Kruszenie kamienia/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kruszenie kamienia |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sam Kajzer przybył na front, my dear — oznajmił pewnego razu Rabbit, wchodząc do pokoju Nessera. — Słyszałem dziś w sztabie, że wirtemberskie, bawarskie, heskie wojska mają być posłane na zdobycie Kemmela. Jednocześnie zostanie pchnięta pruska gwardja. Cesarz trwa w zamiarze przerwania frontu za wszelką cenę i dotarcia do Calais!
Reporter słuchał spokojnie. Przez ten miesiąc nieprzerwanych bojów nad Izerą wpadł w jakąś dziwną obojętność. Nic go już nie wyprowadzało z nastroju gnębiącego spokoju. Był wprawdzie zdrów, lecz codzienne, nigdy nieustające widowiska mordu, cierpień i śmierci, przytępiły mu nerwy i zatruły duszę. Nie wzruszał się już i nie wpadał w rozpacz ani wściekłość. Zrozumiał, że jakaś groźna lawina toczy się, nabierając rozpędu, i zmiata na swej drodze miasta, lasy, łany żyzne i życie ludzkie. Chwilami myślał, że stał się świadkiem nieuniknionego w dziejach ludzkich okresu, żądającego krwi i zburzenia. Myśl tę porzucił jednak. Do rozsądku przemówił mu drobny napozór fakt, który utonął bez śladu w setkach innych zjawisk, przykuwających do siebie powszechną uwagę.
Podczas jednego z kolejnych ataków na Dixmude zaszedł wypadek, nieznany prawie w wyszkolonej, karnej armji niemieckiej. Kilka pułków, zdziesiątkowanych kulomiotami francuskiemi, cofało się powoli, zaścielając ciałami poległych przestrzeń pomiędzy okopami przeciwników. Było to tak potworne widowisko, że nawet oficerowie ze sztabu wzruszali ramionami i przez zaciśnięte zęby mruczeć zaczynali:
— To są jatki! Wszelkie wysiłki zdobycia atakiem tych pozycyj muszą się skończyć nowemi ofiarami! Jedynie artylerja może zburzyć miasto i zmusić przeciwnika do opuszczenia okopów lub poddania się!
Kajzer jednak rzucał na Dixmude wciąż nowe a nowe pułki. Jedna z kompanij, straciwszy oficerów i połowę swoich ludzi, powracała w nieładzie. Natychmiast nadbiegli wysłani do objęcia komendy nowi oficerowie.
— Naprzód! Biegiem! — krzyczeli.
Kompanja w ponurem milczeniu cofała się jednak coraz szybciej, szereg za szeregiem znikał, kryjąc się w głębokich rowach strzeleckich.
— A więc — wojna nie jest wszechwładnem zjawiskiem? Ludzie mogą podtrzymać ją, lecz mogą też ubezwładnić! — rozumował Nesser. Ta myśl nie zdołała jednak rozproszyć męczącej obojętności, ogarniającej go coraz bardziej.
Wysłuchawszy nowiny, przyniesionej przez kolegę amerykańskiego, wzruszył ramionami i rzekł:
— Kajzer, widocznie, zamierza pozostawić w tych bagnach całą armję?...
— Podobno, jak mi mówiono, jest pewien zwycięstwa, — odpowiedział Amerykanin. — Ale pójdźmy do sztabu korpusu, stojącego przed Messines, bo stamtąd ma rozpocząć atak dywizja gwardji pruskiej. Ci to będą się bili!
— Dobrze! — rzekł reporter i zaczął się ubierać.
Szli zygzakowatemi załamaniami rowów, do których ściągano rezerwy wirtemberczyków, bo gwardja zajęła już okopy pierwszej linji. Dziennikarze odrazu zrozumieli, że przygotowuje się wielki atak. Ciężkie haubice, ryczące zdaleka, torowały drogę piechocie, rozsadzając potężnemi granatami okopy Francuzów i Anglików. Można było wyraźnie widzieć wyrzucane wysoko słupy ziemi, obłoki żółtych dymów, odłamki belek i betonu, poszarpane worki z piaskiem i jeszcze jakieś ciemne strzępy, które mogły równie dobrze okazać się kawałkami drzewa, kamieniami lub też ludźmi.
Nad rowami, któremi posuwali się dziennikarze, z przeciągłym świstem przelatywały kule i wyły pociski francuskich bateryj, przecinających drogi dla wysyłanych z rezerwy pułków. Wkrótce znaleźli się w obszernym blindażu o grubem sklepieniu betonowem, okrytem warstwą ziemi, potężnem belkowaniem i stosem worów, wypchanych piaskiem. Nad tem wszystkiem wystawały podobne do kominów peryskopy obserwatorów. W tem bezpiecznem schronisku ukrył się sztab korpusu, przeznaczonego do ataku. Generała otaczał tłum dowódców pułków i bateryj. Słuchano ostatnich rozkazów.
— Pamiętajcie, panowie oficerowie, że sam kajzer patrzy na was! — zakończył swoją mowę generał.
Spostrzegłszy amerykańskiego dziennikarza, zbliżył się do niego i rzekł jakimś dziwnie smutnym głosem:
— Musimy zdobyć Messines. Taka jest wola cesarza.
Nesser zrozumiał, że generał nie wierzy w powodzenie rozpoczynającego się ataku. Zajrzał w szkła peryskopu. Dwieście kroków zaledwie oddzielało schronisko od pierwszych zburzonych domków miasteczka, które wydawało się opuszczonem i martwem. Niby długi kopiec grobowy, ciągnął się przed niem grzbiet okopów, nad którym co chwila rwały się, wstrząsając powietrzem, szrapnele, a granaty padały, zarywały się w ziemię, jak wściekłe, potworne krety, i natychmiast wybuchały, wyrzucając ziemię i kamienie. Jednak z niewidzialnych zdaleka otworów w okopach sączyły się i tryskały wąskie, czerwone strugi ognia. Były to kulomioty, wylewające potoki kul.
Blindaż betonowy leżał ukryty na uboczu i nie wiedziały o nim ani artylerja francuska, ani też pułki strzelców, zaczajonych w okopach. Pociski armatnie i kule mknęły na prawo, tam, gdzie z okopów niemieckich szczękały karabiny maszynowe gwardzistów pruskich. Generał chodził, nerwowym ruchem, zacierając ręce i czekając sygnału. Oficer sztabowy stał przy telefonie. Kilku oficerów pułków wirtemberskich otaczało hrabiego Stakelberga, młodego porucznika gwardji. Wysoki, o pięknej twarzy, natchnionej i śmiałej, spokojnym, lekko drwiącym głosem opowiadał o ostatniej bitwie.
— Nasi gwardziści — to wspaniały materjał bojowy! Pójdą w ogień i wodę. W swojej kompanji mam samą młodzież inteligentną: studentów, inżynierów, adwokatów, artystów! Marzą tylko o zwycięstwie!
— To hrabia dowodzi kompanją? — pytano go.
— Tak! Od tygodnia.... od czasu, gdy poległ kapitan von Scheer — odpowiedział z dumą. — Poprowadzę dziś za sobą ludzi ostrzelanych, bitnych!
W tej chwili rozległ się dzwonek telefonu.
— Atak! Atak! — krzyknął oficer, stojący przy aparacie.
— Do ataku! — zawołał generał i podbiegł do peryskopu. — Hrabia Stakelberg, panowie oficerowie, do swoich ludzi!
Młody oficer wybiegł z kazamatu. Przy peryskopach nie było wolnego miejsca. Nesser obejrzał się dokoła, a później wysunął do rowu wolny stół, umieścił na nim krzesło i, wlazłszy na to rusztowanie, wytknął głowę nad okopem. Mógł teraz obserwować przebieg całej bitwy.
— Co pan robi? — krzyknął oficer sztabowy. — Zginie pan!
Reporter nic nie odpowiedział. Nie słyszał nawet tego ostrzeżenia, bo już widział wybiegającego hrabiego Stakelberga, za którym wyrywał się potok rosłych żołnierzy gwardji pruskiej.
— Naprzód! Naprzód! — przeciął zgiełk i huk bitwy dźwięczny, ostry głos porucznika.
Drażniąco targała powietrzem grająca niedaleko od schroniska trąbka. W okamgnieniu uformowały się szeregi i ruszyły do ataku. Parły w ślepym porywie, mknęły, jak stłoczona kupa liści, pędzonych wichrem. Czerwone strugi ognia, sączące się z okopów pod Messines, nagle zniżyły się; pociski armatnie nie leciały już na tyły, lecz padać zaczęły tuż przed biegnącemi szeregami. W ciżbie ludzkiej co chwila tworzyły się wyrwy, niby ktoś szedł po łanie pszenicy, olbrzymią stopą depcąc odrazu całe połacie. Ogień kładł dziesiątki żołnierzy z przerażającą łatwością, jakgdyby to były słabe kłosy. Kulomioty ścinały, kosiły pędzące szeregi, tworząc zwały drgających jeszcze ciał.
Jednak nic nie mogło wstrzymać porywu i odwagi tych ludzi. Śmierć nie miała nad nimi władzy, mogła zgnieść ich, lecz nie była w stanie przerazić ich i wstrzymać. Bataljony gwardji pruskiej wyprzedziły wirtemberczyków i już dobiegały okopów. Długa, ciągle załamująca się i wmig równana fala za chwil kilka miała wpaść na ukrytego przeciwnika. Wtedy z przeciwnej strony wylała się inna fala ludzka. Wytrysnęła z przerw okopowych, przewaliła się przez parapet, bryznęła z niedostrzegalnych szczelin, wyłomów i pęknięć zoranego, poszarpanego pociskami wału. Anglicy w zielonkawych mundurach; wiotcy, olbrzymi Hindusi w zawojach; Arabowie i Berberowie w czerwonych fezach; czarni, jak heban, senegalscy strzelcy z nożami w połyskujących zębach; niebieskie, ruchliwe szeregi Francuzów; granatowe kurty belgijskich żołnierzy — dziwna mieszanina narodów i ras bez przerwy wyrywała się z nagle milknących okopów odcinka i pędziła naoślep, naprzeciw zbliżającym się Niemcom.
Powietrzem targnęły wściekłe okrzyki, bo żołnierze dopadli już siebie, pomieszali się, rozpoczynając ostatnią, być może, w dziejach wojny bitwę okrutną, lecz rycerską bitwę, gdzie pierś zderzała się z piersią, uzbrojona dłoń zadawała cios lub odbijała ostrze bagnetu, oczy zatapiały się w oczach, porywowi odpowiadał poryw.
Olbrzymi, zwinni, jak węże, Hindusi z namiętnemi błyskami płomiennych źrenic ryczeli i zgrzytali zębami, wbijając bagnety w ciało wrogów, podnosząc w zamachu uzbrojone w krzywe noże smagłe dłonie lub padając bez dźwięku, jak palmy ich skwarnej ojczyzny, obalone piorunem; pijani od słodkich wyziewów krwi, rozradowani wymarzoną bitwą murzyni z nad Nigru i Czadu, z dziewiczej dżungli wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie w świętych gajach odbywają się ponure misterja ludożerców, szaleli w zmysłowej rozkoszy mordu i walki, rozbijali głowy ciosami kolb, dusili potężnym uściskiem długich, chwytnych ramion i umierali z dziką furją na czarnych, zlanych potem twarzach. Wykrzykując imiona Allaha — Mściciela, mrucząc zaklęcia magiczne, Berberowie z Atlasu, gór Kabylji i z oaz Sahary ciskali się w największym zgiełku, porwani niepohamowaną, namiętną żądzą krwi. Za nimi, jak ruchomy mur, z pochyloną szczeciną bagnetów sunęły zwarte szeregi białych ludzi — Francuzów, Anglików, Belgów...
Padający, ranni żołnierze, barwni, dzicy wojownicy, już czując zimny powiew śmierci, jeszcze z ziemi dźgali wrogów nożami, walcząc do ostatniej chwili, aż dopóki biała, nieprzenikniona mgła nie zaścielała na zawsze ich płonących oczu.
Takiego kontrataku, w dziejach świata niewidzianego nigdy, wirtemberskie pułki wytrzymać nie mogły i poczęły się cofać. Napróżno coraz trwożniej nawoływały trąbki i przeraźliwiej rozlegały się rozpaczliwe okrzyki oficerów.
Jedynie pruska gwardja nie wstrzymywała swego pędu. Rosły lud, poruszany nietylko karnością, lecz uduchowiony myślą o swej przewadze, przebijał sobie krwawą drogę w ciżbie zgiełkliwej i wściekłej. Prusacy ścierali się z czarnymi strzelcami afrykańskimi, z wiotkimi i zwinnymi Hindusami i krok po kroku parli ich ku okopom, ku zburzonym domom Messines.
Hrabia Stakelberg prowadził najbliższą od schroniska sztabu kompanję. Przy nim szedł, jak cień, trębacz i rzucał w zgiełk i chaos jękliwe, drapieżne sygnały. Zboku, odwalając bagnetem pruskiego żołnierza, przypadł do niego Hindus. Zawój spadł mu z głowy i powiewał na ramionach. Czarne, faliste włosy zjeżały się, oczy pałały. Podbiegł, zakręcił karabin młyńcem i z zamachem uderzył w trąbkę, krusząc zęby i wbijając metal w usta żołnierza. Porucznik, trzymający rewolwer przy udzie, strzelił. Hindus, ugodzony w brzuch zachwiał się, lecz po chwili wyciągnął długie ręce i objął niemi oficera. Nie miał jednak sił i zawisł na nim, czepiając się jego munduru i pasa. Porucznik usiłował zrzucić z siebie słabnące, lecz kurczowo wczepione, niby szpony drapieżnego ptaka, palce. Podniósł rewolwer i strzelił w głowę Hindusowi. W tej chwili strzelec senegalski porwał styłu oficera, potężnemi ramionami uniósł nad głową i cisnął o ziemię. Skokiem zwierzęcym padł na niego, przycisnął mu pierś kolanem i nożem wodził po gardle, rycząc i śmiejąc się głucho. Uderzony w gruby kark bagnetem, obsunął się na zabitego porucznika i swoją krew murzyńską zmieszał z bluzgającą z przeciętego gardła oficera krwią arystokraty niemieckiego.
Gwardja wyparła przeciwnika za okopy, za miasteczko. Nadbiegli ponownie wirtemberczycy; trzy bataljony rezerwy szły już w ogień. Z nową siłą ryknęły działa francuskie, szczekać jęły kulomioty z okopów angielskich, odcinając atakującym odwrót i wstrzymując nadążające ku Messines posiłki. Znowu rozgorzała, rozszalała się bitwa. Cofali się Niemcy, wypierani z miasteczka przez płomiennych, fanatycznych, obłąkanych z radości boju dzikich wojowników, za którymi z okrzykami, krótkiemi salwami i graniem trąbek szły niebieskie, granatowe, szaro-zielone szeregi białych ludzi. Messines przechodziło z rąk do rąk, a pośród rozwalonych murów jego domków topniało coraz bardziej mrowie walczących żołnierzy.
— Nigdy nie zdobędziemy tych pozycyj. To — szaleństwo! — usłyszał Nesser ponury okrzyk generała.
Odpowiedział mu inny głos, w którym rwała się rozpacz:
— My uderzamy masą, a Foch kombinuje i przyłapuje nas na każdym błędzie. Płacimy za to najlepszemi pułkami!
Ktoś trzeci z jękiem bezsilnej skargi wyrzęził przez zaciśnięte zęby:
— Francuzi i Anglicy pogwałcili prawo międzynarodowe, używając kolorowych wojsk! To się zemści na nich!
Ten frazes utkwił w pamięci reportera. Po skończonej bitwie pojechał na punkty opatrunkowe i do szpitali przyfrontowych. Do namiotów, naprędce z tektury skleconych baraków, a nawet do okopów schronisk cementowych znoszono żołnierzy — rannych i umierających. Niektórzy sami czołgali się na kolanach, lub szli, podpierając się karabinami.
Jęki, szloch, ciężkie westchnienia, rozpaczliwe, bezradne wołanie o pomoc, urwane słowa modlitwy mknęły, sączyły się zewsząd, skrzeczały, szemrały, szeleściły, jak suche liście, jak zginane wichrem nagie gałęzie złamanego drzewa, jak obsuwające się z gór potoki piargowe. Wyziewy potu, kału, krwi, zaduch, płynący ciężką strugą z porwanych, poszarpanych wnętrzności, zapach karbolu, jodoformu; nawoływania lekarzy, tupot nóg nadbiegających sanitarjuszów, ciche głosy sióstr miłosierdzia, modły duchownych, ich przerażony szept pocieszenia, i znowu — szloch, jęki, ciężkie westchnienia, obłędne krzyki bólu lub tęsknoty śmiertelnej; czkawka, rzężenie konających, głośna modlitwa, przekleństwa ohydne, bluźnierstwo i psie skamlanie o ratunek, o pomoc ludzi i Boga.
Dwuch sanitarjuszów niosło nosze z oficerem gwardji. Leżał nieprzytomny, blady, jak trup, nieczuły na to, że z noszy zwisały i wlokły się po ziemi wypadające mu wnętrzności. Tuż za nimi szli żołnierze, dźwigający na skrzyżowanych karabinach jakąś nasiąkniętą krwią gąbkę, roniącą gęste sople czarnej krwi, — zmiażdżony kadłub ludzki z urwanemi nogami i prawem ramieniem. Znoszono jęczących i rzężących żołnierzy o piersiach, otwartych uderzeniem krzywych noży arabskich lub hinduskich, o wypływających z brzuchów zsiniałych, cuchnących kałem jelitach. Dalej wyzierały upiorne maski bez oczu, o zwisających, strzaskanych szczękach i oderwanych nosach; krwawe, czarne jamy zamiast ust, rozdartych bagnetem, wydawały bulgot syczący. Jeszcze, i jeszcze, bez końca, coraz więcej i więcej! Cała armja młodych ciał, poszarpanych, zniekształconych, żywych trupów, widm straszliwych, nędzy bezmiernej, a nad nią, jak kurzawa nad dążącem na ubój stadem, wir i orkan piekielnych jęków, rzężenia, błagań i skarg...
Nesser szedł dalej, czując, że obstępują go zjawy przerażające, mściwe, złe, że zakrada mu się pod czaszkę zgiełkliwy chaos dźwięków, nigdy niesłyszanych, żadną wyobraźnią nieogarniętych, niezrodzonych nawet we śnie niezdrowym. Nogi się pod nim uginały. Szumiało i wirowało mu w głowie. Mdlił i tamował dech w piersi zaduch nieznośny, jadowity aromat śmierci, rozchodzący się coraz dalej i napełniający wszystkie przejścia i kąty, świat cały.
Reporter szedł jednak dalej, wiedziony jakąś myślą władną. Rozglądał się z bezwiedną bacznością, ni to szukając kogoś.
W końcu okopu, gdzie uwijali się sanitarjusze, zamajaczył niebiesko-szary mundur żołnierza francuskiego, przyniesionego z pola bitwy. Dalej jeszcze jeden, tam — drugi... trzeci...dziesiąty... Angielskie zielonkawe kurty, poplamione krwią, ciężkie ładownice, przerzucone przez osłabłe ramiona. Blade twarze i zimne, uparte oczy. Kędzierzawa głowa — olbrzymia, okrągła, niby czarny kamień, wydobyty z łożyska górskiego potoku; świecące się białka oczu i szczękające zęby, błyskające co chwila spoza sinych warg, kurczonych dreszczem.
Nesser zatrzymał się przed murzynem i spytał go po francusku:
— Strzelec senegalski?
— Tak! Kapral, moussou! — odpowiedział łamaną francuzczyzną, uśmiechając się z przyzwyczajenia.
— Ranny?
— W brzuchu, moussou, mam dwie kule, może trzy!
Nowy uśmiech na sczerniałych wargach, głośne szczękanie i chrzęst potężnych zębów, nowy wstrząs, podrzucający olbrzymie ciało, i nagle — zuchwały, beztroski, dziki śmiech do ryku podobny:
— To nic! O, moussou, byłem na polu chwały! Rżnąłem białych ludzi... Uczono nas, że są potężni... — potężniejsi od bogów naszych... Cha! cha! Bambula rżnął białych, jak barany... cha-cha-cha! Ostrze noża z łatwością wbija się w ich ciało! Biali ludzie są słabi i padają, jak pręty bambusów, podciętych maczetą! Bambula rżnął, dusił swemi rękami białych, teraz Bambula może umrzeć! Cha-cha-cha!
Nesser wybiegł z okopu, lecz długo jeszcze gonił go dziki, ryczący śmiech czarnego kaprala.