<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Królobójcy
Wydawca Dom Książki Polskiej S. A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Od pewnego czasu do rozmaitych cnót przybyło Europie sumienie. Wielkie, bardzo wrażliwe i nad wyraz sprawiedliwe sumienie.
Skąd się to sumienie wzięło, niewiadomo, może z roku 1848, może 1871, może z fletu, na którym grywał Fryderyk Wielki, może z korespondencji Voltaire’a z Katarzyną II, może od czasu wysiłków hiszpańskich odbudowania ruin maurytańskiej kultury, ruin, zburzonych przez arcykatolickich królów, a może ze stryczka, na którym zawisła Perowskaja?!
Perowskaja!? — No tak, taż sama... nihilistka, anarchistka rosyjska, która brała udział w zabójstwie Aleksandra II. Zresztą, osoba nie ciekawa, powiesili ją, a raczej dwa razy wieszali, bo się pierwszy stryk zerwał.
Europa westchnęła wówczas nietylko na tę okropną intendenturę rosyjską, która i stryczków porządnych nie umie dostarczyć, ale i na brak galanterji dla kobiety i na zbyt wielkie jej równouprawnienie. Równocześnie wszakże Europa pospieszyła wyrazić swe głębokie zadowolenie, że towarzyszkę Perowskiej, Hesię Helfman, uroczyście ułaskawiono. Przyczyną tego ułaskawienia był odmienny stan nihilistki, a więc skrupuł ludzkości, żeby, wraz z przestępczynią, nie pozbawiać życia niewinnej istoty.
Europa na ten ostatni argument znów westchnęła, lecz już z ulgą, bo z całem poczuciem swej cywilizacji i czystości sumienia, a nihilistka Helfman, miast zakończyć odrazu obrachunek z domem Romanowych, musiała wraz dzieckiem miesiącami konać w Szliselburgu i Piotropawłowskiej fortecy i pocieszać się tem tylko, że w tych samych murach konali już przedtem nawet zupełnie wszechrosyjscy imperatorowie.
Lecz byłoby bezwątpienia błędem mniemać, że rok 1881, a więc rok zabicia Aleksandra II. był rokiem narodzin sumienia w duszy Europy, bo to sumienie powstało zgoła niepostrzeżenie, niby obłoczek, udający na jasnym firmamencie chmurę, niby zefir, zabawiający się w wiatr.
Dawnymi czasy Europa była mniej uczuciową i tak źle wychowaną, że prawie zawsze szczerą. Kiedy miała ochotę kogo zabić, to wyciągała, z za pasa taki topór, że ostrze jego na milę wokół łyskało, kiedy chciała kogoś skarać, to ani myślała odprawiać ceremonij procesów politycznych. Nie mówiła nigdy „cywilizuję“, tylko „ujarzmiam“, nie mówiła „potępiam“, ale „morduję“, nie mówiła „nawracam“, tylko „miażdżę“, nie mówiła „żałuję“ lub „boleję“, tylko „nic mi do tego“ i t. d.
Na szczęście, to prostactwo Europy minęło bezpowrotnie, surowość jej obyczajów utarła się, urobiła się na wykwint, a poczucie ludzkości już i ku zwierzętom spłynęło widomem dobrodziejstwem.
I nie koniec na tem, Europa idzie dalej, idzie naprzód. Z dnia na dzień podejmuje coraz humanitarniejsze idee, myśli o rozbrojeniu, o pokoju powszechnym i już tylko postanawia poskramiać „żółte niebezpieczeństwo“ — a prócz tego, radaby pałace budować anemicznym papugom i sanatorja suchotniczym, a więc za chudym na zabicie... cielętom. Ale, że troska jest kwestją ziemskiego bytu, więc i na białem czole Europy osiada czasem i w zmarszczki się fałduje.
Ach, bo te dzieci, te krnąbrne dzieci Europy! Gdybyż chciały słuchać! Jakażby zapanowała harmonja! Przecież Europa sama pamięta, nikomu nie da zrobić krzywdy...
Naprzykład była rzeź w Armenji. Lecz gdy Turcy wyrżnęli aż dwa tysiące bezbronnych mieszkańców, Europa się oburzyła i złożyła w Konstantynopolu, trzy, pięknie wystylizowane, noty dyplomatyczne. Turcy wyrżnęli jeszcze drugie dwa tysiące Armeńczyków, aż przestali, snać obawiając się nowej serji pięknie kaligrafowanych not dyplomatycznych. Przyczem, zgoła urzędowe źródła dowiodły, że sułtan jest bardzo a bardzo uprzejmym i dystyngowanym człowiekiem, trochę może nerwowym, lecz kto musi mieć tyle żon i takie wydatki!... Łatwo potępiać, gdy się nie jest sułtanem!
Ale Turcja to więcej Azja niż Europa, trudno o nią kruszyć kopję i wszystko na swój rachunek brać — lecz taka Francja! Zabrali jej Niemcy Alzację i Lotaryngję — prawda, no, stało się. Francja wypłaciła pięć miljardów, więc zdawałoby się, iż niesnaski są zakończone. Gdzie tam! Francja boczy się na Berlin. A ten poczciwy Berlin ani myśli żywić do Paryża urazy, Berlin nawet chętnie mówi po francusku, Berlin na zgodę gotówby ofiarować Paryżowi pomnik Bismarka, a choćby napisać nowe libretto do opery pod tytułem „Trębacz z pod Gravelotte“.
Paryż tych dobrych, szlachetnych intencyj Berlina uznać nie chce i martwi Europę, boć Europa już nieodwołalnie zmierza do pojednania zwaśnionych, do zgody i do miłości braterskiej na przestrzeni od przylądku Finisterre po Ural i od Szpicbergu po Gibraltar.
Francja jest przecież zanadto „bonne fille“, aby powoli nie dała się ugłaskać jakimś daktylem marokańskim, a choćby ukołysać coraz modniejszym hymnem „międzynarodówki“. Tedy i to zmartwienie Europy nie byłoby wielkiem, gdyby, prócz niego, nie miała innych, i o ileż cięższych! Naturalnie, pod mianem ciężkiego zmartwienia nie należy rozumieć żadnych marzeń irlandzkich, hanowerskich, katalońskich, albańskich, czy wogóle polskich... Europa nad temi pytaniami przeszła dawno do porządku. Idzie tu o wypadki i zatargi smutniejsze, groźniejsze.
Oto, jak przystało na skrzętną gospodynię, Europa zatroszczyła się, aby w swych granicach zawrzeć coś do każdego gustu i to mile łechcącego podniebienie. Uznała przeto każdą formę rządu, za dobrą, dla każdej formy władzy i państwa zachowała miejsce poczesne, dla każdego wyobrażenia autorytetu postarała się o ujście. Więc, obok wskróś autonomicznych ustrojów, stworzyła pół i ćwierć autonomiczne, zachowała zupełnie samowładcze obok liberalnych i postępowych, zacofane i klerykalne obok republikańskich i bezwyznaniowych, obok mikroskopijnych gigantyczne.
Ta podniosła zasada sprawiła właśnie, że w koronie i gronostajach zasiada nie tylko Wilhelm II., ale i Mikołaj czarnogórski, którego państwo liczy mniej kóz, niż Niemcy miast, i mniej poddanych niż Bordeaux mieszkańców i, że monarchą jest równie Chrystjan duński, teść i dziadek pół tuzina dworów panujących, jak i Albert monakijski, ojciec jednej rulety.
Nie tu wszakże jest ostatnie słowo zabiegliwości Europy, nie tu wielkość jej tolerancji — a tam, gdzie się zaczyna państwo białego cara, gdzie potęga samowładztwa i obszar monarchji daje najwspanialszy obraz złotych czasów Persji, Assyrji lub Egiptu. Gdzie miljony trwają w patrjarchalnej pokorze, gdzie zasiada zresztą niezmiernie dobry, skromny „batiuszka“, gdzie ludzie bywają dosyć naiwni, gdzie może te i tamte prawa są nieco przestarzałe na wiek dwudziesty, ale gdzie ani powinno być inaczej, ani może być lepiej!...
Och, Europa wie, rozumie przecież!
Tak, Rosja, niezaprzeczenie, jest nieco „ridicul“, ale... ale kto nie oglądał tych tysięcy „mużyków“, padających na kolana na widok cara, kto nie widział tych tysięcy żołnierzy, rozpłaszczonych na śniegu w oczekiwaniu carskiego błogosławieństwa, kto nakoniec nie wie o tem, że w kolosie rosyjskim mieści się 100 rozmaitych narodowości i plemion, 40 różnorodnych języków, 90 religij, sekt i obrządków, a za to ośmdziesiąt procent analfabetów, że obywatel państwa rosyjskiego wyje z radości, gdy ma kawał czarnego chleba i butelkę okowity, że mieszka w kurnej chacie, że mu jeden barani kożuch wystarcza na całe życie, ten tylko może w Rosji znaleźć coś „ridicul“, temu tylko może się nie podobać samowładztwo...
Tak twierdzi Europa, bo Europa rozumie się na rzeczy! Zna wszak wybornie i cara, i wielkich książąt, i ministrów, i generałów, i nawet tych zabawnych kupców z długiemi brodami a z potężniejszemi jeszcze pugilaresami. Wszyscy oni są bez zarzutu, przesiąknięci wskróś cywilizacją zachodu! Toć z roku na rok pełno ich w Paryżu, Wiedniu i Berlinie, toć oni swą hojnością i uprzejmością urobili sławę magicznej nazwie prince russe.
Czyż taki baron Frideryks, minister dworu cesarskiego, nie zasługuje na miano najpierwszego z wersalczyków? Czy w tym eleganckim dżentelmenie, zapatrzonym niedbale w dal morską na Promenade des Anglais, w Nicei, może ktoś dostrzedz coś despotycznego? Czy te łagodne, a filuterne oczy, spoglądające z poza złotych binokli na, nie zawsze dyskretnie osłonięte, nóżki paryżanek, drepczące śród tłoku i błota na placu Opery, w Paryżu, czyż takie oczy mogą być oczyma wielkiego żandarma dworu, czyż same przez się nie zaprzeczają ponurej władzy barona, czyż nie obalają wszystkich plotek o panu ministrze?!
Albo te oszczerstwa, rozsiewane o książątach rosyjskich, czy nie są najpotworniejszym wymysłem i fałszem? Wszak Europa tyle razy sama się o tem przekonała!
Naprzykład, książę Aleksy Aleksandrowicz, którego tylu obrzucono posądzeniami z powodu floty, wszak to zupełnie popularny i najbezinteresowniejszy człowiek. O tej prawdzie wie lada krupier w Monaco. Wielki książę, pan, mocarz, stojący ponad prawem, bogacz, mający za sobą niewyczerpane źródła nieskończenie cierpliwej listy cywilnej, a w sali gry, w Monaco, zjawia się niepostrzeżenie, gawędzi sobie z lada damą, ach i jak dowcipnie, jak niewymuszenie, a potem rzuca paczkę tysiącfrankówek krupierowi, dając mu prawo stawiania według upodobania. W razie wygranej, krupier aż musi szukać wielkiego księcia, bo on już nawet nie pamięta, ile stawiał i czy stawiał.
I teraz wyobrazić sobie ten niegodziwy afront, wyrządzony księciu ubiegłej zimy przez publiczność rosyjską na przedstawieniu, w teatrze Michajłowskim, w Petersburgu. Na kilka minut przed podniesieniem kurtyny, w loży ukazał się wielki książę, a w sąsiedniej loży zjawiła się pani wielkoksiążęcego serca (Mme Ballette’a), osóbka bardzo piękna, lecz w o wiele piękniejszych od siebie brylantach, śród których wyróżniał się naszyjnik, opatrzony przepysznym rubinowym krzyżem. Publiczność rosyjska zwróciła oczy na loże. Powstał szmer nieokreślonej natury, a za szmerem rozległ się bezczelny głos z galerji: „Miljony Czerwonego Krzyża!“ I na to hasło cała widownia zawyła w jeden głos ku loży pani serca wielkoksiążęcego: „Oddaj dengi!...“
Książę opuścił lożę, Mme Ballette’a poszła za przykładem swego pana. Boć pogarda i milczenie były najlepszą odpowiedzią na nikczemne insynuacje, na których lada krupier z Monaco by się poznał! O tem Europa wie.
A dalej, rosyjscy mężowie zaufania, ci dygnitarze, olśniewający rozmową wytworną, którzy tak często w melancholijny uśmiech twarz stroją, gdy kto zbyt obcesowo zacznie poddawać krytyce wszechrosyjski system państwowy. Wszak ten ich uśmiech mówi wszystko, ten uśmiech z góry przebacza nieświadomość i ten uśmiech szepcze: ja sambym pragnął, aby było inaczej, ja sam jeszcze skrajniejszym jestem liberałem, ale u nas, czy podobna! Wieków trzeba!
— Właśnie, trzeba wieków! — kiwa z powagą Europa i, w chwilach wieczornej pogawędki, zaśmiewa się z kłopotów, jakie miewa zacny „Nika“ ze swoimi „mużykami“ i kacapami.
Dwa lata temu zachciało się „mużykom“ nowego świętego, a raczej radca tajny Pobiedonoscew doradzał zainaugurowanie takiej ceremonji dla wzmocnienia wiary. Okrutny z tym projektem był ambaras. Ale, na szczęście, znalazł się między nieboszczykami jakiś Serafin. Radca tajny Pobiedonoscew złożył raport i Serafin otrzymał od cesarza nominację na świętego prawosławnego. Naturalnie, Serafin, wobec takiego odznaczenia, miał rozkaz... usprawiedliwić cudem swój ingres do kalendarza. I Serafin miał niezawodnie po temu dobrą wolę, ale było to snać dlań zadanie ponad siły, bo cud się nie udał. Oto, radca tajny Pobiedonoscew obwieścił, że jakiś chromy student z Rygi został uzdrowionym przez zawarcie znajomości z nieboszczykiem Serafinem. W tem obwieszczeniu podane było, dla powagi cudu, nazwisko studenta. Traf zdarzył, iż w rygskim Uniwersytecie akurat był student tego samego nazwiska i taki zapaleniec, że, ryzykując się na porachunek z Pobiedonoscewem rozesłał do zagranicznych, rosyjskich czasopism zaprzeczenie i wyparł się i Serafina i kalectwa.
Trzeba być z krwi i kości rosyjskim mężem stanu, aby z tej historji o Serafinie dobyć całą attyckość, żeby dowcipnie a prawdziwie wysnuć dzieje długiej „pierepiski“, prowadzonej z różnymi urzędami w sprawie, czy nieboszczyk Serafin nie był bądź w sądzie, bądź w żandarmerji, bądź w policyjno-lekarskim komitecie „notowanym“, no i opisać całą paradę cerkiewno-urzędniczą tej osobliwej kanonizacji.
Europa śmieje się i dowcipkuje, ale i przyznaje skwapliwie, że w Rosji nie może być inaczej i że, choć to jest nieco naiwne, ale za to poetyczne, podniosłe w prostocie i bardzo oryginalne.
Nie zawsze jednak i Europa wspomina Rosję, niby pięknie zakonserwowany pod kloszem szkielet mamuta. Bywają chwile, że Rosja staje się i wzorem godnym naśladowania... i to bez wysiłku ze swej strony. Starczy, aby w którym z parlamentów wybuchła walka na pięście, aby jakiś krach panamski skompromitował kogoś, lub jakiś proces dreyfusowski okrył niesławą przedstawiciela rządu konstytucyjnego, a na miesiące i lata wzburzył opinję, by natychmiast zerwały się głosy, wskazujące na Rosję, jako na państwo, kwitnące zgodą i ciszą a wolne od brudów elekcyjnych, komedyj parlamentarnych, awantur prasowych, a zawsze władne jednem pociągnięciem pióra cesarskiego zdławić hydrę korrupcji, nie dopuścić do publicznego zgorszenia.
Tak czy owak a Europa nauczyła się nie tylko Rosję poważać, nie tylko z nią się liczyć, ale i nią się szczycić. Boć zawsze przyjemnie mieć u swego boku takiego Herkulesa, boć takiego i w pole łatwo wyprowadzić i na kogoś poszczuć.
Aliści, w ostatnich czasach, i w patrjarchalnej Rosji zaczęło się coś psuć i to psuć na dobre. Zawsze tam stosunki wewnętrzne były niezwykłe, ale były one wszak dowodem tylko, że Rosja ciągle przeżywać musi wieki średnie. A ponieważ w wiekach średnich na całym obszarze Europy bywało nie lepiej, niż w Rosji ostatniej doby, przeto, w tem jeno argument, aby nie mieszać się do jej wewnętrznych spraw i dać jej powoli przebyć uciążliwą drogę kultury.
Ta słuszna zasada kołysała Europę do snu nawet wówczas, gdy za granicami Rosji poświstom knuta wtórować zaczęły bomby. Echa tych odgłosów wywierały wrażenie przykre, ale... gdyby przypomnieć sobie dzieje Anglji, Francji lub Hiszpanji z przed trzystu laty!?...
Tymczasem, w ślad za tymi odgłosami, stolice europejskie wypełniały się jakąś szarą masą półobdartusów, półnędzarzy, półstudentów a pół filozofów wiążących się w stowarzyszenia, fabrykujących piekielne maszyny, wydających tysiące broszur wywrotowych, klnących po rosyjsku, i Rosję nadewszystko, a wzbudzających odrazę i swą nieufnością i ponurością spojrzenia i odludztwem.
Zanim atoli Europa oswoiła się z widokiem tych przybyszów, zanim w ziemnistych, anemicznych twarzach nauczyła się rozróżniać starca i młodzieńca, mężczyznę i kobietę, już za tymi przybyszami napłynęli inni, wystrojeni, wyperfumowani, uśmiechnięci zawsze a dobroduszni obywatele państwa rosyjskiego i oni dopiero rzucili promień światła na te szare masy, które poprzedziły ich napływ do Europy zachodniej... Wyraz „nihiliści“ zabrzmiał w całej pełni i więcej zdziwił, niż przestraszył.
Co to za jedni byli ci „nihiliści“ nikt się nie łudził, ani w ich poszczególne zamiary, losy i koleje nie wnikał, godząc się z niewiadomo gdzie powstałym sądem, że nihilista to kwintesencja anarchji, zakała każdego społeczeństwa, potwór zniszczenia, potwór, wobec którego komunista najkrwawszy jest barankiem.
To objaśnienie tak znakomicie trafiło do przekonania Europy, że odtąd zaczęła wszystkich Rosjan, zjawiających się na bruku Londynu, Wiednia, Paryża czy Genewy, dzielić na dwie kategorje. Pierwsza — to najmilsi goście, najweselsi ludzie, najhojniejsi panowie, najprzyjemniejsi towarzysze, a druga — to „nihiliści“, udający niezręcznie artystów, literatów, studentów a nawet uczonych.
Tymczasem, szary, obdarty tłum emigrantów rosyjskich i podróżników, w odpowiedzi na zarzucony mu nihilizm, zawołał całą piersią „żandarmi!“
Okrzyk ten zastanowił nieco Europę. Rozejrzała się i istotnie wśród przybyszów rosyjskich, którzy w tropy za „nihilistami“ zjeżdżali, w tych wyperfumowanych, dobrodusznych, eleganckich, hojnych panach zaczęła rozpoznawać szpiclów.
Było z tego powodu nieco wrzawy, ale ponieważ ci eleganccy panowie umieli jednać sobie miłość kolegów po fachu tam, gdzie zamieszkali, ponieważ całą ich czynnością było lojalne przyglądanie się „nihilistom“, przeto weszło w zwyczaj, że każde większe środowisko ludzkie, i poza granicami Rosji, posiadło i swoich „nihilistów“ i swoją policję... rosyjską. Zwyczaj ten utarł się tak dobrze w Berlinie, jak i w Rzymie, tak w Barcelonie, jak i w Marsylji, a żandarm rosyjski zdobył pole do awansu nie tylko z Kijowa do Moskwy, ale i z Londynu do Genewy.
Żandarmi rosyjscy byli zbyt dobrze wychowani, aby swem prowadzeniem mogli dać powód do niezadowolenia. I niktby na obecność ich nie narzekał, gdyby nie „nihiliści“, którzy nie tylko wszczęli hałas na „opiekę“, ale wręcz pomówili żandarmerję rosyjską o bezprawne „porywanie“ ludzi... („nihiliści“ mieli odwagę zaliczać się do ludzi) na terenie mocarstw obcych.
Porywanie to miało się odbywać śród białego dnia i na równej drodze i bez wiedzy i zezwolenia władzy danego państwa.
Oto, do idącego jakimiś bulwarami europejskimi „nihilisty“ zbliża się jakiś pospolity agent policji miejscowej i prosi „nihilistę“ o pofatygowanie się z nim, bo taki jest rozkaz... „Nihilista“, ufny opiekuńczym skrzydłom konstytucji, a pragnąc najmocniej okazać swą lojalność, idzie za agentem... Nieopodal czeka pojazd. „Nihilista“ wsiada bez oporu, nie dziwiąc się nawet obecności dwóch panów cywilnych i ma przekonanie, że lada chwila prokurator da mu pełną satysfakcję za tę oczywistą pomyłkę... Pojazd rusza i ginie raz na zawsze. „Nihilista“ bowiem zamienia się w drodze w bryłę ciała ludzkiego i spada wprost na kamienie Szliselburga lub podwórzec syberyjskiej katorgi... „Nihiliści“, na wieść o zniknięciu towarzysza, podejmują alarm. Władze miejscowe są nieco zafrasowane, na szczęście, konsul zaprzecza „w drodze urzędowej“. Sprawa cichnie, boć w rezultacie kłopot mniejszy, boć o jednego „nihilistę“ mniej. No i całe „porwanie“ jest tak mało prawdopodobnem!... Jakżeż bo człowieka, mieszkającego w Rzymie, można, mimo oporu, wywieźć do Rosji, odbyć z nim rewizje celne, przebyć słupy graniczne?! Na to mógłby odpowiedzieć nadewszystko pan Manuiłow i akta skandalu, wykrytego w roku zeszłym przez „Trybunę“, która bez ogródek zdemaskowała samowolę „żandarmerji rosyjskiej w Rzymie“ i zatruła do reszty atmosferę, udaremniającą należną od pary cesarskiej dworowi włoskiemu rewizytę. Na to również odpowiedziećby mógł ów dzielny korespondent jednego z najpoczytniejszych dzienników paryskich... Ów korespondent w pięknym interwiewie, przeprowadzonym w Marsylji z jednym „niezmiernie eleganckim Rosjaninem“, zwiastował Francji, po zabiciu księcia Sergiusza, że ten elegancki pan właśnie jedzie do Barcelony, bo wpadł na trop... spisku „nihilistycznego“ i że już w Marsylji „załatwił się“ z filją wywrotowców. Ów trjumfalny interwiew sprawił wrażenie kojące... bo cóż komu, w trzeciej Rzeczypospolitej, szkodzi, że eleganccy panowie rosyjscy urządzają sobie polowanie na ziemi francuskiej... Żeby szło o przepiórki, kuropatwy czy króliki, mogłoby to kogo zgorszyć lub krzywdę wyrządzić — ale „nihiliści“ należą wszak we Francji do zwierzyny niejadalnej... Zresztą, Stany szwajcarskie dały „nihilistom“ przytułek i z całą niegościnnością ograniczyły „polowanie“, bo żandarmów rosyjskich otoczyły równą opieką swej policji, jak i „nihilistów“. Czego znów nie podobna za żadne osobliwe zjawisko brać, ile, że tak się jakoś utarło i przyjęło, że Szwajcarja jest nie tylko składem europejskim najwyższych gór, najpiękniejszych widoków, najmlekodajniejszych krów, ale i magazynem dynamitu, bomb i najczerwieńszych wywrotowców dla całego świata.
Zaledwie Europa jako taka oswoiła się z „nihilistami“ rosyjskimi, zaledwie uznała ich za artykuł wywozowy rosyjski, równorzędny z wynalazkami takimi, jak tatarski knut i chiński samowar, znów nieprzyjemnie została zdziwioną literaturą rosyjską...
Do niedawna Europa o literaturze rosyjskiej ledwie że coś słyszała, a dopiero, gdy zapanowała moda gwałtownego ubiegania się o alians z najpotężniejszym monarchą, potrosze dla przypodobania się, a potrosze z ciekawości, zaczęto tłumaczyć, nagwałt rosyjskich pisarzów i zaczęto ich czytać namiętnie, gorączkowo... Aż zapał ten ustał raptownie... Czemu!?
Nadewszystko Europa musiała przyznać, że literatura rosyjska jest niezaprzeczenie godną uwagi, ale... tak niepowszednią, tak odskakującą od samodzierżawia rosyjskiego, że wprost fantastyczną... Bo gdzie ci pisarze rosyjscy podpatrzyć mogli te okropne typy, gdzie, tak bajecznie dzikie widzieli stosunki, gdzie, w dwudziestem stuleciu, mogłoby się zmieścić takie prześladowanie religijne, taka walka o wiarę, taka niedola, taka otchłań nędzy i nadużycia?! Skąd ci pisarze czerpią te zgrzyty, te strumienie żółci i jadu!?...
Taki, naprzykład, Gogol. Perła humoru rosyjskiego — powiada bon mot o urzędnikach miasta gubernjalnego: „Wsie padlecy... odin prokuror poriadocznyj czełowiek, no i tot świnja[1].
A Szczedrin, a Tołstoj, a Gorkij, ten terrible?!...
Okropni ludzie. Ani sposób do nich się zbliżyć bez narażenia się władzom rosyjskim, ba, i na nieprzyjemności z żandarmerją.
Wszyscy po jednych pieniądzach — byli i są.
Puszkin pokutował za swoje wiersze w rodzaju:

W Rosii niet zakona
A tolko stołb a na stołbie korona.[2]

Turgieniew był nieomal że „nihilistą“ i pół życia przesiedział w Szwajcarji, Szczedrin ośm lat był w Wiatce na prawach katorżnika, Tołstoja wyklęła cerkiew prawosławna, a policja ani mu się ruszyć nie pozwalała z Jasnej Polany.
Poprostu trudno uwierzyć, żeby literatura mogła być tak zawziętą, aby każdy szerszy umysł twórczy koniecznie był w ustawicznych zatargach, już nie z komisarzem policji, lecz z szefem tajnego biura politycznego.
A w Rosji doszło do tego już, iż pisarze mają swój specjalny sposób awansowania i wybijania się ponad tłum... W Europie, państwa swoich laureatów literatury obdarzają stypendjami, posadami stosownemi, nawet orderowemi wstęgami. W Rosji odznaczenia te idą inaczej. Zaczyna je niszczenie przez cenzurę wszystkiego, co wyjdzie z pod pióra pisarza, który się wyróżnia, za niszczeniem utworów przychodzi rewizja i zrabowanie pisarzowi wszystkich skryptów, po rewizji dozór policyjny, a następnie administracyjna (bez sądu) wysyłka do odpowiednio bezludnego kąta, a to względnie do zdolności i talentu.
Te odkrycia oziębiły europejski zapał do literatury rosyjskiej, gdyż przez nią nie tylko nie podobna trafić do serca petersburskiego, ale już na manowce, wrogie rządowi, wejść.
I Europa dyskretnie wycofała się z zapałów dla twórczości rosyjskiego ducha i już wszystkie swoje wiadomości o Rosji czerpała z „Prawitielstwiennawo Wiestnika“.
I byłoby z tem Europie i dobrze i błogo, gdyby nie bezprzykładnie „żółte“ wystąpienie Japonji, gdyby nie mord za mordem, dosięgający najwybitniejszych rosyjskich mężów stanu, gdyby nie milknący łomot bomb i nie „na dalekim wschodzie“, ale tuż nad Wisłą, Niemnem i Dnieprem.
Europa się oburzyła i ogłosiła, że takie rozruchy są w Rosji niepatrjotyczne, bo współdziałające Japonji, a więc powinny być odłożone do zawarcia pokoju w Tokio. Ale ponieważ to ogłoszenie Europy nie pomogło, przeto taż sama Europa dała do zrozumienia, że to Niemcy płacą wichrzycieli, albo Anglicy najpewniej weszli w porozumienie z „mużykami“ i naturalnie z rozmaitymi wrogami Rosji, jak Finlandczycy, Armeńczycy, Gruzini, Polacy, Litwini etc. etc. etc.
Niemcy się obraziły i, na dowód swej lojalności a na pierwsze żądanie konsula rosyjskiego, wytoczyły, w roku ubiegłym, proces swoim poddanym za druk proklamacyj podburzających na szkodę zaprzyjaźnionego państwa. Wytoczono okropny akt oskarżenia. Obwinieni zażądali ekspertów... Sprowadzono profesorów uniwersytetu, a między nimi profesora, który, na życzenie rządu rosyjskiego, był przez pewien czas profesorem tomskiego uniwersytetu.
Rozprawy poruszyły całe Niemcy i całą dyplomację rosyjską, bo ekspertyza ustaliła, że proklamacje mówiły tylko o faktach niezaprzeczonych i że istotnie takie a nie inne panują w Rosji stosunki. A już, ku niemałemu przerażeniu Berlina, taż sama ekspertyza mówić zaczęła o pieniądzach rosyjskich w nieudanym zamachu na księcia Ferdynanda bułgarskiego i o istotnych opiekunach króla Piotra serbskiego i morderców pary królewskiej w Belgradzie...
Rozprawy z rozkazu wyższego skrócono, winnych uwolniono i dołożono starań byle stłumić rozgłos procesu.
Przysługa niemiecka była niedźwiedzią. Dyplomacja rosyjska oburzyła się na insynuację, boć podobne wypadki, jak w Belgradzie, zdarzają się, ale zdarzają się same, poprostu, że komuś z pionków najnikczemniejszych podoba się za dobrze zrozumieć westchnienie męża stanu — „ach, gdyby tego Aleksandra nie było“. Ale nie mniej, zarówno ambasador jak i konsul nie posunąłby się do tak stanowczego pozbywania się osób, zawadzających jego polityce. Zresztą, minister spraw zagranicznych, Murawiew — otruł się i to niedawno.
Mała ta dywersja z procesem wrocławskim zagłuszoną została nowemi echami mordów, popełnianych na dostojnikach rosyjskich i pomrukiem wzrastającego wrzenia.
Rosja zabija! Ta potulna Rosja, drzemiąca na łonie cesarza samowładcy, spowita kożuchem ciemnoty, ta Rosja, pozostająca o całe dwieście lat za Europą, chce Europie ustrojem państwowym dorównać!...
Ale dlaczego zabija, dlaczego morduje a ciałami niewinnych ofiar obowiązku plami swe ręce?! Dlaczego ta patrjarchalna Rosja, nimbem świętości otaczająca swych monarchów, tylu rodzi zbrodniarzów, zabójców czy desperatów?! Skąd w państwie religijnem, strzeżonem tak czujnie przed wszelkiem nowatorstwem, tak mocno skutem prastarymi obyczajami tyle widm złowrogich powstać może?!... Dlaczego w monarchji, w której majestat taką wdraża cześć, w której wielki książę nieziemskie już odbiera hołdy, w której minister jest nie tylko pierwszym urzędnikiem, ale i królem i panem życia i śmierci miljonów ludzi, — dlaczego w tej właśnie monarchji, zapleśniałej w średniowiecczyźnie, ociężałej duchem, powstają takie tłumy reformatorów walczących już nie tylko z konserwatyzmem swej ojczyzny, ale całemu cywilizowanemu światu wyrzucających strupieszałość?! Dlaczego w tej właśnie monarchji już nietylko jawią się upiorcze postacie dekabrystów, nihilistów i anarchistów, ale mistyczni męczennicy, głoszący miłość powszechną, pokój, upadek narodowości, powrót ludzkości do życia pasterskiego, do roli i pierwotnej sochy?!... Dlaczego, nakoniec, mord polityczny jest w tem państwie czemś tak powszedniem, a śmierć na tronie wszechrosyjskim od wieków przyspieszana ręką spiskowców?!...
A nakoniec, czy królobójstwo, tak trudne do ujęcia, do ogarnięcia w dziejach ludów, nie da się ująć i ogarnąć, gdy za nić przewodnią weźmie się to właśnie najwięcej królobójcze państwo, które nie tylko przeszłością krwawiło karty swej historji, ale i krwawić nie przestało podotąd?!... Czy takie skupienie się nie da potężnej wskazówki, nie rzuci dzielnego promienia w mroki ponurego „nie zabijaj?!“





  1. Przypis własny Wikiźródeł Wsie padlecy... odin prokuror... (ros.) — niedokładny cytat z Martwych dusz Nikołaja Gogola (rozdział V); w oryg. всё мошенники (...) Один там только и есть порядочный человек: прокурор, да и тот, если сказать правду, свинья; w przekładzie Władysława Broniewskiego: same łajdaki (...) Jeden tam tylko jest porządny człowiek: prokurator; ale i ten, prawdę mówiąc, świnia.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W Rosii niet zakona... (ros.) — parafraza wiersza Puszkina; w oryg.:
    В России нет закона
    В России — столб стоит
    К столбу закон прибит,
    А на столбе корона.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.