Kruszenie kamienia/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Kruszenie kamienia
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.

Na ponurym szlaku „marszu do Calais“ w połowie listopada r. 1914 pozostały ruiny miast, zgliszcza osad, zburzony, w proch obrócony dobytek setek pracowitych pokoleń flamandzkich, a w rozmiękłej, wodą i krwią nasiąkniętej ziemi — półmiljona ciał żołnierskich, poległych w bitwie nad Izerą. Niby pomniki szału i zbrodni pozostały tam kopce mogił, a nad nimi, dosięgając znaczenia nowego godła, — okopcone i na strzępy porwane mury nieznanego przedtem „domku przewoźnika“.
Kajzer odjechał, rozgoryczony niepowodzeniem swego planu. Armja niemiecka ukryła się w okopach, przygotowanych do długiej, uporczywej wojny pozycyjnej. Dziennikarze opuścili teren Flandrji i powrócili do Berlina. Wypoczywali, nie mogąc zrzucić z siebie odczuwanego ciągle przerażenia przed koszmarem mordu.
— Jeżeli istnieje Bóg, to cóż odpowiedzą Mu polegli niemieccy żołnierze, gdy zapyta ich, zaco zabijali innych i w imię czego umierali? — spytał pewnego razu Nesser, dotykając ramienia Rabbita, gdy siedzieli już w hotelu „Korona“.
Amerykanin nachmurzył czoło i odparł po namyśle:
— Czynili to, aby zabezpieczyć swojej ojczyźnie panowanie nad innemi ludami.
Nesser potrząsnął głową:
— Ojczyzna — to milcząca, niczego nie żądająca ziemia, po której przed wiekami przewalały się hordy, wędrujące od wschodu i północy! Ojczyzna — to lud, batem pędzony do pracy, znużony pośpiechem uciążliwym, potrzykroć przez niego przeklętym, to lud, co w rozpaczy przebiega swoją drogę życiową! Ziemia milczy i lud pracuje w milczeniu.
— Rządy popychają lud ku wojnie... — odezwał się Rabbit.
— Rządy wychodzą z tegoż ludu! — zaprzeczył reporter. — Cesarzom i prezydentom bezpieczniej jest panować w czasach pokoju, niż w zgiełkliwym, niepewnym okresie wojny. Nie! To nie rządy posyłają lud na śmierć. Jest ktoś inny — zimny, nieznający miłosierdzia! To — demon pożądliwości! Marzy on o zagarnięciu wszystkiego, o wypchaniu swoich kas złotem, na które przerabia i przetapia wszystko, nawet ludzką krew! Czy pan to rozumie? Dopiero, gdy zginie ten płaz nienasycony, trujący wszystkich połyskiem żółtego metalu, ogłuszający ludy brzękiem złota, — dopiero wtedy zwycięży Galilejczyk, Syn Człowieczy i Boży! Zrozumiały i bliski był On skromnym, bezdomnym, ubogim rybakom, pohańbionej, ściganej przez faryzeuszów, chorej Marji z Magdali, lecz nie tym kupczącym drapieżnikom! Nie, nie! Dla nich nauka proroka z Galilei wrogą pozostanie i niepotrzebną!
Amerykanin milczał, patrząc w ziemię nieruchomym wzrokiem.
Głos Nessera przeszedł w szept, jakgdyby zdradzał wielką tajemnicę:
— Rozmawiałem z rannym kapralem — murzynem... Śmiał się w szalonej radości, że wojna obaliła posąg fałszywego boga, budzącego w nim lęk i cześć. Wbijał wszak w ciała białych ludzi ostrze bagnetu, co wchodziło z łatwością, miękko, z ledwie dosłyszalnym chrzęstem pękającej białej skóry boga. Chwilami chce mi się śmiać, radować, że i my po wojnie zrzucimy z siebie uroczne czary bóstwa, za jakie ogłosiła siebie pożądliwość! Pragnę tego, bo ujrzałem istotne oblicze kapłana fałszywego boga — kapitalizmu! Być może, tajemnicza Karma spowodowała wojnę, aby obalić jego posągi! Chciałbym się śmiać z niego, jak strzelec senegalski, lecz nie mogę... nie mogę!...
Umilkł i zaczął szybko chodzić po pokoju.
— Dlaczego? — także szeptem zapytał Amerykanin.
— Dlatego, że w nas tkwi więcej niewolniczej uległości i głupoty niż w tych dzikich wojownikach z Himalajów, Atlasu i Sudanu. Oni wbijali ostrza nożów w białą skórę i czar jej pryskał, jak zbite szkło. A my?... O, ja przyglądałem się setkom tych zgniecionych, podziurawionych kulami żołnierzy cywilizowanych ras! Rozpacz mieli w oczach, nienawiść, lęk, bluźnierstwo, lecz zaledwie lekarz zasypał im rany jodoformem, wstrzyknął morfiny, nałożył opatrunek, zaledwie jakiś generał nazwał ich bohaterami i rozdał wszystkim medale i krzyże, — jak natychmiast w tych samych źrenicach tliła się psia wierność, uniżona wdzięczność, niewolnicza radość! Słabi jesteśmy, nie mamy sił do nienawiści! Pozostaniemy nadal w niewoli, jako nawóz dla kapitalizmu i mięso dla armat, chyba, że przyjdą nam kiedyś z pomocą ludzie z Sahary i z Azji, aby zwolnić nas, którzy handlowaliśmy i handlujemy ich barwnemi ciałami, jak wołami lub końmi...
— Jakież to straszne! — wyrwało się Rabbitowi. — Szczęśliwy jestem, że pochodzę z innego kontynentu, odciętego od starego świata dwoma oceanami.
Umilkli. Każdy z nich w ciężkiej zadumie zmagał się z myślami. Mknęły one w nieładzie, co chwila napotykając na przeciwności i wirując w sprzecznościach. Około drugiej poszli na obiad. Zgnębienie i trwoga, panująca wśród tłumu ulicznego, nie uszły ich uwagi. Tuż obok wejścia do restauracji, na „Unter den Linden“ spostrzegli skuloną postać starego człowieka o bladej, znękanej twarzy i wylękłym wzroku. Gdy przechodzili koło niego, nieśmiało wyciągnął rękę i szepnął:
— Proszę o pomoc... Były oficjalista fabryczny... buchalter...
Nesser zatrzymał się i uważnie mu się przyglądał.
— Buchalter? — zapytał.
— Tak jest! Wojna wyrzuciła mnie na ulicę... — odparł. — Nie mogę podołać pracy, która rosła z każdym dniem... zwolniono mnie. Mam chorą żonę... córkę... głód i choroba w domu... rozpacz!...
— Czyż nie może pan znaleźć zarobku? — spytał reporter.
— Wszędzie żądają sprężystości, energji, gorączkowej pracy... Stary jestem, schorowany... — brzmiała smutna odpowiedź, niby wyrok, wydawany na siebie, niby przyznanie się do ciężkiej winy. Reporter wcisnął datek do wyciągniętej dłoni żebraka, i, nie patrząc na niego, wszedł do restauracji. W sali spotkali się ze znajomymi. Wojna wchodziła obecnie w przewlekłą fazę, więc korespondenci zjechali się do stolicy na wypoczynek i opracowanie zebranych materjałów.
— Hallo, hallo, drogi Rabbit! O, Mr. Bunge! — spostrzegając wchodzących kolegów, wołał ucieszony Willy Brown. — Co słyszę?! Czyniłeś mi, my boy, gorzkie wyrzuty, że jestem warjatem i dobrowolnie włażę pod kule, a tymczasem... Poor devil! Gdy czytałem opis waszej eskapady, to myślałem, że Mr. Bunge jest stuprocentowym szaleńcem, a ty my dear, co najmniej 80-procentowym.
— Nie można było inaczej! — odparł Rabbit. — Nie mogłem pozwolić na to, aby nasz szwajcarski kolega nie doniósł rannych Bawarczyków do schroniska!
— Konsekwentny człowiek z pana, panie Bunge! — rzekł cicho Szwed. — Pamiętam naszą pierwszą rozmowę.
Silnie potrząsnął rękę Nessera, który tym razem nie odpowiedział wedle swego zwyczaju — szyderczym uśmiechem, mrożącym wszelką szczerość i uczucie, tylko spojrzał na niego poważnie i porozumiewawczo. Brown tymczasem obszernie opowiadał o wypadkach w Szampanji.
Szwedzki korespondent, powracający z frontu wschodniego, referował stan rzeczy na terenie Polski, gdzie Hindenburg po klęsce generała Dankla i arcyksięcia Józefa-Ferdynanda został mianowany naczelnym wodzem całego „Ober-Ostu“. Korespondent duńskich dzienników zachwycał się głośno niezwykłą wyprawą morską, przedsięwziętą przez niemieckie krążowniki „Goeben“ i „Breslau“.
— „Goeben“ stał się panem mórz! — wołał Duńczyk. — Francuskie i włoskie okręty nie ośmielają się wydać mu bitwy! O, aljanci wiedzą dobrze, że ich zuchwały przeciwnik posiada dziesięć armat 28-centymetrowych, rzucających pociski na odległość 15 kilometrów! Oprócz tego może rozwinąć szybkość do 28 węzłów. Od niego więc zależy przyjąć i wygrać bitwę, lub w potrzebnej chwili wycofać się na bezpieczny dystans. Nikt nie wie, co z tym fantem robić! Stracili tam, widocznie, głowę, a tymczasem Morze Śródziemne zostało opanowane przez dwa okręty! Admirałowie de Lapeyrère i Milne będą mieli kłopoty z tymi zuchwałymi piratami! Są pewne wskazówki, że krążowniki niemieckie zamierzają przerwać się do Dardanelów i wzmocnić flotę turecką.
Przy sąsiednim stoliku siedziało duże towarzystwo. Kilku panów, o czerwonych, zadowolonych, energicznych twarzach i drapieżnych oczach głośno o czemś rozprawiało; trzy ciemno ubrane panie zato milczące były, stroskane, a obrzękłe ich powieki świadczyły o częstych łzach.
Jeden z panów głosem pewnym i donośnym, obliczonym na efekt, mówił:
— Powodzenie, czy niepowodzenie na początku wojny — to tylko epizod! Germanja musi wyjść zwycięsko z walki! Składa się na to wszystko, co jest najlepszego w rasowej duszy narodu. Umiemy wykorzystać dane nam od Boga bogactwa materjalne i duchowe. Wykorzystać, jak nikt inny! Któż lepiej, prędzej i taniej od nas produkuje węgiel, żelazo, miedź, maszyny? Czyje towary cieszą się niezwykłym popytem w Brazylji, Australji, Mongolji, Chinach? Czyż nie genjusz Goethego, Schillera, Schopenhauera, Kanta, Hegla i innych naszych wielkich wieszczów i uczonych przyświeca ludzkości? Czyż nie my doszliśmy do idealnej organizacji spółpracy społecznej we wszystkich dziedzinach życia państwowego? Naród germański stał się prawdziwym, zbiorowym „nadczłowiekiem“, którego przyjście przeczuł Nietsche! Mamy przeto prawo narzucić innym ludom swoją wolę, prowadzić je drogą postępu, sprawiedliwości i dobrobytu! Taką jest bowiem dziejowa misja Germanji!
— Przepraszam, — przerwał mu nagle Nesser, blednąc straszliwie. — Przepraszam... Niech pan stąd wyjdzie...
— Co takiego? — zapytał, podnosząc się, Niemiec. — Co pan powiedział?
— Powiedziałem, niech pan wyjdzie z tej drogiej restauracji i spojrzy naprawo. Stoi tam na chodniku i żebrze stary buchalter. Jest głodny, chory i pozbawiony zarobku. Niech pan go łaskawie odda pod opiekę owego wspaniałego „nadczłowieka“!
— Nic nie rozumiem... — mruknął opasły jegomość.
— I ja też nie zrozumiałem, o czem pan tak górnolotnie prawił! — odpowiedział Nesser i odwrócił się do niego plecami.
— Nadczłowiek! — syknął pogardliwie.
Amerykanie uśmiechali się dyskretnie. Szwed oczu nie spuszczał z bladej twarzy kolegi. Nessera jednak porwało niepohamowane oburzenie i gniew. Skinął na kelnerkę i głośno zapytał:
— Pani jest mężatką? Ma pani męża i dzieci?
— Tak! — odparła zdziwiona. — Mąż na wojnie, w domu troje dzieci.
— Ma pani teraz trzy razy więcej roboty, niż przed wojną? Zarabia też pani zapewne o wiele więcej niż przedtem?
— Gdzież tam! — zawołała, wznosząc wyblakłe oczy. — Ledwie, że opędzam się biedzie. Ubranie dla dzieci, obuwie, szkoła... sama też muszę mieć przyzwoitą sukienkę, codzień czysty fartuszek, czepek. To drogo kosztuje...
— Niech więc pani zapyta tego pana, siedzącego przy sąsiednim stoliku, o adres „nadczłowieka“! Ten już pani dopomoże dojść do sprawiedliwości i dobrobytu! — wybuchnął złym śmiechem reporter.
Ufny w potęgę i posłannictwo Germanji jegomość, uspokoiwszy się po zajściu z nieznajomym, z wyzywającą miną coraz głośniej perorował. Mowę swoją skierowywał niby wyłącznie do młodego człowieka, którego nazywał poufale po imieniu, lecz zarazem oglądał się na całą salę, oczekując efektu, jakie spowodują jego energiczne słowa.
— Oto ten młodzieniec — doskonały oficer marynarki... Hans von Essen, najlepiej nam powie, czy możemy niezłomnie wierzyć w zwycięstwo naszej armji i floty? Dopiero powrócił z frontu. Jako myślący człowiek, musiał wyrobić sobie zdanie zupełnie skrystalizowane. Co na to powiesz, Hansie?
Oficer wzruszył ramionami, spojrzał dokoła nieco roztargnionym wzrokiem i odezwał się cichym głosem:
— Wojna nie jest zjawiskiem, nadającem się do ścisłych obliczeń i do stawiania horoskopów, panie Schumacher...
— No, tak, no, tak! — przerwał mu gruby jegomość. — Jednak nie będziesz przeczył, że Germanja robi wszystko dla zwycięstwa?
— Nasi przeciwnicy czynią to samo, — zauważył Hans von Essen.
— Naturalnie! — zawołał ze śmiechem Schumacher. — Ale nikt nie waży się na to, na co porwała się już Germanja! Cha! Cha! Piękny to będzie cukierek dla naszych wrogów! Nie jest już tajemnicą, że admirał von Holtzendorf przeforsował wreszcie ideę admirała Tirpitza. Nasze podwodne łodzie rozpoczną bezwzględną walkę na wszystkich morzach! Steroryzujemy cały świat, który zmuszony będzie nam się poddać! Wszak i ty, drogi Hansie, będziesz dowodził łodzią? Słyszałem już o tem w sztabie. Czyż nie utwierdza to w tobie pewności zwycięstwa?
Hans von Essen spojrzał na mówiącego zimnym wzrokiem i odpowiedział poważnie:
— Ci, którzy, jak pan, nie dopuszczają żadnego niepowodzenia i krzyczą tylko o zwycięstwie, — doprawdy złą okazują przysługę naszej sprawie! Jeżeli bowiem wszyscy będą tak bezkrytycznie oczekiwać samych tylko powodzeń i niebywałego zwycięstwa, to pierwsza większa porażka może wywołać prawdziwą, niczem już nie powstrzymaną panikę i upadek ducha. Na wojnie trzeba być przygotowanym do najgorszego. Mądry jest ten strateg, który, atakując, przygotowuje sobie drogę do odwrotu...
— Mówisz, Hansie, zbyt fachowo! — oburzył się Schumacher. — Ale łodzie, podwodne łodzie, to dopiero miażdżąca, straszna broń! My pierwsi bierzemy ją do rąk!
— Istotnie, łodzie nasze mogą się stać postrachem mórz — odparł cichym głosem młody oficer. — Słyszeliście jednak, państwo, zapewne, jak długo trwała walka o zastosowanie tej nowej broni? Krytycy wojny podwodnej twierdzą, że wywoła ona niezawodnie wybuch oburzenia przeciwko nam. Kto wie, przysporzy nam to może nowych wrogów, naprzykład, — Amerykę? Broń, miażdżąca nawet wroga, obraca się nieraz przeciwko posiadającemu ją, wywołuje nienawiść, żądzę zemsty, rozpaczliwą obronę... Psychologiczne czynniki w wojnie współczesnej mają czasem również decydujące znaczenie...
Towarzystwo milczało, jakgdyby zakłopotane. Wyraźne zmieszanie odbiło się nawet na czerwonej, aroganckiej twarzy Schumachera. Do sali wbiegł w tej samej chwili chłopak z paczką dzienników, wykrzykując:
— Nowe szczegóły bitwy we Flandrji! Nowe szczegóły...
Publiczność rozchwytała dodatki nadzwyczajne, wyrywając je sobie. Przy sąsiednim stoliku zapanowało milczenie. Wszyscy byli zajęci czytaniem dzienników.
— Patrzcie, państwo, dowództwo podaje listę poległych — zauważył jeden z panów.
— Jakaż to długa lista! — szepnął inny i wzdrygnął się.
— Tymczasem umieszczono tu tylko nazwiska oficerów gwardji... — dodał pierwszy.
Jedna z pań, przeglądająca gazetę, odrzuciła się nagle wtył. Uderzyła głową o oparcie kanapy, że aż kapelusz zesunął się jej na czoło.
— Co pani jest? — zawołali zaniepokojeni znajomi.
Nic nie odpowiedziała, trzęsącemi się rękami schwyciła arkusz, zadrukowany nazwiskami poległych, pochyliła się nad nim, mocno zaciskając powieki, blada, drżąca na całem ciele. Bała się, nie śmiała spojrzeć prawdzie w oczy. Wparła wreszcie nieprzytomne oczy w długie kolumny nazwisk i szukała czegoś, prowadząc palcem po papierze. Doszła do strasznego miejsca, gdzie jeden czarny szereg drobnych literek stawał na jej drodze, jak krawędź przepaści, jak tłum złych widm, szarpiących mózg jej i serce.
— Syn!... syn!... — rozległ się natychmiast przeraźliwy, ostry, jak zgrzyt stali po szkle, krzyk.
Powtarzała bez końca, niby upajając się tem słowem:
— Syn!... syn!... syn!
Zerwali się ze swoich miejsc panowie i wystraszone, żywem współczuciem ogarnięte panie, uspokajali, mówili nic nieznaczące, nie dochodzące nawet do świadomości słowa pociechy, wyrażali nadzieję, że do dziennika wkradł się błąd, pomyłka zecerska lub nieprawidłowo podane przez pisarza sztabowego imię, radzili wypić szklankę wody, zwilżali skronie, głaskali po rękach, bezsilnie leżących na ciemnej tkaninie sukni.
Nic nie czując i nie rozumiejąc, powtarzała:
— Syn!... syn!... syn!...
Publiczność, obecna na sali, umilkła. Niektórzy obstąpili stolik. Zbiegły się kelnerki i, dowiedziawszy się o tem, że ta blada pani straciła na wojnie syna, zaczęły popłakiwać, ocierać fartuszkami łzy, myślą biegnąc ku swoim mężom, braciom i kochankom, poniewierającym się w okopach, chociaż o ich śmierci żaden dziennik nigdy nie napisze ani jednego słówka, bo byli to szeregowcy, bezimienni niemal, zawczasu skazani na śmierć podług ścisłych obliczeń tego lub innego sztabu. Ciężki nastrój przeciągał się zbyt długo. Czuł to gruby, o czerwonej twarzy jegomość, wygłaszający teorję o zbiorowym „nadczłowieku“, więc pochylił się nad upadającą, słaniającą się w boleści i bezsilnem przerażeniu postacią skulonej kobiety i rzekł:
— Droga pani von Dreyer! Droga pani! Niech panią pocieszy myśl, że oddałaś syna swego dla potęgi i sławy naszej wielkiej ojczyzny — Germanji! Żadna ofiara nie jest zbyt droga dla niej, niech mi pani wierzy, pani von Dreyer!
Posłyszała widocznie te słowa, bo uniosła zbolałą głowę, nieprzytomny wzrok wparła w czerwoną twarz mówiącego i poruszyła drżącemi ustami.
— Syn... syn mój już nigdy nie powróci... nigdy... syn... syn... syn!...
Umilkła, zalewając się łzami i ciężko oddychając.
— Nigdy nie ujrzę jego oczu niebieskich... jego włosków złotych... rumieńca młodego... nigdy... — szeptała po chwili. — Nie odnajdę tego skrawka ziemi, który przyjął krew jego... Syn!... syn!... syn!...
Szlochała coraz głośniej. Głowa jej drżała, ciężkie łkanie wstrząsały nagle zgrzybiałem, osłabłem ciałem i rozpierały pierś, nie mogąc wyrwać się ze ściśniętego kurczowo gardła.
— Pani von Dreyer! — upominał ją gruby jegomość, wierzący w „nadczłowieka“. — Germanja zażądała od pani tej ofiary. Dla dobra kraju i narodu zażądała...
Plączącą kobieta znowu uniosła głowę, potoczyła dokoła przytomniejszym, niby obudzonym wzrokiem. Ustał szloch i umilkły westchnienia. Zatamowała oddech, jakgdyby przygotowywała się do skoku, i nagle, uderzając zaciśniętemi pięściami w stół, ciężko oparła się na nich, powstała i, patrząc nieruchomemi, ponuremi oczami, rzucać zaczęła słowo po słowie głosem surowym, syczącym:
— Niech będzie przeklęty kraj, jego rząd, jego lud, jeżeli żąda krwi synów, pod sercem matek wynoszonych dla życia, nie dla śmierci, nikomu niepotrzebnej, bezsławnej, poto jedynie, ażeby cesarz i generałowie mogli chełpić się zwycięstwem! Przeklinam... przeklinam!...
Te ostatnie słowa rzuciła jak wyzwanie, jak obelgę.
Podniosła dłoń, trzęsła nią i groziła, powtarzając:
— Syn... syn... syn...! Rumieńce na twarzyczce... złote włoski... oczki niebieskie... Synku! Synku!...
Zmieszane i zaniepokojone towarzystwo otoczyło zrozpaczoną kobietę i wyprowadziło ją z restauracji. Dziennikarze przyglądali się tej scenie w milczeniu. Gdy drzwi sali zamknęły się za wychodzącymi, George Rabbit podniósł oczy na Nessera i szepnął cicho:
Well?
— Zbiorowy „nadczłowiek“ rozpadł się, jak bałwan, ulepiony z gliny... — szeptem również odpowiedział reporter.
— I ja tak myślę! — mruknął Szwed.
— Nikt oprócz tych, którzy zbiorą jej plon, nie pragnie wojny! — szepnął znowu Nesser.
Damn! — wybuchnął Brown. — Ma pan rację, Mr. Bunge! Cesarz zdobędzie laury sławy i tytuł „Wielkiego“, jeżeli zwyciężą te chłopaki o niebieskich oczach, przemysłowcy — złoto, generałowie — ordery i awanse służbowe. Do stu dziurawych żagli! A coby wynikło, — gdyby tak cesarz i generałowie zmuszeni byli razem z żołnierzami stać w okopach po kolana w zgniłej wodzie, słuchać, jak nad ich głowami pękają 42-centymetrowe granaty i czekać, kiedy i jakiej wielkości czerep buchnie w nich? Ja wiem, coby wtedy zaszło! Nie byłoby wojny!... Raz na zawsze odpadłaby im chętka do posyłania na śmierć syna tej nieszczęśliwej lady i innych chłopaków o oczach niebieskich i czarnych! God! Wściekłość mnie ogarnia! Nie wiem, cobym dał, aby przyjrzeć się zbliska kajzerowi, von Bülowowi, Joffrowi, wielkiemu księciu Mikołajowi, osobiście pędzącym na okopy, ziejące kulami i pociskami! Uśmiałbym się na całe życie, do tysiąca martwych kotwic!
Mówił z takim ogniem, że dziennikarze z podziwem i sympatją spoglądali na tego barczystego, zwykle beztroskiego człowieka o oczach i tatuowaniu starego marynarza.
— Takie jak ja, prywatne gryzipiórko, ciekawski cywil, wytknie głowę z transzy, lub pójdzie sobie na uboczu, śledząc ruch atakującej kolumny, a tu generał zaraz upominać zaczyna: „pan jest zbyt odważny! czyż można tak ryzykować?!“ Chce mi się wtedy walnąć go knock-out’em w wygoloną szczękę i krzyknąć: „Jeżeli to dla ciebie jest zbyt wielka odwaga, to siedź sobie, stare pudło, w domu, wdziej pantofle i szlafmycę, a nie waż się posyłać ludzi na śmierć!“
Brown zaperzył się i grzmocił pięścią w stół. Wszyscy mimo woli śmiać się zaczęli, a Eriksson klepnął krewkiego Amerykanina po ramieniu i rzekł:
— Dobry sposób na pacyfizm wynaleźliście, kolego Brown, wspaniały!
— A widzicie! — zawołał dziennikarz już wesołym głosem. — Jutro opatentuję go w jakimś miejscowym „Anstalcie“.
Przyjaciele wyszli z restauracji.
— Co pan będzie robił teraz? — zapytał nagle Szwed, zatrzymując w swojej ręce dłoń Nessera. — Chciałbym pomówić z panem.
Nesser popatrzył na niego i odparł: —
— Zamierzałem pojechać do przedmieścia Moabit, aby poszukać tam śladów „nadczłowieka“. Może zrobimy tę wycieczkę razem?
— Chętnie! — zawołał Eriksson. — Dawno już wybierałem się do dzielnicy robotniczej.
Skinęli na taksówkę i, pożegnawszy przyjaciół, pojechali. Była to niedziela. W ubogiej, brudnej dzielnicy wspaniałego Berlina snuły się tłumy robotników z żonami i dziećmi. Otwarte piwiarnie, szynki i jadłodajnie wyrzucały ze swych wnętrzy gestykulujących i głośno rozprawiających ludzi. Świeciły się żółtym, bladym blaskiem szyldy kinematografów. Prawie wszędzie wyświetlano agitujące filmy o krzykliwych tytułach. Gromadki przechodniów zatrzymywały się przed jaskrawemi reklamami.
Zapłaciwszy szoferowi, dziennikarze szli główną ulicą przedmieścia. Zdaleka już usłyszeli odgłosy bębnów i zwrotkę rozlegającej się coraz wyraźniej pieśni „Deutschland über alles“. Wkrótce z bocznej ulicy wyłonił się oddział. Na czele szło ośmiu doboszów, dziarsko wybijających takt na bębnach. Około dwudziestu żołnierzy z karabinami na ramieniu otaczało duży oddział, złożony z mężczyzn w cywilnych ubraniach. Szli po wojskowemu i z bezmyślnym wyrazem twarzy darli się na całe gardło. Niektórzy zamiast karabinów nieśli na ramieniu kije, z uwiązanemi do nich zawiniątkami. Oficer, dowodzący oddziałem, szedł chodnikiem i palił papierosa, rozglądając się dokoła obojętnie. Nesser zapytał przechodzącą kobietę o ludzi, prowadzonych pod eskortą żołnierzy.
— Robotnicy fabryczni, których zmobilizowano — odparła niechętnym głosem i nagle ze złością syknęła: — Socjaliści... niech ich zaraza morowa wygubi!
Reporter chciał jej zadać nowe pytanie, gdy z bramy długiej kamienicy wypadł tłum robotników. Byli to starzy, brodaci mężczyźni, młodzież, wyrostki i kobiety. Prawie wszyscy uzbrojeni w kije, niektórzy zaciskali w ręku kamienie. Blade, wzburzone twarze, nachmurzone czoła i zaciśnięte usta świadczyły o rozpaczliwych zamiarach tych ludzi, coraz liczniej wynurzających się z ciemnych czeluści bram. Stłoczyli się na jezdni i przegrodzili drogę maszerującemu oddziałowi.
— Hańba, towarzysze! — wrzasnął stary, brodaty robotnik, podnosząc nad głową kij i wymachując dziurawym kapeluszem.
— Hańba! — rozległy się krzyki z tłumu i gwizdki wyrostków, uwijających się dokoła.
— Towarzysze! — krzyczał robotnik. — Stajecie w szeregach burżuazji, kapitalistów! Idziecie zabijać naszych towarzyszy francuskich, angielskich, rosyjskich, oszukanych, zbitych z tropu, jak i wy! Bogaczom potrzebna jest wojna, nie nam! Utopi ona we krwi waszej wszystkie zdobycze socjalizmu! Towarzysze, opamiętajcie się, odmówcie rządowi udziału w morderstwie!
Oficer, idący chodnikiem, zatrzymał się i krzyknął coś do żołnierzy. Ci natychmiast wybiegli naprzód i usiłowali rozproszyć tłum, aby utorować drogę.
— Towarzysze! — wrzeszczał robotnik. — Śmierć kapitalistom! Niech żyje międzynarodówka!
Oficer podbiegł do niego i, uderzywszy w twarz, obalił go na bruk.
— Biją! Biją! — zawył tłum, skłębił się i w swych ruchomych falach zacisnął żołnierzy. Oficer wystrzelił w powietrze. Z bocznej ulicy całym pędem wypadła policja konna. Jeźdźcy płazowali tłum. Rozległ się ryk i wycie przerażonych i rozwścieczonych ludzi. Mignęły w powietrzu kije, zawarczały i głucho uderzały ciskane kamienie. Tupot biegnących nóg, świst szabel, chrapanie koni, szczęk kopyt, ciężkie ciosy kolb, krzyki, jęki i przekleństwa przelewały się wzdłuż ulicy. Tłum, podzielony na części i odparty przez policję, rozpraszał się w ponurym popłochu.
Oficer natychmiast skorzystał z tego i wydał rozkaz. Zahuczały bębny, rozległy się słowa przerwanej pieśni i miarowy krok maszerujących ludzi. Już oddział wychodził z Moabitu, gdy na jezdnię wybiegła niemłoda kobieta o powichrzonych włosach i bladej twarzy, zniszczonej chorobami i łzami. Trzymając się kurczowo spódnicy, tuliło się do niej dwoje dzieci, wylękłych, drżących, o ostrych oczach dzikich, drapieżnych zwierzątek. Kobieta stanęła z rozkrzyżowanemi rękami przed maszerującym oddziałem i patrzyła na zbliżających się ludzi twardym, groźnym wzrokiem.
— Towarzysze! — krzyknęła przeraźliwym głosem. — Towarzysze! Burżuje i ich rząd posłali mego męża na śmierć, a mnie wraz z sierotami skazali na głód i mękę! Czyż chcecie, żeby to spotkało i wasze matki, żony i dzieci? Towarzysze! Precz z wojną! Precz z rządem pijących naszą krew kapitalistów!
Konny policjant najechał ją koniem, wyparł na chodnik i porwał za ramię obojętny na wrzask i płacz dzieci. Oddział przeszedł dalej. Huczały bębny, stopy miarowo uderzały w asfalt.
Nikt już teraz nie zaintonował dumnej pieśni. Ludzie szli z opuszczonemi głowami i oczami, wbitemi w ziemię. Żołnierze trzymali karabiny w pogotowiu. Galopujący z obu stron policjanci nie wkładali szabel do pochew. Dziennikarze spojrzeli na siebie w milczeniu. Wszystko, co zaszło, było takie zrozumiałe i jasne. Poszli dalej. Minęli olbrzymie gmachy fabryk i składów towarowych, nieskończony szereg kamienic nudnych, jednostajnych, mieszczących w swoich brudnych i nędznych wnętrzach tysiące biedoty miejskiej, mrowie ponurych „towarzyszy“, którzy oddawna zapomnieli o uśmiechu radości, żywiąc się nienawiścią i lękiem o każdą godzinę swego życia. Dziennikarze szli w milczeniu. Jednakowe wrażenia i myśli gnębiły ich. Stanęli przed olbrzymim blokiem z cegły i cementu. Wznosił się ponad wysokim murem, wyrastając ponad nim monotonną, pozbawioną ozdób ścianą o małych okienkach, tonących w głębokich szczelinach framug i zaciągniętych pajęczyną grubych krat. Zdawało się, że były to oczy jakiegoś złośliwego owada, źrenice patrzące z nieznanej głębiny, z mroku, ponurą tajemnicą okrywającego ich wyraz i straszne znaczenie.
— Więzienie? — zapytał Nesser, spojrzawszy na Erikssona.
— Nie wiem! — odparł Szwed. — Zdaje mi się jednak, że to istotnie więzienie.
W tej chwili z poza rogu ulicy wyjechał patrol, otaczający gromadę ludzi. Nesser poznał w tłumie starego, brodatego robotnika w dziurawym kapeluszu i kobietę o powichrzonych włosach. Za zamykającymi pochód jeźdźcami biegły blade, przerażone dzieci i wołały rozpaczliwie:
— Mamo!... Mamo!...
Jadący na końcu policjant odwracał się co chwila i groził im pięścią, mrucząc przekleństwa. Otwarła się brama w murze, otaczającym wysoki, potężny gmach o ślepych oknach, i zatrzasnęła się z głośnym zgrzytem, gdy aresztowani robotnicy, popychani ztyłu przez policję, weszli do wnętrza. Nieznany owad o setkach tajemniczych, głęboko ukrytych oczach przełknął „towarzyszy“. Nesser zacisnął pięści i syknął przez zęby:
— Zbiorowy „nadczłowiek“, którym się chwalił ten gruby, pewny siebie wieprz, jest albo zuchwały do szaleństwa, albo też głupi bez granic! Żywiąc się nienawidzącymi go biedakami, dąży do buntu wśród nich.
Po chwili szli przez dzielnicę robotniczą. Świeciły się reklamy kinematografów i teatrzyków; donosił się hałas z otwartych drzwi piwiarń i szynków; darły się wniebogłosy chłopaki, wykrzykując nazwy dzienników; szczękały kopyta koni; na rogach ulic tkwiły posterunki policyjne, a tam i sam skupiały się gromadki ludzi o twarzach zawziętych i wzburzonych, naradzali się cichemi głosami, oglądając się podejrzliwie i tajemniczo. Zaczajona trwoga zawisła nad Moabitem, wypełniła wąskie korytarze uliczek i czołgała się coraz dalej, pełznąc ku zgiełkliwemu ośrodkowi wspaniałego legowiska dumnego „Nadczłowieka“. Niepokojący, ponury nastrój udzielił się i dziennikarzom. Szli zgnębieni i smutni. Nesser rozumiał, że to, co się działo w stolicy Niemiec, tliło się również i w innych krajach wojujących.
Zbliżali się już do ostatnich domów przedmieścia, gdy z hałasem i brzękiem rozbijanych szyb rozwarły się naoścież drzwi małego szynku i na chodnik wytoczyło się trzech pijanych drabów. Podtrzymując się wzajemnie, niepewnym krokiem sunęli powoli i zachrypniętemi pijackiemi głosami śpiewali na całe gardło skoczny marsz:

„Galijski kogut górnie pieje,
Bryt dumny gniewem zieje,
Prowadzi wojsko kajzer — hen!
Po zwycięstwo — poza Ren.
Głupi Frank i głupi Bryt, i Niemiec — głupi!
Nikt nie pomoże wam i nic nie uratuje —
Ktoś trzeci nam — nędzarzom drogę utoruje,
Bogaczy wmig powali i do skóry złupi...“

Do pijaków zwrócił wnet konia policjant i gwizdnął przeciągle. Nadbiegło dwuch innych i otoczyło drabów. Poprowadzono ich w stronę więzienia Moabit. Zabawny pochód dążył leniwie, gdyż trzech podchmielonych przyjaciół co chwila zataczało się i przewalało na uginających się, słabnących nogach.
Długo jeszcze biegła wzdłuż ulicy wrzaskliwemi głosami śpiewana zwrotka marszu:

„Ktoś trzeci nam nędzarzom drogę utoruje,
Bogaczy wmig powali i do skóry złupi“.

Eriksson parsknął śmiechem i zawołał:
— Ten trzeci — policjant na koniu — istotnie toruje już drogę tym wesołym biboszom!
Nesser w zamyśleniu powtórzył słowa, które utkwiły mu w pamięci:
„Nikt nie pomoże wam i nic nie uratuje!“...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.