stała się rzecz niespodziewana. Woroncow-Daszkow zwierzył się ze swoich planów jeszcze jakiemuś dostojnikowi — sprawa doszła do Pobiedonoscewa i cesarza. Aleksander III wezwał Woroncowa i obił mu policzki tak, że ministrowi krew pociekła… Woroncow wpadł w niełaskę chwilową… Koronacja miała charakter policyjno-wojskowej parady.
Jakoż od śmierci Aleksandra II już cały grad zamachów spada jeden po drugim. Z miesiąca na miesiąc ochrona znajduje bomby, maszyny piekielne, podkłady, wyrwane na linjach kolejowych, przed przejazdem cesarskiego pociągu, sztylety i rewolwery królobójcze i stosy proklamacyj… Tropieni „nihiliści“ już nie obawiają się rewizyj, ale obawiają się, aby rewizja nie podrzuciła im sama sfałszowanych papierów, sfabrykowanych przez żandarmów bomb!!
I od śmierci Aleksandra II powstaje zamęt. Kroniki przepełnione są wiadomościami o zamachach, ale które są prawdziwe kroniki milczą… Milczą i „nihiliści“, bo to ledwie zdarzenia dnia wczorajszego, bo przedawnienia nie ma dla samowoli rosyjskiej władzy…
Ale mimo to, narodnowolcy odzywają się od czasu do czasu i odzywają tak, że nie ma wątpliwości, nie ma dwóch zdań, że to ich głos.
Więc na początku marca, roku 1882, prokurator kijowski Strelnikow, bezlitośnie terroryzujący socjalistów i rewolucjonistów, odebrał wyrok śmierci z podpisem komitetu wykonawczego Narodnej woli, a w dniu 30 tegoż miesiąca, gdy przechadzał się na bulwarze nadmorskim, w Odessie, został położony trupem kilku wystrzałami rewolwerowemi, skierowanymi doń przez dwóch „nihilistów“.
Na ten nowy objaw terroru, rząd nazajutrz odpowiedział rozstrzelaniem słynnego rewolucjonisty, oficera Suchanowa w Kronsztadzie — a, w cztery dni później, powieszeniem w Odessie Żełwakowa i Chałturina, twórcy pamiętnego wybuchu w Zimowym dworcu.
Zabójstwo Strelnikowa i, tuż po tym mordzie idące, poszukiwania dały jednak plon obfity, bo wykryły naraz dwóch Bogdanowiczów. Szef tajnej policji petersburskiej, Sudejkin, zarządził poszukiwania i konfrontacje, polegające na tem, że Bogdanowiczów zaprezentowano wszystkim po kolei stróżom domów stolicy. Rezultat był nadspodziewany. Oto stróż domu z ulicy Małej Sadowej (dziś przemianowanej na Ekaterińską) w jednym z Bogdanowiczów poznał właściciela „składu rosyjskich serów“ i dynamitowej miny!… Poznał Kobozewa!!
Sława przeto i karjera Sudejkina była zdecydowaną. Młody podpułkownik żandarmów miał teraz drzwi otwarte do najwyższych stanowisk i odznaczeń. Ba, i nie koniec na tem. Sudejkin taką rozwinął energję, iż, niezależnie od dziesięciu procesów politycznych, około sześciuset osób zesłał administracyjnie na wygnanie i katorgę i drugie tyle trzymał miesiącami pod śledztwem w kazamatach. Rewolucjoniści ponosili więc gwałtowne ciosy, zabójcze nawet, bo, choć wielu z nich nie miało nic wspólnego z Narodną wolą, choć pojmani narodnowolcy milczeli, ale brak dowodu nie uwalniał, starczyło podejrzenie za skazanie.
Jeżeli zaś partja terroru istniała, jeżeli zasilaną była przez nowe zaciągi ochotników, to w tem jeno zasługa policji rosyjskiej…
Trzeba pamiętać, że w latach ośmdziesiątych ubiegłego stulecia ruch socjalistyczny rozpalał na całym obszarze Europy swe pochodnie. Europa różnie z nim postępowała i rozmaitymi środkami usiłowała go zniszczyć, aż jeno starała się go umiejscowić, sprowadzić do ekonomicznego zatargu robotnika z fabrykantem. Socjalizm więc, choć tamowany, szedł i iść musiał, bo niósł sztandar wyzyskiwanych miljonów. Jakoż powoli i strajk i zmowa robotnicza i interesy klas pracujących z idei przewrotu, z idei rewolucyjnych, grożących państwom — brały stanowiska polityczne w parlamentach, osiągały należne im prawo głosu, prawo otwartego ścierania się z kapitałem. Rządy europejskie odtąd usiłowały jedynie stanąć poza terenem walki, dowieść, iż trwają poza myślą popierania którejkolwiek ze stron walczących i przechylały się z zasady, choć bez sympatji, na stronę robotników… byle ci nie powodowali zamieszek, rozruchów i tym podobnych. Słowem, cały zachód Europy zaczynał szukać oparcia dla modus vivendi z socjalistami.
Ciasny jednak i krótkowidzący rząd rosyjski miast czemprędzej, na wzór zachodu, otworzyć klapę bezpieczeństwa dla agitacji socjalistycznej, miast tem samem postawić ją poza rewolucjonizmem — jął z całą zawziętością tępić i ścigać wszelkie ruchy robotnicze, słuszne skargi i utyskiwania pracujących karać szubienicą, katorgą i knutem i w ten sposób wytwarzać setki całe mścicieli i malkontentów.
Rewolucjonizm przeto rosyjski, pomimo pogromu, miał wciąż siły nowe, produkowane przez system…
Ale podpułkownik, szef tajnej policji, Grzegorz Sudejkin, odznaczał się niesłychaną perfidją i na wytępienie rewolucjonizmu miał w zanadrzu piekielnie złośliwe środki, o których nikomu się przedtem ani śniło.
Sudejkin, naprzykład, sam zaczął wydawać rewolucyjne pisemka, Sudejkin sam redagował i drukował odezwy! Nie dość tego, bo agentów swoich przedzieżgnął w „nihilistów“…
Plan Sudejkina był machiawelsko sprytnym. Szpiegostwem ogarnąć i wskróś przejąć wszystkie tajne związki, wprowadzić do nich niezgodę i rozłam wewnętrzny, osłabić je, a potem, za jednym zamachem, zgnieść.
I ten plan Sudejkina stał się nielada znów ciosem dla narodnowolców. „Nihiliści“, zanim się spostrzegli, już byli opętani szpiegostwem i zdradą. Nieufność do towarzyszów paraliżowała swobodę ruchów. Policja teraz, choć rzadziej się pokazywała, ale za to zawsze w chwilach najkrytyczniejszych… Szpiedzy byli wszędzie i na zebraniach i w komitetach i w tajnych drukarniach, udawali męczenników w więzieniach i oskarżonych na śledztwach.
„Nihiliści“ tracili równowagę… oskarżenia wzajemne i podejrzenia trawiły ich, osłabiały.
A Sudejkin tak umiał podwładnymi mu pionkami manipulować, tak ich nawet nie oszczędzać, że gdy w pamiętnym procesie 20 (21—28 luty 1882), dla dobra śledztwa, był obwinionym szpieg Merkułow, szef tajnej policji z zimną krwią przyjął wiadomość, że gorliwy pachołek, udający „nihilistę“, także został skazany na katorgę. Sudejkin ani myślał kompromitować się wobec „nihilistów“ i zdradzać grę. I Merkułow musiał wędrować na Sybir.
Energja szefa tajnej policji petersburskiej zachwyciła rząd i dwór. Nareszcie zdołano wyrobić siłę, nareszcie genjalny żandarm rokował wycięcie zarazka, uzdrowienie monarchji.
Sudejkin rósł w powagę i wpływy, a zaczynał już być potentatem z potentatów, lada dzień spodziewano się dlań tytułu szefa żandarmów, a co za tem idzie, stopnia ministra spraw wewnętrznych.
Łatwo przeto wyobrazić sobie przerażenie Petersburga, gdy, w nocy z dnia 28 na 29 grudnia 1883 roku, rozeszła się wieść o zamordowaniu potężnego szefa policji, o zamordowaniu go razem z siostrzeńcem, żandarmem Sadowskim!
Ciała pomordowanych znaleziono zastygłe w domu na jednej z uliczek, w pobliżu Newskiego Prospektu i ciała nie tylko pokryte ranami od kul rewolwerowych, ale pomiażdżone uderzeniami pozostawionego przy trupach kilofu.
Śmiałość niesłychana zabójstwa poruszyła całą stolicę, całe państwo…
Policja zaczęła szukać, domyślać się, śledzić, słać listy gończe… Wyłapano wszystkich „nihilistów“, sfabrykowanych przez Sudejkina… Posądzano jakiegoś Jabłońskiego, który miał dwom naraz bogom służyć… aż coraz zajadlej zwracano się do faktu, że równocześnie z mordem zginął bez wieści kapitan żandarmów, prawa ręka szefa, Degajew.
Ale skądże Degajew!?… Wszak przy trupach znaleziono wyrok śmierci wykonawczego komitetu!! Prędzej może w zbrodni brał ktoś udział z kijowskich wrogów Sudejkina, który w Kijowie rozpoczął znakomitą karjerę…
Wątpliwości były krótkie. Wykonawcą wyroku był istotnie kapitan żandarmów — był Degajew.
Dreszcz zimny przeszedł wszystkich żandarmów rosyjskich… Poszlaki, zamieniły się w dowody niezbite, niezaprzeczone!!
Degajew od lat służył w żandarmerji i służył nadewszystko rewolucjonistom. Degajew lata pracował na zaufanie, Degajew sam wykrywał maszyny piekielne i dynamit, Degajew sam dokonywał rewizyj i zarządzał obławy i chwytał „nihilistów“… choć tych podobno… których „komitet“ podejrzewał o zdradę… Degajew z biizka patrzył na robotę Sudejkina, sekretarzował mu i pomagał…
Aż nawet czujność Degajewa nie mogła opanować chytrości Sudejkina, aż Degajew sam musiał chytrości tej obawiać się dla samego siebie. Obawiać się musiał jeszcze i dlatego, że, z drugiej strony, nihiliści zarzucać mu zaczęli dwulicowość. Zresztą, Sudejkin postrzegł, iż ktoś psuje mu szyki i to ktoś blizki. Szef tajnej policji zwierzył się z tem kapitanowi. Kapitan zastawił pułapkę na Sudejkina. Wyciągnął Sudejkina razem z siostrzeńcem na połów i rozprawił się z nimi…
Policja ani wątpiła, że Degajew miał wspólników, że z silnymi a zawsze gotowymi do obrony oficerami żandarmerji, choć sam żandarm, nie poradziłby sobie tak łatwo… Ale, juści mowy nie było o wspólnikach nieznanych bez Degajewa!
Degajew atoli przepadł jak kamień w wodę… Poszukiwania najzajadlejsze nie osiągały rezultatu. Listy gończe, rysopisy, telegramy nic a nic nie pomogły. Rosyjska policja zagraniczna równocześnie donosiła raz po raz, że i „tam“ Degajewa nie ma. Z tego rodziły się domysły, że się ukrywa w granicach Rosji i stąd nowe wszczynano poszukiwania. Aż wkońcu żandarmerja rozesłała do wszystkich władz setki fotografji Degajewa, a nadto wszystkie miasta i wsie ozdobiła osobliwymi plakatami…
Plakaty te zaczynały się sześciu fotografjami Degajewa w różnych ubraniach i zmianach zarostu — w czapce, z gołą głową, z pełnym zarostem, z wąsami, ogolonego zupełnie i z faworytami i wąsikami. Pod temi podobiznami wielkie napisy głosiły, że ktoby wskazał na ślad zbrodniarza otrzyma pięć tysięcy rubli nagrody, a kto wykryje go i wskaże, otrzyma 10.000 rubli.
Ba, i chętnych a łakomych nagród nie brakło, ale Degajewa nie było, a wzamian za to raz po raz alarmowano żandarmerję, dostarczając jej „podobnych“ do „zbrodniarza“ biedaków, Bogu ducha winnych ludzi.
Koroną tych alarmów był jednak gorliwy urzędnik policyjny z pod Irkucka. Służbista ten i pijanica zarazem długo zbierał żądany komplet sześciu… Degajewych. Aż, we dwa lata po zabójstwie Sudejkina, zawiadomił władzę, że ma Degajewych. Władza petersburska, otrzymawszy depeszę, nie zwróciła uwagę na liczbę mnogą, rozumiejąc błąd telegraficzny, i zażądała wyprawienia Degajewa do Tomska, do dalszego rozporządzenia…
Darowanoby pewnie głupotę pijanicy, gdyby choć jeden z pół tuzina Degajewych pasował do nagrody, ale że ci biedacy nie mieli żadnego z kapitanem związku, przeto wypuszczono ich na wolność, a gorliwego urzędnika wypędzono ze służby.
I kapitan żandarmerji Degajew uszedł i raz na zawsze. Podobno, że coś we dwa lata dopiero przekonano się, iż kapitan, rok z górą po zabójstwie, mieszkał w Petersburgu i był robotnikiem w składzie węgli, a dopiero gdy sprawa ucichła, wyjechał spokojnie za granicę, gdzie ma dotąd przebywać.
Ale dzieje mordu Sudejkina, to ledwie że silniejsze intermezzo w historji podziemnej Rosji. Boć ruch rewolucyjny nie słabnie odtąd, a wzmaga się, potężnieje. Prawda, ziarno nieufności i niezgody, rzucone przez Sudejkina, obudziło walki osobiste, walki partyjne międzyrewolucjonistyczne, lecz na tem rozbiciu się na niezależne partje, na oddzielne organizacje jeno całość ruchu zyskała, bo zdławienie jednego [...][7] nie groziło wykryciem innym.
Aleksander III czynił co mógł, ale hydrze stu głowej trudno było dać radę.
Podejmowano rozmaite środki i sposoby oddziaływania na lud, a zwalczania propagandy.
Cesarz znaczne sumy wydawał na rozrzucanie rozmaitych broszur, krzepiących poddańczego ducha. Cesarz umundurował trzy czwarte Rosji, aby mundur z daleka znaczył osoby, aby tłum łatwiej dawał się pilnować, a nieprawomyślność piętnować i ścigać. Cesarz, a właściwie jego ochrona, skasował zupełnie publiczne egzekucje przestępców politycznych (dla innych kara śmierci od cesarzowej Elżbiety nie istnieje), skasował wszelką jawność sądów a nieomal i sądy same, wskutek czego rewolucjonistów pozbawił wszelkiej możności świecenia przykładem męczeństwa, zimnej krwi, odwagi, ideowości. Porachunek z „nihilizmem“ dla świata miał odtąd jeden widomy akt… aresztowania, choć i aresztowań dokonywano możliwie bez hałasu i bez świadków. Rewolucjoniści czy podejrzani o rewolucjonizm ginęli, ginęli bezpowrotnie.
I walki te były straszne, lecz snać i one nie wystarczały, bo gdy wywrotowcy znów ozwali się w jakimś zamachu — Pobiedonoscew orzekł, iż tylko brak religji może ludzi na to obłąkanie prowadzić… I Pobiedonoscew poradził… i oto ujrzał światło dzienne znów bajeczny ukaz!
Ukazu tego w Rosji europejskiej nie odważył się wydrukować nawet p. Katkow z „Moskiewskich Wiadomości“. Mniej przezornym był jednak redaktor czasopisma „Sybir“ w Irkucku i w dniu 10 czerwca 1883 roku ogłosił, że policja otrzymała surowy rozkaz napominania wszystkich, zaniedbujących się w spełnianiu obowiązków religijnych, a w szczególności w przyjmowaniu najświętszego Sakramentu — a to pod rygorem surowych kar.
Radykalny ten środek krzewienia uczuć religijnych snać nie wiele pomógł do obudzenia poszanowania dla osoby pomazańca Bożego, skoro w dniu 29 października 1888 roku rewolucjonizm rosyjski zgotował na drodze żelaznej kursko-azowskiej pod stacją Borki, pamiętny zamach na pociąg cesarski.
Zamach pomieniony nazywa się urzędowo czwartym — jakie były trzy pierwsze i czy tylko było do roku 1888 trzy, o tem bodaj sama ochrona cesarska nie wie… Mówi się jedynie o „wypadku“ Aleksandra III na polowaniu, mówi się o innym „wypadku“ wypadnięcia z sanek i mówi się o „wypadku“ pod Smoleńskiem i o dynamicie na torze kolejowym…
Więc zamach pod Borkami?! Jaki był, na czem polegał — poucza najdokładniej świadek naoczny, jadący z rodziną cesarską, malarz nadworny, Zichy.
Zichy miał szczęśliwą chwilę zwierzenia się wprost…
Pociąg cesarski szedł z całym rozmachem śród pogodnego dnia jesiennego, szedł torem, obstawionym szczelnie przez warty…
Było południe — rodzina cesarska zbierała się w wagonie stołowym na śniadanie. Kucharz z dwoma kuchcikami uwijał się, kończąc ostatnie przygotowania.
Aliści, jeden z kuchcików zachorował nagle i to tuż przed stacją Taranówka, na której pociąg cesarski miał zatrzymać się dla zmiany lokomotyw i skontrolowania osi i bandaży kołowych.
Lejb-medyk opatrzył kuchcika, skonstatowawszy i gorączkę i objawy jakiejś niezdecydowanej choroby — orzekł, iż oczywiście pociąg cesarski nie ma miejsca dla chorego kuchcika i to może chorego na jakieś zaraźliwe, a niezdeklarowane krosty i że trzeba na najbliższej stacji kuchcika zostawić…
Opinja lejb-medyka była i słuszną i naturalną i zgodną z przepisami o podróżach cesarskich.
Pociąg zatrzymał się, kuchcika wysadzono, obdzielając go środkami bądź na dokonanie podróży dalszej zwykłymi pociągami, bądź leczenie się na miejscu i, po załatwieniu się z ceremonją zmiany lokomotyw i skontrolowania kół i osi, ruszono w drogę ku Borkom.
Pociąg wpadł w tempo ośmdziesięciu kilometrów na godzinę. Dzwonek elektryczny zawiadomił kuchnię, że rodzina cesarska wraz z osobami świty zebrała się w jadalni.
W kilka sekund po dzwonku, rozległ się ogłuszający łomot i huk — piekielna eksplozja zamieniła w okamgnieniu cały pociąg cesarski w spiętrzoną gromadę złomów żelaza, poszarpanych wagonów, potrzaskanych osi, zmiażdżonych ciał ludzkich… gromadę, buchającą dymem wszczynającego się pożaru, a rozbrzmiewającą jękami skarg i wezwań na pomoc…
Zniszczenie było tak straszne, a przęsła pociągu tak rozbite, że stojące wzdłuż toru warty wojskowe były przekonane, że żywa dusza z pociągu cało nie ujdzie, że cesarz Aleksander III z żoną i dziećmi śmierć pod gruzami znalazł…
Los zrządził inaczej — wagon z salą jadalną, który miał być trumną monarchy i jego najbliższej rodziny i świty, stał się dlań zbawieniem, ocaleniem… Wagon bowiem z salą jadalną, choć był rozbity, choć miał potrzaskane dno i sufit, zachował ściany boczne. Ściany te pochyliły się ku środkowi, zaparły na sobie i, niby namiot z dwóch kart, zawisły nad skotłowanemi ciałami biesiadujących…
Cesarz Aleksander III wraz z żoną, dziećmi i wszystkimi uczestnikami śniadania cesarskiego ocalał. Eksplozja morderczą swą siłę wywarła głównie na służbie cesarskiej, na kuchni, na kolejowych pionkach…
Eksplozja pod Borkami sprawiła wrażenie piorunujące, ale eksplozja jednocześnie posłużyła władzy za przedmiot opowieści o widomym „cudzie boskim“. Nabożeństwa dziękczynne, szczegóły fantastyczne, ryciny, wystawiające rodzinę monarszą na złomach pociągu w oświetleniu aureoli, spływającej z nieba, spadły na Rosję i miały ją przekonać o nadziemskiej nietykalności osoby samodzierżcy. Ocalenie w urzędowych papierach nazwano cudownem, a dzień wypadku nakazano obchodzić z roku na rok świętem, nabożeństwami solennemi i stosownemi naukami o majestacie.
Zastanawiając się zupełnie bezstronnie nad wypadkiem pod Borkami, trzeba przyznać, że istotnie rodzina cesarska bardzo szczęśliwemu zdarzeniu zawdzięczała życie… że, dzięki jakiemuś milimetrowi stalowej ściany wagonu, nie zginęła, że na loterji życia, w której na sto biletów śmierci jeden zachowuje istnienie, umiała ten jeden bilet wyciągnąć.
Zamach jednak pod Borkami był tak piekielnym, że nawet darowując życie, wracał je skróconem…
I rodzina cesarska, mimo zaprzeczenia, mimo powieści o nietykalności majestatu — ucierpiała mocno, ucierpiała zarówno moralnie, jak i fizycznie.
Kontuzje dosięgły nadewszystko Aleksandra III, a potem księcia Jerzego, drugiego syna, dalej najmocniej odbiły się na zdrowiu następcy tronu, księcia Mikołaja, dokuczyły i księżniczce Oldze, a w organizmach wszystkich ocalonych groźne poczyniły spustoszenia.
Śledztwo rozwinięto najenergiczniejsze, natychmiastowe śledztwo. Cesarz kazał sobie sam składać raporty z dnia na dzień. Na kilka mil wokół miejsca katastrofy zrewidowano wszystko, co się dało zrewidować, tłum techników, inżynierów i chemików zjechał na zbadanie każdego złomka pociągu…
Cesarz się niecierpliwił. Na pierwszą ofiarę katastrofy poszedł nic niewinny minister dróg i komunikacji Possjet… Dlaczego Possjet?! Przecież droga żelazna była w porządku, przecież nie było ani podkopu, ani wyrwanych szpał, przecież nie brakło ani jednej warty na stanowisku?!…
Odpowiedź łatwa — ktoś musiał paść ofiarą, skoro winowajców nie było, skoro rezultat śledztwa „nie nadawał“ się do opublikowania, gdyż mógłby obudzić przesadzone wyobrażenia o sile i środkach rewolucjonizmu rosyjskiego.
Nadworny malarz, Zichy, tak zdefinjował protokół śledczy.
Twórcą zamachu był „kuchcik“ — kuchcik miał pod swą kontrolą głowy cukru. Jedna z tych „głów“ była opatrzoną zegarowym aparatem… Kuchcik nastawił aparat, puścił w ruch i zachorował gwałtownie, zażywszy odpowiednio spreparowanych pigułek. Aparat zegarowy szedł tymczasem wybornie…
Rozrachunek kuchcika nie chybił…
Na stacji, gdzie zmieniano lokomotywy, kuchcika wysadzono — pociąg odjechał z maszyną piekielną wewnątrz…
Chory kuchcik tymczasem nie czekał na alarmujące depesze, ani na wiadomość o skutkach eksplozji i, pod pozorem, że ma krewnych w okolicy, u których chce wydobrzeć, wsiadł na brykę i ruszył w świat tak, że do dnia dzisiejszego zostawił po sobie w aktach urzędowych fałszywe nazwisko i przy niem znak zapytania.
Zamach roku 1888 do odosobnionego życia cesarza Aleksandra III wsączył nowy strumień goryczy, żółci i niepokoju. Boć zdenerwowanie władcy nie było bezpodstawnem, skoro fakty pouczały, że do najbliższego otoczenia cesarskiego zdołał dostać się i Chałturin i „kuchcik“…
I znów poddano całą służbę cesarską szczegółowej legitymacji — i znów zarządzono gromadne rugi w pałacach i, po raz niewiadomo który, starano się wytworzyć niewątpliwej wierności szeregi. Lecz przy nowej reorganizacji już nie wierzono Rosjanom ani prawosławnym… a przekładano Tatarów i sprowadzano nawet murzynów i Abisyńczyków.
Pałace monarchy zatrzęsły się od twarzy kolorowych i wyznawców Mahometa i Buddy, jakoby wierniejszych w swem niewolniczem poszanowaniu pana, a już dla chrześcijańskiej propagandy stanowczo niedostępnych.
Aleksander III i sam wynajdywał obostrzenia ochrony i wprowadzał wszelkie ostrożności, podpowiedziane mu przez kogokolwiek z otoczenia, aż, w ostatku, cesarz w kieszeni munduru jął nosić siedmiostrzałowy rewolwer i nie rozstawać się z nim ani na chwilę…
Fatalność chciała, że i ten rewolwer miał cesarzowi zgotować nową chwilę strapienia.
Coś wkrótce po zamachu pod Borkami — cesarz zasiadł późnym wieczorem do biurka i papierów w swoim gabinecie. Dyżurny oficer warty pałacowej, odprawiający służbę w przyległym do gabinetu pokoiku, znając nawyknienia cesarza, usadowił się wygodnie, rozumiejąc, że monarcha przed północą drzwi nie otworzy. Było lato i upał nieznośnie duszny, nie złagodzony nawet wiewem wieczoru. Upał ten dla opiętego w uroczysty mundur oficera był łaźnią trudną do zniesienia. Oficer atoli, obyty dworak, nie wahał się ani na chwilę i rozpiął haftki kołnierza, rozluźnił pas, odczepił pochwę z rewolwerem i rozparł się wygodnie na kanapce, pod oknem… Było to uchybienie służbowe, uchybienie jednak przez wszystkich oficerów, skazanych na nudne, bezcelowe wysiadywanie pod drzwiami komnat pałacowych uprawiane z powodzeniem. Zresztą uchybienie, zawsze mogące ujść oka zwierzchności, bo dające się kilku ruchami usunąć.
Oficer wyglądał oknem na pusty, głuchy dziedziniec pałacowy — aż się znużył. Brała go ochota zapalić papierosa, lecz brakło mu odwagi. Papieros groził wydaleniem ze służby. Lecz oficer był dworakiem zabiegliwym i doświadczonym, sięgnął więc po tabakierkę i pociągnął potężny niuch tabaki. Zaczem, rozczmychawszy się, przyglądał się z upodobaniem tabakierce!… Ba, toć była szczerozłota, była darem od cesarza, była przedmiotem zazdrości kolegów oficera, była niewątpliwym zadatkiem innych faworów i odznaczeń…
Oficer uśmiechnął się i zapatrzył się w dal komnatki, oświetlonej dyskretnie przyćmioną lampą, zapatrzył się w swą przyszłość, która mu się wydała tak jasną, tak może piękną…
Wtem drzwi, wiodące do gabinetu cesarskiego, otwarły się z trzaskiem, Aleksander III ukazał się na progu…
Niespodziewane zjawienie się panującego gromem poraziło oficera. Zerwał się na równe nogi pomieszany i cofnął się w róg pokoju, chcąc ukryć roznegliżowanie…
Dla świadomego przyczyny konfuzja i gorączkowe, nerwowe zachowanie się oficera było zrozumiałem…. Cesarz atoli osiągnął wrażenie odmienne…
Aleksander III, otworzywszy drzwi, postrzegł, iż oficer służbowy cofnął się pomieszany w tył, że skulił się, miast się wyprostować, że skulił się może do skoku!…
Monarcha drgnął, wszystkie widma królobójcze targnęły nim. Ręka cesarza machinalnie sięgnęła po rewolwer.
— Ty kto takoj?! — huknął surowo cesarz.
Oficer zatrząsł się z przerażenia… W tejże samej chwili złota tabakierka łysnęła w cieniu ku Aleksandrowi.
Aleksander III nie namyślał się. Wyciągnął szybkim ruchem rewolwer, podniósł i trupem położył nieszczęśliwego oficera…
Wszczął się alarm… Cały dwór ruszył do cesarza… Aleksande III był przekonanym, że zabił „królobójcę“…
Gdy okropna pomyłka się wyjaśniła, monarcha przeraził się. — Protojerej Janyszew z Joanem Kronsztadzkim mieli sposobność wzmocnić swe wpływy na dworze…
Tak, Aleksander III był wybornym strzelcem, zdolnym o tytuł kurkowego króla się ubiegać, ale i nie strzelcem tylko, ale i nieomal atletą.
Cesarz Aleksander III podkowy łamał w ręku, a zbytek sił fizycznych skłaniał go nawet do szukania rozrywek w zabawianiu się w tracza, przyczem ofiarą topora i piły monarszej stawały się najpiękniejsze okazy starodrzewiu w parkach cesarskich.
Ale siły fizyczne, rzec można, rozwinęły się kosztem sił duchowych. Cesarz ani umiał panować nad samym sobą, ani mógł opędzić się wewnętrznemu niepokojowi. Aleksander III nie posiadał ani dziesiątej części zimnej krwi, determinacji lub godności Aleksandra II. Atletyczne muskuły, wzrost imponujący, donośny, silny głos — kryły tylko poszarpane na strzępy nerwy, chorobliwą imaginację, przesądność, do dziwactwa posuniętą, i ciągłą trwogę o życie.
Stąd muskuły raczej zawadzały cesarzowi, niż pomagały — raczej potęgowały tragizm jego położenia, przysparzały mu utrapień.
Oficer służbowy nie był jedną ofiarą tylko — stał się nią wkrótce kamerdyner, zaufany, zasłużony kamerdyner.
Było to w Liwadji… Cesarz odprawiał siestę popołudniową. Kamerdyner przed siestą otrzymał od cesarza rozkaz, obudzenia monarchy po godzinie spoczynku, ile że Aleksander III zasypiał często snem twardym…
Kamerdyner święcie dopilnował wskazanego czasu i jął budzić cesarza… Aleksander III jednak snać nietylko spał, ale i śnił jedną z tych groźnych ponurych mar, które mu i jawę zatruwały nieraz… bo, zaledwie kamerdyner dotknął z lekka monarchy a stereotypową wyrzekł formułkę, cesarz zerwał się na równe nogi i w półśnie a w półoszołomieniu kopnął kamerdynera…
Cesarz był siłaczem, atletą, kopnięcie pod brzuch… było śmiertelnem. Biedny kamerdyner runął na ziemię i u stóp pana ducha wyzionął.
Monarcha głęboko odczuł i odchorował fatalny ten wypadek i uczynił co mógł dla nieboszczyka: kazał mu wystawić pomnik na liwadyjskim cmentarzu.
A „nihiliści?!“ Ci nie zasypiali sprawy, nie opuszczali rąk i knowali i szli na męczeństwo i co dnia ginęli i rodzili się co dnia…
Partja „narodnowolców“ pozornie w tym czasie znikła, jako tytuł — ale w istocie rozbiła się, rozrosła na dziesiątki komitetów, stowarzyszeń i kółek.
Policja ochrony pracowała bez wytchnienia, kazamaty więzień ledwie pomieścić mogły przestępców politycznych, ciasno było już i w katordze syberyjskiej, a ruch nie gasł, lecz wzmagał się. Ale wzmagać się musiał, bo samowładca rozmyślnie burze siał… i to bez przyczyny, bez powodu, bez żadnej uprawnionej racji stanu.
Berło rosyjskie, skupiające 40 narodów, z których kilka ledwie do szczepu słowiańskiego należy, zapragnęło wszystkie sprowadzić do jednego mianownika państwowego. Jakoż rząd rzucił się na cichych Findlandczyków, pokornych Tatarów, upartych Polaków i Litwinów, pracowitych Ormian, pogodzonych z losem Gruzinów, lojalnych Kurlandczyków i Estonów — rzucił się na zniszczenie ich tradycyj, ich wierzeń, ich przyrodzonych praw. Rządowi samowładczemu i tego jeszcze było mało — rządowi zawadzały nawet ludy ruskie, nawet Małorusini, nawet Białorusini, nakoniec rząd miał drakońskie prawa i dla najrdzenniejszych swoich Wielkorosjan, bo ku nim zwrócił prześladowania religijne…
Więc gnębiono nie tylko „obcoplemieńców“, ale i Rosjan — prześladowano nie tylko żydów i mahometan, nie tylko protestantów i katolików, ale i prawosławnych, ale i wszystkie kulty wschodnio-greckiego kościoła, różniące się czemkolwiek od poglądów protojereja Janyszewa i ojca Joana Kronsztadzkiego…
Prawda, sekciarstwo rosyjskie wkraczało nieraz w granice tak wielkich zboczeń społecznych, że zwalczać je było obowiązkiem poniekąd. Ale ciemność rozpraszać można światłem, lecz nie ciemnością.
System zaś wierzył tylko w knut, szubienice i katorgę. Więc sekciarzom przysparzał jeno męczenników, więc podsycał płomienie, miast je gasić wyrozumiałością i nauczaniem…
I stąd, rewolucjonizm krzepł, stąd państwowość co dnia wytwarzała sobie nowych wrogów!
Aleksander III tymczasem rósł na „twórcę pokoju“. — Europa z ciasnem krótkowidztwem, a z samolubstwem przewrotnej polityki, manifestowała swe uznanie dla pokojowych dążności monarchy… Podczas, gdy od Piotra I nie było na tronie rosyjskim cesarza, któryby tyle i równie krwawych wojen prowadził… I to wojen z bezbronnymi!
Aleksander III bał się tylko rozprawy z uzbrojonym przeciwnikiem, bał się, bo instynktownie postrzegał, że wróg wewnętrzny podałby zewnętrznemu rękę.
Lecz domowe wojny Aleksandra III były nie mniej straszne, nie mniej klęskowe od wojen prusko-francuskiej i rosyjsko-tureckiej… Bo jeżeli liczba stu tysięcy ofiar w danej wojnie nie jest zbyt wygórowaną, to rządy Aleksandra III przeszły ją a nawet podwoiły!… Tak, Aleksander III unikał jedynie zatargów z sąsiadami, lecz swoim poddanym nie żałował żadnego z morderczych narzędzi.
Zamach pod Borkami nie był więc odosobnionym i nie był sporadycznym. Kroniki mówią, że, na trzy dni przed wybuchem, podczas pobytu cesarza w Kutaisie, na Kaukazie, pochwycono kozaka kubańskiego, uzbrojonego dynamitowymi pociskami. Kroniki mówią, że w dniu 1 marca 1887 roku, a więc w szóstą rocznicę śmierci Aleksandra II — pochwycono w pobliżu kazańskiego soboru pięciu studentów, którzy bombami chcieli powitać cesarza, jadącego na żałobne nabożeństwo. Powieszenie tych pięciu studentów (Uljanow, Generałow, Andrejuszkin, Osipow i Szewyrew) najlepiej objaśnia… „plotkę“.
I kroniki mówią dalej o rozmaitych podkopach, posyłkach zabójczych, truciznach, bombach i t. p. grożących raz wraz życiu monarchy.
I zamach pod Borkami był tylko ogniwem łańcucha zabójstw politycznych.
Już w styczniu roku 1890 (d. 11 stycznia) szef tajnej policji w Moskwie, kapitan żandarmerji Zołotuszin, podzielił los Sudejkina. W listopadzie zaś tegoż roku (d. 18) kula powaliła generała Seliwestrowa, dawnego szefa żandarmów i naczelnika inkwizycyjnego „trzeciego oddziału“ własnej, jego cesarskiej mości, kancelarji — oddziału, wskrzeszonego przez Aleksandra III. Kula skrytobójcy dosięgnęła Seliwestrowa w hotelu badeńskim, w Paryżu.
Mord ten wywołał gwałtowną akcję ze strony ambasady rosyjskiej i mord ten musiałby być, bez względu na pobudki, ukaranym na ziemi francuskiej, gdyby zabójca nie znalazł dzielnych przyjaciół w osobie pani Severine i dziennikarza Gregoire’a i gdyby nie uciekł do Belgji, a dalej do Ameryki.
Lecz pobudki dokonanego mordu były raczej osobiste, niż polityczne. Seliwestrow wprawdzie zjechał do Paryża, nietylko dla łatwych zwycięstw śród ćwierćświatka nadsekwańskiego, Seliwestrow miał z bliska przyjrzeć się organizacji policji rosyjskiej, działającej w Paryżu… Ale, jak się okazało, zabójca mógł być uważanym prędzej za mściciela, niż za wykonawcę „wyroku“… Boć zabójcą Seliwestrowa był Padlewski, brat rodzony rewolucjonisty, który w r. 1878, wskutek wycieńczenia, po zadanych mu na śledztwie torturach, umarł w szpitalu Mikołajewskim, w Petersburgu…
Śmierć Seliwestrowa długo żywiła oficjalne organy prasy rosyjskiej i dawała im okazję do bezsensownych wniosków o tożsamości charakteru przestępstwa z zabójstwem króla Humberta I, włoskiego. Breschiego łączono z Padlewskim i znów usiłowano wmówić w Europę, że ruch rewolucyjny rosyjski ma wspólne z zachodem źródła.
Trwały te uczone a przewrotne wywody przez kilka miesięcy, aż raptem ucichły - ucichły, zagłuszone przez dziwne wieści, idące z pałacu cesarskiego. Wieści te mówiły o zatargu cesarza ojca z synem, następcą tronu.
Cesarzewicz Mikołaj miał lat dwadzieścia jeden… Dotąd mówiono o nim mało. Plotki czy nie plotki rozsiewały od czasu do czasu pogłoski, że następca tronu jest młodzieńcem chorowitym, że cierpienie jego jest tej samej natury, co niszczący nałóg, zmarłego w Nicei, cesarzewicza (pierwszego syna Aleksandra II), że dopiero panna Łabuńska próbuje uzdrowić młodego księcia i t. d. Świat petersburgski tyle tylko miał dowodów na usprawiedliwienie tych plotek, że istotnie panna Łabuńska, nadobna gwiazda teatralna, zajęła niedwuznaczne stanowisko przy osobie cesarzewicza.
Stąd, gdy na stolicę spadła nowina o nieporozumieniu między ojcem a synem, niespodzianka była tem większą, bo przeczącą jawnie wszelkim komentarzom o charakterze i usposobieniu cesarzewicza.
Według tej nowiny, następca tronu miał postrzedz śmieszność manji podpisywania przez Aleksandra III papierów i podpisywania bardzo często rozporządzeń, których doniosłości monarcha nie rozumiał lub, dla nawału akt, zbadać nie był w stanie. Następca tronu z tego powodu, w rozmowie z ojcem, ośmielił się wytknąć cesarzowi, że pomimo uwag, często nie wie, co podpisuje… Monarcha ukarał syna aresztem domowym. Syn atoli nie dał się upokorzyć i, sporządziwszy formalny reskrypt do ministra dworu, nakazujący mu, aby cesarzowę, Marję Teodorówną wywiózł w ciągu 48 godzin z granic państwa, umieścił ten reskrypt w obwolucie swojej i położył na biurku ojca. Cesarzewicz bowiem, od czasu do czasu, w tej formie wyjednywał u monarchy jakieś drobne łaski dla swego otoczenia. Aleksander III bez wahania i namysłu podpisał ów reskrypt. Cesarzewicz, otrzymawszy swą obwolutę, zażądał posłuchania i, ponowiwszy wywody poprzednie, pokazał ojcu, że, w zapale kaligrafowania swego podpisu, — skazał żonę a matkę cesarzewicza na banicję…
Aleksander III wpadł w furję… Gromy gniewu monarchy spadły na cesarzewicza. Niełaska i uraza miała zapuścić tak głęboko korzenie, że aż zakwestjonować porządek następstwa tronu…
Bezpośrednim wynikiem gniewu było odsunięcie syna od dworu, bo dekret, skazujący go na odbycie nudnej i ciężkiej podróży na daleki wschód.
Ile w tej opowieści fantazji a ile prawdy dociec niepodobna z uwagi na blizkość wypadków. Jedynym, bezpośrednim faktem, było to, że w roku 1891 cesarzewicz wyjechał w pamiętną podróż po Syberji.
Podróż taka, przedsięwzięta do miejsc, gdzie dotąd nigdy stopa członka rodziny panującej rosyjskiej nie dosięgła, mogła byłaby nie lada być czynnikiem rozwoju dla młodego cesarzewicza, gdyby nie ograniczyła się do wysiłków syberyjskich satrapów, wysiłków, starających się ukryć to, co Syberja ma ciekawego istotnie.
Cesarzewicz ani śmiał pytać o więźniów politycznych, ani śmiał wnikać w rdzeń tajemnic niedoli syberyjskiej. Zresztą podobno nie mógł, bo Aleksander III wyraźne potemu wydał rozkazy.
Następca tronu z góry nie miał złudzeń, aby cała podróż jego miała co innego na celu, jak wydalenie ze stolicy, jak ukaranie krnąbrności, następca nie spodziewał się niczego, krom nudy urzędowego ceremonjału — ale zapewne nie spodziewał się, aby w jakiejś „półdzikiej“ Japonji los mu zgotował zamach…
W dniu 23 kwietnia, roku 1891, na jadącego przez Otsa (pod Kioto), w Japonji, następcę tronu napadł z szablą w ręku pachołek policji japońskiej. Towarzyszący cesarzewiczowi książę grecki odparował pierwsze cięcie i osłabił powtórny cios w głowę…
Zbrodniarza pochwycono i uwięziono. Cesarzewicz zaś odniósł dotkliwą ranę w głowę i to ranę, która jakoby zaciężyła mocno na zdrowiu przyszłego monarchy rosyjskiego.
Śledztwo urzędowe zbrodnicze pobudki japońskiego policjanta przypisało fanatyzmowi, — wieść nazwała je porachunkiem osobistym za pokrzywdzenie i wymieniła kobietę, — fantazja zaś próbowała zastanowić się nad zamachem, jako nad dowodem oczywistym „nihilizmu“.
Tymczasem, nietyle zdrowie cesarzewicza w kołach świadomych życia petersburgskiego nasuwało obawy, ile wprost życie samego cesarza.
„Cudowne“ ocalenie z katastrofy pod Borkami, które już przyprawiło księżniczkę Olgę o ułomność, bo o skrzywienie klatki piersiowej, odezwało się raptem w organizmie atletycznym Aleksandra III i niszczyło go bardzo pospiesznie. Potłuczenie się cesarza sprowadziło skomplikowaną i groźną chorobę nerek. Nic tu nie pomogły środki lekarskie, nic zwoływanie powag europejskich i nic wpływy niebieskie ojca Joana Kronsztadzkiego i protojereja Janyszewa. Aleksander III gasł w oczach.
Aż stan cesarza pogorszył się do tyla, że, sprowadzony z Berlina, profesor Lejden, przychylając się do djagnozy profesora rosyjskiego, Zacharina, zwiastował niechybną a blizką śmierć…
Wobec tego, zobowiązano profesora Zacharina do powiadomienia cesarza o smutnym wyniku badań…
Aleksander III odpowiedział biednemu Zacharinowi kałamarzem… i, miast ratować resztki życia, zdwoił sztab jałmużników dworu i nakazał solenniejsze odprawiać nabożeństwa.!!
Stan psychiczny cesarza samowładcy zaczął graniczyć z szaleństwem… bo Aleksander III jeszcze podpisywał, jeszcze chciał rządzić, jeszcze panować.
Około chorego zebrała się rodzina cesarska z cesarzewiczem na czele. Aleksander III nie dopuszczał jej do siebie, synowi jedynie, pod groźbą klątwy, wręczył manifest przyszły… programowy manifest. Monarcha, jakby się bał, żeby cesarzewicz nie dał się unieść jakiejś wspaniałomyślności, nie dał porwać jakimś ideom liberalniejszym, których on nienawidził tak bardzo. Nad manifestem pamiętnym czuwał zresztą Pobiedonoscew, ten sam, który do ambasadora Stanów Zjednoczonych wyrzekł sławetny aforyzm, aforyzm, urągający chyba zdrowemu rozsądkowi oberprokuratora synodu prawosławnego.
— Czy wiesz pan, który z ludów na kuli ziemskiej jest najszczęśliwszym? — zagadnął pewnego razu Pobiedonoscew ambasadora amerykańskiego.
Ambasador uśmiechnął się czule, rozumiejąc, że usłyszy lada chwila niezgrabny komplement i odparł grzecznie.
— Doprawdy, nie wiem, ekscelencjo!
— Lud rosyjski! — zakonkludował płytki ciemięzca. — Bo lud rosyjski dotąd ostał się zarazie, nazywanej „wolnością“!…
Pobiedonoscew był więc dobrym strażnikiem testamentu politycznego, czego dowodem, że gdy w dniu 1 listopada 1894 roku Aleksander III skonał, potworny system ani drgnął i miażdżył dalej.
Cesarz Aleksander III, mimo pozorów śmierci naturalnej, — znów jest tylko ofiarą królobójstwa, które pod Borkami, nie mogąc przeciąć odrazu życia monarchy, skróciło je do lat niespełna sześciu.
Panowanie cesarza-atlety, cesarza, który obejmując rządy wróżył, iż na tronie Matuzalowych doczeka lat, skurczyło się do trzynastolecia zaledwie. — Trzynaście lat na tronie a czterdzieści dziewięć lat życia to nie wiele na atletę — lecz bodaj za wiele na skrajny reakcjonizm.
Trzynaście lat walczył Aleksander III! O co walczył, walczył podobno jedynie o własne utrapienia, własny niepokój, własne katusze… Boć czyż zaślepienie, wiara w potrzebę utrzymywania poddanych w ciemnocie, wiara w bat pogromcy — mogła władcy co innego przynieść niż złorzeczenia, bomby, pomstę uciemiężonych!…
Czyż trzynaście lat najzajadlejszych zapasów z naturalnym prądem ruchu społecznego i socjalnego mogło do innych doprowadzić rezultatów?!
Aleksander III pracował nad ładem wewnętrznym i porządkiem — ale pracował tak, jak obłąkaniec, spieszący na stłumienie pożaru z bańką nafty!
Gorzkie było życie Aleksandra III i smutne bardzo, tak smutne, iż żadne udane hołdy zachodu Europy nie zdolne były osłodzić jadu, zatruwającego każdą sekundę życia najpotężniejszemu z potężnych! I zastanawiając się a ważąc ponurą dolę monarchy, z łatwością możnaby się poddać współczuciu — gdyby nie tysiące jęków i skarg, dobywających się z więzień…
Aleksander III budował cerkwie Bogu a więzienia ludziom. Wyrzekał na los i rad był słyszeć wokół siebie słowa współubolenia, — ale głuchy był na żale innych, nieugięty na cudze cierpienie…
Najdosadniejszem bodaj zwierciadłem czynów Aleksandra III jest statystyka jednej tylko Szliselburgskiej fortecy… Statystyka odpowiadająca ściśle co do dnia trzynastoleciu panowania „twórcy pokoju“…
Gdy Aleksander III wstępował na tron, więzienie karne w Szliselburskiej fortecy posiadało ogółem 10 miejsc politycznych i stąd było raczej przejściowem niż stałem. Z rozkazu monarchy wybudowano nowe więzienie w Szliselburgu i już na 48 miejsc. Dawne zaś cele przeznaczono do „operacji“.
A więc, nadewszystko dwóch więźniów rozstrzelano (Minakowa w 1884 i Myszkina w roku 1885) — rozstrzelano ich za to, iż ważyli się zapomocą „strajku głodowego“ zniewolić zarząd inkwizycji do dawania przestępcom książek… Minakow nadto, którego „lekarz“ więzienny kazał w swojej obecności karmić przemocą, spoliczkował „lekarza“… Myszkin zaś opierał się, gdy go za „strajk“ bito…
Dalej, trzech więźniów odebrało sobie życie — więc Klimenko powiesił się (1884), Graczewski oblał się naftą i podpalił (1888), Zofja Gincburg poderżnęła sobie gardło… nożyczkami (1891). Pamiętać należy, iż byli to już więźniowie po wyroku — a zatem śmierć ich miała na celu jedynie wyzwolenie się za wszelką cenę z pod opieki inkwizytorów.
Siedmiu przestępców dostało pomieszania zmysłów: Tichanowicz, Aronczyk, Ignacy Iwanow, Szczedrin, Juwaczew, Konoszewicz i Pochitonow. Z tych, trzech pierwszych umarło w fortecy — a czterej ostatni, po kilku latach, już jako zdeklarowani furjaci, doczekali się cel w domu warjatów.
Nakoniec dwunastu umarło z wycieńczenia jako suchotnicy (Maławskij, Bucewicz, Złatopolskij, Kobylański, Isajew, Dołguszin, Hellis, Bogdanowicz, Niemołowskij, Waryński, Buciński i Jurkowski).
W ten sposób liczba więźniów zredukowała się z 48 do 24 — a tem samem zarząd posiadł 24 wakansy…
Taż sama statystyka trzynastolecia Szliselburskiego poucza, iż wszyscy więźniowie z liczby pierwszych 48 — byli w wieku od lat 20 do 27, a więc w pełni sił żywotnych i taż sama statystyka notuje poczciwie, że taki a taki był skazanym administracyjnie (bez sądu) na pięć lub trzy lata fortecy… i tego samego więźnia po trzynastu latach więzienia wysyła na zakończenie do katorgi…
A przecież forteca szliselburska to ledwie ciasny i niepakowny przytułek, wobec kazamat i lochów więziennych, które bogobojny twórca pokoju miał już nie dla spiskowców, rewolucjonistów czy poprostu królobójców, ale dla tych, którzy potęgę państwa rosyjskiego łączyli z pełnią cywilizacji.
Aleksander III umarł, — umarł, może budząc żal serdeczny w sercach Czerewinów, Orżewskich, Klinbergów, von Wahlów, Hurków, Pobiedonoscewych i tym podobnych figur, skrajanych na wytworniejszą modłę siepaczów Iwana Groźnego, — ale śród poddanych tyle uczuć wdzięczności zostawiając, ile nadziei pokładano w następcy tronu…
Cesarz Mikołaj II miał lat dwadzieścia pięć, miał więc lata Aleksandra I, miał młodość, miał przed sobą nieuprzedzone, niezniechęcone dla siebie miljony, miał zaparte oddechy poddanych, miał wokół bijące przychylnością serca…
Historja się powtarza — a więc przyszłość daje się wyrozumować przeszłością a bodaj w części odgadnąć.
Mikołaj II wstąpił na tron rosyjski w roku 1894, więc zasiadł w gronostajach w 310 lat po śmierci Iwana Groźnego, jako dwudziesty szósty cesarz, — jako dziewiętnasty po pierwszym Romanowie, — jako trzynasty samowładca (pierwszym autokratą był Piotr I), jako ósmy monarcha nazwiska Holstein-Gottorp, jako piąty z potomków Pawła I.
Dane, odnoszące się do dwudziestu pięciu poprzedników cesarza Mikołaja, pozwalają się zszeregować w następujący sposób.
Na dwudziestu pięciu władców Rosji — dwunastu było zamordowanych, sześciu zmarło śmiercią podejrzaną, nasuwającą prawdopodobieństwo zabójstwa, jeden odebrał sobie życie, a sześciu doczekało się śmierci naturalnej, t. j. w różnym stopniu i wieku chorobami sprowadzonej.
Czyli, że śmierć naturalna na tronie rosyjskim przypada na każdego czwartego monarchę. Lecz wniosek ten byłby błędnym a to z tego względu, że do Piotra III (1761), założyciela linji Holstein-Gottorpów, przypadają wszystkie śmierci naturalne; od Piotra III zaś są już tylko cztery morderstwa, jedno samobójstwo i dwa zgony podejrzane. Nadto, śmierć naturalna miała szczególniejsze względy dla kobiet, bo na cztery imperatorowe trzem pozwoliła umrzeć bez królobójstwa i bez przypuszczania królobójstwa. — Cesarzów więc trzech tylko dokonało żywota w zwykły dla ludzi sposób… a mianowicie: Michał Teodorowicz, Aleksy Michałowicz i Piotr II. Stąd, z liczby 26 monarchów wyłączywszy kobiety (4) otrzymamy, iż co siódmy monarcha umiera śmiercią naturalną.
Horoskop taki byłby smutnym dla cesarza Mikołaja II, bo jest piątym z kolei po morderstwie Pawła I — gdyby mógł horoskopem być! Taki rozrachunek otrzećby się musiał o śmieszność, o ile innych nie dostarczyłby faktów.
A więc, ostatnim cesarzem, któremu życie skróciła choroba, był Piotr II (1730 r.), ostatnia naturalna śmierć dosięgła Elżbietę (1761), a później idą Piotr III (mord), Katarzyna II (śmierć podejrzana), Paweł I (mord), Aleksander I (śmierć podejrzana), Mikołaj I (samobójstwo), Aleksander II (mord) i Aleksander III (śmierć wskutek doznanych potłuczeń w zamachu).
Z dwudziestu pięciu poprzedników cesarza Mikołaja II najdłużej panował Iwan Groźny, bo 54 lat — a następnie czterech przeszło trzydziestolecie, czterech przeszło dwadzieścia lat władzy — czternastu nie doczekało nawet dziesiątego roku panowania.
Przeciętna cyfra panowania dla samowładzcy rosyjskiego wynosi 12 lat i 4 miesiące z okruchem kilku dni.
Tych 25 monarchów dokonało w ciągu 310 lat 16 zamachów stanu i popełniło 12 królobójstw. Trzech z tych monarchów dopuściło się zbrodni zabójstwa bezpośrednio, inni działali przez zbirów.
Ostatnim królobójcą na tronie jest Aleksander I — ostatnią ofiarą królobójstwa dla zagarnięcia władzy — Paweł I.
Czy te ponure cyfry stanęły młodemu monarsze kiedy przed oczyma — należy wątpić. Mikołaj II odebrał wykształcenie, zastosowane do czekającej go korony a nadto wykształcenie pod okiem reakcjonisty ojca i reakcjonistów nauczycieli (generała Daniłowicza). Prawda historyczna niewątpliwie zatajoną została przed następcą, boć chybaby nie dopuścił do stawiania w Wilnie pomnika Katarzynie II! Prawda historyczna wogóle w Rosji równa się zdradzie stanu, żaden profesor uniwersytetu nie poważyłby się w auli wspomnieć o zabójstwie Piotra III lub Pawła I. Uczony tej miary, co Szylder, gdy następuje fatalny rok śmierci… ucina swą drobiazgowość historyczną i milknie. W tem skądinąd niema nic nadzwyczajnego, bo i Francja nie znałaby swoich Ludwików, gdyby w pałacu elizejskim mieszkał Ludwik XXI.
Niewątpliwie przeto Mikołaj II nie miał nietylko sposobności poznać kiedykolwiek bez osłonek swoich poprzedników, ale bodaj nabrać jasnego światopoglądu na swoje własne posłannictwo. Popi, Pobiedonoscew, żandarmi, otaczający tron, królikowie, zażywający władzy, a nakoniec polityka europejska, pośpieszyły przekonać młodego monarchę, że, idąc śladami ojca, najdzielniej spełni obowiązek panującego…
Cesarz Mikołaj II przez jakąś bezwiedną intuicję zdawał się wątpić o prawdzie tych słów, zdawał się postrzegać świat inny, lepszy i lepsze życie — ale fatalność przysłoniła mu go, zakryła.
Nie podobna wątpić, aby do uszu następcy tronu rosyjskiego nie miały dojść jęki, skargi i utyskiwania stu dwudziestu miljonów poddanych, aby sam przykład sąsiadów, same zewnętrzne różnice między jednem państwem a drugiem nie zastanowiły przyszłego monarchy. I nie podobna wątpić, że cesarz młody, tak bardzo młody, miał w sobie odruchową wolę czynów, wolę nowych celów, nowego ładu.
Otoczenie działało — lecz temu młody cesarz niezawodnieby nie uwierzył… Lecz reakcjonistom rosyjskim, krwawym satrapom i zaślepionym kacykom podała rękę Europa.
Mikołaj II wiedział, że chłopi błagają, aby ich nie bito, że poddani proszą, aby ich nie karano bez sądu i obrony, aby nie wleczono do cerkwi, aby ich wyzwolono od pijawek przekupstwa państwowego, aby prawo było prawem a nie dobrym humorem ministra, aby wolno im było uczyć się, aby im wolno było bronić dobytku przed złodziejami urzędowymi, aby pamiętano na ludzkość, na statuty, zabezpieczające angielskie konie, niemieckie pudle i szwedzkie koty od znęcania…
Mikołaj II wiedział o tem, a choć nie miał żadnego planu stanowczego, jednak coś napomykał o reformach i coś mówił o równości prawa i t. p.
Trwało to niezdecydowanie bardzo krótko.
Podróż młodego monarchy za granicę przechyliła szalę na rzecz reakcji. — Bo podróż cesarza była jednym triumfalnym pochodem samodzierżcy, jednym niemilknącym zachwytem i aplauzem. Zachód Europy, podniecony przez politykę, poszedł w zapałach swych aż tam, gdzie kończyła się jego duma, jego ambicja.
Lud rosyjski ze zgrozą słuchał burzy okrzyków, rozbrzmiewających nad Sekwaną, słuchał ze ściśnionem sercem nawet wiwatów niemieckich… Ludowi rosyjskiemu dotąd zdało się, iż entuzjazm dla Aleksandra III był sztucznym, iż niepodobieństwem jest, aby narody tak wysoce kulturalne mogły nie pamiętać, że samowładca wszechrosyjski w osobie swej zaprzecza wszystkiemu, czem się te ludy szczycą.
I gorycz wykrzywiła usta inteligentów rosyjskich i pod czaszką ich zerwała się myśl, że zachód Europy jest w egoizmie swym tylko barbarzyńcą pospolitym, że licha warte są nadzieje, pokładane w sumieniu zachodu, że ta cała „Europa“ woli jeden łaskawy uśmiech samowładcy, niż sto dwadzieścia miljonów serc poddanych białego cara. Ha, bo lud rosyjski nie potrafił pogodzić się z tą prawdą, że, naprzykład, Francja dopiero wówczas zaczęła bić na dobre pokłony przed tronami, gdy doczekała się Trzeciej Rzeczypospolitej — gdy wyrazy „wolność, braterstwo i równość“ upstrzyły wszystkie mury i parkany francuskie i pokumały się z policyjnem hasłem „nie wolno nalepiać ogłoszeń“.
A cesarz Mikołaj II?! Ten musiał mieć dowód oczywisty, że nawet zachód, nawet narody obce, nawet głowy wolnych ludzi chylą czoła przed rosyjskim tronem, rosyjskim rządem i rosyjskim ładem…
I reakcja zwyciężyła ostatecznie. Do ogarnięcia tego zwycięstwa trzeba zapamiętać jeszcze kilka danych.
Na parę miesięcy przed śmiercią Aleksandra III ułożono małżeństwo Mikołaja II z księżniczką Hessen-Darmstadzką — choroba i zgon „twórcy pokoju“ odwlekły ceremonję ślubu tak, że ta odbyła się w miesiąc po śmierci Aleksandra III i przybrała charakter skromnej uroczystości familijnej. Ślub odbyć się musiał z uwagi na rację stanu założenia dynastji… Podczas następcą tronu był ogłoszony brat cesarza, książę Jerzy…
Ale książę Jerzy był młodzieńcem chorowitym, młodzieńcem, skazanym na przebywanie zdala od rodziny, bądź na Krymie, bądź na Kaukazie. Książę Jerzy, według domysłów, był nielubianym przez ojca dla swych wolnomyślnych idei, ba, i dla zapałów miłosnych, skierowanych ku poddance. Wprawdzie i następca tronu, Mikołaj, w ostatnich czasach zmienił pannę Łabuńską na baletnicę Krzesińską i spędzał u niej wszystkie wolne chwile, ale Mikołaj był uległym synem, łatwo dającym się przekonać. Gdy więc nawiązano rokowania z dworem heskim, Mikołaj dał Krzesińskiej dom, dał rentę, dał tytuł i pensję pierwszej tancerki dworu i rozpoczął życie przykładne. Książę Jerzy zaś, nietylko ani myślał brać wzoru z brata, ale gdy Aleksander III umarł, zawarł śluby potajemne z wybranką serca. Zażądano odeń wówczas zrzeczenia się następstwa tronu, na rzecz brata, księcia Michała. Jerzy zgodził się bez wahania. Zrzeczenie to, dla nierewoltowania niepotrzebnie opinji, zachowanem zostało w tajemnicy: raz dlatego, że cesarz Mikołaj mógł mieć jeszcze męskiego potomka i powtóre dlatego, że książę Jerzy nie wróżył długich dni życia. Anemiczny organizm księcia, po katastrofie pod Borkami, zapowiadał suchoty!… Poprzestano więc na zupełnem oddaleniu nieszczęśliwego następcy od dworu, otoczono go kordonem pretorjanów i kazano nadewszystko pływać… po morzu Czarnem…
Tymczasem, miast upragnionego syna, młoda cesarzowa Aleksandra powiła córkę… Wypadek ten mocno poderwał stanowisko i cesarzowej i cesarza…
Dwór rosyjski jużci stara się, jak i każdy dwór zresztą, pamiętać o jutrze. Dwór rosyjski jest wszak pouczony doświadczeniem, że, jeśli wogóle życie ludzkie jest lichym kagankiem, gasnącym za lada podmuchem wiatru, to życie cesarza rosyjskiego jest źdźbłem tego kaganka.
Stąd dwór rosyjski musiał pamiętać o tym, który może mógł nastąpić, odziedziczyć koronę, musiał liczyć się z najmłodszym synem Aleksandra III, księciem Michałem a więc z cesarzową wdową, która nieodstępowała ulubionego syna, a więc i z księciem Włodzimierzem, na którego znów spadało berło, gdyby z kolei zabrakło księcia Michała.
Samowładny cesarz przeto, rad nie rad, był zniewolonym dzielić się władzą. Zresztą Mikołaj II ani myślał nadto o wyłamaniu się z pod opieki matki, stryjów i Pobiedonoscewa. Mikołaj II zdawał się być rad takiemu obrotowi rzeczy i sam usilnie dbał, aby mieć wokół zadowolone twarze swej dostojnej rodziny.
Około roku 1896 wieść z Petersburga mówiła coś o rewolucji pałacowej, dowodziła uparcie, że młody monarcha wpadł na ślady knowania dworskiego, które miało na celu zniewolić Mikołaja II do abdykacji na rzecz brata, Michała, i cesarzowej wdowy, jako rejentki…
Taż sama wieść ogłosiła, że cesarz wezwał do swego gabinetu kilku najbliższych członków rodziny, a gdy ci się zgromadzili, zaalarmował pociśnięciem ukrytego dzwonka wartę pałacową… Warta tajnem przejściem wpadła do gabinetu monarchy… Cesarz miał podówczas wyrzec po angielsku kilka niezrozumiałych dla żołnierzy, lecz nadto jasnych dla członków rodziny cesarskiej, słów…
Dla stolicy tyle było dowodu na potwierdzenia wieści, że alarm miał miejsce i że żołnierze słyszeli wzburzony głos cesarza…
Zewnętrznie atoli wieść o pałacowej rewolucji nie znalazła potwierdzenia. Stosunki rodziny cesarskiej, poza wyjątkami… powierzchownie były znakomite. Wielcy książęta odrazu podreperowali swe listy cywilne i jęli, każdy na swoją rękę i na swój sposób, panować.
Cesarz, dowiadując się o nieco zaskandalicznych historyjkach, marszczył się, chmurzył, ale, powolny, łagodny jego charakter dawał się zawsze otumanić i przekonać. Cesarz w ten sposób zasłużył sobie na popularną u dworu, pieszczotliwą nazwę „Nika“… Nazwa ta aż nadto dobrze mówiła, iż z „Niką“ łatwo dać sobie radę.
Nadomiar, cesarzowa Aleksandra po raz drugi i trzeci zawiodła i znów dwom córkom dała życie… Dynastja przeto niewątpliwie miała zboczyć. Książę Michał potężniał i nietyle on, ile cesarzowa matka, która kierowała nim do spółki z Pobiedonoscewem. Aż, w roku 1899, następstwo tronu Michała, dotąd polegające na zrzeczeniu się księcia Jerzego, stało się oficjalnem, bo książę Jerzy umarł… wskutek wypadku z motocyklem, umarł w Abbas Tumanie, na Kaukazie. Umarł na jakimś głuchym załamie bezludnej drogi…
Motocykl się rozbił?! — Nie! — Dola księcia była zdeklarowaną. Księciu wolno było czynić wszystko krom tego, coby zdolnem było przedłużyć mu życie…
Suchotnik i neurastenik zabawiał się motocyklem, pomimo, iż zaczęły go dręczyć coraz częstsze krwotoki. Na jednej z wycieczek, w pełnym biegu motocykla, książę dostał krwotoku i runął na skałę…
Naturalnie przy księciu nie było żywego ducha. Kogoż mógł bowiem obchodzić brat cesarza będący w niełasce!
Księcia Jerzego znalazła na drodze uboga wieśniaczka. Książę był przytomnym, mówił coś… i konał długo i wolno…
Wieśniaczkę za samarytański poryw, skierowany ku księciu, którego ani znała ani zgadła, spotkało nadewszystko śledztwo i zakaz mówienia.
Ogłoszenie księcia Michała następcą tronu wzmocniło ostatecznie partję Marji Teodorówny, — no, a tem samem i wielkich książąt, którzy pilnie trzymali się Pobiedonoscewa.
Największe wpływy atoli posiadał Włodzimierz a za nim Sergjusz. Pierwszy z wieku i z praw do dziedziczenia po bratanku Michale, a drugi najpierw, z uwagi na osobistą przyjaźń a następnie z uwagi na jeszcze jedno pokrewieństwo z monarchą przez żonę, rodzoną siostrę cesarzowej Aleksandry.
Wpływy te były zgubne, jak się okazało, zgubne dla ludów berła rosyjskiego i zgubne dla tronu. Włodzimierz i Sergjusz byli zawsze skrajnymi reakcjonistami, zawsze drżeli, aby widmo konstytucji nie sprowadziło ich pod arkę praw, aby te prawa przez nich dotąd kute nie zażądały porachunku i od książąt.
Włodzimierz z Sergjuszem, choć zwalczali się — ale postrzegając niebezpieczeństwo, brali się za ręce…
Był jeszcze książę Aleksy, był i dziadek Michał — lecz ci nierównie mniejszą odgrywali rolę — Aleksy zaś stanowczo miał niewielkie uroszczenia, choć naogół stanowił dzielne ogniwo w piątce synów Aleksandra II.
Naród rosyjski nie darmo ułożył z początkowych liter pięciu synów Aleksandra II (Nikołaj, Aleksander, Władimir, Aleksiej i Sergij) odpowiedź na co zasłużyli: — „na was“ — mówią początkowo litery czytane w prostym kierunku, — „sawan“ — powiadają też same litery wspak. Co znaczy „dla was całun“.
Ale cesarz Aleksander II miał jeszcze i szóstego syna, Pawła. Książę Paweł, jako najmłodszy ze stryjów Mikołaja II, możeby nigdy nie wyszedł na widownię, gdyby nie miłość, powzięta do hrabiny Pistolkors, gdyby nie ucieczka z ukochaną za granicę, ślub wbrew woli cesarza, w Livorno, i niełaska zupełna i wygnanie. Te przygody zjednały księciu w Rosji nawet sporo sympatji i dały powód do różnych wniosków o ludzkości i przymiotach serca najmłodszego ze stryjów cesarskich.
Już to doprawdy rodzina cesarza Mikołaja II nie raz umiała być znakomitym karmem dla amatorów kroniki skandalicznej, bo, pominąwszy bodaj jakieś dwuznaczne opowieści o zamążpójściu wielkiej księżniczki Kseni Aleksandrówny lub dzieje choćby jednego pobytu w Cannes takiej leciwej już bachantki, jak Marja Pawłówna, nie braknie nawet tej kronice takich tajemniczych więźniów stanu, jak wielki książę Mikołaj Konstantynowicz.
Wielki książę Mikołaj Konstantynowicz?! Wszak ci żaden urzędowy rodowód domu cesarskiego imienia podobnego nie wymienia! Ba i nie wymienia go już od lat dwudziestu pięciu.
Mikołaj Konstantynowicz. -— Tak, syn najstarszy zmarłego w r. 1892 księcia Konstantego Mikołajewicza, więc syn tego samego, który niegdyś współzawodniczył z Aleksandrem II, o tron, więc poprostu brat stryjeczny Aleksandra III, a stryjeczny stryj cesarza Mikołaja II, a brat greckiej królowej i książąt Konstantego i Dymitra Konstantynowiczów, urodzony w 1850 roku.
Otóż ów nieznany prawie w Rosji urzędowej wielki książę, jest wciąż tym samym wielkim księciem, który, pomówiony w roku 1881 (po zabójstwie Aleksandra II) o sympatje dla nihilistów, został w tymże roku (w d. 5 kwietnia) zesłanym na wygnanie do Taszkentu a ostatnio, został przeniesionym do Stawropola i tu w dalszym ciągu pokutuje pod opieką żandarmów.
To długie i zawzięte więzienie księcia krwi musi zaiste nielada podkreślać wieści o tem, że książę wręcz przy pomocy nihilistów zamierza zdobyć koronę dla ojca (Konstantego Mikołajewicza) a dalej, drogą następstwa, i dla siebie.
Dla ścisłości godzi się przypomnieć, że podotąd kursuje o uwięzionym jeszcze i taka wersja… że książę musi byś trzymanym pod kluczem, bo zdradza wprost „okropne“ instynkty, czego dowodem… iż, zrujnowawszy się jako młodzieniec, dla głośnej piękności Fanny Blakfort ukradł brylanty ozdabiające jakąś bardzo szanowną ikonę w kaplicy rodzicielskiego pałacu… Lecz ta wersja zakrawa mocno na chęć odjęcia uwięzionemu uroku męczeństwa, na chęć wytępienia wszelkiego dla nieszczęśliwego współczucia i podobno jest nią istotnie. Ta wersja aż cuchnie kuźnią wzmocnionej ochrony, przewidującej możliwość nowej „Pugaczewczyzny“ pod hasłem Mikołaja Konstantynowicza! A więc wzięto przykład z pamiętnej historji Hurki, syna sławetnego satrapy a młodego dygnitarza, który popełnił głośną kradzież i napad zbójecki na senatora Połowcewa w Niceji, a który, pochwycony w Paryżu, został, za wiedzą uprzejmego rządu francuskiego, otruty w więzieniu — no i wolano spotwarzyć wygnańca, ogłosić za złoczyńcę, niż w osobie wielkiego księcia uznać publicznie politycznego przestępcę.
I Mikołaj II panował. Cisza głęboka zaległa całą monarchję — nigdzie ani głosu żywszego, ani silniejszego westchnienia… Umilkli i rewolucjoniści i socjaliści, i demokraci i ludy uciśnione. Umilkli dlatego, aby żadnej sylaby ze spodziewanych słów cesarskich nie stracić…
Rosja nie zraziła się pierwszym manifestem Mikołaja II, zgadywała, że to był nie program, ale akt poszanowania pamięci ojca. Rosja sama usprawiedliwiała swego monarchę i ani znakiem nie chciała zakłócać chwili oczekiwania…
Złe wróżby podczas objawiły się dla nowego panowania.
Więc najpierw katastrofa podczas koronacji w Moskwie, pochłonęła dwa tysiące ludzi!! Katastrofa wynikła z niecnej głupoty administracji miejscowej, która ugoszczenie cesarskie zamieniła w jatki ludzkie, spadała przedewszystkiem na Sergjusza, jako generał-gubernatora moskiewskiego… Spodziewano się, że te dwa tysiące trupów uwolni Moskwę od znienawidzonego stryja cesarskiego. — Daremnie! Stanowisko Sergjusza ani drgnęło. A silnem musiało być zaiste, jeżeli nawet niedwuznaczne skargi żony, więc siostry cesarzowej Aleksandry, nie działały…
Książę Sergjusz, co było tajemnicą poliszynela, był nieprzyjacielem kobiet… i oddawał się pewnemu zboczeniu płciowemu, które, poza granicami Rosji, podlega kodeksowi kryminalnemu, a które, szczególniej na południu państwa rosyjskiego, jest tylko odłamem, tolerowanej przez rząd, prostytucji. Daremnie księżna Elżbieta, żona Sergjusza, zabiegała bodaj o ocalenie pozorów — małżonek był głuchym, monarcha nie chciał wiedzieć o niczem.
Po katastrofie na Polu Chodyńskim zapanował głód. Więc głód w państwie wskróś rolniczem, w państwie, wywożącem miljony kilogramów zboża, — głód w warunkach, że gdy w jednej guberni ludzie pokotem leżeli w agonji tyfusu głodowego — w drugiej tysiące pudów ziarna gniło dla braku kupców.
Wieść o głodzie w Rosji ozwała się hucznemi zapowiedziami o energicznej pomocy zarządzonej przez najwyższe sfery. Ogłoszono składki dobrowolne i przymusowe, zebrano miljony, no i oddano je na pastwę urzędowych złodziei. Rezultatem całej akcji było wykrycie niegodziwych malwersacyj w łonie komitetu pomocy, zaprzepaszczenie funduszów publicznych i śmierć kilku tysięcy ludzi z głodu, i nie śmierć na pustyni, lecz tuż pod skrzydłami zacnej Europy, na schyłku wieku dziewiętnastego.
Panowanie Mikołaja II zaczęło się od „Chodynki“ i głodu…
A Rosja? Rosja zaciskała zęby i czekała, czekała cierpliwie.
Inne państwa rozbrzmiewały zamachami, spiskami i mordami politycznymi, w Rosji, jakby zabrakło „nihilistów“…
Dzieje, podczas, notowały kolejno: zabicie prezydenta Carnota przez Caseria (24 czerwca 1894), mord szacha perskiego Nasr-Eddina (1896), mord Canovasa del Castillo, premiera hiszpańskiego (8 sierpnia 1897), wykrycie spisku na Ferdynanda bułgarskiego (listopad 1898), zabójstwo cesarzowej Elżbiety austrjackiej (1898), zamach awanturniczy na prezydenta Loubeta (1899), zamach na cesarza Wilhelma II (1900), zabójstwo prezydenta Stanów Zjednoczonych Mac Kinleya (1901) — i dzieje, z miesiąca na miesiąc, wykrywały spiski, piekielne machiny i narzędzia mordercze, gotowane przedstawicielom najwyższej władzy, gdy równocześnie dyszącą niedawno rewolucjonizmem Rosję ciągle jeszcze zalegała głusza.
Pierwsze cztery lata panowania Mikołaja II zeszły na nadziejach i zakończyły się ledwie wrzeniem młodzieży uniwersyteckiej. Wrzenie to stłumiono ale nie ugaszono. Cesarz istoty wrzenia albo nie znał, albo nie rozumiał, gdy więc nastała znów cisza chwilowa, pozwolił dalej unosić się autokratyzmowi i zabrał się do, tak zwanych, „testamentów“, to jest, pracowania nad dokończeniem planów Piotra I, Katarzyny II, Mikołaja I i t. d. Testamenty te polegały na zrusyfikowaniu i sprawosławieniu wszystkich, zagarniętych pod berło rosyjskie, ludów lub zagarnąć się mających, oraz na zniewoleniu ich do oddawania czci prawosławnemu Bogu w niebie i prawosławnemu cesarzowi na ziemi.
Testamenty pomienione były zresztą ulubioną pracą wojskowo-urzędniczych sfer, boć dawały znakomitą sposobność do napełniania kieszeni, do uśmierzania krnąbrnych, do zasług i honorów.
Właściwie poddani białego cara byli już tak pognębieni, tak skuci, że nie wiele można było łańcucha zacisnąć. Ale, na uciechę pachołków samowładztwa znalazł się testament, który dowiódł, że kiedy będzie spokój w państwie zupełny, trzeba się rozprawić z Finlandczykami i z ich konstytucją.
Finlandja bowiem konstytucję swą i samorząd utrzymała. Utrzymała ją kosztem pokory, graniczącej z podłością, kosztem palenia kadzideł wszystkim barbarzyńskim zakusom carów. Finlandja strzegła tylko własnych praw — ale zresztą władcom rosyjskim dostarczała najwierniejszych sług, najzajadliwszych stronników samowładztwa, w czem szła o lepsze z wynaturzoną szlachtą niemiecką nadbałtyckich gubernij. Kraik tysiąca jezior był tak lojalnym, mimo szwedomańskich sympatyj, że wprost nie było sposobności nic mu odjąć, nic odebrać. „Testament“ atoli miał swoje prawa i cesarz Mikołaj najniespodziewaniej zwrócił swój miecz przeciwko Finlandczykom…
Czy tylko młodzież wszczynała pomruk niezadowolenia?! Bezwątpienia nie, — ona jedynie jako gorętsza i zapalczywsza, stanowiła przednią straż ruchu, a raczej tysiąca różnorodnych ruchów, tysiąca tryskających źródeł a jednego szukających ujścia…
Monarcha stropił się — i zwrócił się o radę do najbliższych. O radę, a właściwie o rozkaz.
I rozkaz zapadł — rozkaz zgnębienia, zdławienia nielitościwego każdego protestu.
Żandarmerja zakasała rękawy i zabrała się do roboty, jak za najlepszych czasów „nihilizmu“. Ale czasy były zgoła inne i ludzie inni i hasła inne, a raczej tak rozplenione, tak poplątane, że żadne pochwycenie tajnej drukarni, żadne wykrycie fabryki bomb, żadne ujęcie nici spisku — nie było dla ruchu klęską, nie było tamą.
Socjalizm krocie miał w swych szeregach, liberałów różnych barw i odcieni namnożyło się tysiące, separatyzmy narodów ujarzmionych pulsowały zawzięcie, prześladowania wyznaniowe co dnia nowych przysparzały wrogów, lud prosty, ciemny, wyzyskiwany przez policjantów, szamotał się a chwytał za koły.
Już nie jedna bolączka, nie sprawa jednej warstwy, ale tysiące kwestyj palących, uderzyło o tron. Tron, pomny na „testament“, wyciągnął knut z za pasa…
Więc niesfornych studentów kazano brać w rekruty bez praw, na pięcioletnią służbę wojskową.
Radykalny ten środek zaprowadzenia porządku w uniwersytetach, pociągnął za sobą rozstrzelanie kilkunastu młodzieńców, którzy, wciśnięci przemocą do szeregów, odmówili przysięgi, a dalej wywoływał szereg demonstracyj we wszystkich miastach uniwersyteckich Rosji, demonstracyj zakończonych krwawym pogromem bezbronnego ludu pod soborem Kazańskim, w Petersburgu, przez siepaczów słynnego Klejgelsa (d. 4 marca 1901 r.).
Pogrom ten był tak wielką niegodziwością, że wywołał pamiętne wystąpienie księcia Wiaziemskiego, generała i członka rady państwa. Książę, świadek znęcania się żołdactwa, z najostrzejszem napomnieniem zwrócił się do Klejgelsa… Klejgels poskarżył się cesarzowi. — Klejgels był policjantem i żandarmem — książę Wiaziemski odebrał surową naganę.
Lud rosyjski przestał się łudzić, ale lud rosyjski miał tyle dobrej woli dla swego monarchy, tak głęboko wierzył, iż cesarz-młodzieniec nie zdolny byłby do podobnych środków, że nienawiść swą zwrócił na doradców monarszych, na tych, co stali między poddanymi a tronem.
I ta zmiana frontu miała wielkie podobno usprawiedliwienie. Bo monarcha, ten sam okrutny, nieubłagany monarcha, podpisujący najdziksze wyroki, ten sam monarcha, ilekroć bezpośrednio ktoś doń dotarł, był zawsze wyrozumiałym, zawsze przebaczającym, zawsze pełnym dobrej woli. Lud to spostrzegł, odczuł i nie wątpił teraz, że samowładca jest tylko biernem narzędziem Pobiedonoscewa, matki, książąt i żandarmów, że jest tylko, trzymanym pod strażą, Dalaj-Lamą tybetańskim, że jest sam więźniem, oszukiwanym, straszonym widmami bomb, nie mającym wyobrażenia, co się dzieje za murami jego pałaców.
Lud przekonał się nareszcie, iż tragedja samowładczych rządów Mikołaja polega na nieświadomości, na oszukiwaniu cara, na wmawianiu weń zalet, których nie ma lub, w danej chwili, nie objawia.
Setki i dziesiątki faktów posłużyły tu za dowód, że monarcha stu dwudziestu miljonowego państwa o najprostszych zagadnieniach nie ma wyobrażenia.
Jedna z garderobianych cesarzowej Aleksandry wychodziła za mąż. Minister dworu, baron Friederyks, przedstawiając listę wydatków dworu Mikołajowi II, napomknął, że, w myśl przyjętego zwyczaju, trzeba wyznaczyć wspomnianej garderobianej posag…
Cesarz zafrasował się nad oznaczeniem sumy, wreszcie zakonkludował:
— Dać jej sto tysięcy rubli!
Minister dworu skłonił się pokornie i odważył się nadmienić, że jednak sto tysięcy rubli to za wiele…
— Za wiele!? — ozwał się cesarz. — Hm! Jeżeli myślisz, że za wiele! No, to daj jej sto rubli!
I lud rosyjski, zmieniwszy front, zmienił taktykę i powiedział sobie, że terror powinien być skierowanym przeciwko zausznikom, przeciwko doradcom, przeciwko rzeczywistym samowładcom.
I to przeświadczenie znalazło niebawem swój wyraz.
W pięć dni po pogromie pod Kazańskim soborem (d. 9 marca), Mikołaj Łogowskij, urzędnik samarskiego biura statystycznego, strzelał z ulicy do gabinetu Pobiedonoscewa. Jeszcze winowajcy nie zdołano wyprawić do katorgi, gdy 15 tegoż miesiąca kula skrytobójcza szukała znienawidzonego gnębiciela, ministra spraw wewnętrznych, Sipiagina, a w dniu 30 minister oświaty, Bogolepow, padł trupem. Mordercą był Karpowicz, student nieposzlakowany dotąd na honorze, za narzędzie śmierci posłużył mu rewolwer, za hasło chęć uwolnienia młodzieży od ponurego reakcjonisty.
Rząd odpowiedział znów katorgą, znów aresztowaniami, a ministerjum oświaty powierzył staremu stupajce generałowi, nie mającemu nic wspólnego z wychowaniem publicznem, Wannowskiemu. Wannowskij niby podjął jakieś reformy, niby uznawał głośno, że oświata nadto została zdeprawowaną przez szpiegostwo i policję — ale i nie ruszył z miejsca zardzewiałej maszyny.
Po zabójstwie Bogolepowa znów nastała chwilowa cisza, przerywana tylko odgłosami naganki, prowadzonej pod wodzą ministra Sipiagina. Aż w kwietniu (d. 15) 1902 r. Sipiagin padł ugodzony śmiertelnie kulą…
Zabójcą był znów młodzieniec, znów student, znów inteligent, nigdy przedtem nie zdradzający złych instynktów.
Mord ten wywołał panikę śród petersburskich satrapów, ile że minister Sipiagin nie łudził się, co do uczuć, żywionych ku niemu, i nie żałował pieniędzy na swoją własną garde du corps… Budżet ochrony osoby ministra spraw wewnętrznych doszedł sumy dwustu tysięcy rubli. Minister nigdzie nie ruszał się bez tłumu agentów i strzegł się z całą perfidją zawodowego żandarma.
Ale zabójca, Bałmaszew, umiał powziąć i przeprowadzić plan śmiały, a dotąd nie notowany w kronikach zamachów politycznych.
Dnia 15 kwietnia 1902 roku, przed gmach, mieszczący salę posiedzeń komitetu ministrów, zajechał powóz z wyświeżonym adjutantem placu. Adjutant zameldował się do ministra Sipiagina, który właśnie znajdował się na posiedzeniu. Zjawienie się adjutanta i objaśnienie, że ma doręczyć ministrowi do rąk ważne depesze od wielkiego księcia Sergjusza, nie zdziwiły nikogo, bo misje takie bywały chlebem powszednim. Po małej chwili, Sipiagin wyszedł do adjutanta, a choć uderzyło go, iż ma przed sobą nieznanego mu zgoła oficera, odebrał podaną mu kopertę… Gdy minister rozrywał kopertę — padł strzał śmiertelny…
Popłoch wokół powstał tak wielki, że „adjutant“ mógł był z łatwością ujść. Bałmaszew atoli ani myślał ruszać się z miejsca lub uchylać od odpowiedzialności. A gdy nakoniec zatroszczono się o ujęcie przestępcy, Bałmaszew oddał spokojnie pałasz swój i rewolwer generałowi Wannowskiemu i oświadczył z przekonaniem — „zabiłem łotra“.
Zabójstwo drugiego ministra w ciągu ledwie trzynastu miesięcy powinno było dać do myślenia władzy, powinno było skłonić ją do zastanowienia głębszego, bodajby dlatego, że już o „nihilizmie“ najzacofańsi nie mieli odwagi rozpowiadać, że najkonserwatywniejsi mówili, że jednak wiele trzeba zmienić, bo czasy się zmieniły.
Rząd rosyjski ani myślał o uzdrowieniu chorych stosunków wewnętrznych, dowodząc, że słabością byłoby i ujmą dla tronu czynić ulgi lub zaprowadzać reformy w chwili terroru… równałoby się to przestrachowi, trwodze… Rewolucjonizm należy najpierw zniszczyć, a potem, w godzinę lojalnej ciszy, można będzie nie jedno przeinaczyć.
To postanowienie stało się znowu ostrogą dla tajnej policji. A gdy w maju (d. 19), a zatem w miesiąc po zabiciu Sipiagina, strzelono w Wilnie do gubernatora von Wahla, a w sierpniu (d. 11) tegoż roku zamach krwawy zgotowano gubernatorowi charkowskiemu, księciu Oboleńskiemu — cesarz gradem łask obsypał ofiary obowiązku i ani wyobrażał sobie zapewne, że jednak warto było dociec, dlaczego von Wahl i Oboleński aż taką obudzili nienawiść.
Podczas, ministrem spraw wewnętrznych został von Plehwe, jeden z plejady wynaturzonych Niemców, którzy od wieków są strażnikami Holstein-Gottorpów.
Nowy minister miał ustaloną reputację, miał zasługi, położone przy śledztwie twórców bomb marcowych (Żelabowa, Perowskiej i innych), miał świetną przeszłość w żandarmerji i policji, a więc posiadał wszystkie dane na kierownika stu dwudziestu miljonów ludności.
I Plehwe nie zawiódł Pobiedonoscewa. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy, nie wdając się ani w sądy, ani rozprawy — sześćset osób wysłał pod biegun północny, drugie tyle wtrącił do więzień!
Plehwe miał taktykę prostą bardzo. Jeżeli jeden rewolucjonista ukrywa się w tłumie stu ludzi, jeżeli są dane, iż w tłumie tym jest, ale wykryć go niepodobna, to wysłać na Syberją stu ludzi… a rewolucjonista dosięgniętym będzie.
„Energja“ nowego ministra poruszyła do żywego całą monarchję. Do stóp tronu posypały się podania, odezwy, adresy, prośby, przedstawienia, programy, wnioski.
Lecz Plehwe umiał sobie poradzić nawet i z marszałkami szlachty, nawet i z obywatelskimi uczuciami… Terror ministra nie miał litości dla nikogo, nikogo nie oszczędzał.
Cesarz Mikołaj równocześnie zabawiał się w samowładcę, choć rządził Pobiedonoscew, i cieszył się z godności twórcy sądu rozjemczego, choć mu ministrowie gotowali za plecami wojnę, oburzał się na mord belgradzki pary królewskiej, (10 czerwca 1903), choć w mordzie tym ruble tak piękną odegrały rolę, bardzo był poruszony niegodziwością ręki zbrodniczej, która położyła trupem Bogdanowicza, gubernatora Ufy (dnia 19 maja 1903), choć Bogdanowicz sam oddawna na katorgę zarobił, potępił nieudany spisek na Ferdynanda bułgarskiego (r. 1903), choć w spisku tym znów ruble pracowały — i wogóle monarcha odzywał się tak, jakby rezydował w Londynie, a nie w Petersburgu…
Plehwe pracował bez wytchnienia, ale skrytobójcze strzały i uderzenia znów się rozległy pod koniec 1903 roku i zabiły gubernatora kaukazkiego, Galicyna (d. 27 października) i policmajstra Białostockiego, Mietlenkę.
W grudniu roku 1903 Rosja znalazła się u wrót wojny… Mikołaj II „nie chce wojny“ — mówiła Europa podówczas i Mikołaj II niezawodnie jej nie chciał, ale wojny chciał Pobiedonoscew i chcieli jej ministrowie i książęta.
Oberprokurator synodu w wojnie widział zbawczą klapę bezpieczeństwa, która, za jednym zamachem „oczyści“ powietrze, rozrzedzi siłę nagromadzonych gazów, a byle mobilizacja szła dowcipnie, to, przy triumfie, da się i żywioły niepewne wytępić — ba, i potem całą Mandżurję na prawosławie wychrzcić.
Ministrowie z wielkimi książętami, krom tego, widzieli w wojnie żywotniejszą dla siebie sprawę… bo rozproszenie chmur... A chmury te groziły aferą, niczem panamska, chmury te dotyczyły miljonów, wydanych na koleje, na Port-Artur, na gmachy nigdy nie wybudowane, na magazyny zawsze puste…
Wojna ta nakoniec miała uprawnić aneksję chińskiej prowincji, no i wojna ta była wynikiem testamentu Piotra I, który chciał mieć port niezamarzający na otwartem morzu.
„Testament“ przekonał monarchę.
I wojna się zaczęła — a właściwie wybuchła tylko druga, zewnętrzna…
Dyplomacja europejska przeraziła się, boć wojna wróżyła za wielki rozrost wpływów rosyjskich na wschodzie, dyplomacja, mimo pierwszego zwycięstwa japońskiego nie przestała się obawiać…
Lud rosyjski z początku najmniej podobno rozumiał za co i dlaczego ma krew przelewać na krańcu Azji, lud rosyjski wcale nie oceniał wartości portu na niezamarzających wodach, ani doniosłości poczynionych wydatków na kolej, ani interesów „osobistych“ kierowników nawy państwowej — i lud mniemał, że cała wojna będzie uśmierzaniem „nowego polskiego“ buntu w jakiejś „japońskiej gubernji“…
Ale niebawem wypadki wkroczyły na znane w Rosji tory dziejów kampanji krymskiej… przypomniały całą grozę niegodziwości, popełnianych na skórze żołnierzy…
Zanim wojska Kuropatkina zoczyły Japończyków, lud rosyjski postrzegł już złodziei… Co to byli za jedni ci złodzieje, niech posłuży za odpowiedź dosadna charakterystyka dawnego ministra komunikacji, Possjeta.
Rzeczony minister znajdował się w wagonie jadalnym razem z cesarzem Aleksandrem III w chwili katastrofy pod Borkami… Otóż dowcip dworu petersburskiego (autentyczny) powiada, że gdy nastąpił wybuch, Possjet, wiedziony instynktem odruchu samozachowawczego… schował nadewszystko trzymaną w ręku łyżkę srebrną do kieszeni.
I wrzenie się spotęgowało, wzmogło nadużyciami podczas mobilizacji.
Do alarmów o kradzieżach przyłączyły się nadużycia przy dokonywaniu mobilizacji a potem i klęski, ponoszone przez wojsko i świadomość przyczyn wojny i jej celów — i skandaliczne zachowanie się księcia Borysa, który reprezentację rodziny cesarskiej na placu boju sprowadził do pijatyk i napastowania sióstr miłosierdzia, i, z dnia na dzień, mnożące się dowody rabunkowej gospodarki, niedołęstwa i zaślepienia obłąkanych sterników nawy państwowej.
Rozprzężenie, które wskutek tego powstało, musiało nie tylko istniejące już związki i partje ośmielić, zdeterminować, ale i wytworzyć dziesiątki gromad, ale i rozewrzeć nawet przymrużone oczy.
Poddani białego cara umieli wprawdzie oswoić się z warunkami bytu, urągającymi stosunkom monarchji padyszacha, poddani białego cara byli tak zaprawieni do rozboju na równej drodze i w jasny dzień, że obruszali się tylko wówczas, gdy dany przedstawiciel władzy nie po czynu warował (kradł nad rangę), bo zresztą nie dziwiła ich ani nahajka, ani szubienica. Ale poddani białego cara nigdy dotąd tak boleśnie nie uczuli klęsk, bo choć cesarzowie zawsze wygrywali wojny… przegrywając bitwy, choć ich całą taktyką było posłać na każdą nieprzyjacielską siekierę sto rosyjskich owiec — atoli pogromy szły z zachodu, szły z ręki tych, którzy, bądź co bądź, przodowali cywilizacji, podczas gdy obecnie klęski zadawał ubogi, nieznany lud wyspiarzy zachińskich… I poddani białego cara całą swoją ogarnęli nędzę, całe kalectwo analfabetyzmu, całą grozę własnej ciemnoty.
Daremnie rząd silił się na sztuczne fajerwerki, mające poruszyć uczucia patrjotyzmu i godności narodowej! Daremnie chciał uderzyć w ten tam dzwon, z którego wyrwał serce.
Nic nie pomogły wywody o żółtej rasie, nic śmieszne hasła, że pułki żebraków, bosych, głodnych, sponiewieranych, nieoświeconych, są obrońcami cywilizacji europejskiej wobec azjatyckiego barbarzyństwa i nic nie pomogły obrazy, którymi cesarz błogosławił, wysyłanych na śmierć, żołnierzy.
Rosja zgrzytała zębami, lecz nie na „japońców“. — Wieści hiobowe zaczęto witać szyderstwem… I tak całą odpowiedzią stolicy Rosji na depeszę o śmierci admirała Makarowa i uratowaniu się księcia Cyryla — była uwaga, że „kat spływa a żelazo tonie“…
A królobójcy — a „nihiliści?!“ Ci znikli, zapadli się w fale szemrzących miljonów, miljonów, drżących świadomością potrzeby dokonania przewrotu, miljonów, rwących do rewolucji, miljonów, już nie błagających, nie żebrzących o ulgi i reformy — ale sięgających po nie własnemi rękoma.
Samodzierżawie ulękło się i jęło przebąkiwać raptem o nowych prądach, o racji dopuszczenia pewnych warstw do głosu w sprawach państwa. Plehwe równocześnie wzmacniał pękające łańcuchy…
Monarcha zaś obiecał pielgrzymkę odbyć do relikwji, mianowanego przez siebie, świętego Serafina, aby w ten sposób, za namową Pobiedonoscewa, wzmocnić ducha religijnego, tymczasem zaś wybierał się na Kaukaz znów obrazami błogosławić pułki, skazane na śmierć. Lecz tu, minister dworu, najniespodziewaniej zaoponował… Państwo miało już za mało wojska, aby módz obstawić tor drogi żelaznej od Petersburga do Kaukazu… nadto, wobec podniecenia ogólnego, nawet taka straż nie poręczałaby życia monarszego.
I cesarz Mikołaj II rozpłakał się z żałości.
Aż echom salw armatnich ponad brzegami Jalu, a przekopami fortyfikacyj Laojańskich zawtórowały bomby rewolucjonistów, aż komendy rozległy się i nad Newą i nad Wołgą i nad Dnieprem i nad Wisłą.
Na pierwszy ogień poszedł Bobrikow, generał-gubernator finladzki (dnia 16 czerwca 1904), znienawidzony russyfikator i despota. Bobrikow padł z ręki Schaumana, syna senatora, młodzieńca rokującego najpiękniejsze nadzieje, padł w gmachu senatu finlandzkiego, w Helsingforsie.
Rząd rosyjski warknął i chciał z mordu dostojnika wziąć dla siebie prawo odjęcia Finlandji wszystkich przywilejów, gdy już w dniu 17 lipca, na drugim krańcu imperjum, wice-gubernator Elizawetpolski, Andrejew, legł, jako ofiara żandarmskich obowiązków. A w jedenaście dni później (dnia 28 lipca 1904) wybuch bomb dynamitowych rozszarpał na miazgę ministra spraw wewnętrznych von Plehwe’go.
Zabójstwo filara żandarmerji, najznakomitszego sługi reakcji — osłupiło stolicę…
Grobowa cisza zaległa sfery dworskie, sfery rządzące. Nikt nie śmiał manifestować sympatji dla ofiary, nikt się nie ważył odezwać ze słowami współczucia do wdowy po ministrze.
Plehwe, wielki Plehwe, postrach stu dwudziestu miljonów poddanych zapadł się, jak pod ziemię… Wraz z ostatniem echem morderczej eksplozji zginął o nim słych. Dwór przeszedł do porządku dziennego. Prasa ozwała się z surową naganą programu zabitego potentata… cenzura straciła głowę i zezwoliła na apologję mordu!…
Zaiste strasznym musi być stan moralny studwudziestomiljonowego państwa, w którem zbrodnia znajduje tak jednomyślną pochwałę, w którem zbrodnia dopiero wprowadza strumień ożywczego wiewu…
Sazonowa pochwycono i już podobno nie próbowano szukać wspólników — boć moralnymi wspólnikami byli wszyscy poddani Holstein-Gottorpów. I Sazonowa już nie ośmielono się wieszać, już nie chciano mieć w nim męczennika, który własnem życiem okupił zgon ciemięzcy.
Zresztą nie było czasu na śledztwa, boć za Plehwem poszedł już w trzy dni (d. 1 sierpnia 1904 r.) pułkownik Bogusławski, administrator Sormalińskiego okręgu na Kaukazie, bo płomień buntów, strajków i rozruchów wybuchnął w całej monarchji, bo rewolta dosięgła obozów mandżurskich, bo cały gmach samowładztwa chwiał się, pękał, groził zawaleniem.
I na premjera do zagaszenia pożaru powołano księcia Mirskiego i książę zaczął objawiać liberalny poryw Loris-Melikowa, a podobno dosyć śmiałe budować plany odrodzenia Rosji i Rosji konstytucyjnej.
Monarcha słuchał Mirskiego i radził się Marji Teodorówny, liczył się z Pobiedonoscewem i obawiał się wielkich książąt.
I znów zapanowała pauza, znów Rosja czekała. Mirski obiecywał, może nie czując, iż władza jego jest mamidłem, tolerowanem dotąd, dopóki zwycięskich pułków Kuropatkina nie da się zwrócić na zmiażdżenie wszystkich nowatorskich zakusów.
Mikołaj II zgadzał się, zgadzał z każdym prądem, z każdym kierunkiem — a co mimowolna humorystyka urzędowej depeszy o patrjarchalnem życiu samowładcy zsumowała w wiadomości:
„Najjaśniejszy pan raczył w dniu dzisiejszym zabawiać się z wysokourodzonemi dziećmi w ciuciubabkę“.
Mirski atoli przy swojej pojednawczej polityce od przyrzeczeń chciał przejść do czynów zdeklarowanych…
Wielcy książęta zadrżeli ze zgrozy i ruszyli na ratunek samodzierżawia… Dźwignięto schorowanego i zeschniętego ze starości Pobiedonoscewa, do monarchy pospieszyła Marja Teodorówna, a gdy cesarz jeszcze się chwiał, zaalarmowano księcia Sergjusza.
I Sergjusz zjechał z Moskwy i zjechał w towarzystwie dwóch wypróbowanych ludzi, ludzi, którzy całe lata umieli w żelaznym uścisku pięści utrzymać Moskwę, którzy od lat potrafili strzedz od zamachów osobę stryja cesarskiego.
Ludźmi tymi byli Bułygin i Trepów, syn znanego żandarma z czasów Aleksandra II, syn tego, do którego strzelała Wiara Zasulicz, a któremu mniej usposobieni rewolucyjnie poprzestawali na wymierzaniu policzków.
I Sergjusz, o ile w Bułyginie mógł podejrzewać ambitnego akrobatę, zdolnego do najtrudniejszych łamańców, to już z Trepowa mógł być dumnym, boć to krew z krwi, kość z kości, figura, rywalizująca z zasługami Murawiewa-wieszatiela…
Przybycie Sergjusza do Petersburga zeszło się z wypadkiem podczas Jordanu (dnia 19 stycznia 1905 r.). Salwa wiwatowa artylerji gradem ołowiu obsypała orszak cesarski nad Newą i dosięgnęła jednej z sal Zimowego Dworca.
Czy to był wypadek? Odrzec trudno. Tyle pewnego, że nabicie armat wiwatowych ostrymi ładunkami sfery rządzące najmocniej za wypadek chciały poczytywać, czem zdradziły jeno trwogę o zachowanie pozorów…
Boć od lat kilku samodzierżawie zgoła innego nabrało obyczaju. Za Mikołaja I i Aleksandra II z całą otwartością przyznawano się do surowych wyroków, z całą szczerością opisywano niegodziwe knowania rewolucjonizmu, nie żałowano jaskrawych barw na grozę, bo grozą chciano wdrożyć poszanowanie do tronu. Od Aleksandra III taktyka się zmieniła. Zamachy stały się tajemnicą stanu, tajemnicą stanu są i wyroki polityczne i krwawe rozprawy z ludem. Dawniej raport dla nauki i przykładu liczył skrupulatnie trupy — dziś, i to już od czasów Ignatiewa, Tołstoja, Czerewina, czy poprostu Pobiedonoscewa, inteligencja autokratyzmu skupia się na przekonaniu całego świata, że Rosja jest państwem ładu, ciszy, sprawiedliwości i miłości do batiuszki.
Po „wypadku“ jordańskim“[8] nastąpił pogrom ludu robotniczego! Gwardja cesarska, pod dowództwem swego szefa, księcia Włodzimierza, a komendą księcia Wasilczykowa, odniosła bajeczne zwycięstwo na placu przed Zimowym Dworcem, nad ludem rosyjskim, ludem bezbronnym!
Książę Włodzimierz okazał tu nielada energję i nielada spryt. Ktoś inny zapobiegłby zebraniu — udaremniłby sformowanie się tłumów — stryj cesarza odważnie pozwolił się skupić „nieprzyjacielowi“ i dopiero zgotować mu pogrom.
Monarcha podczas uszedł do Carskiego sioła i tam zapadł w lesie bagnetów, ani myśląc pokazać się w stolicy, którą oddał na łaskę i niełaskę Trepowa!
Tak — Trepow otrzymał na mieszkanie skrzydło Zimowego Dworca!
Ale te 1200 trupów styczniowych, którymi samowładztwo usiało stolicę, ale to jedyne zwycięstwo armji rosyjskiej po całorocznej wojnie -— było rzuceniem rękawicy wszystkim ludom berła Holstein-Gottorpów. Było zerwaniem dobrowolnem ze wszystkimi, którzy nie są w Rosji szpiegami lub pretorjanami caratu i było początkiem łańcucha buntów otwartych, pogromów, zamachów, mordów, rabunków, które trwają podotąd…
Stąd zabójstwo jakiegoś prokuratora senatu finlandzkiego Johnsona zeszło do prostego epizodu, stąd ledwie śmierć wielkiego księcia Sergjusza (dnia 17 lutego 1905) sprawiła niejakie wrażenie.
Sergjusza rozerwała bomba, rzucona przez Kalajewa, Sergjusza zgubiło oddanie cesarzowi Trepowa! Póki bowiem Trepow czuwał w Moskwie nad życiem swego opiekuna i protektora, póty Sergjusz mógł spać spokojnie… Boć Kalajew nie był pierwszym, godzącym w znienawidzonego wielkiego księcia.
Czy Kalajew był wykonawcą wyroku i czyjego wyroku mianowicie, odrzec trudno, gdyż rewolucjonizm rosyjski przybrał rozmiary tak wielkie, że niepodobna, przed rozwianiem się dymów i zgaśnięciem łun, ogarnąć marszruty pożaru.
Do znanych szczegółów o Kalajewie dorzucić należy, iż był synem rewirowego, synem wypróbowanego policjanta warszawskiego, iż nikogo nie wydał i, wbrem oficjalnym kłamstwom o skrusze, odrzucił myśl podania się o ułaskawienie.
Podczas pogrzeb Sergjusza odbył się w murach Kremlinu i prawie bez udziału rodziny, która bała się wychylać na świat… Jeden Trepow zjechał do Moskwy na pogrzeb swego dobrodzieja, lecz go takie tam zdenerwowanie ogarnęło, że, drogę powrotną z dworca kolejowego w Petersburgu odbył w furgonie wojskowym.
Zabójstwo Sergjusza wydało plon i to plon nieoczekiwany. Samowładztwo zaczęło przebąkiwać o ulgach… Zabójstwo Sergjusza wydało plon, bo naraz cała Rosja aż w posadach zadygotała od łomotu dynamitowego, bo już odtąd zamachy i mordy polityczne stały się czemś tak powszedniem, tak zwykłem, naturalnem, że aż nudnem, aż nie dającem się objąć statystyką. Zabójstwo Sergjusza było hasłem do dźwignięcia się rosyjskiej rewolucji.
Czy rewolucji? Czy rosyjskiej?! Wyrażenie to jest za silne i za słabe. Za silne, bo zamęt krwawy, wynikły w granicach państwa rosyjskiego, nie był żadnym zogniskowanym i świadomym celu ruchem politycznym i za słabe, bo zamęt ten w grozie swej przeszedł podobno najkrwawsze karty Rewolucji Francuskiej, bo stał się tragedją, nie mającą sobie równej, bo nie jedną ale tysiąc miał myśli, bo był nietylko walką o prawa obywatelskie ale i o polityczne i o narodowe i o wyznaniowe i o agrarne i o socjalistyczne.
Ale przecież samowładztwo zagadało o ulgach! No tak, więc ustanowiło dwa tuziny rozmaitych komisy] i rozpowszechniało najpiękniejsze obietnice reform, no a podczas czyniło wszystko, aby zyskać na czasie…
Rząd rosyjski starał się zyskać na czasie a więc sam zabrał się do agitacji, do rewolucji… I na mordy antipaństwowe odpowiedział mordami i ruchami antistudenckimi, antimagnackimi, antitatarskimi, antiormjańskimi, antipolskimi, antiestońskimi, antifińskimi, antiżydowskimi. Mordy te polegały na judzeniu jednej klasy przeciw drugiej, na zapalaniu antagonizmów, na popieraniu rzezi.
Kaukaz zawrzał najpierwszy, łunami pożarów spłynął ponad najuboższemi nawet sadybami, rzekami krwi trysnął… Wojna domowa tatarsko-ormjańska przejęła go wskroś. Rząd? Rząd usunął dyskretnie wojsko, przeciął druty telegraficzne i czekał spokojnie, rychło będzie mógł między wyniszczoną ludność wypuścić sfery kozackie dla uśmierzenia cmentarzyska…
I pośród tego pożaru, pośród jęków, skarg, przekleństw i podniesionych ku tronowi pięści, pośród huku armat, łomotu nahajek, szczęku łańcuchów i kajdan, ujrzał światło dzienne syn cesarza Mikołaja, Aleksy…
Ale syn ten, który, przed dwoma jeszcze laty, mógł był dać monarsze oścień, mógł mu conajmniej oszczędzić błędów, popełnionych za podszeptem Marji Teodorowny i Pobiedonoscewa już nie zdołał żadnej rozproszyć chmury, żadnego błysku lepszego jutra zapowiedzieć.
I Mikołaj II ufortyfikował się w Carskiem Siole i tu jeszcze zeszedł na dobrowolnego więźnia, boć i tu nawet, mimo kordonu bagnetów, nie brak było wieści o aresztowaniu paziów, o wykryciu bomb, o planie porwania następcy tronu.
Państwo dygotało w posadach, rozbrzmiewało terrorem i czerwonym i białym, a cesarz miał wciąż wzrok wytężony na Daleki Wschód, boć tam płynęła flota Rożdziestwieńskiego, boć tam Stoessel odgrywał komedję bohaterskiej obrony… Lecz telegraf działał coraz ociężałej, coraz wolniej… coraz więcej łgał aż mu już i do kłamstwa zabrakło konceptu… Bo, jak złodziejskiej intendatury i posiewu nikczemnych satrapów nie ocaliły dwa wagony „ikon“, ofiarowanych na pożegnanie jadącemu na „poskromienie“ Japończyków, Kuropatkinowi, tak i teraz, po Mugdenie, po najsromotniejszej porażce półmiljonowej armji, nastąpiła kapitulacja Portu Artura… a dalej pogrzeb marynarki rosyjskiej pod Czuszimą… i coraz groźniejsze bunty armji rosyjskiej…
Samowładztwo już nie mogło roić bodaj o zachowaniu pozorów, musiało czemprędzej iść do Canossy po pokój.
Rosja słaniała się, chwiała a warczała coraz śmielej wezwaniami do abdykacji.
Cesarz schronił się na odmianę do Peterhofu, zapadł między ciżbę kozacką i tu co dnia pił na zdrowie kozactwa, co dnia inny pułk obdarzał rublami, co dnia innemu pułkowi sprawiał libacje. Wielcy książęta uciekli za granicę i tam pocieszali się na starą modłę i zawsze za pieniądze, z tych samych płynące źródeł. No a panował Trepow, Trepow w randze wiceministra a z władzą dyktatora.
Bo choć Mikołaj, tuż po Czuszynie, wydał znów manifest, zapowiadający swą intencję nadania poddanym swobód ale i nie zapomniał o ukazie, mocą którego Trepowowi wolno było (dosłownie) zabraniać czynności nawet dozwolonych przez prawo!
I ruszyli przedstawiciele stanów do cesarza i nieomal przemocą zdobyli posłuchanie i wystawili Mikołajowi II grozę położenia.
Cesarz był rozczulonym, miał niezawodnie łzy w oczach i, ściskając ręce deputatów, rzekł:
— Nasza wola cesarska, aby zwołać przedstawicieli ludu jest niewzruszoną!
Deputaci rozpromienieli — aliści, nim progi pałacowe opuścili, otrzymali urzędowy tekst odpowiedzi monarchy, która, ku ich zdumieniu, brzmiała tylko…
— Nasza wola cesarska… jest niewzruszoną!
Środkowych słów brakło! Może wykreślił je Trepow, a może tylko cesarz „grał dalej w ciuciubabkę“…
Ba i czy mimo wiedzy czy ze świadomością, lecz grał podobno. Więc gdy, naprzykład, chcąc czemś uspokoić umysły rzucił pompatyczny manifest o tolerancji religijnej i usunął nareszcie Pobiedonoscewa, już nazajutrz opracowanie rozmiarów tolerancji religijnej powierzył takiemu zajadłemu despocie, zbogaconemu na budowaniu cerkwi, jak Ignatiew!…
Lecz pogrom pod Czuszimą i zdemoralizowanie armji pod Liniewiczem i bunty resztek floty w Kronsztadzie i Sewastopolu i brak pieniędzy i pożar rebelij, szerzących się w całem państwie, musiał pchnąć samowładztwo do Portsmuth…
I w Portsmuthie wypłynął na widownię Witte, znany minister Aleksandra III, typowy czynownik-reakcjonista, typowy pan z czasów „Twórcy pokoju“… bo „wolnodumiec“ z knutem w ręku, bo zresztą pan, spasiony na dostawach, a o tyle gorszy od Trepowa, że zawsze obłudny i przewrotny.
Stany Zjednoczone aż zawyły z uciechy na widok takiego dostojnika, yankeski aż biły się o skrawek chustki tego, który „przepełniony humanizmem powołanym był do zawarcia przymierza“ no i który, w dalszym ciągu, miał Rosję pchnąć na drogę odrodzenia…
Targi trwały krótko. Witte wywalczył akurat tyle, ile chcieli ustąpić Japończycy. „Zdobycze dyplomatyczne Wittego były ambicją paupra, który, obity przez rodzica, pytającym go o powód płaczu koleżkom, rozpowiada, zapinając potarmoszone majtczyny, że się niechcący uderzył w oko.
Europa tymczasem wpadła w zachwyt dla Wittego… wielbiąc jego przymioty serca, zalety umysłu i z rozrzewnieniem winszując Rosji, że nareszcie posiadła męża… Witte, wracając, odbierał pokłony, honory, a nawet ordery… No — a Rosja?! Rosja z całej komedji w Portsmuth ukuła komentarz na tle działalności poprzedniej Wittego… Według tego komentarza Witte godził się na zapłacenie dwóch miljardów kontrybucji, lecz pod warunkiem, że Mikado wyda mu kwit na trzy miljardy…
Ale negocjacje w Portsmuth jakby dodały odwagi rebeliom, bo zgotowały samowładztwu tyle naraz niespodzianek, że w wigilję ugody z Japonją cesarz znów wydał manifest… lecz manifest znów wykrętny, znów połowiczny, znów zabezpieczający odwrót ku reakcji…
Taki manifest, przed pięciu laty, okryłby chwałą Mikołaja II, przed rokiem jeszcze mógłby stłumić spazmy rewolucyjne, teraz atoli był jeno jednym dowodem więcej, iż nic słowem, nic argumentem, nic lojalnością wywalczyć nie podobna u samowładcy.
I ten manifest był tylko niechybną oznaką pękania tronu…
Rosja odpowiedziała strajkami i to strajkami, które rozmiarami swymi przeszły wszystko, co w tym kierunku zdziałano…
Rząd bronił się zajadle, przepłacał siepaczów, którzy, w dalszym ciągu, wywoływali rzezie, rabunki i mordy wzajemne, którzy z całych sił dążyli do wywołania rozłamu klasowego, narodowościowego, wyznaniowego. Lecz rząd był już zbyt słabym, aby zapobiedz federacji związków… bo rząd nie był pewnym swego pierwszego i ostatecznego argumentu, wojska…
Federacja związków zażądała konstytuanty!… Kaukaz płonął, Finlandja odmówiła posłuszeństwa i własny formowała rząd, na południu Rosji już całe pułki się buntowały, pancerniki rosyjskie wywieszały czerwone sztandary, już i urzędnicy państwowi solidaryzowali się z rokoszem, dręczona przez „prawosławnych“ Niemców nadbałtyckich, Estonja wybuchnęła powstaniem, ziemie polskie zażądały praw, nie politycznych, nie obywatelskich ale ludzkich.
Trepow krwawił się we krwi, całą Rosję ogłosił w stanie wojennym, palił wsie, wyprawiał dzicz kozacką na rabowanie opornych, na gwałcenie kobiet, na katowanie bezbronnych.
Aż Trepow osłabł. Witte, zwycięzca z Portsmuth, został mianowany prezesem ministrów i zaczął od bicia się w piersi i ściskania rąk naczelnikom ruchu wyzwolenia…
A cesarz Mikołaj II, cesarz już nie mógł snać wątpić o tem, czy jego poddani dorośli do konstytucji… i ogłosił manifest konstytucyjny!!
Czy konstytucyjny?! Takby się zdawać mogło, wnioskując ze słów… a zamykając oczy na czyny…
Bo Witte do spółki z Trepowem, a dalej z bandą zbójecką w rodzaju Ignatiewa, Durnowo, Dubasowa, Neuhardta i t. p. wziął w jedną rękę manifest, a w drugą oszczep i poszedł dalej kłamać, oszukiwać, wieszać, torturować, zabijać…
I znów cesarz wspaniałomyślnie i pompatycznie wrócił Finlandji to, co równie wspaniałomyślnie i pompatycznie zabrać usiłował. I znów na to zapowiedział wolność słowa, aby tę wolność oddać na łaskę i niełaskę najniższego z siepaczów. I znów ustanowił „Dumę“, aby z góry zepchnąć ją na stanowisko bezsilnego manekina, zniewolonego do ślepego posłuszeństwa „samowładnemu wciąż“ monarsze i uległości bezwzględnej ministrom.
Rosja targnęła się. Moskwa, wierna, spływająca lojalizmem, Moskwa poszła na barykady… Admirał Dubasow zakasał rękawy, gwardja cesarska ruszyła odważnie ratować imię rosyjskiego oręża i poszła na lud moskiewski…
Dziesięć dni trwały mordy moskiewskie, przez dziesięć dni mitrejlezy rosyjskie rwały serce Rosji… przez dni dziesięć nie przepuszczano, ani kobietom, ani rannym rewolucjonistom…
Pułk siemionowski, pułk gwardji odznaczył się, odznaczył się tak, że aż mu pozazdrościły pułki inne, równie gwardyjskie…
Mikołaj II pił za zdrowie „mołodców“, a „mołodcy“, pojeni alkoholem, obdarzani orderami, rublami, hulali, mordowali, gwałcili kobiety i rabowali…
„Reakcja wzięła górę — państwo rosyjskie zaczęło się uspokajać“…
Spalił się Władywostok, cała Syberja jęknęła rozpaczą zgłodniałych maruderów mandżurskich, aleć tam był Rennekampf, bitny generał, który pół Syberji w pień wyciął, tam była cała sfora tych, co swe tchórzostwo wojskowe ratować chcieli znęcaniem się nad bezbronnymi.
A Estonja, a południe Rosji, a kolumny karne, a środek Rosji, a wschód, a zachód, a północ!?
Czyż liczba stu tysięcy trupów jest zdolna objąć ofiary dotychczasowe (od dwóch lat) samodzierżawia, broniącego swych „praw“…
Czyż nie dość wystawić sobie, iż, w sześć miesięcy po ogłoszeniu konstytucji, liczba więźniów politycznych doszła siedmdziesięciu tysięcy ludzi, iż żadna rzeź z czasów Czingiz-chana, Atylli czy Tamerlana nie dorównywa orgjom zwierzęcości, których w Estonji dopuszczali się i dopuszczają oddziały pod wodzą takich „prawosławnych“ Niemców, jak Sacken lub takich dziedzicznych zbirów, jak Orłow!?
I czy tu koniec zapasów, czy tu koniec morza krwi, lejącej się pod berłem tego, który tak często mówi o swej miłości ku swym poddanym!…
Czyż te krocie niedoli ludzkiej jeszcze nie przeważą szali, na której rozsiadła się pycha jednej rodziny Holstein-Gottorpów? Czyż istotnie ta karykatura swobód, to oszustwo polityczne, zwane „Dumą“ starczy poddanym białego cara za gałązkę oliwną?!
Głusza! Rosja zabija, Rosja dalej szamoce się rozpaczliwie w uściskach Wampira autokratyzmu.
U steru zmieniają się niby dostojnicy, lecz w rzeczywistości Witte jest tylko rodzonym bratem Trepowa a Goremykin Wittego. Wszystkich wydała jedna i taż sama żandarmsko-barbarzyńska szkoła, wszyscy, chcąc najdłużej utrzymać się przy złotodajnem źródle władzy, — wyją na prześcigi u stóp monarchy: pereat mundus fiat twoje samowładne panowanie!…
Cesarz znów głośniej pragnie dobra swych poddanych!
Lecz gdzie się to dobro zaczyna?!
Czy zna istotę dobra ten, którego od dzieciństwa uczono, iż ma obowiązek zdawania porachunku ze swoich czynów tylko przed Bogiem?!
Czy panujący monarcha ma ponieść odpowiedzialność za wieki, czy godzina śmierci samowładztwa wybiła?
Czy „Dumę“ rosyjską spotka los przedstawicieli ludu, zwołanych niegdyś przez Katarzynę II, czy też przeznaczenie chce, aby „Duma“ odegrała rolę „Zgromadzenia Prawodawczego“ i powtórzyła ostatnie lata panowania Ludwika XVI?
Mrok! A z mroku tego dobywa się niemilknący odgłos walki rozpaczliwej i mordów obustronnych.
A Europa!?
Europa czyniła i czyni, co może. Więc poglądała swemi trupio cynicznemi oczyma na rzezie, więc wzdychała płaczliwie nad dolą poddanych cara, ba, i gotowa była podobno ruszyć z hołdem zarówno do Mikołaja II, który zdołał purpurę swą we krwi świeżej wypławić, jak pospieszyć z wyrazem czci do prezydenta Rzeczypospolitej rosyjskiej, choćby ten prezydent miał na rękach królobójcze ślady…
Ale, ponieważ wypadki zaczęły układać się i ułożyły się tak szczęśliwie… więc Europa osuszyła czemprędzej łzy rublami rosyjskimi i dwadzieścia razy pokryła pożyczkę rosyjską!… Ach, bo daje przecież całe pięć procent!
Europa zresztą już jest znudzoną tym wszechrosyjskim zamętem, jużby rada, aby się skończył, aby można było wrócić do ulubionych gawęd o humanizmie, o powszechnem rozbrojeniu, o przywilejach, należnych koniom, psom, kotom czy papugom.
Jeszcze tysiąc czy sto tysięcy trupów, a gdy nareszcie na nowem cmentarzysku cisza zalegnie, cisza gotowania się do nowych zapasów bratobójczych — znów zabrzmi frazes pusty, dźwięk głuchy, niezrozumiały dla wielkich umysłów, wielkich celów i szepnie — nie zabijaj!
Cywilizacja uśmiechnie się sentymentalnie i odpowie z westchnieniem:
Życie moje biorę ze śmierci!
Po latach dwudziestu i kilku, rzut wstecz, rzut w najbliższą przeszłość, nawiązanie jeszcze jednej karty do ostatniego rozdziału, garść popiołu raczej na skotłowane rozsypiska potęgi carów wszechrosyjskich.
Majestat Holstein-Gottorpów padł w gruzy.
Znikły świetne zastępy wiernych gwardyj, tłumy kornych dworaków, jarzących się złotem i srebrem dostojników cerkiewnych, czereda wielkorządców, armje strażników i argusów. Zbutwiały nawet orły dwugłowe, rozsypały się spiżowe pomniki, harde znaki chwały i pychy, mające urągać piramidom i sfinksom.
Wszystko to już minęło, odeszło.
W Zimowym Dworcu, w „złotych“ izbach Kremlina, w salonach Peterhofu i Carskiego Sioła panoszy się dzisiaj wczorajszy nędzarz i wyrodek, wczorajszy przestępca i katorżnik a dzisiejszy wybraniec i potentat.
Chciwe ręce handlarzy drogich kamieni przebierają w kosztownościach i klejnotach koronnych, zdobiących tak niedawno skronie, szyje i ręce pomazańców bożych.
Nawet trupy carskie, nawet carskie grobowce nie ostały się przed pożądliwością tłuszczy. Z kościotrupa Wielkiej Katarzyny, z piersi Cara Oswobodziciela, z zeschniętych resztek Piotra Wielkiego ściągnięto szczerniałe blachy, sychy i manele.
Nie uszanowano skarbców cerkiewnych, zagrabiono drogocenne naczynia. Zgliszczami napiętnowano miejsca, gdzie wczoraj jeszcze skrzyły się butne siedziby kniaziów, dumnych bojarów, zbogaconych plebejuszów.
Carskie manifesty i carskie ukazy, prawa odwieczne i odwieczne przywileje, ustrój państwowy i społeczny ustrój, zwyczaje i obyczaje, cały plon mrówczej pracy urzędniczych pokoleń, pojęcia dobra i zła, cnoty i występku, tradycyj narodowych i rodzinnych wyrzucono na śmietnisko.
Niema carów, niema carskiej Rosji, niema podziału klasowego, niema monarchji i niema nawet konstytucji, niema wyrazu woli zbiorowej całego ludu.
Rewolucja trysnęła wszystkiemi porami rosyjskiego olbrzyma.
Nie miała litości ani dla gramatyki, ani dla pisowni, ani dla słownictwa. Splugawiła nawet szanowne rodowody słowiańskie. Wycisnęła swe piętno krwawe na każdym objawie życia, pracy, myśli. Nie miała litości ani dla uczonego, ani dla artysty, ani dla dziecka, ani dla niemowlęcia. Sponiewierała tak mocno burżujską moralność, burżujską obyczajność, iż nakazała prostytucję powszechną i duchową i cielesną. Tak wszechstronne i powszechne ogłosiła wyzwolenie, tak wielką wolność, iż zamieniła miljony ludzi w rabów, iż zakazała nawet tego, czego wczorajszy samowładzca zakazać by się nie ważył.
Cały carski ład, carski system, carskie dziedzictwo a nawet i rosyjskie dziedzictwo są tylko wspomnieniem.
Niema dzisiaj prawie ani śladu z tego, co było wczoraj.
Jeszcze niekiedy ze zdławionej piersi dobędzie się skowyk, jeszcze niekiedy trzaśnie oschle rewolwer, rewolwer mściciela czy oprawcy, ale zresztą już zaczęła się nowa era bytowania rosyjskiego.
Reformy szybkie, gwałtowne, piorunowe zdołały, jeżeli wierzyć urzędowym zapewnieniom, przeistoczyć nawet duszę rosyjską, nawet rosyjską umysłowość, nawet rosyjską twórczość.
Jednego przecież te reformy nie zdołały dokonać, na jeden jedyny wysiłek zabrakło mocy budowniczym nowej Rosji.
Oto choć zburzono wszystko wczorajsze, pozostali jednak wczorajsi żandarmi, wczorajsi szpiedzy i przestępcy i kaci, pozostała zsyłka i katorga dla tych, którzy inaczej, nie po rządowemu, nieprawomyślnie czują, sądzą, pragną.
Pozostała zawsze taż sama mongolska nahajka i tatarski knut.
Jak się to stało wszystko? Jakże mogła tak olbrzymia, tak potężna machina państwowa pęknąć pod naporem jakichś Leninów, Sobelsonów, Trockich, czy wogóle bezsilnej zgrai bolszewików?
Gdzie się narodziła, z czego poczęła ta niesłychana w dziejach rewolucja?
Rodowód jej długi jest, równy bowiem latami dziejom rosyjskiego samowładztwa. Ten rodowód można wykreślić choćby z czasów panowania Iwana Groźnego, można połączyć z pierwszym mordem, popełnionym na stopniach tronu, z pierwszą ofiarą, złożoną na ołtarzu wolności przez Dekabrystów.
Dla nas wszakże, dla współczesnych, najbliższym rodzicem Rewolucji Rosyjskiej będzie niezawodnie dzień 4 marca roku 1901, kiedy to generał von Kleigels, pod Kazańskim soborem, w Petersburgu, tłumom manifestującego na rzecz studentów ludu, zgotował krwawy pogrom.
Od tego dnia podobno zaczął się w Rosji szereg następujących po sobie zamachów, tłumionych ciągle i ciągle wzrastających w odwagę i siłę rozruchów, manifestacyj i protestów.
Kulminacyjnym punktem w tem paśmie była pamiętna „czerwona niedziela“, dzień 22 stycznia roku 1905, kiedy to pop Gapon, mając za sztandar święte wizerunki i portrety cara i carycy prowadził lud do bram Zimowego Dworca, na posłuchanie do miłościwego monarchy a kiedy słynące jeszcze z wierności swej gwardje zamieniły ten pochód w masę zabitych, rannych i poturbowanych.
Był to dzień pamiętny i tem, iż lud rosyjski szedł jeszcze pod hasłem wiary swej głębokiej w Białego Cara, iż jeszcze tulić się chciał do stóp pana nad pany, iż szedł bezbronny żale mu swoje nieść, iż szedł jeszcze prosić, szedł błagać tylko.
Mikołaj II bał się jednak własnego ludu, drżał przed tłumem nawet jęczącym. Bardziej jeszcze tego tłumu, tego ludu bała się ta, która nigdy go nie rozumiała i nigdy nie mogła zrozumieć, bała się cesarzowa Aleksandra Teodorówna, bała się ta, znów udająca Rosjankę, Niemka z Darmstadtu.
Car odmówił audjencji delegacji Gapona. Stryj cesarski, dowódzca gwardji, wielki książę Włodzimierz, tę odmowę, według ustalonego oddawna zwyczaju, przetłumaczył na wyprawienie jatek petersburskiej hołocie.
Po tej pamiętnej „czerwonej niedzieli“, nastąpiły strajki we wszystkich większych ośrodkach przemysłowych cesarstwa. Za strajkami przyszły represje, wojenne trybunały, ogłaszanie stanu wzmocnionej ochrony, stanu wojennego nawet, a dalej manifestacje, narady tajne i publiczne, agitacje i konspiracje.
Dopiero w tym krytycznym momencie zaczęły się rozchodzić pierwsze wieści o zamierzonym przez rząd utworzeniu jakiegoś ciała prawodawczego, złożonego z reprezentantów ludności, oczywiście reprezentantów klas uprzywilejowanych.
Te pierwsze jaskółki powitane były przez dwa, idące po sobie, bardzo znamienne protesty. A mianowicie, w dniu 19 lipca Zjazd ziemian i przedstawicieli miast odbywany w Moskwie, zażądał dopuszczenia do proponowanego ciała zarówno robotników jak i rzemieślników. W miesiąc później, w dniu 15 sierpnia, Związek Chłopski zażądał już nietylko równego i powszechnego i bezpośredniego głosowania, ale i unarodowienia ziemi i podziału majątków koronnych i klasztornych.
Lecz bardziej doniosłe uchwały powzięła podobno otwarta rewolta floty Morza Czarnego i tuż idące za nią bunty marynarzy w Rewlu, w Libawie i Kronsztacie.
Teraz już nie było ani godziny do stracenia. Trzeba było co tchu ratować tron rosyjski, trzeba było rzucić motłochowi kość do obgryzienia.
Jakoż ukazał się pierwszy manifest o utworzeniu Dumy Państwowej, ukazał się w dniu 19 sierpnia roku 1905.
Cesarz przychylał się więc do pragnień swej ludności, najwspaniałomyślniej obdarzał ją prawem… obradowania w Dumie, pod kontrolą Rady Państwa, nad tem, nad czem obradować będzie miała nakazane. Cesarz, w głębokiej swej trosce o szczęście swych poddanych, ograniczał reprezentację i ograniczał prawo udziału w wyborach sumą godnej zaufania własności, no i milczał łaskawie o tem wszystkiem, co się nazywało wolnością zebrań, wolnością słowa i wolnością druku.
Niewdzięczny lud rosyjski podziękował za ten manifest nowemi strajkami i strajkami, które unieruchomiły wszystkie arterje ruchu i pracy. Do strajku tym razem stanęli nawet sądownicy. Sytuacja była krytyczna. Rewolucja wisiała w powietrzu.
Samowładzca wszechrosyjski zadrżał. Nie było punktu wyjścia. Mały człowieczek, mizerak, który miał wszelkie kwalifikacje na doskonałego kupczyka, wił się w swym płaszczu gronostajowym. Nie było rady, znów trzeba było dać.
I oto w bólach porodowych, w mękach z tradycjami carów-ojców i carów-dziadów, z testamentami Piotra i Katarzyny, z całym faryzeuszostwem dworskiej bandy, z przestrachem zacnej rodziny wielkich i małych książąt i książątek, przyszła na świat sławetna konstytucja, akt ogłoszony w dniu 30 października roku 1905, akt, który miał w następstwie utworzyć stronnictwo polityczne „październikowców“ (Oktobrystów), a który miał być nadewszystko zlany obficie krwią tysięcy ofiar.
Akt z dnia 30 października ogłaszał, iż monarcha polecił swemu rządowi, aby tenże opracował takie statuty, które by „oparte były o niezachwiane podstawy wolności osobistej, a więc dawały habeas corpus, dawały wolność sumienia, wolność słowa, wolność zebrań“. Żadne prawo, powiadał ów akt, nie może być odtąd wprowadzone bez przyzwolenia Dumy, wybranej przez lud dla sprawowania istotnej kontroli nad prawno-państwowem działaniem władzy wykonawczej.
Akt z dnia 30 października, 1905 roku, dawał więc nareszcie wszystko.
I akt ten cała olbrzymia monarchja powitała wybuchem szalonej radości.
Lud wyległ na ulice miast i miasteczek. W jednym dniu, w jednej godzinie, w tysiącu zakątkach naraz, odbywać się zaczęło tysiące wieców, pochodów, nabożeństw dziękczynnych, manifestacyj, pełnych zadufania, wiary w lepsze jutro.
Powiały na wietrze sztandary i chorągwie, portrety „ukochanego“ cara-dobrodzieja ustroiły się w girlandy, rozpoczęły się illuminacje i rozpoczęły wyjaśnienia słów manifestu tym ciemnym, tym maluczkim.
Hydra samodzierżawia jakby na to czyhała.
Wojska i chmary policji zmobilizowane w koszarach czekały podczas na rozkazy.
I rozkaz padł.
Kto go wydał? Czy car-kupczyk, czy caryca-Niemka, czy Niemcy, udający rosyjskich wielkich książąt, czy Trepow-rozbójnik, czy Witte, ożeniony z żydówką ćwierć-Niemiec, czy Judasz sprawy Holstein-Gottorpów, czy ludu rosyjskiego wróg — dość, że rozkaz padł.
Padł rozkaz.
Na rozradowane, wiwatujące, upojone wolnością, konstytucją, tłumy rzuciły się chmary kozactwa, kawalerji, lasy bagnetów i nahajek i knutów…
Zginęły tysiące ludzi, tysiące ludzi okupiły chwile uciechy społeczno-politycznej dozgonnem kalectwem.
Tego wszakże było niedość. Rząd postanowił znaleźć jeszcze winowajców, postanowił zwrócić nienawiść motłochu przeciwko ukrytym nieprzyjaciołom.
Z głównej kwatery generała Trepowa, wielkiego dowódzcy głównej cesarskiej kwatery i najwyższego szefa policji padło hasło:
— Bić żydów!
I zaczęto bić żydów, mordować żydów, palić ich domostwa, niszczyć ich dobytek.
Zanim wytchnięto po żydowskich rozprawach, wrzaśnięto znów z góry: wszystkiemu Polacy winni, Polacy myślą „oderwać się“ od matki-Rosji, Polacy oczywiście o powstaniu zamyślają — dalejże na Polaków.
Polakom wyprawiono więc sumiennie pogrom za zachwyty nad wolnością sumienia i wolnością słowa, zaprowadzono im stan wojenny, no i ogłoszono, w dniu 13 listopada, że miłościwe słowa cesarskie, zawarte w manifestach z dnia 19 sierpnia i 30 października do takich niepoprawnych, jak Polacy, buntowników stosować się nie będą…
Było to więc upuszczenie krwi, było to więc zaczajenie się na tych niespokojnych duchów, przyłapanie ich na gorącym uczynku manifestacyj i stratowanie kopytami konnicy.
Panowie Witte i Trepow a z nimi i sam car-kupczyk sądzili, że teraz atmosfera się oczyści, że nic już nie stanie na przeszkodzie ku zamienieniu aktu z dnia 30 października w jeden więcej cesarski frazes.
Stało się inaczej.
W dniu 21 grudnia, 1905 roku, w Moskwie, dźwignięto barykady.
Wybuchła tym razem zbrojna rewolucja, rewolucja w Moskwie, tej dotychczas niezachwianie u stóp tronu leżącej.
Walki uliczne trwały cały tydzień. Pięć tysięcy ludzi poległo. Wojsko jeszcze raz dotrzymało przysięgi. Znów upuszczono krwi, atmosfera znów oczyściła się z niepożądanych elementów, bo zresztą pięć tysięcy poległych na barykadach Moskwy toć był drobiazg. Wszak ci bez rewolucji, podczas koronacji Mikołaja II, na polu Chodyńskiem zginęło dwa tysiące, wszak jeden dzień głodu w rolniczej Rosji, za rządów carskich, zabierał trzy razy tyle trupów.
Teraz więc zaczęła się zabawa cesarska w Dumę.
Przed nadchodzącym Nowym Rokiem, ogłoszono wybory do Dumy, — odprawiono te wybory w marcu, no i w tym samym miesiącu (dnia 6 marca, 1906 roku) manifest ogłosił reorganizację Rady Państwa, czyli uznanie jej za Izbę wyższą z tem, że połowa członków Rady ma się składać z członków mianowanych przez cara, a połowa ma być wybierana.
Nareszcie Duma została zwołana do stolicy na dzień 10 maja. W dniu 18 tegoż miesiąca uchwaliła już swój „wiernopoddańczy“ adres w odpowiedzi na mowę tronową, i w adresie tym postawiła żądania, stosujące się ściśle do miłościwego manifestu carskiego z dnia 30 października, domagając się nadto zniesienia stanów wojennych, skasowania Rady Państwa, a nadewszystko domagając się amnestji dla tysięcy więźniów politycznych i ziemi dla bezrolnych.
Na adres Dumy odpowiedział minister Witte odmownie i podał się przebiegle do dymisji.
Miejsce Wittego objął Goremykin, stary, wytrawny żandarm ze szkoły Pobiedonoscewa i Aleksandra III.
Goremykin oświadczył Dumie, że wchodzi nierozsądnie w zasadnicze prawa państwowe i przekracza kompetencje. Duma uchwaliła votum nieufności, żądając podania się Goremykina do dymisji.
Goremykin był mianowany przez cesarza, a nie przez Dumę…
A ponieważ na południu Rosji znów rozpoczęły się wrzenia rewolucyjne, przeto, dla odmiany, wyprawił żydom pogrom w Białymstoku (dnia 14 czerwca). Z powodu pogromu tego Duma znów zaatakowała Goremykina, dalej doszła z nim do porachunku z powodu mordów w prowincjach nadbałtyckich, aż nakoniec w chwili, kiedy przygotowywała apel do ludu rosyjskiego, została rozwiązana, ukazem cesarskim z dnia 22 lipca, 1906 roku.
Goremykina zastąpił człowiek „opatrznościowy“ w osobie Stołypina, w roli już nie urzędnika, ale prawicowca.
Równocześnie dwustu członków Dumy wyjechało do Wyborga, do Findlandji i tam przygotowało słynne wezwanie do ludu rosyjskiego, aby ten sam zabrał się do obrony swych praw przez niepłacenie podatków i przez odmawianie stawiania się do służby wojskowej. Wezwanie to narazie zawiodło.
W dniu 30 lipca, a więc w kilkanaście dni po rozwiązaniu Dumy, wybuchnął bunt załogi w fortecy Sweaborgu, bunt uśmierzony obfitym upustem krwi.
W dniu 25 sierpnia nastąpił pierwszy zamach na życie Stołypina, bo zdynamitowanie jego rezydencji, poprzedzony zresztą nowym buntem, zmierzającym do opanowania przez rewolucjonistów fortyfikacyj Kronsztatu.
Stołypin wprowadził w ruch sądy wojenne, nakazał żelazną karność. Chciał być wyrazem sprawiedliwego terroru… przez dążenie do pewnych reform społecznych.
Stołypin szukał oparcia w ziemianach, w rosyjskich chłopach. Opracowywał plany nasycenia bezrolnych lub małorolnych wieśniaków, a to przez skasowanie całkowite, tak zwanej, wspólnoty ziemi i przez obdarzanie ziemią za pośrednictwem banków, które miały zakupywać obszary i rozdawać je chłopom za spłaty wieloletnie.
Tymczasem odprawiono wybory do Drugiej Dumy.
W dniu 5 marca, roku 1907, rozpoczęła obrady ta nowa Duma i to pod znakiem już bardzo wyraźnego zróżniczkowania stronnictw politycznych. „Kadeci“ (partja konstytucyjno-demokratyczna) stanowili przewagę liczebną i moralną, wywierając silny wpływ na mrowie posłów-mużyków. Lewica natomiast zasadniczo uważała wysiłki tej Drugiej Dumy za równie daremne i sądziła, że lepiej iść między lud i zachęcać go do radykalnych czynów, aniżeli trwonić energję na spieranie się z odmawiającym ustępstw rządem. Lewica przeto oponowała z zasady. Najostrzej ta opozycja lewicy rosyjskiej zaznaczyła się przy uchwalaniu budżetu ministerstwa wojny. Zresztą socjal-demokraci zostali oskarżeni wprost o przygotowywanie rewolucji wojskowej.
Druga Duma została więc rozwiązana dlatego, iż do składu jej wchodzili jawni wrogowie państwa oraz że o losach państwa rosyjskiego zaczęli decydować „innorodcy“.
Wraz z ogłoszeniem rozwiązania Drugiej Dumy nastąpiło ogłoszenie nowej ustawy wyborczej (dnia 3 czerwca, 1907 roku), ta nowa ustawa raz jeszcze wykręcała cesarski manifest, raz jeszcze zmieniała swoją osnowę, ograniczając liczbę posłów do Dumy z 524 do 442… Ofiarą tutaj padli posłowie z prowincyj nierosyjskich, a nadewszystko z prowincyj czysto polskich. Ponieważ ich to głosy w Drugiej Dumie zadecydowały o budżecie wojny i o kontyngencie rekruta, przeto władza monarsza poczytała to za niesłychaną obrazę… że dopiero głosy „innoplemieńców“ miały stanowić o potędze militarnej państwa. Aby więc tacy posłowie nie odgrywali na przyszłość roli języczka u wagi, przeto liczbę ich zredukowano do całkowitej bezsilności.
Trzecia Duma rozpoczęła swój żywot dnia 14 listopada, 1907 roku i, pomimo burz i zatargów z rządem, dotrwała szczęśliwie do roku 1912. Ten długi żywot, pełny żywot, Trzecia Duma zawdzięczała swemu już nader umiarkowanemu składowi. Wyborów do Trzeciej Dumy dokonano pod silniejszą, chytrzejszą kontrolą i presją rządu Stołypina. Lewicowcy słaby w wyborach wzięli udział i tem słabszy, że zmieniony system wyborczy dawał odrazu przewagę klasom posiadającym, zmniejszając reprezentację chłopsko-robotniczą.
Stronnictwem rządzącym w Trzeciej Dumie stali się niejako „październikowcy“ (octobryści), otrzymawszy aż 154 mandaty i mając obok siebie 51 prawicowców i 80 umiarkowanych prawicowców i narodowców. Kadeci spadli do 53 mandatów, grupy lewicy miały po kilku lub kilkunastu przedstawicieli.
Stołypin mógł teraz rządzić i pracować z „taką“ Dumą, no i mógł załatwiać porachunki z rewolucjonistami.
Za najlepszą metodę dla swej polityki zewnętrznej uznał Stołypin ten dawny, ten wypróbowany sposób: budzenie nacjonalizmu, wyładowywanie wewnętrznej energji na rzecz pracy rusyfikacyjnej.
Narodowi rosyjskiemu, prawym synom Rosji należy się wszystko, i ci prawi synowie Rosji otrzymają od wspaniałomyślnego swego monarchy wszystko… lecz między monarchą i rosyjskim narodem niema miejsca dla przybłędów, dla obcych ras, dla obcych wichrzycieli i dla powstańców czy buntowników. Trzeba wystawiać społeczeństwu rosyjskiemu niebezpieczeństwo, grożące ze strony wrogów wewnętrznych, jakimi są Polacy, Findlanczycy, a zwłaszcza przeklęci żydzi, nie mówiąc już o innych „obconarodowcach“. Pod tym sztandarem należy skupić „młodą“ Rosję. Młodej tej Rosji wolno choćby mieć własne nieporozumienia, wolno jej się ścierać, lecz wara od mieszania się do tych starć „innoplemieńcom“.
W tej polityce Stołypin znalazł gorliwego i oddanego sobie sprzymierzeńca. Oto, pod wpływem ruchów liberalnych, skrajna prawica utworzyła własną organizację pod mianem „Istinno ruskich ludiej“. Ta organizacja, łącząca w sobie najdalej idące plany „czarnosotniowców“, reakcjonistów, zmierzających do zdławienia choćby samego parlamentaryzmu, wyznająca ze wszystkich sił wiernopoddańczość, rozwinęła skrzydła.
I praca twórcza się zaczęła. Hasłem tej pracy był najpierw porachunek z anarchją, likwidacja rewolucji, czyszczenie urzędów, szukanie tylko jednostek „niezawodnych“ i szukanie ukrywających się wrogów państwa. A dalej, drugiem hasłem była rusyfikacja, już nie powierzchowne, lecz celowe i systematyczne rusyfikowanie „innorodców“. Działał tutaj już nie ten dawny brutalny, ale słaby w następstwa program, — lecz już na doświadczeniach germańskich oparty sposób pochłaniania obcych żywiołów.
„Istinno ruskije ludi“ służyli za straż przednią, byli projektodawcami i byli denuncjatorami, wykrywali każdy ślad odrębnej kultury, inaczej stworzonej duszy, odrębnej myśli i stawiali winowajców pod pręgierzem opinji… Już nie ukaz carski działał, już nie satrapa, gubernator, jakiś eunuch pałacowy, — ale opinja fałszowana przez dziesiątki tysięcy druków, przez całe i olbrzymie czasopisma.
Polakom, którym zamęt rewolucyjny przyniósł kilka ulg ku potulniejszemu dźwiganiu łańcuchów niewoli, znów dopiekano gwałtowniejszą rusyfikacją urzędów, ściąganiem do Polski nowych zastępów Rosjan, zacieraniem odrębności podziału politycznego monarchji akcentowaniem nierozerwalności polskich „gubernij“ z ich rosyjską „macierzą“.
Findlanczykom doskwierano może jeszcze gwałtowniej, ileże w Findlandji więcej było do zmieniania, do zrusyfikowania aniżeli w Polsce. Pamiętano i o Czerkiesach i o Gruzinach, baczono na Armeńczyków i Kamczadałów, — a już na każdym kroku dręczono żydów.
Żydzi płaszczyli się przed tronem, wyli pokornie w rosyjskie święta dworskie, śpiewali na cześć cara, jego rodziny, jego lokai, jego psów i koni prawie, składali tysiące dowodów swego przywiązania do tronu, jak w Polsce, rozmyślnie i prowokacyjnie chlubili się swą rosyjskością, — nic to nie pomogło. Antysemityzm był oficjalnem prawem rosyjskiem, pogarda żydowstwa przywilejem i obowiązkiem, kopnięcie nogą jedyną odpowiedzią rosyjskiego szanującego się człowieka.
Polityka stołypinowska szła konsekwentnie naprzód, poszła tak daleko już, iż teraz ustawy prześladowcze, ograniczenia, wynaradawiające programy nie wychodziły z „Trzeciej kancelarji“ Jego Cesarskiej Mości, — ale stały się rezultatem pracy zbiorowej narodowego przedstawicielstwa. Już nie Murawiew, nie Hurko, nie pomysłowość Berga czy Trepowa czy Szuwałowa pracowały na krzywdzenie całych społeczności, — lecz pracowała i Duma rosyjska, pracował rosyjski parlament.
A w parlamencie tym działały nowe powagi, nowe siły polityczne. Tam zasiadał znakomity Lwow, poważny Guczkow, Rodzianko, Milukow, twórca partji „octobrystów“, Puryszkiewicz, najuczciwszy z najskrajniejszych prawicowców, i cały legjon obywateli, działaczy, którzy teraz już bez złości i bez zemsty żandarmskiej, lecz z westchnieniem pobożnem godzili się na toż samo, co poprzednicy ich, marni karjerowicze, ubodzy duchem oprawcy czy tylko carscy pachołkowie.
Dopiero sprawa słynnego Azewa, agenta-prowokatora, którym się posługiwał rząd Stołypina ku wykrywaniu rewolucjonizmu, dopiero ta sprawa ocknęła Trzecią Dumę rosyjską, zmusiła ją do ostrej interpelacji.
Azew był tylko prowokatorem, był rewolucjonistą na służbie ochrany, organizował zamachy, przygotowywał bunty tylko dlatego, aby w ostatniej chwili sprzysiężonych zdradzać, a tem samem tępić anarchję, i tem samem „likwidować“ rewolucję.
Druga sprawa, niemniej głośna, sprawa Beilisa, żyda, posądzonego i skazanego za rzekome dokonanie mordu rytualnego na dziecięciu chrześcijańskim, była jakby wtórem objawieniem stołypinowskiej pracy, zmierzającej ku odrodzeniu, ku uzdrowieniu chorego organizmu państwowego.
Epilogiem rządów człowieka opatrznościowego, za jakiego uważanym był przez cesarza Mikołaja II i cały dwór premjer rosyjski, Stołypin, było zamordowanie go w dniu 5 września roku 1911.
Po śmierci Stołypina, do władzy powrócił znów ten sam weteran caratu, ale zawsze gotowy do pójścia za podmuchem wiatru, powrócił Goremykin, złożywszy solenne oświadczenie, że będzie szedł śladami swego dostojnego poprzednika…
Ślady były utarte, droga wymoszczona prowokacją, prześladowaniem, opieraniem się na filarach ładu, miłości cara i miłości ojczyzny. Filarami temi byli: możnowładztwo, duchowieństwo i chłopi. Dwa pierwsze filary były niezbyt silne, wzamian trzeci filar, jeszcze dotychczas nie wygrany całkowicie, nie spożytkowany, był doprawdy opoką, na której mogła by się monarchja Holstein-Gottorpów ostać jeszcze całe i długie wieki.
Ośmdziesiąt procent ludności czysto rosyjskiej, dokładniej wielkorosyjskiej, stanowili chłopi, kacapi, jak ich popularnie zwano, — albo „krestjanie“ czyli, po polsku „chrześcijanie“, — lud pracujący na roli i bytujący na swej własnej lub cudzej roli.
Owóż ci „chrześcijanie“, za wyjątkiem nieznacznego odsetka już zatrutego prądami wywrotowemi… idącemi z fabryk i warsztatów, odznaczali się zawsze wielkiem, bałwochwalczem prawie przywiązaniem do tronu. W protestach swych bodaj, w ruchach buntowniczych choćby, zawsze i na każdym kroku, wykluczali ubóstwiane imię cara. Gdy się skarżyli, gdy utyskiwali na zły los, gdy śpiewali nihilistyczną „Dubinuszkę“, to jeszcze wypominali zaledwie, że Bóg jest wysoko, a car daleko…
„Chrześcijanie“ rosyjscy byli więc elementem najbardziej podatnym, byli elementem „najzdrowszym“ i najsilniejszym w skotłowanem państwie. Na nich się należało oprzeć, zatroszczyć się lepiej, pewniej, aniżeli dotychczas o ich byt, o ich dolę, — a zwycięstwo będzie pewnem, niezawodnem.
„Chrześcijanie“ rosyjscy toć uosobienie konserwatyzmu, przywiązania do zwyczajów i obyczajów. Śród nich należy pracować, budzić ich, nie dopuszczając budzicieli wywrotu, — a wówczas umilkną ujadania kominów fabrycznych, wielkomiejski proletarjusz uszy położy po sobie, bo niechby wieś rosyjska się ruszyła, niechby chciała uczynić porządek… A chcieć będzie, — na to głowa państwowa Stołypinów, Goremykinów, aby wiedzieć, jak rosyjskiego „chrześcijanina“ poprowadzić do zwycięstwa.
Chwiejącej się Rosji nie brakło dobrych pomysłów, nie brakło świetnych planów, — lecz brakło podobno wykonawców. Między planami Stołypina, Goremykina, sztabu „Istinno ruskich ludiej“ a owymi „chrześcijanami“ były krocie pośredników, były legjony urzędników, pachołków, służalców, wychowanych w miazmatach, wyziewach carskich piwnic, były zastępy nieprzebrane nędzarzy, skazanych prawie na przymus czynienia nadużyć, szukania łapówek, okradania nadewszystko tychże „chrześcijan“. O te właśnie krocie, o te legjony, o te zastępy miały się rozbić kunsztowne projekty rosyjskich mężów stanu.
Od mordu Stołypina rosyjskie stosunki wewnętrzne zaczęły iść dalej zwykłym trybem, nie zdradzając już ani zbyt żywych wybuchów, ani nie ustając w dotychczasowych objawach nieprawomyślności. Były całe miesiące jakby zawieszenia broni, jakby wyczekiwania i znów następowały starcia terroru białego z terrorem czerwonym i znów ciągle kogoś ścigano, tępiono, nawracano na katorgę czy też wyprawiano na tamten świat.
Młodzież uniwersytecka przyczyniała, jak dotychczas, wiele kłopotu swemi wystąpieniami. Robotnicy bardzo często „zmuszali“ opiekunów ładu do użycia nieco drastyczniejszych środków, czasami, jak w roku 1912, w kopalniach nad Leną, nawet bardzo drastycznych. „Podziemna“ agitacja krańcowców również zatrudniała całe tysiące szpiegów i agentów tajnych.
Materjału palnego było zawsze dość na wysadzenie w powietrze bodajby Wielkiej Brytanji razem ze Szwecją i Holandją, — ale kolos wszechrosyjski trawił jeszcze doskonale te drobne „trudy“ panowania.
Cesarz Mikołaj II bywał najczęściej zamknięty na dwadzieścia spustów przez swych „tiełochranitielej“ (ciałochrońców), a sprawami, z góry do nieba wezwanej, duszy dziedzica korony Św. Włodzimierza najpomyślniej kierowała gromadka dworskiego duchowieństwa. W zimie, uciekał na Krym, do swych zacisznych willi. W lecie znów, uciekał na wyspy bałtyckie i „pływał“ otoczony całą flotą, trzymaną zresztą w przyzwoitem oddaleniu.
Podczas tych podróży morskich, spotykał się raz po raz ze swym ukochanym kuzynem, Wilhelmem II, i zasięgał bardzo często jego cennych rad i wskazówek, zwłaszcza odnośnie tem lepszego zamienienia Polaków na prawowitych Rosjan. Mikołaj II nie lubił podobno Wilhelma II, nie lubił ani jego przechwałek, ani jego pewności siebie, ani jego arogancji, ani jego cieknącego niepachnąco ucha i suchej rączki, — niemniej i jemu i carycy-Niemce imponował ten butny krewniak, jeżdżący po całym świecie, wszędzie gadający, wygrażający pięściami i cieszący się miłością swego niemieckiego ludu.
Wzamian tenże sam Mikołaj II miał całkowitą przyjaźń i wszystkie zachwyty dla wszystkich swych dalszych niemieckich krewnych, począwszy od rozmaitych Meklemburgów, Hessen-Darmstadtów, Saxen-Altenburgów, Glucksburgów, Koburgów, Edimburgów i wogóle całej swej niemieckiej rodziny.
Z Niemców sam pochodził, był przecież rezultatem kolejnych rodów, dokonanych łaskawie przez siedm z rzędu Niemek. Niemcami się lubił otaczać, Niemców, tych rzekomo zrusyfikowanych, uważał za ozdoby tronu, a nawet lubił i wyprowadzał na dygnitarzy takie typy, jak słynny szambelan i potentat, hrabia „Henrikoff“, który na złość… wcale po rosyjsku nie mówił i nie chciał mówić, aż do śmierci podobno.
Niemniej Mikołaj II strzegł aljansu francusko-rosyjskiego, strzegł go raczej na przekorę, na uszanowanie zawsze „testamentu“ carów rosyjskich, uważających Austrję za groźnego przeciwnika, jako współzawodniczkę na gruncie polityki słowiańskiej i jako przeszkodę do zawładnięcia Konstantynopolem, tym od Boga najwidoczniej wskazanym Rosji portem na „ciepłem“ morzu.
Mikołaj przytem sam bardzo gorąco wyznawał słowianofilstwo, potrzebę złączenia wszystkich Słowian pod jednem berłem, a za najpewniejszą drogę do tego zjednoczenia uważał rusyfikację Polaków, Białorusinów i Ukraińców, bo to również należało zapewne do jednego z testamentów, których car Mikołaj II uważał się za wykonawcę.
Po Trzeciej Dumie, nadeszła Czwarta Duma (28 listopada 1912 roku), nieodrodna następczyni Trzeciej, niewiele odbiegająca od swej poprzedniczki pod względem sił partyjnych. Natomiast tem inna, że działająca początkowo pod wpływem wzrastającego znów w państwie niezadowolenia, a więc przymuszona do objawiania swego niehumoru.
Te kwasy członków Dumy uspokoiły się niebawem. Duma Czwarta podniosła wysoko sztandar racji stanu i bardzo uprzejmie poszła na rękę rządowi, godząc się całkowicie na wszelkie jego pomysły przerabiania Findlandji i Polski w „iskoni“ rosyjskie prowincje.
I na tak obywatelskiej i szlachetnej pracy panowie członkowie Dumy zostali nagle zaskoczeni przez Wojnę Wszechświatową…
Wojna wybuchła, Wielka Wojna.
Uderzono w stolicy Rosji w wielki dzwon miłości ojczyzny i na zew tego dzwonu odpowiedzieli wszyscy zgodnie, z zapałem, z porywem.
Tak, nie czas spierać się, nie czas swarzyć, nie czas zmiany wprowadzać czy o nowatorstwie myśleć, kiedy ku granicom państwa ciągną miljony nieprzyjaciół.
Cztery płomienne przemówienia i parlament rosyjski uczynił, jak zwykł był każdy czynić parlament, — partje wyciągnęły ręce do zgody, ramiona do uścisku.
— Niech żyje Rosja. Car niech żyje. Gorze wrogom naszym!
Rosja weszła w okres Wielkiej Wojny.
Cały ten okres bardzo długiego panowania Mikołaja II, od wstąpienia na tron, a więc od 1 listopada 1894 roku aż do Wielkiej Wojny, czyli prawie przez całe lat dwadzieścia, zaznaczył się brakiem zamachów na życie tego monarchy…
Rosja rewolucyjna jakby świadomie wykluczyła osobę cesarza, jakby ją postawiła za nawiasem.
Rosja rewolucyjna walczy ciągle, zawzięcie, walczy na śmierć z systemem państwowym, z samowładztwem, walczy o władzę, o prawa obywatelskie, Mikołaja II jednak nie atakują wprost. Strażnicy czuwający nad bezpieczeństwem Mikołaja i jego najbliższych, niezawodnie udowadniali mu czarne na białem, że tutaj chciano go wysadzić w powietrze, tam udusić, a ówdzie ukamienować, kronika rewolucyjna wszakże milczy o tych zamachach, wspomina zaledwie strzały artylerji, wymierzone, podczas święta Jordanu, w stronę Zimowego Dworca.
Rosja rewolucyjna doszła do przeświadczenia, że usunięcie jednostki nie dokona zmiany, że trzeba walczyć z wykonawcami, że trzeba godzić w cały gmach autokratyzmu a nie tylko w jego symbol. Po zabitym symbolu następuje nowy symbol, — a machina państwowa zostaje taż sama.
A może Rosja rewolucyjna w tym lękliwym, nieśmiałym, cichym, niepozornym człowieczku dostrzegała jakoweś dobre chęci, jakoweś lepsze intencje, może pragnęła cesarza Mikołaja II opromienić przydomkiem odrodziciela, budowniczego Rosji konstytucyjnej, Rosji praworządnej, Rosji liberalnej?
Najbardziej królobójczym… czynem rosyjskim jest poszarpanie na strzępy wielkiego księcia Sergjusza, zdegenerowanego, złego człowieka, przynoszącego wstyd bodaj i rosyjskim reakcjonistom. Ponadto same rozprawy z satrapami, z gnębicielami lub walka z bronią w ręku lub walka z portretem cara Mikołaja w ręku!…
W tym samym czasie Europa… była bardziej bezwzględną, na ten sam okres przypadają mordy i zamachy, że najpierw przypomnimy jeszcze już wyliczone, a więc na prezydenta Carnota, na szacha Nasr-Eddina, na premjera hiszpańskiego Canovasa del Castillo, na Ferdynanda bułgarskiego, na cesarzową Austrji, Elżbietę, na prezydenta Loubeta, na Wilhelma II niemieckiego, na prezydenta Stanów Zjednoczonych, Mc Kinleya, na Aleksandra serbskiego i jego żonę, Dragę Maszyn.
Dalszy ciąg kroniki przynosi w tym samym okresie czasu już całą litanję zamachów i spisków, z ofiarami lub bez ofiar, udaremnionych lub chybionych.
Naprzykład, historja nowoczesnej i wczorajszej Hiszpanji mogła by już sama przez się wypełnić karty specjalnej księgi.
Biorąc atoli pod uwagę jedynie królobójstwa, brzemienne w daleko sięgające następstwa, należy przypomnieć tutaj zamordowanie króla portugalskiego i syna tegoż, następcę tronu, w dniu 1 lutego, 1908 roku. A w roku 1910 (dnia 5 października) ucieczkę przed zamachowcami z Portugalji króla Manuela.
Marzec roku 1913 (dzień 18) był dniem zamordowania króla greckiego, Jerzego, zamordowaniem w Salonikach tego, jak głoszono, najlepszego z królów, Duńczyka z rodu, mającego zawsze i jedną i tą samą ambicję używania życia i wyprawiania uciech, za które „płaciła Grecja“…
W ostatku dzień 29 czerwca roku 1914 stał się dniem mordu, popełnionego na osobach arcyksięcia, następcy tronu austrjackiego Franciszka-Ferdynanda, i jego morganatycznej żony, popełnionego w Sarajewie, a przygotowanego być może w Białogrodzie, w Petersburgu, a może nawet w Wiedniu albo Berlinie.
Dwa pierwsze z ostatnich trzech mordów były typowemi królobójstwami dla obalenia nienawistnego tronu, dla spowodowania zmiany ustroju państwowego, mord ostatni, trzeci, był mordem na tle walki o tron, walki o panowanie, walki między władzcami o władzę. Instygatorom zabójstwa austrjackiego arcyksięcia nie szło o koronę Św. Stefana, ani o pałace w Schoenbrunnie, ani o królowanie w Hoffburgu, lecz o Bośnię i Hercogowinę, o wpływy austrjackie na Bałkanach, a może szło o niewygodnego, knującego wielkie plany zaborcze, księcia.
Zamachu dokonali ci, dla których zgon arcyksięcia, a nawet wybuch Wielkiej Wojny zdawał się wróżyć korzyści.
Szczęk oręża, trzask karabinów straży pogranicznych, zgiełk mobilizacyj, przewartościowanie cywilnego bytowania, wszystko to odwróciło uwagę od ofiar mordu czy ofiar tej doniosłej polityki.
Europa stanęła w ogniu.
Przyszła ta wróżona, ta spodziewana od dziesiątków lat chwila strasznego porachunku, likwidacji „Świętego Przymierza“, likwidacji wojny francusko-pruskiej roku 1871—72 i likwidacji zatargu z Anglją o panowanie na morzu.
Rosja szła pod sztandarem walki o zagrożoną Serbję, szła po Konstantynopol, szła po swe bałkańskie wpływy, szła nawet po swe własne odrodzenie.
Czego wojna z Japonją nie zdołała była dokonać, miała dokonać Wielka Wojna europejska, a więc miała stopić w jedną bryłę wewnętrzne rozterki, miała wychować nowe, lepsze pokolenia, dziejom imperjum dać poczet nowych bohaterów, a stopnie tronu okolić wałami miłości ojczyzny.
Jeżeli Rosja w tej wojnie miała niewiele do zyskania, do zdobycia, to Cesarstwo Rosyjskie, to chwiejące się rosyjskie samowładztwo mogło było odzyskać każdy listek utraconej chwały, każdy promień aureoli.
Carat podjął rzuconą rękawicę z powagą i godnością i z wiarą w olbrzymie swe siły, w niewyczerpane środki.
Wypadki odrazu ułożyły się tak, jak sobie Mikołaj II życzył, jak być może roił.
Nigdzie zgrzytu, nigdzie objawu niechęci, nigdzie śladu niezadowolenia czy buntu.
Na pierwszy rozkaz, po wszej Rosji zachrzęściała broń, po wszej Rosji setki tysięcy co najprzedniejszego luda stawiły się na wezwanie, armje rozpoczęły pochody, forpoczty, chmury kawalerji wysunęły swe macki ku nadciągającym zastępom nieprzyjacielskim.
Zewsząd jeno akty wiernopoddańcze, jeno zaręczenia gorące, dowody szczodrej ofiarności, poświęcenia, hasła zaniechania waśni.
Cesarskie manifesty, proklamacje głównej kwatery brzmiały podnioślej budziły najpiękniejsze uczucia, skłaniały nawet tych prześladowanych wczoraj, gnębionych przez rząd Polaków i Findlanczyków do uczynienia zadość podatkowi krwi, do chętnego spełnienia tych najpierwszych obowiązków obywatelskich…
Wodzem naczelnym został mianowany wielki książę Mikołaj Mikołajewicz, najbardziej wojskowości oddany członek rodziny cesarskiej, zresztą zdala trzymający się od dworskich intryg i swych awanturniczych kuzynów. Ci zresztą również usiłowali działać w sztabach i urzędach wojskowych.
Pierwszy okres Wielkiej Wojny dla Cesarstwa Rosyjskiego, zdawał się pomyślne nieść wróżby. Zwycięstwa były, okupione może życiem kroci tysięcy, kalkulowane nazbyt często zasadami bojowemi tysięcy szczurów, rzucających się na jednego zwierza, lecz front rosyjski trzymał się, nawet wcinał coraz głębiej w posiadłości austrjackie…
To „wcinanie się“ rosyjskiej armji w granice Austrji, a dokładniej w granice, tak zwanej, Galicji było podobno mniej pożądanym przez aljantów rezultatem. Aljanci, a szczególniej Francja, wyczekiwała ze strony Rosji takich posunięć na szachownicy, któreby odciągnęły od jej frontu conajwięcej wojsk niemieckich. Aljanci spodziewali się, że ostra ofenzywa rosyjska spowoduje tyle upragnioną dywersję. Armje Rennenkampfa i Samsonowa wykonały wprawdzie kilka groźnych ruchów na granicy Prus Wschodnich, dotarły do Jezior Mazurskich, lecz pod Tannenbergiem uległy częściowemu rozbiciu, rozpoczęły i zakończyły na tem ofenzywę na front niemiecki. Odtąd na tym froncie Rosjanie mieli już tylko prowadzić walkę odporną.
Natomiast wojska rosyjskie południowe, pod wodzą Brusiłowa i Ruskiego, zdołały przełamać front austrjacki, zagarnęły część Galicji ze Lwowem i opanowały Przemyśl.
Koniec roku 1914 uczynił więc Mikołaja II panem znacznej części Galicji, pozbawił go wprawdzie wzamian obszarów Królestwa Kongresowego, bo w Łodzi, Piotrkowie, Kaliszu, Częstochowie a nawet w Kielcach niemieckie i austrjackie rządziły władze, ale, ale miał Galicję.
Z tego zwycięstwa chwilowego, połowicznego Rosja cesarska zdecydowała się wyciągnąć natychmiastowe korzyści. Zanim rosyjskie garnizony zdołały się usadowić w miastach Wschodniej Galicji, już za garnizonami pośpieszyły tłumy rosyjskich urzędników, zjechało prawosławne duchowieństwo. Zaczęto Galicję nagwałt rusyfikować, zamieniać unickie kościoły na cerkwie, wprowadzać rosyjski język, wygłaszać prowokujące ludność oświadczenia, uroczystemi aktami stwierdzać powrót tej „prastarej rosyjskiej ziemicy“ na łono Cesarstwa Rosyjskiego.
To rozpętanie mizernego nacjonalizmu rosyjskiego w cudzym kraju było jednym z pierwszych i niepowetowanych błędów cesarskiej polityki. Rosję upijano haszyszem rzekomego zwycięstwa, powiększenia znów ich posiadłości kosztem polskiego dziedzictwa, a tymczasem zaniechano czujności nad dolą własnego żołnierza, nie turbowano się dostatecznie o jego zasadnicze potrzeby, nie wiele troszczono o zorganizowanie tyłów miljonowej armji.
Jakoż już w kilka miesięcy po rozpoczęciu wojny, magazyny wojskowe, arsenały, składy zbożowe zaczęły się wypróżniać z przerażającą szybkością, wojsko zaczęło cierpieć dotkliwe braki. Teren wojny, zamożne, zasobne łany polskie wykluczały narazie widmo głodu, żołnierz miał co jeść, bogactwa wszelakiego było zadość pod ręką, papieru było zadość na pisanie kwitów rekwizycyjnych, — strawy przecież nie dostawało armatom i karabinom.
Wszczęły się poszmery, groźne pomruki.
Niedołęztwo intendentury, nieuczciwość dostawców, nieporządek rachunkowości wojskowej, kradzieże oficerów zaprowiantowania przekraczały skalę zwykłych w Rosji nadużyć.
Wykrywano teraz już nie tylko sieci całe genjalnego germańskiego szpiegostwa, ale i widome oznaki zdrady stanu, zaprzedawania własnego kraju.
Hierarchja urzędników i dygnitarzy cywilnych i wojskowych była wypełniona po same brzegi Niemcami, których rzeczywiste sentymenty żadnych nie budziły wątpliwości.
Cesarstwo Rosyjskie, jako potęga wojskowa, było stłoczone, podminowane, nie miało żadnych tajemnic dla wojsk nieprzyjacielskich. Każda pozycja, każdy punkt strategiczny, każdy schron, każdy szczegół obrony czy ofenzywy był znany sztabowi niemieckiemu.
Losy wojny po stronie rosyjskiej były zdecydowane. Następstwa tej korrupcji nie dały długo czekać na siebie. Wystarczyło, aby sztab niemiecki zwrócił baczniejszą uwagę na swój front wschodni.
Rozpoczęty na wiosnę roku 1915 kontratak sił austro-niemieckich wyleczył odrazu rosyjskich optymistów od wszelkich złudzeń. „Czapki“ rosyjskie nie wystarczyły.
Armja rosyjska została wypartą z Galicji, odrzuconą od Sanu, od Lwowa, od Wisły, od Dniestru, od Buga.
Taktyczne rzekomo z początku cofanie się Rosjan zamieniło się w pogrom. Rosyjskie fortece, linje obronne padły, jakby za podmuchem wichury. Biuletyny nastarczyć nie mogły, nie mogły nadążyć w zapisywaniu zmian na froncie. Gdy podawały, że Niemcy są już pod Warszawą, a w istocie Niemcy byli już w Brześciu Litewskim, kiedy mówiły o walkach pod Grodnem, — już Wilno było wzięte.
Był to pogrom.
Lecz był to pogrom tem straszny, tem okrutny, iż rezerwy rosyjskie szły na front bez karabinów, bez armat… że szły na to, aby na froncie dziedziczyć broń po rannych, po poległych, że zapasy wojenne ginęły, topniały w mgłach porannych, że nie nadchodziły, że naboje nie pasowały do miary broni, że pociski nie wybuchały, że natomiast wybuchało wszędy zniechęcenie, demoralizacja.
Nakoniec w sztabie generalnym znaleziono oberszpiega, pułkownika-dygnitarza, znaleziono największego ze zdrajców na stanowisku ministra wojny, Suchomlinowa. Ten sam minister, który był odmówił przyjęcia pomocy Aljantów, nastręczających się z zapasami materjału bojowego, — ten sam minister zajmował się szantażem i kradzieżą tych nikłych, posiadanych przez Rosję materjałów i środków wytwórczych.
Przyszły na Rosję dni grozy.
Tradycja… wojskowości rosyjskiej uciekła się do pomysłu z roku 1812… i zaczęła palić wszystko porzucane, wypędzać podczas odwrotu miljony ludzi z ich sadyb, domostw i pozostawiać… nieprzyjacielowi rumowiska, zgliszcza, spalone śpichlerze, puste obory i stajnie, nędzę własnych poddanych.
A samowładzca? A cesarz? A Mikołaj II?
Mikołaj II, przez pierwsze ośm miesięcy wojny, błogosławił pułki, rozdawał im obrazy, odprawiał modły, odbywał parady, wiwatował we Lwowie na cześć „zaokrąglonej“ znów cudzą ziemią granicy swego państwa i dawał posłuch podszeptom swej żony, upartej, zawistnej Niemki… Partja „niemiecka“ bowiem podczas wojny miała w Petersburgu silne oparcie, miała swe wpływy, żywiła ciągle przekonanie, że uda się doprowadzić do porozumienia między „kuzynami“, że waśń „familijna“ skończy się potłuczeniem Francji, a może skasowaniem… Belgji… Partja niemiecka w Petersburgu bolała nad tą nieszczęsną wojną, chciała potęgi dynastji niemieckiej nie tylko w Berlinie i w Wiedniu, ale i w Petersburgu.
Jednym z nieprzejednanych wrogów partji niemieckiej był wielki książę Mikołaj Mikołajewicz. Tego należało usunąć. Nadszedł czas, ostateczny czas nadszedł. Zresztą Mikołaj Mikołajewicz swemu bratankowi cesarskiemu i tak dość życia zatruwał skargami na złodziejstwa intendentury, na brak amunicyj, na szpiegów, na intrygi petersburskich Niemców, na brak organizacji tyłów armij. A w dodatku tenże Mikołaj Mikołajewicz zabiegał widocznie o popularność w wojsku, szukał w szeregach zwolenników, wpływy jego rosły, ambicje rosły, wszystko, co dobre, spadało na niego, a wszystko co złe waliło w Petersburg, waliło w fundamenty cesarskich pałaców.
Mikołaj II, cichy a skryty, nieśmiały zawsze „Mika“ był już odpowiednio względem stryja usposobiony. Dłużej nie chciał być „pionkiem“, zapragnął zabawić się sam w Aleksandra, przynajmniej Aleksandra pierwszego, rosyjskiego.
I oto minister wojny Suchomlinow został zaaresztowany i oddany sądowi, — a wielki książę Mikołaj Mikołajewicz został uwolniony z obowiązków wodza naczelnego i wydelegowany na dowódzcę na Kaukaz, byle jaknajdalej od stolicy, od armij zachodnich, od frontu, od sztabów i od zdobytej popularności.
Na wszystkie te wypadki nie pozostała głuchą ani Duma rosyjska, ani rosyjskie społeczne i polityczne organizacje.
Znów zażądano w Dumie nie tylko reform, ale i rządu odpowiedzialnego wobec Dumy i znów zażądano uformowania ministerjum obrony narodowej, złożonego z przedstawicieli wszystkich partyj.
Dumę zawieszono na kilka miesięcy, odesłano do domowych pieleszy hardych, a raczej coraz bezczelniejszych jej posłów i zażegnano w ten sposób niebezpieczeństwo.
Zresztą czyniono nieladajakie wysiłki. Tutaj zbierano komisje, która miała radzić nad przyszłością Polski… i nad przyznaniem Polsce daleko idących samorządów, owdzie troszczono się znów o Findlandję, nawet żydom i Karaimom obiecywano poważne ułatwienia życiowe. A obocześnie jakiś Bobryńskij prawił w dalszym ciągu o potrzebie zrusyfikowania Galicji lub przeniesienia uniwersytetu polskiego ze Lwowa do Warszawy, boć we Lwowie nie śmie dłużej bytować żaden polski uniwersytet.
Do tego zamętu teraz przyczyniali się już nie sami obywatele Państwa Rosyjskiego, nie sami jego dostojnicy z carem na czele, lecz nawet reprezentanci państw sprzymierzonych.
Dyplomacja państw aljanckich, rezydująca nad Newą, była zatrwożona. Wpływy Niemców rosyjskich podnosiły głowę. Na każdym objawie polityki rosyjskiej widać było ślady niemieckiej roboty, niemieckiej intrygi. Dyplomacja wobec tego oglądała się mimowoli dokoła, śmielej teraz wdawała się w rozmowy z leaderami stronnictw politycznych, szukała konjunktur z klubami, konferowała z kadetami, octobrystami, nawet krańcowcom nie odmawiała posłuchu.
Dyplomacja nie mogła się była dłużej łudzić.
Upadek Mikołaja Mikołajewicza, cesarz Mikołaj w charakterze wodza naczelnego, pod kierunkiem cesarzowej Aleksandry, — toć był triumf partji niemieckiej, toć zbliżająca się ewentualność zawarcia przez Rosję oddzielnego pokoju, opuszczenia szeregów aljanckich.
Sygnał do zmiany taktycznej dał podobno pan Buchanan, ambasador angielski, który miał powoli uróść jakby na pośrednika między cesarzem-samowładzcą a partjami wywrotu czy partjami reform.
Mikołaj II tymczasem po otwarciu nowej „stawki“ (głównej kwatery naczelnego wodza), po pokazaniu kilkadziesiąt razy z rzędu wiernym swym wojskom maleńkiego swego syna, Aleksego, wystrojonego w odznaki najwyższego atamana wszystkich sotni kozackich całego imperjum, znalazł był nowy talizman, posiadł skarb nad skarbami w osobie mędrca nad mędrcami.
Tym mędrcem był mużyk rosyjski, kacap, chłop-prostak, lecz chłop chytry, przebiegły, chłop sadysta, brutalny a sromotny, — ale zdolny zaimponować odrazu zdechłym nerwom dworskich kokot, a więc godny podziwu całego cesarskiego dworu i cesarskiej przyjaźni.
Grygoryj Nowicz, syn młynarza z pod Tomska, był jednym z wielu, tułających się po carskiej Rosji, mużyków-szarlatanów, wiodących próżniaczy żywot na koszt ogłupiałych kumoszek a skłonnych do „płciowego“… mistycyzmu bab.
Siła magnetyczna owego młodego „starca“, jak w Rosji nazywano podobnie uduchowione… typy, musiała być niezawodnie nadzwyczajną, skoro z zapadłego Tomska „sława“ jego dotarła aż na dwór cesarski, dokładniej do salonu histerycznej a przekwitłej damy dworu, pani Wyrubowej. Z sypialni tej wpływowej pani na pokoje cesarskie był tylko jeden krok.
I oto Grygoryj Nowicz, pod nazwiskiem Rasputina, zjawił się na dworze cesarskim jako nowa potęga, jako tajemnicza siła, wywierająca wpływ bezpośredni na Aleksandrę Teodorównę, cesarzowę, a przez nią na Mikołaja II.
Rasputin wyrósł na główną sprężynę wszystkich zakulisowych intryg, na dostojnika przed którym głowy chylić musieli nawet ministrowie, nawet członkowie cesarskiej rodziny a drżeć ambasadorowie mocarstw aljanckich.
W jedwabnej „rubaszce“, aksamitnych hajdawerach, długich, palonych butach, Rasputin stał się bożyszczem conajwspanialszych rautów i zebrań towarzyskich, konieczną ozdobą cesarskich herbatek i poufnych rozmów. Syn „natury“ o żywiołowe] zdolności wyładowywania swej męskiej energji, zachwycał „damy“ i „pokojowe“, drżały przed nim księżne i księżniczki, bali go się przedstawiciele duchowieństwa, lękali „jasnowidzącego“ urzędnicy.
Rasputin miał swój osobliwy chłopski rozum, miał instynkt oceniania ludzi, umiał zachwycać prostotą i umiał przejmować lękiem zabobonnym. Magnetyzer i czarownik zarazem, goryl rozpasany i jagnię, parafrazujące teksty z Pisma Świętego, hulaka, myślący jakby najdłużej używać na carskim chlebie, i szarlatan nie przebierający w środkach.
„Święty“ ten „starzec“, jak go zwano na carskim dworze, pochwycił zręcznie ową „pieśń bez słów“, która kołysała ciągle partję cesarzowej, partję niemiecką… I na falach tej pieśni owładnął i cesarzową i jej stronnictwem.
Aleksandra Teodorówna ze wzruszeniem wsłuchiwała się w melodyjny bas „świętego“ człowieka, niosącego jej słowa pociechy, zgadującego jej myśli a spieszącego z cennemi radami.
Mikołaj II był zdumiony tą samorodną siłą duchową. Stolica Rosji i z nią cała Rosja ulękły się.
„Starzec“ bywał wszędzie, gdzie go nie posiano. Karki ministrów zginały się. Dygnitarze, w krytycznej chwili, zasięgali jego zdania. Sam Trepow bał się tomskiego mużyka.
Szlachetni mężowie zamykali oczy na okultystyczne wpływy „starca“, a otwierali je szerzej na widok wpływów realnych.
Rasputin tymczasem używał, broił, pił, umiał nawet policzki zachwyconym damom obijać, a pozatem modlił się, jakoweś odprawiał zaklęcia i psalmami straszył.
W Rosji zaś, a zwłaszcza… na wojnie rosyjskiej, działo się coraz gorzej.
Przez całe miesiące monotonne biuletyny wojenne mówiły jedno i toż samo o tem, co się miało stać nad Strypą, około Strypy, przed Strypą i znów nad Strypą. Armje rosyjskie, od czasu do czasu, święciły chwilowe zwycięstwa, lecz każde zwycięstwo pogrążało coraz bardziej widoki ostatecznego zwycięstwa. Wołyń, Bukowina, okolice Kowla były ciągle krwawym terenem, zaścielanym dziesiątkami tysięcy trupów. Żołnierz rosyjski bił się zawzięcie, bił jak może żaden żołnierz, bo bił się bardzo często bez jednego ładunku, bez naboju armatniego, bił się głodny, obdarty.
Nareszcie atak przypuszczony przez Brusiłowa, we wrześniu roku 1916, stał się koroną wysiłków armji rosyjskiej. Atak się nie powiódł, bo rozbiły go poszmery konspiracyjne w szeregach, bo udaremnił go głód, bo demoralizacja dosięgała już oficerów, bo wojsko masakrowane przez austro-niemieckie armaty, a równocześnie pozbawione zaprowiantowania, krzywdzone przez złodziejstwa, nadużycia, miało na ustach rosyjskie „naplewat“.
Jeden tylko Mikołaj Mikołajewicz, choć za górami Kaukazu, dawał znać o sobie, darł się na skały, przebywał śnieżne pustkowia, jakieś ksenofontowe podejmował wyprawy, uwalniał Armeńczyków, dobywał Erzerumu, przyprawiał Turcję o ciężkie zgryzoty, ale temi powodzeniami raczej wrogów sobie przyczyniał w Petersburgu, teraz Petrogradem przezywanym.
Równocześnie wpływy Rasputina rosły, partja carowej coraz silniejsze zdobywała stanowisko.
Lud zaś wyrzekał, miljony „wygnańców“ przymusowych, wysiedlanych gwałtem włóczyło się, roznosząc swą nędzę i niedolę, masy robotnicze zwierały się, radzili coraz śmielej ziemianie, debatowali mieszczuchy, rozprawiali nawet czynownicy, ci najsumienniejsi strażnicy carskiego „systemu“.
Rosja zapadała coraz ciężej na zdrowiu. Potrzeba było jaknajprędzej ratować ją jakąś reformą, jakąś bolesną operacją, jakiemś cięciem cesarskiem… Cesarza na takie przecież cięcie nie było stać.
Wlokło się więc wszystko, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień byle najdalej od hiobowych wiadomości, od raportów i kurjerów dworskich. W zaciszu pałacowem, przy herbatce, na pogawędce z tym „świętym“, uduchowionym Rasputinem bywało najmilej i carowi i carycy i wszystkim damom dworskim i wszystkim dworskim pachołkom.
Nagle, niespodziewanie… postrzelane zwłoki tego „świętobliwego“ Rasputina znaleziono pewnego ranka w przeręblu, prawie pod powłoką lodową Newy.
Zamordowano go, zbezczeszczono, odebrano carowej i carowi i tego jeszcze jedynego wiernego sługę, pociechę ich męczeńskiego żywota, najmilsze, za pośrednictwem tego wyjątkowego człowieka, z Najwyższym obcowanie… przerwano!
Rasputin został zamordowany.
Cesarzowa zemdlała. Cesarz rzucił się jak ryś zraniony. Dwór cesarski jęknął.
Rosja cała zdumiała się, nawet Europa się zdumiała, nawet niezawodnie sam pan cesarz Wilhelm się zdumiał, gdy się dowiedział kto był mordercą szarlatana…
Grygoryj Rasputin został zamordowany przez wielkiego księcia Dymitra Pawłowicza i przez spokrewnionego z cesarską rodziną, księcia Feliksa Yusupowa. Do mordu, co więcej, przyczynił się słynny poseł Puryszkiewicz, podpora tronu, przewodnik partji konserwatywnej, najbardziej tradycjom cesarskim oddany sługa!
Biedaka „starca“ młodego zaproszono na książęcy obiad, tam próbowano go otruć, a gdy trucizna zawiodła, zastrzelono jako wściekłego psa.
Anarchja, rewolucja dosięgnęła już sfer tak wysokich!
Wypędzono więc natychmiast książąt Dymitra Pawłowicza i Yusupowa, wypędzono Trepowa, który na stanowisku prezesa rady ministrów nie roztoczył należytej pieczy nad osobą jasnowidzącego mużyka, a nakoniec doczesnym resztkom tego „świętego“ samca zgotowano pełne pietyzmu ceremonje.
Do władzy został powołany Protopopow, w charakterze ministra spraw wewnętrznych, a więc wielkorządcy całej Rosji. Prezydjum objął książę Galicyn. Teki ministerjalne poodbierano różnym i innym porozdawano.
Atmosfera stolicy była teraz coraz cięższa, brzemienna zapowiedzią nadchodzącej burzy. Działy się tam rzeczy, o których przed kilku jeszcze miesiącami nikt by się nie poważył myśleć. Oto, naprzykład, na kilka dni przed zabójstwem Rasputina, Milukow nie wahał się oświadczyć w Dumie, że „siły tajemnicze“ poważyły się nie tylko uwolnić od odpowiedzialności takich przestępców (wczorajszych ministrów) jak Manuiłow i Stürmer od odpowiedzialności… ale też same „siły tajemnicze“ przyczyniły im i ich bandzie odznak zaszczytnych… Milukow więc już w Dumie mówił wprost o partji cesarzowej Aleksandry, oskarżał pro-niemieckie knowania tej partji… Milukow uchybiał już majestatowi, — a w Rosji jakby brakło dość odważnego żandarma na ujęcie śmiałka i zesłanie go na syberyjskie wczasy.
Rok 1917 do utrapień wewnętrznych, nieładu, niezadowolenia, konspiracyj, rozprzężenia władzy namotał jeszcze nędzy, głód jeszcze przyplątał. Głód już od wielu miesięcy tułał się po Rosji aż w ostatku zawitał do stolicy.
W dniu 7 marca roku 1917 Petersburgowi zabrakło chleba.
Fabryki stanęły, warsztaty pracy zamilkły. Rozpoczął się strajk powszechny. Dzienniki przestały wychodzić. Na ulice wyległy tłumy, uformowały pochody. Żołnierze z kozakami połączyli się po raz pierwszy z tłumami. Duma uchwaliła jednogłośnie, aby zaopatrywanie w żywność zostało powierzonem reprezentacjom miejskim i ziemskim, aby było natychmiast odebrane sferom urzędniczym czy urzędowym.
Cesarz Mikołaj II nie mógł pozwolić na taką zmianę, która zupełnie wyraźnie czyniła apostrofę do złodziei urzędowych czy urzędujących. I, w odpowiedzi na uchwałę Dumy, raczył nakazać zawieszenie obrad Dumy aż do końca kwietnia…
Duma tym razem nie usłuchała, i obradowała dalej!
Minister spraw wewnętrznych, Protopopow, miał zresztą i na nieposłuszną Dumę wypróbowany sposób.
Protopopow miał pod rozkazami 4,000 policjantów, ludzi pewnych i miał tysiąc, wyraźnie cały tysiąc kartaczownic (zwanych z niemiecka „karabinami maszynowemi“ a z rosyjska „kulomiotami“) i to kartaczownic wyposażonych hojnie w zapasy amunicji…
Protopopow dał rozkaz. Policja wystąpiła. Nastawiono kartaczownice. Rzeź miała raz jeszcze oczyścić „powietrze“ Petersburga. Cesarz „bawił“ wówczas w głównej kwaterze, no i zapewne nie wiedział… co zamierza Protopopow.
W momencie przecież kiedy kartaczownice miały przemówić do tłumów, garnizon stolicy oddał się pod rozkazy krnąbrnej, występnej Dumy! Garnizon stolicy, przeto gwardja, wyborowe pułki, kwiat młodzieży, kwiat przywiązania do dynastji Holstein-Gottorpów wypowiedział posłuszeństwo, zagroził policjantom Protopopowa wojną a raczej, wobec swej przewagi, wycięciem w pień.
Protopopow wysłał telegram do „stawki“ (głównej kwatery).
Rodzianko zaś, wysoki prezes Dumy, uosobienie praworządności i racji państwowych, przystąpił do rewolucji.
W Pałacu Taurydzkim, kędy Duma obradowała, posłowie tworzyli pierwszy rząd tymczasowy… a tuż obok, w tymże samym pałacu, radził już pierwszy komitet robotniczo-żołnierski nad tem, aby nie wdawać się w żadne połowiczne środki, lecz odrazu przyjąć program socjalistyczny a z kim należy rozprawić się krótko i jaknajprędzej.
Mikołaj II, zaalarmowany przez Protopopowa, przebywał w swej kwaterze, znajdującej się w Mohilewie, kazał się wieźć natychmiast do Carskiego Sioła, aby tam się przedewszystkiem z Rodzianką rozmówić.
Pociąg cesarski rozkazu nie wykonał! Dowlókł się do Pskowa i tutaj stanął, stanął przed generałem Ruskim, jednym z dowódzców armij rosyjskich.
Dnia 14 marca, a więc w tydzień po pierwszym braku chleba w stolicy, Mikołaj wyraził generałowi Ruskiemu całą swą gotowość i zgodę na wszelkie i jaknajliberalniejsze zarządzenia, jakich okoliczności wymagają… Na gotowości tej nie poznał się był już nawet cesarski generał i dowódzca jednej z cesarskich armij i odrzekł Mikołajowi II, iż na reformy jest zapóźno…
Był wieczór, była noc, kiedy się ta pierwsza szczera rozmowa między cesarzem i jego generałem skończyła.
Następny ranek przyniósł Mikołajowi II informację wyraźniejszą.
Generał Ruski, po porozumieniu z Rodzianką, prezesem Dumy, doradzał Mikołajowi II abdykację.
Cesarz się wahał. Byli jeszcze dwaj wodzowie dwu armij: Ewert i Brusiłow. Oschłe ich odpowiedzi telegraficzne zażądały jednak także abdykacji. Nareszcie w kilka godzin później, przybyli do cesarza delegaci Dumy, domagając się już bez ogródek natychmiastowego zrzeczenia się tronu.
Mikołaj II zrozumiał tym razem i z wezbranem sercem, z najwyższą troską o przyszłość ukochanej Rosji i drogiego mu ludu rosyjskiego, przepojony bólem na oczywisty dowód czarnej niewdzięczności, podpisał w imieniu swojem i w imieniu swego syna przejście w stan spoczynku.
Cesarz Mikołaj II, przed podpisaniem abdykacji, w nocy z dnia 16 na 17 marca, 1917 roku, chciał pozostawić ojczyźnie pewne wskazówki, mianował był, naprzykład, ponownie swego antagonistę, wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza wodzem naczelnym… Sądził prawdopodobnie, że nastąpi ewentualnie zmiana osoby cesarza, — lecz że ród Holstein-Gottorpów podawnemu jaśnieć będzie.
Wogóle, jak twierdzą naoczni świadkowie, Mikołaj II zachowywał się w te pamiętne dni z godną tej chwili powagą. W swych ostatnich rozmowach, w akcie abdykacyjnym był przejęty do głębi przeświadczeniem o zachodzącem najwidoczniej nieporozumieniu. Chciał przecież „dać“ wszystko teraz, gotów był do najdalej sięgających ustępstw, już „naprawdę“ chciał dobrodziejstwami obsypać swych poddanych… a tutaj ci właśnie jego poddani niczego już nie chcieli, a raczej postanowili wziąć sami to, co im potrzebnem było do szczęścia.
Delegaci Dumy zagadali wzamian o możliwości powołania na tron syna Mikołaja II, małoletniego księcia Aleksego, przy regencji choćby księcia Aleksandra Michałowicza, ożenionego z księżniczką Ksenią, siostrą ustępującego cesarza albo księcia Michała, brata cesarza.
Mikołaj II się nie zgodził, abdykował, jak rzekliśmy, i w imieniu syna, chorowitego zresztą, anemicznego chłopczyka, pozbawionego nadto modlitw i opiekuńczych skrzydeł, jakimi otaczał go zamordowany Rasputin. Natomiast Mikołaj II zrzekł się tronu na rzecz swego rodzonego brata księcia Michała Aleksandrowicza, ulubieńca cesarzowej-matki, Marji Teodorówny.
Duma przecież nie zdradzała bynajmniej entuzjazmu dla tych kombinacyj następstwa tronu i ani myślała śpieszyć z wyrażeniem swego zdania.
Czy książę Michał Aleksandrowicz zrozumiał właściwe intencje Dumy, czy, stojąc na uboczu, miał lepsze o wypadkach pojęcie, czy też miał własne skrupuły, dość, że ogłosił natychmiast deklarację stwierdzającą, iż jedynie wówczas mógłby przyjąć koronę cesarską, gdyby ta ofiarowaną mu była z woli ludu…
Lud odpowiedział milczeniem. Duma milczała również i nawet nie uwzględniła oświadczenia księcia Mikołaja Mikołajewicza, który zgłosił gotowość służenia swem generalskiem doświadczeniem.
Rosja była więc bez cesarza, Mikołaj II bez następcy.
Zdetronizowany monarcha został odwieziony do Carskiego Sioła, tam wyznaczono mu i jego najbliższej rodzinie i najbliższej służbie jedno ze skrzydeł pałacu na mieszkanie i pozostawiono w tem zresztą „pysznem“ więzieniu, w spokoju.
Mikołaj II mógł teraz rozpamiętywać przeszłość i mógł się przyglądać rezultatom swego własnego panowania, a może i rezultatom panowania całego pokolenia obcych ludzi w obcym kraju.
Było na co patrzeć i było co rozpamiętywać.
Cara nie było. Rosja chwiała się, zataczała, jakby rozsadzona wewnętrzną siłą. Tej siły zdawała się mieć aż za wiele na utrzymanie olbrzymiej monarchji w równowadze, na podołanie dwu wojnom naraz: wewnętrznej i zewnętrznej. Rosja była jak ów umierający z pragnienia człowiek, który w ostatniem tchnieniu przypina usta do pełnej kruży krystalicznej wody i pije i zapija się na śmierć. Tą krużą były wiekowe sny o wolności, o prawach obywatelskich, o prawach ludzkich, o równości, o braterstwie, o „Królestwie Bożem“ na ziemi.
Wszystko zło miało teraz odejść, wszystko miało teraz iść ku odrodzeniu.
Każdy według swego pojęcia radował się, cieszył, wiwatował, bo każda racja znajdywała posłuch, każdy pogląd szacunek.
Rząd tymczasowy odurzał się własną tolerancją, własną dobrocią.
Tworzyły się dokoła niego jakieś komitety, jakieś ciała, jakieś ośrodki społeczno-polityczne. Słusznie się tworzyły. Rząd był rad i wielkim i maluczkim i ubożuchnym i zasobnym i tym naiwnym prostaczkom, mierzącym dni wolności stanem własnego żołądka i tym natchnionym inteligentom, pragnącym ziszczać swe reformatorskie pomysły. Zadość było miejsca dla wszystkich pod słońcem rewolucji.
I była rewolucja, był rząd rewolucyjny, była już prawie rzeczpospolita demokratyczna, najbardziej demokratyczna, tylko brakło chleba, brakło ładu, brakło silnego ramienia, brakło rzutu bystrego w najbliższe jutro.
Haseł podniosłych, zaręczeń, aktów wiekopomnych wystarczyło na kilka tygodni; braterskie uściski, wyznania miłości bliźniego, nadzieje tego innego, lepszego życia uciszyły, rozchmurzyły całą Rosję, nawet poniewierające się w okopach krocie żołnierzy podniosły na duchu.
Piękne to były dni. Niezapomniane dni panowania nowej, młodej Rosji.
Na pierwsze skinienie opadły wrzeciądze więzień politycznych, pękły kajdany katorżników, męczenników idei, zesłańcy, posieleńcy, ci nieprawomyślni stali się ojcami ojczyzny. Polskę uchwalono oddać Polakom, Finlandję Finnom, Kaukaz Czerkiesom, co tatarskiego przyznano Tatarowi, rozwiązano sumienia, rozwarto księgę praw człowieka i obywatela.
Dni przecież szare, bezbarwne ostudziły zapały. To, co było wczoraj było i dzisiaj i musiało być jutro jeszcze. A tu głód, niedola, nędza, wolność o głodzie i chłodzie, rozprzężenie bodaj większe, większa niepewność, lęk przed decyzją, lęk władania, a w ostatku taż sama zardzewiała, spękana machina cesarska i tyle jaśniejszego widoku, ile spodziewania na hen, odległą przyszłość.
I jeszcze wojna, Wielka Wojna, potrzeba utrzymania frontu obronnego, obowiązek, „najświętszy“ obowiązek dotrzymania zobowiązań Zachodowi Europy. Posłowie mocarstw aljanckich czuwali, przyrzekali pomoc, nieśli uznanie nowemu rządowi, ale i wymagali…
Na terenie wojny, na froncie rosyjskim, działo się teraz źle zupełnie. Sztaby straciły na pewności siebie. Dowódzcy niby wydawali rozkazy, a przestali baczyć na ich wykonanie. W pułkach, bataljonach, baterjach, kompanjach żołnierze odprawiali narady. Popularność zyskiwali wczorajsi niedołędzy, źli oficerowie czy niezdarzeni. Każdy zwierzchnik strzegł się, aby nie spowodować niezadowolenia. Najmniejszy pionek wyczekiwał nowin ze stolicy.
W okopach panowała cisza, przerywana niekiedy manifestacyjnemi okrzykami a niekiedy urozmaicana rozmowami… z Niemcami. Ci snadź otrzymali byli dokładne instrukcje. Ogień niemiecki ustawał coraz częściej, wychylający się a nawet wychodzący z transzy żołnierz rosyjski mógł być pewnym swego życia…
Rząd tymczasowy, rewolucyjny rząd rozprawiał, naradzał się, wysłuchiwał nawet życzeń, występował na mityngach i wiecach coraz liczniejszych, coraz bardziej przygodnych, coraz trudniejszych do zjednania. Rząd tymczasowy dźwigał w swem własnem łonie własną zgubę. Zdrada, chęć władzy, chęć opanowania władzy, zagarnięcia władzy czaiła się nawet na zebraniach ministerjalnych.
Rząd tymczasowy nareszcie uląkł się, spróbował mocniej ująć za ster, lecz nie zdołał go utrzymać.
Fala ludu wzbierała, kłębiła się, wspinała.
Walka była krótka. Zwyciężyli, bo musieli zwyciężyć krańcowcy, ci, którzy więcej obiecywali, mniej posiadali, a więc więcej mieli do rozdania, ci, którzy przyrzekali szybciej realizować odrodzenie Rosji.
Na czele nowego rządu stanął Kiereński, minister w rządzie wczorajszym, a teraz gorący, zadufany w sobie trybun ludowy, wódz naczelny wojsk rosyjskich i wódz całej Rosji.
Kiereński zabawił się w najpopularniejszego człowieka. W czapce na ucho naciśniętej, w zgrzebnej sołdatckiej kurcie stanął przed dygnitarzami i oczarował lud. Ideolog, zakrojony na miarę najlepszych teoryj Marxa i Engelsa, wyszkolony w dezyderatach najszerszego mrowia ludzkiego, przejęty zasadami rewolucji socjalnej, otoczył się odrazu ludźmi pewnymi, niezawodnymi, ani przypuszczając, iż wybiera właściwie kandydatów do jutrzejszego stryczka. Miał wiele zalet, wiele cnót, brakło mu tylko jednej, a mianowicie sztuki obliczania następstw, umiejętności przewidywania.
Kiereński miał za sobą masy ludu robotniczego, miał żywioły drobnomieszczańskie, zapragnął jeszcze zdobyć wojsko, podał przeto wojsku obie ręce.
Słuszną wszak ci było racją, aby obrońcy ojczyzny, aby ci, którzy własne życie nieśli w ofierze Rosyjskiej Rzeczypospolitej, mieli głos, mieli posłuch. Dosyć było wojskowego „rabstwa“, dosyć stawania na baczność, dosyć tej ciemnej, ślepej dyscypliny. Żołnierz w szeregu jest żołnierzem, — ale poza szeregiem jest obywatelem, a więc, jako taki, nie jest obowiązanym do bicia pokłonów przed oficerską gwiazdką, przed kawałkiem srebrnego czy złotego sychu, — jako taki ma równe z oficerami prawo głosu. Pułki, jako gminy być powinny. Pułki, brygady, dywizje powinny wybierać swych własnych przedstawicieli a przedstawiciele tych brygad, pułków, dywizyj powinni brać udział w naradach nad sprawami państwa narówni z przedstawicielami gmin. Rady żołnierskie mają odtąd być zawiązywane we wszystkich oddziałach i jednostkach wojskowych.
Kary na żołnierzy? Kary na przestępców wojskowych? Kary na niespełniających należycie swych obowiązków? Czyż sąd żołnierski, koleżeński sąd nie będzie najsprawiedliwszym?
I Kiereński jednem swem rozporządzeniem o zaniechaniu salutowania oficerów rozbił miljonowe armje rosyjskie. Wprowadzenie „rad żołnierskich“, żołnierskich „sowietów“ te rozbite armje miało potargać na strzępy i otworzyć naścieżaj wrota temu, co już skradało się, co już się czaiło.
Kiereński w ten sposób zdobył prawie dyktaturę, — ale Rosję pogrążył. Zamiast konstytuanty, miała w Moskwie zasiąść „czerezwyczajka“.
Lecz ten niefortunny trybun ludowy łudził siebie i łudził całą Rosję, że, pomimo swe antimilitarne zarządzenia, zdoła obudzić w żołnierzu ducha obywatelskiego, że ten duch powiedzie do niewątpliwego zwycięstwa.
Jakoż po Petersburgu żołnierze obnosili napisy olbrzymie: „Zwycięstwo nad Wilhelmem jest gwarancją wolności“, — „Wojna za wolność aż do ostatecznego zwycięstwa“, — wygłaszali piękne mowy do tłumów, dowodząc hardo, że rozbicie Austro-Niemców stanie się podwaliną rozkwitu rosyjskiej demokracji.
Zapał był wielki. Tworzono oddziały kobiece. Organizowano pomoc dla walczących. Krzątano się, docierano chmarami do linji bojowej. Szyto mundury, składkowano i wyglądano upragnionego zwycięstwa. Przystąpienie Stanów Zjednoczonych do Wielkiej Wojny po stronie aljantów było bodźcem niesłychanym. Byle tylko teraz wytrwać, byle podołać jeszcze kilka miesięcy.
Główna kwatera austro-niemiecka była zawiedzioną.
Wybuch rewolucji rosyjskiej napełnił ją wiarą, napełnił otuchą. Austro-Niemcy kalkulowali, że na wschodniej ich granicy nareszcie wojna się skończyła. Rozprzężenie w armji rosyjskiej, nieład, niedostatek wydawały się Austro-Niemcom niezawodnymi sprzymierzeńcami. Wszystko zdawało się zapowiadać zwycięstwo nad Rosją, zaniechanie wojny przez Rosję.
Gdy niespodziewanie te zrewolucjonizowane masy wojska rosyjskiego zaczęły się znów zwierać a nawet wykonywać pojedyńcze ataki i kusić się o wyłom w austro-niemieckim froncie.
Austro-niemiecki sztab uląkł się tej zmiany. Rosja Kiereńskiego sromała się oddzielnego pokoju. Rewolucja w Rosji albo słabła, albo zabrakło jej odpowiednich sił… O te siły Austro-Niemcy postanowili się postarać… skoro nie skutkowały ani odezwy do żołnierzy, ani destrukcja szpiegowska, ani partja wczorajszej carycy, ani miljony tajnych funduszy.
Austro-Niemcy mieli pod ręką ludzi „odpowiednich“.
Oto władze niemieckie sprowadziły do Niemiec ze Szwajcarji znanego agitatora-anarchistę, niejakiego Uljanowa, razem z kilku jego kolegami. Z największym „szacunkiem“ przewiozły pana Uljanowa w zamkniętym i opieczętowanym wagonie przez całe Niemcy i „odstawiły“, dobrze „zaopatrzonego“ do Sztokholmu, dnia 16 kwietnia 1917 roku. Równocześnie prawie niejaki pan Lejba Trotzki, równie znany działacz, przebywający w zaciszu Stanów Zjednoczonych, jako obywatel „sprzymierzonego“ państwa, zdołał teraz uzyskać paszport i również ku Rosji się skierować.
Pan Uljanow, zwany następnie Leninem, a za nim Trotzki zjawili się na bruku petersburskim.
Ci mieli nie zawieść pokładanych w nich nadziei. Sztab austro-niemiecki miał święcić niebawem jeden więcej sukces „wojskowy“.
W Petersburgu rosła jak na drożdżach gromada wyznawców tak zwanego „maximum“ wolności osobistej, maximum reform, — czyli gromada wyznawców bolszewizmu.
Kiereńskij podczas był jako Garibaldi i jako Bonaparte i jako Hoche. Śnili mu się po nocach bohaterscy „sankiuloci“, roiły Demostenesowe do wojska przemowy. Objeżdżał front, zasiadał na „radach żołnierskich“, zagrzewał, budził owego ducha obywatelskiego i armje drgnęły, rzuciły się na Austro-Niemców, poturbowały ich kilkakrotnie nawet.
Kiereński nie ustawał. Tak, jak stał, z rewolwerem w ręku, umiał wypaść z okopów i pociągnąć za sobą żołnierzy. Na tyłach oficerowie angielscy zbierali tchórzów czy uciekinierów. Kobiety napędzały do szeregów piecuchów czy ociężalców…
Tak, w dniu pierwszym lipca roku 1917, Kiereńskij okrył się sławą odwagi wojskowej, — a w dniu 3 sierpnia tegoż roku armje rosyjskie były już tylko strzępami wojska, strzępami rozproszonemi, Austro-Niemcy odebrali resztki Galicji i mieli przed sobą Rosję stojącą prawie otworem.
Wprawdzie ten sam Kiereńskij, który oddawał radom żołnierskim utrzymanie karności w szeregach, skończył na tem, iż armatami raził własnych, uciekających w popłochu, żołnierzy, — lecz i ten niezawodny sposób mnożenia męstwa bojowego, już teraz nie dopisał.
Dopisał natomiast pan Uljanow. Gdy bowiem Kiereńskij na froncie chciał poledz lub zwyciężyć, w Petersburgu już dnia 17 lipca terkotały kartaczownice, kierowane przez sprzymierzeńca mocarstw centralnych.
Po pogromie na froncie, czekał Kiereńskiego pogrom w stolicy.
Trybun socjalistyczny próbował opanować bolszewików, próbował im się stawić.
Wypromowany przez Kiereńskiego generał, a raczej wódz rewolucyjny Korniłow, zamierza ustanowić dyktaturę. Zamach staje się niemożliwym. Kiereńskiemu roi się dyrektorjat francuski, proklamuje rzeczpospolitą i rząd z pięciu ludzi… Jest już zapóźno. Jeszcze jedna próba porozumienia z bolszewikami. Napróżno. W nocy z dnia 6 na 7 listopada, 1917 roku, bolszewicy wykonywują przygotowany zamach. Opanowują telegraf i rozsyłają po całej Rosji wiadomość, że ustanowiony został rząd bolszewicki i że wszystkie władze mu się poddały… W tej samej chwili zastępy robotniczo-żołnierskie atakują słynny Zimowy Dworzec, siedzibę rządu. Kiereński ratuje się ucieczką. Zbiera oddziały „wiernego“ wojska i stacza bitwę z bolszewikami pod Carskiem Siołem. Przegrywa i tą jeszcze bitwę i ratuje się szczęśliwie raz jeszcze ucieczką, ratuje życie.
Pan Uljanow, Lenin, ogłasza natychmiast trzy swoje, idące po sobie, dekrety.
Pierwszy o zawieszeniu bezwzględnem prasy narodowej i burżujskiej. Drugi o unarodowieniu ziemi, bez jakiegokolwiek odszkodowania dla właścicieli. Trzeci o zniesieniu kary śmierci…
W chwili, kiedy ukazał się ten trzeci dekret… w Rosji rozpoczęła się rzeź masowa, bezkarna i ulegalizowana, z wyrokami i bez wyroków, ale rzeź tysięcy, dziesiątków tysięcy ludzi inaczej myślących, inaczej mogących myśleć, wychowanych do innego światopoglądu, pojmanych w działaniach antibolszewickich z bronią w ręku czy z kawałkiem chleba czarnego w kieszeni.
Ponad Rosją powiał czerwony sztandar nie zwycięstwa praw robotniczych, lecz zwycięstwa strasznej, krwawej zemsty.
Na czele tej zemsty stanęli nadewszystko żydzi. Oni to wyrośli naraz po wszej Rosji, jakby z pod ziemi, ukazali się jak złowrogie widma i zaczęli toczyć posokę ludzką, poniewierać i deptać to wszystko, co wczoraj wdrażało im lęk, posłuch, przed czem się musieli korzyć, pełzać.
Mordowano najpierw tych, którzy mieli oddać ziemię bez odszkodowania, następnie mordowano tych, którzy wogóle cokolwiek posiadali, mordowano jednych dlatego, że byli generałami, dygnitarzami, a drugich dlatego, że byli nikłemi osobistościami; jednych rozstrzeliwano za „białe“, niedość zgrubiałe ręce, drugich za suknię duchowną, za całą koszulę, za buty niepodarte, za posiadanie butów.
Mordowani zaczęli stawiać opór, mordowano więc ich za opór. Odważniejsi zbierali się w gromady, formowali oddziały, zdołali nawet skłonić mocarstwa sprzymierzone do interwencji, do współdziałania. A więc mordowano ich za bunt, za działanie antirewolucyjne.
Cała Rosja stanęła w ogniu bratobójczych rozpraw. Wzamian front rosyjsko-niemiecki umilkł. Rozejm był podpisany odrazu, nawet przed zawarciem pokoju, nawet przed zawieszeniem broni. Ceremonja w Brześciu-Litewskim odprawiona między Austro-Niemcami i bolszewikami w dniu 15 grudnia, 1917 roku, była już tylko banalną formalnością.
Działania wojenne rządu bolszewickiego miały ważniejsze zadania: zgniecenie rebeljantów, rozbicie oddziałów Denikina, Wrangla, Kołczaka i setki innych przygodnych wodzów ruchu antibolszewickiego.
Walki były krwawe, zajadłe. Nie było miłosierdzia, nie było przebaczenia, zmiłowania. Nie o zwyciężenie szło, lecz o wytępienie. Ten ocalał, kto zdołał uciec z Rosji, kto zdołał za granice własnej ojczyzny się wydostać.
Mordowaniu sekundował wytrwale genjusz zniszczenia, burzenia, rozbijania, palenia, równania z ziemią wszystkiego co ponad nią ważyło się jeszcze wystawać. Żagiew dosięgała i obracała w perzynę nie tylko siedziby wielkopańskie, ale i dworki i kamieniczki i bibljoteki i dzieła sztuki i parki i ogrody. Niszczono nie tylko pałacowe obejścia, ale i drzewa, zaorywano trawniki i kwietniki, palono żywcem i ludzi i palono róże, konie nazbyt rasowe, psy pańskie, cerkwie palono i bezczeszczono, pozostawiano jedynie w spokoju synagogi.
Szła ta piekielna zemsta, szła przez całe lata i do dnia dzisiejszego jeszcze się snuje, jeszcze porachunki załatwia.
A Mikołaj II, a liczna rodzina cesarska?
Od abdykacji do ostatecznej rozprawy miał upłynąć z górą rok cały…
Mikołaj II był więźniem stanu w pałacu carskosielskim. Było to, jak powiedzieliśmy, „pyszne“ więzienie, cesarskie więzienie, pełne początkowego sentymentu, należnego szacunku, czułostkowości.
Zdetronizowany cesarz przyjął teraz miano „pułkownika Romanowa“, zachował jedynie rangę wojskową nadaną mu niegdyś przez ojca. Wdział na się uniform polowy i za całą jego ozdobę, zachował krzyż Św. Jerzego, najwyższe odznaczenie rosyjskie za męstwo na polu bitwy…
Pierwsze tygodnie więzienia miał Mikołaj II i jego najbliższa rodzina bardzo znośne. Pułkownik Romanow i pani „pułkownikowa“ mieli zadość służby, mieli nawet „towarzystwo“ kilku osób ze świty, mieli do dyspozycji piękny park i piękny salon.
Rząd księcia Lwowa zachowywał się bardzo powściągliwie. Pułkownik Romanow zdawał się nie wierzyć, aby się „historja powtórzyła“, aby miał przejmować się cieniami Ludwika XVI i Marji Antoniny. Mieszkał sobie tymczasem razem z żoną i dziećmi i spodziewał jakiegoś modus vivendi, może jakowejś listy cywilnej, może wczasów spokojnych nad brzegami Morza Śródziemnego.
Tego samego przekonania zdawali się nabierać inni członkowie cesarskiej rodziny, rozproszeni po swych siedzibach i pałacach wielcy książęta. Strzeżono ich pilnie, ograniczono w wydatkach, nie pozwalano na „przenoszenie się“ z miejsca na miejsce, — ale uczyniono tak może i z troskliwości. Bądź co bądź rewolucja jeszcze się nie uspokoiła, bezpieczniej więc pod strażą niż bez straży.
Byli wprawdzie i tacy wielcy książęta, jak dwaj synowie sławetnego Włodzimierza, Borys i Cyryl, którzy umieli skorzystać z pierwszej sposobności i umknąć. Nawet sam wielki książę Mikołaj Mikołajewicz miał pójść za ich przykładem. Były to przecież oderwane przypadki, raczej niefortunne, nieprzyjemne dla ogółu cesarskiej rodziny, mającej wysokie pojęcie o przymiotach ludu rosyjskiego.
Po kilku tygodniach, więzienie pułkownika Romanowa jęło się nagle psuć. Zmniejszono liczbę służby, Mikołajowi II pozwalano widywać się z żoną tylko podczas spożywania posiłku, dodano mu stałą wartę, złożoną z trzech żołnierzy, która towarzyszyła mu ciągle, bez przerwy, dodano argusów i cesarzowej i księżniczkom i księciu Aleksemu, nawet lejb-medykowi, doktorowi Botkinowi.
Demagogja brała górę.
Wszechpotężny pan Kiereński sam zatroszczył się o zdetronizowanego i odwiedził „pułkownika“ w swym sołdatskim uniformie, naprawił wiele o zmienności losu i potrzebie liczenia się z opinją, ale w rezultacie, obostrzywszy reguły „więzienne“, zezwolił na… prace ogrodnicze.
Mikołaj II razem z dziećmi i ze zmniejszoną swą świtą zabrał się do przerobienia jednego ze wspaniałych trawników parkowych na ogród warzywny.
Praca w parku szła ochoczo. Księżniczki Tatjana i Anastazja ciągnęły beczkę z wodą, pomagał ex-cesarzewicz, „pułkownik“ kopał zawzięcie, pomagali wszyscy, nawet strażnicy. A cesarzowa Aleksandra w wielkim fotelu poglądała na krzątającą się gromadkę i haftowała przedziwny pas, nie wiedząc czyli zamieni go w ozdobę na stół, pod lampę, czyli może w ornat dla archimandryty czyli w kapę dla samego archireja.
Niedanem przecież było pożywać rodzinie cesarskiej z własnego warzywa, bo oto, w dniu 14 sierpnia, wywieziono ją niespodziewanie do Tobolska, na Syberję.
Stało się to za sprawą Kiereńskiego. Była może w tem zesłaniu chęć ocalenia pułkownika Romanowa… Petersburg był tuż, obok Carskiego Sioła, a w Petersburgu bolszewizm już zęby szczerzył.
W Tobolsku już nie było pałacu cesarskiego. Na mieszkanie wyznaczono rodzinie cesarskiej pospolity dom miejscowego gubernatora.
W domu tym pułkownik Romanow spędził szereg długich miesięcy.
„Porządek domowy“ w Tobolsku początkowo niczem się nie różnił od carskosielskiego. Było mniej przestronno, szczupło, lecz jeszcze dosyć zamożnie.
Dopiero gdy w miesiącu wrześniu zjawił się w Tobolsku „komisarz“ wydelegowany do czuwania nad rodziną cesarską, komisarz w osobie byłego więźnia politycznego, warunki zaczęły się zmieniać.
Komisarz zresztą stosował względnie jeszcze łagodne środki, mające nieco upokorzyć wczorajszego samowładzcę. Więc, naprzykład, wydał ex-cesarzowi, jego rodzinie i jego świcie, złożonej już z ośmiu tylko osób, karty tożsamości… z fotografjami. Uwięzieni musieli teraz co chwila te karty pokazywać zmieniającym się strażom, które z powagą sprawdzały czyli fotografja Mikołaja II jest podobna do pułkownika Romanowa.
Tutaj wszyscy uwięzieni ucierpieli mocno wskutek ostrego klimatu syberyjskiego i braku ruchu i tak dalece, że komisarz sprowadzić kazał dla „pułkownika“ zapas drzewa do rąbania, aby w ten sposób zapewnić mu odrobinę fizycznego zmęczenia, przy możności lepszego zaopatrzenia pieców. Ponadto, tenże komisarz zezwolił łaskawie, w dni pogodne, wychodzić swym więźniom na przejście ponad dachem oranżeryjki i szukać promieni syberyjskiego słońca.
Były to przecież ostatnie promienie nawet słońca Holstein-Gottorpów.
W dniu 1 marca roku 1918 więźniowie przestali wątpić, jaki los zamyśla im zgotować samowładztwo bolszewickie. W dniu tym nadzwyczajne rozkazy skasowały kuchnię i wyznaczyły porcje „żołnierskie“. Równocześnie szczątki względów zaczęły znikać raptownie. Każdy dzień przynosił nowe obostrzenie.
Zagadano teraz mocniej o ucieczce.
Pułkownik, według świadectwa profesora Gilliarda, a raczej guwernera-Szwajcara, który należał do tej przedostatniej świty cesarskiej, odrzucał wszelką myśl ucieczki. Teraz jednak był już zdecydowany, byle — byle wszyscy mogli uciec razem.
Były plany, były zamiary, były przygotowania. Podobnoć w Tobolsku samym nie brakło ludzi, gotowych spieszyć z pomocą.
Gdy, naraz, dzień 25 marca sprowadził do Tobolska oddział czerwonej gwardji, oddział wypróbowanej mocy i zawziętości drabów bolszewickich. Wszystkie plany rozwiały się, prysły…
Nie dość na tem, oddział czerwonej gwardji nie przybywał napróżno. Oto o trzeciej rano dnia następnego, 26 marca, obudzono Mikołaja II i zapowiedziano mu rozkaz wyjazdu. Cesarzewicz Aleksy był ciężko chory. Aleksandra Teodorówna, nie bacząc na chorego syna, postanowiła iść za mężem, do niej przyłączyła się trzecia córka, księżniczka Marja. Reszta dzieci razem ze świtą miały pozostać w Tobolsku.
Troje więźniów załadowano do opancerzonego wagonu i pod strażą czerwonej gwardji wywieziono. Po tygodniu blizko wleczenia od stacji do stacji, w dniu 3 maja, wagon pancerny przybył do Ekaterynburga. Tutaj władze bolszewickie wypędziły z domu Ipatiewa, zamożnego kupca, wszystkich jego mieszkańców i pod silną strażą osadziły troje więźniów.
Dla Mikołaja II i Aleksandry Teodorówny nastąpiły tygodnie strasznej trwogi o pozostałych w Tobolsku. Tam, w Tobolsku, równym lękiem napawała myśl o tych, których wywieziono niewiadomo dokąd.
Lecz władze bolszewickie snadź zmieniły zamiary. W Moskwie, z izb złocistych Kremlinu, padł inny rozkaz upraszczający najbliższe zamiary. Postanowiono zaniechać tego dzielenia. W dniu 22 maja dzieci pozostałe w Tobolsku wraz już tylko z paru osobami świty zwieziono do Ekaterynburga, do domu Ipatiewa.
Był to dzień szalonej radości, uciechy niewysłowionej.
Rodzina Mikołaja II była teraz razem, stanowili ją: pułkownik, Aleksandra Teodorówna, księżniczka Tatjana, Anastazja, Marja i, najstarsza księżniczka, Olga, nareszcie książę Aleksy. Ze świty natomiast, a raczej ze służby, pozostali tylko lejb-medyk Dr. Botkin, Anna Demidowa, panna służąca, Troup, lokaj, i Charitanow, dawny kucharz cesarski. Pozostałych członków świty, jak hrabiny Henrikoff, lektorki cesarzowej, panny Schneider, generała Tatiszczewa i księcia Dołgorukiego, wielkiego marszałka dworu, nie dopuszczono do domu Ipatiewa, lecz osadzono w więzieniu Ekaterynburskiem i tutaj, nie wdając się w żadne dłuższe ceremonje, zamordowano w kilka dni później… Z tej świty ostatniej Mikołaja II jeden Gilliard, Szwajcar, ocalał. Wypuszczony w Ekaterynburgu na wolność, nie czekał na nowy dowód uprzejmości bolszewickiej i zdołał umknąć tak, że słych o nim narazie zaginął.
Życie więźniów w Ekaterynburgu było twardem, było ciężkiem, wystawionem na coraz ostrzejsze „przepisy“, coraz bezwzględniejsze szykany. Te jednak nabrały dopiero ostatecznej odwagi po przyjeździe nowego męża zaufania, wydelegowanego przez Moskwę, komisarza Jurowskiego, jednego z filarów „czerezwyczajki“, zbira i mordercy, mającego już setki ludzi na swem, tak zwanem „sumieniu“.
Jurowski był jako ów zwierz, mający przed sobą bezbronne ofiary, a onieśmielony ich bezstronnością, ich biernością. We własnej złości, własnej pasji, własnem chamstwie zdawał się szukać powodu do dręczenia, do poniewierania.
Jurowski był panem życia i śmierci samowładzcy wszechrosyjskiego i jego rodziny. On panował im, on rządził, on rozkazywał, on czekał ostatnich „poleceń“.
Polecenia nadeszły, bo Lenin i Trotzki postanowili dokonać rozpoczętego dzieła zniszczenia, skończyć z tą czułostkową maskaradą.
W nocy z dnia 16 na 17 lipca, Jurowski wpada do sypialni więźniów, sypialni położonych na pierwszem piętrze domu, — i każe im wstawać.
— Wstawać? Dlaczego?
Jurowski się mięsza, kłamstwem zbywa trwożne pytania.
— Wstawać natychmiast i zebrać się na dole… trzeba jechać, rozruchy są w mieście, pojedziecie i koniec, daleko pojedziecie, bo mnie się tak podoba. Dalej, żebym nie potrzebował wam dopomódz.
Upływa chwila gorączkowego pośpiechu. W napoły pustym pokoju dolnym są już wszyscy: cesarz, cesarzowa, cztery młode księżniczki, cesarzewicz, dr. Botkin, panna służąca, lokaj i ex-kucharz. W pokoju są tylko trzy krzesła. Według ceremonjału, zajmują je: Mikołaj II, Aleksandra Teodorówna i książę Aleksy, jako następca tronu…
Ostatnia sekunda wątpliwości.
Do pokoju wchodzi Jurowski za nim „komisarze“, równie wypróbowani, Ermakow i Waganow, a dalej wsuwa się siedmiu drabów uzbrojonych, siedmiu Austro-Niemców (historycznie stwierdzone)!
Jurowski bełkocze jakieś bezładne wyrazy o wykryciu przygotowań do ułatwienia ucieczki więźniom, bluzga gradem obelg i pali z rewolweru do Mikołaja II…
Dziewięć innych strzałów wtóruje mu równocześnie.
Nie wszystkie są celne, nie wszystkie śmiertelne, ale są inne w magazynach.
Następuje zgiełk zajadłej strzelaniny, jęki konających, wycie rannych, szarpanie za włosy, targanie półtrupami. Krew szoruje strumieniami po podłodze, do ścian przylegają wypryski mózgów.
Jeszcze jeden wysiłek, jeszcze kilka salw do trupów i dalej na te trupy zdzierać z nich odzienie, zrywać koszule i szukać ukrytych djamentów, szukać kosztowności.
Tuż u podjazdu domu Ipatiewa czekają już wozy.
Na wozy teraz z tem carskiem ścierwem, za miasto, w las najbliższy. Tam stosy smolnego drzewa gotowe, czekające na świeże, ciepłe trupy. Cieplej im uczynić! Łuczywo podpalone, płomień bucha… O świtaniu już tylko mgły ostatnich dymów się snują. Wyrwać jeszcze tym dymom popieliska, powsypywać je na wozy i rozwieźć na wsze strony, po rowach, wertepach, śmietniskach, wądołach, ażeby i słych zaginął, aby wiatr rozwiał do reszty a woda zmyła prochów cesarskich marność.
Tak skończył Mikołaj II, jego żona heska księżniczka, Aleksandra Teodorówna, cztery księżniczki: Olga, Tatjana, Marja i Anastazja, tak zginął cesarzewicz następca tronu, ataman wszystkich wojsk kozackich, i tak zginął lejb-medyk, dr. Botkin, i troje służby, troje ludzi szlachetnych, dzielnych, bo wiernych w niedoli.
Tak dokonano ostatniego w naszej epoce królobójstwa, tak załatwiono się z ostatnim, w prostej linji, potomkiem Pawła I, Mikołaja I, Aleksandra II i Aleksandra III.
Okrutny ten mord, ponury mord, chytry a podły mord. Bez wstrętu, bez oburzenia, ani o nim wspomnieć.
Zamiast szafotu Ludwika XVI, zamiast sądu nad Karolem I, angielskim, banda hyclów rozstrzeliwująca jakby wściekłych psów stado, stado napadnięte w nocy, znienacka, przebiegle a nikczemnie.
Rewolucja Francuska, Rewolucja Angielska miały swój majestat, miały poczucie honoru, miały odwagę pomszczenia śmiało, odważnie krzywd miljonów.
Mikołaj II był wielkim przestępcą. Był dobrym ojcem rodziny, był wzorowym mieszczuchem, ale był złym, był występnym monarchą, bo był słabym, bo był otoczony dworakami, bo był oszukiwany i bo chciał być oszukiwanym, bo się wahał, bo stał się ofiarą intryg i podszeptów, bo przyrzekał i nie dotrzymywał, bo nie miał woli, bo nie miał odwagi, bo do ostatniej minuty panowania swego nie rozumiał, że każdy jego błąd, każda chwiejność, każdy brak decyzji zamienia się w klęskę dla miljonów, niesie zgubę krociom i tysiącom ludzi.
Mikołaj II pragnął żyć jeszcze, pragnął żyć w ciszy, w zapomnieniu, tego jedynie podobno pragnął…
To życie bodaj mogli byli zachować Mikołajowi II i jego rodzinie jego najbliżsi krewni… więc pan Wilhelm II, cesarz wówczas jeszcze niemiecki, więc Franciszek-Józef czy jego następca Karol… Ale ci panowie nie usiłowali wywrzeć nacisku, woleli zamilczeć, woleli tego niewdzięcznego krewniaka oddać na pastwę „czerezwyczajki“.
Nie lepszy, nie inny spotkał los dalszych członków rodziny Holstein-Gottorpów. Pozostali przy życiu ci tylko, którzy zbiedz zawczasu zdołali. Innych pomordowano bez pardonu, pomordowano bez sądu, bez wnikania, który z nich zawinił, który miał wpływ na władzę, a który nie miał.
Zarżnięto tak samo wielkiego księcia Pawła Aleksandrowicza, jak Michała Aleksandrowicza, tego, który cesarskiej korony się wyrzekł, który pragnął jej od ludu. Zginęli Konstantynowicze, choć się do niczego nie wtrącali, a boleli raczej nad zaślepieniem samowładztwa, zmarniały siostry cesarskie i cesarscy siostrzeńcy i wielkie księżne i mniejsze księżne.
Jako ostatni „Mohikanin“ pozostało widmo, wiekiem pochylone, wyrokami losu strzaskane, widmo carycy-matki, widmo Marji Teodorówny, żony Aleksandra III, siostry niegdy królowej angielskiej, widmo skuzynowane ze wszystkiemi tronami na świecie a poniewierające się w pałacyku kopenhadzkim.
Zresztą są już tylko pretendenci do tronu rosyjskiego, są wygnańcy tacy sami, jakimi byli wczoraj ostatni z Burbonów i Bonapartych, ostatni z Braganzów czy ostatni z Orleanów, a jakimi mogą się stać jeszcze ostatni z Hohenzollernów, ostatni z Habsburgów, ostatni z Koburgów i ostatni z Wittelsbachów…
Wielka Wojna cały szereg tronów skasowała, przesunęła czy, jak w Niemczech… zawiesiła, a nadewszystko posady cesarzów, królów czy wogóle monarchów uczyniła bardzo niepewnemi. Coraz trudniej je zdobyć i coraz łatwiej utracić.
Walka o gronostaje, o trony, o dziedzictwa tronu zaczyna cichnąć. Panującego można już prawie oddalić, jak, naprzykład króla greckiego lub tureckiego sułtana, — można go coraz łatwiej skłonić do dobrowolnego wyjazdu z ukochanego państwa.
Natomiast walka o władzę, o te gronostaje, o ten tron, który pozwala rządzić, który pozwala rozkazywać nie ustaje ani na chwilę. Mord polityczny tutaj jeszcze rozstrzyga, jeszcze przez wieki całe za najwyższy służyć będzie argument.
Zaznał był tej prawdy nawet pan Uljanow, nawet Lenin bolszewicki, kiedy go w dniu 30 sierpnia, roku 1918, Dora Kapłan potraktowała dwiema kulami rewolwerowemi. Przekonał się o tem smutnej pamięci Mojżesz Uryckij, krwawy pogromca rosyjski, kiedy w tym samym dniu… położono go trupem w tym samym zawsze Zimowym Dworcu, tym symbolicznym gmachu samowładztwa carskiego i samowładztwa bolszewickiego.
Mord polityczny nie ustał. Nie ustanie podobno nawet kiedy zabraknie królów, nie ustanie, zbroić będzie i zbroi ręce mścicieli, ręce fanatyków, ręce obłąkańców.
Zdoła nawet sięgnąć tam, gdzie nigdy jeszcze przedtem nie sięgał… zdoła ugodzić nawet w serce niewinnego, czystego człowieka…
Wiek dwudziesty jest i będzie taki sam, jak poprzednich wieków pięćdziesiąt i dalszych wieków nieskończoność.
Zmieniły się i zmieniać będą metody naukowe, środki techniczne, urządzenia społeczne, polityczne racje, — ale etyka, moralność, poczucie sprawiedliwości będą wyrzucane za nawias przy każdem starciu się z siłą, z oporem władzy czy z samą władzą.
Etyka i moralność, chrześcijańskie dogmaty czy tylko zasady miłości bliźniego, jak i wszelkie poprzednie zasady, wyznawane przez starożytnych, zostały zepchnięte do wartości umów socjalnych, do przepisów kodeksowych, — a zwłaszcza, tam, gdzie panuje i tworzy wielki umysł polityczny, gdzie duch jednostki czy duch zwartej gromady chce uszczęśliwiać inne gromady.
To sponiewieranie uczuć ludzkich, to sprowadzenie ich z piedestału, to podporządkowanie ich sądowi „czystego“ rozumu musi wywoływać reakcję.
Nie może być dwu moralności: jednej dla władzcy, a drugiej dla podwładnego.
Potężne są prawa natury i bezwzględne. Podstawą tych praw jest ciągła i ustawiczna walka, walka każdego atomu z każdym atomem, walka każdego życia z każdem życiem o własne życie.
Człowiek przecież wówczas jedynie może się uważać za człowieka, gdy zdolen jest stawić czoło tym prawom natury, kiedy wyłamuje się z tych praw, kiedy zdolen jest stanąć ponad wymaganiami tych praw.
Nie wolno człowiekowi raz działać w imię, tak zwanej, racji stanu, a raz działać w imię miłości bliźniego. Nie wolno człowiekowi raz być mikrobem, pożerającym słabszego od siebie mikroba, a raz odwoływać się do uczuć samarytańskich silniejszego od siebie mikroba.
Albo zasada mikrobów, albo zasada ludzka, zasada człowieczeńska.
Pierwsze ćwierćwiecze wieku dwudziestego zasadom człowieczeńskim nie hołdowało, i po dziś dzień nie hołduje.
Rewolucja Rosyjska trwa, zajmuje się niepożytecznym ciągle niszczeniem lub odbieraniem bogactw jednym a dawaniem tychże bogactw drugim… jakby stąd wielka miała wyniknąć różnica, że wczoraj był gnębiony Paweł przez Gawła, a dziś Paweł znęca się nad Gawłem. Rewolucja ta zresztą walczy temi samemi środkami, z jakimi niegdy walczył i Iwan Groźny, i Piotr Wielki i Katarzyna II i siepacze Godunowa i wrogowie Dekabrystów.
I jako bolszewizm stał się reakcją samowładztwa cesarzów, tak powrót do caryzmu może się stać znów reakcją bolszewizmu.
Przyszły Karamzin przyszłego państwa rosyjskiego może z filozoficznym spokojem opowiadać potomnym, że Rosja przeżywała znów inne „Smutnoje Wremja“ jakby za czasów „Łżedymitra“ czy Pugaczewa, że tam oto stawiano marmurowe pomniki gwałcicielowi praw boskich, Leninowi, że owdzie panoszył się jakiś Trotzki czy Sobelson, — aż nastąpiło przebudzenie, aż w morzu krwi krwawe pogrążono potwory.
Uwaga. Bibljografja poniższa, względnie do bogatych materjałów w tym przedmiocie, była ubogą, bo rozmyślnie ograniczoną przez piszącego, a to dla pozbawienia tej pracy wszelkiej cechy pamfletu. I stąd, o tyle tylko uwzględniono materjał rewolucyjny, o ile ten w materjale lojalnym, dokumentowym znajdywał potwierdzenie.
1. Leroya-Baulieu A. L’Empire des Tsars. Paris 1881.
2. Créhange. Histoire de la Russsie dépuis la mort de Paul I. Paris 1882.
3. Waliszewski K. Ivan le terrible. Paris 1904.
4. Hermann. Russland unter Peter dem Grossen. Leipzig 1872.
5. Lavaux. Histoire de Pierre III. Paris 1799.
6. Arsenjew. Carstwowanje Ekateriny II. Petersburg 1856.
7. Jauffret. La grande Catherine. Paris 1862.
8. Turgeniew. La Russie et le Russes. Paris 1847.
9. Castéra I. Histoire de Catherine II. Paris an VIII.
10. Karatow F. W. Pawieł I. London 1902.
11. Istoriczeskija dokumenty iz wremion carstwowania Aleksandra I. Leipzig 1900. Kasprowicz.
12. Tajnoje obszczestwo i 14 dekabria 1825 goda w Rossji. Leipzig 1901. Kasprowicz.
13. Tołstoj L. N. Die Dekabristen. Berlin 1903.
14. Hercen A. Zagowor 1825 goda. Berlin 1903.
15. Eckart I. Von Nicolaus I bis Aleiander III.
16. Kołaczkowski K. generał. Wspomnienia od r. 1820—1830. Kraków 1900.
17. Materiały dla carstwowanja Imperatora Nikołaja Pawłowicza. Leipzig 1902. Kasprowicz.
18. Kołosow A. Alexander II. London 1902.
19. Kalendar Narodnoj woli na 1898 god. Genève.
20. Programma Ispołnitielnawo Komiteta 1879, 1880 i 1881.
21. Hercen A. Kto winowat. London 1859.
22. Bakunin A. Narodnoje dieło. London 1862.
23. Czernyszewski M. Soczynienia. Genève 1868—1870.
24. Bilbasow W. Istorja Ekateriny II. Genève 1884.
25. Korolenko W. Wospominania o Czernyszewskim. Genève 1880.
26. Stępniak. Podpolnaja Rossia. Genève 1881.
27. Eltzbacher Dr. P. Der Anarchismus. Berlin 1900.
28. Biełyj terror. Leipzig 1878. Kasprowicz.
29. Wolkenstein L. A. 13 liet w Szliselburskoj krieposti. Berlin 1902.
30. Pieśni borby. Genève 1902.
31. Łazarew E. E. Gawajskij Senator. Genève 1902.
32. Listki Swobodnawo Słowa. N. N. 1—25. Christchurch, Hants, England.
33. Kennan J. Tent liefe in Siberia. New-Jork 1870. Lwów 1890.
34. Roczniki czasopism Journal des Debats, Le Temps, Czas, Prawitielstwiennyj Wiestnik, Nowoje Wremja, Moskowskija Wiedomosti, Oswobożdenje, Narodnaja Wola, Iskra i Słowo Polskie.
- ↑ Wsie padlecy... odin prokuror... (ros.) — niedokładny cytat z Martwych dusz Nikołaja Gogola (rozdział V); w oryg. всё мошенники (...) Один там только и есть порядочный человек: прокурор, да и тот, если сказать правду, свинья; w przekładzie Władysława Broniewskiego: same łajdaki (...) Jeden tam tylko jest porządny człowiek: prokurator; ale i ten, prawdę mówiąc, świnia.
- ↑ W Rosii niet zakona... (ros.) — parafraza wiersza Puszkina; w oryg.:
В России нет закона
В России — столб стоит
К столбу закон прибит,
А на столбе корона. - ↑ Tę legendę uwiecznił Tołstoj nowelą. Według tej noweli, Aleksander I był przytomnym egzekucji żołnierza, skazanego na 2.000 pałek. Żołnierz, po pierwszym tysiącu stracił przytomność. Egzekucję przerwano i zaniesiono biedaka do szpitala, gdzie, według zasady rosyjskiej, miał wydobrzeć na to, aby drugi tysiąc pałek odebrać. Podczas żołnierz umarł. Aleksandra I zdjęła jakoby wówczas myśl o zamianie ról… Żołnierza zaciągnął do swej sypialni, a sam w łóżku szpitalnem poddał się kuracji no i drugiemu tysiącowi pałek… Zaczem ruszył na Syberję, na dobrowolne wygnanie.
- ↑ Błąd w druku; zbędny cudzysłów zamykający lub brak otwierającego.
- ↑ Błąd w druku; brak cudzysłowu zamykającego, który winien się znajdować po słowie specjalnie, lub wyznaczonym, albo sądom.
- ↑ Szczegóły te spisane są ze słów Żelabowa.
- ↑ Uszkodzenie strony; brak wyrazu.
- ↑ Błąd w druku; winno być "wypadku" jordańskim lub "wypadku jordańskim".