Kryształowy korek/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kryształowy korek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Polska Fr. Zemanka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Tłumacz | Jan Las |
Tytuł orygin. | Le Bouchon de cristal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Biedny chłopak — powtarzał sobie Łupin, czując prawie łzy pod powieką — biedny chłopak.
Od pierwszego dnia, w którym Gilbert przyłączył się do jego bandy, genjalny włamywacz powziął dla niego prawie ojcowskie przywiązanie. Sam niekiedy upominał go, by obrał inną, właściwą dla siebie drogę.
— Wróć do świata Gilbercie — mówił mu — wtedy zostaniesz w oczach ludzkich uczciwym człowiekiem, jakim jesteś w głębi swej istoty.
— Niema tam dla mnie miejsca — odpowiadał chłopak, wzruszając ramionami, a posępny cień przyćmiewał na chwilę jego jasną, młodzieńczą twarz. A zresztą, dodawał po chwili, powrócę do społeczeństwa, jeśli ty zajmiesz w niem stanowisko odpowiednie twojej wartości.
— Dla mnie już zapóźno — odpowiadał Lupin.
— Gdybyś tylko zechciał, możesz dokonać wszystkiego.
Ach, ileż ten chłopak dodawał mu odwagi, tupetu, śmiałości, sam widok jego bujnej młodości, jego zuchwalstwa, męstwa i zręczności, wesołość i radosne życie udzielały się Arsenowi.
Nic dziwnego, że drży teraz przed gilotyną, on, który na nią nie zasłużył. Arsen był przekonany, że surowość, z jaką władze ścigały jego wspólników, wymierzona była przeciw niemu. Policja, upokorzona długoletnią z nim walką, chciała go dotknąć pośrednio. A potem obawiano się, by nie odbił ich, więc znów obawa ta przebijała się w ostrożnościach, z ja~ kiemi ich strzeżono. Nigdy żaden więzień stanu nie był tak ostro doglądany i tak odcięty od wszelkiej możności porozumienia się z ludźmi.
— I nie mylą się w swych obawach — powtarzał sobie codziennie w duszy Arsen — odbiję ich, chociażbym miał życie utracić podczas tej wyprawy — zwłaszcza jego, Gilberta. Ale dlaczego Gilbert nie wspomniał mu nic o korku kryształowym? Po namyśle Arsen uznał, żb chłopak dobrze zrobił. Listy jego są widocznie przejmowane i giną, o ile jest w nich wzmianka o kryształowym korku. Ale kto je przejmuje? Nie policja, lecz ten, kto otrzymawszy je z rąk Gilberta, wsuwa je do skrzynki pocztowej. A przytem Arsen nie wątpił, że owa kobieta posiada tajemnicę kryształowego korka, należało więc szukać nowego z nią spotkania.
Należało znów śledzić życie Daubrecq’a, by natrafić na trop tajemniczej przyjaciółki jego czy ofiary, bo Lupin nie wiedział dotąd, do której z tych dwóch kategoryj zaliczyć należało zagadkową piękność. Odnaleźć ją trzeba było tem konieczniej, że kobieta ta znała widocznie Arsena tak dalece, że poznała go nawet pod przebraniem. — Tyś Arsen Łupin — powiedziała mu przecie w loży, a pomimo gniewu i zdziwienia, nie mógł się też obronić Arsen uczuciu słusznej dumy, na myśl, że piękna kobieta była świadkiem zwycięstwa jego nad posłem. A zwycięstwo to nie było łatwem do odniesienia. Niewielu ludzi równać się mogło siłą temu barczystemu atlecie.
Im dłużej myślał nad rozmaitemi kolejami tej dziwnej walki, którą rozpoczął z nieznanym przeciwnikiem, tem uparciej myśl jego powracała do kryształowego korka. Tu musiało tkwić słowo zagadki.
— Gdybym go raz mógł dostać — powtarzał sobie — gdybym go raz miał w ręku — ale jak go dostać? Nie mógł niestety pokazywać się w willi Daubrecq’a. Po zajściu w teatrze byłby to krok zbyt ryzykowny. A jednak miał się wkrótce przekonać, że spełnienie życzeń, nie zawsze odpowiada nadziejom w nich położonym. Pewnego dnia Wiktorja, powracając z targu, spotkała go na umówionej ławeczce w ogrodzie Luksemburskim, Spojrzawszy na nią, zauważył odrazu niezwykłe jej wzruszenie.
— Co się stało? — zapytał, podnosząc się z ławki. Miał na sobie dnia tego bluzę robotniczą, którą przywdziewał zwykle, ilekroć rozmawiał z Wiktorją w miejscach publicznych.
— Patrz — rzekła zmienionym głosem — przyniosłam ci to, czego tak poszukujesz. — I podała mu owinięty w papier mały przedmiot, w którym Lupin poznał natychmiast kryształowy korek. Nie mogąc zapanować nad ciekawością, rozwinął go niebacznie i oglądał, położywszy na dłoni. Nie było wątpliwości, że był to ten sam korek, który posiadał już raz, a który mu wykradziono. Poznał to po malutkiej szczerbie, którą zauważył poprzednio. Mając wreszcie w posiadaniu swem tak pożądany przedmiot, przekonał się jednak, że na nic mu się to nie przyda. I cóż stąd, że miał przed sobą korek kryształowy, że mógł oglądać go na wszystkie strony. Był to korek i nic ponadto. Nie miał na sobie żadnego szczególnego znaku, żadnej cyfry wyrżniętej, żadnej szczególnej cechy, któraby go odróżniała od innych korków.
Cóż więc?
Wtedy dopiero odczuł nagie całą rozciągłość swej omyłki. Rzecz prosta, że ten kawałek szkła nie miał żadnego znaczenia dla tych, którzy nie znali związanej z nim tajemnicy.
Przed zdobyciem go trzeba ową tajemnicę odgadnąć, a wtedy dopiero posiadanie korka mogło się na coś przydać. Kto wie nawet, czy wykradając go przedwcześnie Daubrecq’owi, nie popełnił ciężkiego błędu.
— Baczność, Arsenie Lupin — upominał sam siebie w duchu. — W całej tej tak djabelsko zawikłanej sprawie najdrobniejszy fałszywy krok równa się klęsce.
— Gdzie znalazłaś korek? — spytał swej piastunki.
— W szufladzie nocnej szafki, stojącej przy łóżku mego pana.
— Jak dawno?
— Przed godziną, sprzątając jego pokój.
— Czy znalazłaś korek już po wyjściu Daubrecq’a?
— Tak jest, wyszedł właśnie do swego biura.
— A więc skoro przyjdzie, zechce się zapewne przekonać, czy korek jest na miejscu — i nie znajdzie go.
— Cóż będzie wtedy? — zapytała Wiktorja, cokolwiek już zafrasowana.
— Podejrzenia jego padną bezwątpienia na ciebie.
— Mogłabym nie wracać już do niego — zaproponowała Wiktorja, której sprzykrzyła się już rola szpiegującej swego pana. Była to wogóle uczciwa kobieta, co malowało się na jej twarzy tak dalece, że nawet Daubrecq pozbył się stopniowo swojej nieufności względem niej.
— O nie! Musisz tam jeszcze zostać, jeśli mi życzysz dobrze.
Kobieta westchnęła, ale jak zwykle uległa woli Arsena Lupin. Ten zaś mówił dalej:
— A ponieważ nie trzeba, aby twój pan miał cię w ’podejrzeniu, powrócisz natychmiast do jego willi i włożysz napowrót kryształowy korek do szufladki, z której go wyjęłaś.
Mówiąc to, Arsen sięgnął do małej kieszonki, w której ukrył korek, rozmawiając z Wiktorją.
Przechadzali się w czasie tej rozmowy po alejach parku, dość pustych o tej porze dnia.
Wiktorja wyciągnęła rękę po korek, ale Arsen stanął nagle jak wryty.
— Co to jest? — zawołał. — Niema go. — Wybuchnął nieszczerym śmiechem.
— Cha! cha! Niema go. Mówię ci, Wiktor jo, że korek ten jest czarodziejski. Znikł, ulotnił się bez śladu. — Rozśmiał się drugi raz, ale tym razem bez cienia goryczy. Zaczynał widzieć jasno grę, którą z nim rozpoczęło, a raczej, którą sam rozpoczął, zaczynał pojmować.
— Jest też czego weselić się? — zauważyła ze zgorszeniem jego piastunka. — Cóż ja teraz z sobą pocznę? Nie mogę wracać do niego, bo skoro spostrzeże stratę korka, odda mnie w ręce policji.
— Jesteś prostoduszna, jak nowonarodzone dziecko, droga Wiktorjo. On ciebie policji? Cóż znowu. — I śmiał się znów szczerze, serdecznie.
Wszakże on przekonany jest, że ty, piastunka i powiernica Arsena Lupin, jesteś poprostu agentką policyjną, nasłaną przez Maurycego Prasville. Ten korek był tylko przynętą, rzuconą nam przez Daubrecq’a.
To nie ten, to nie jest prawdziwy kryształowy korek, lecz jego sobowtór.
Zabranie było wielkim błędem i dlatego należało gć odnieść. Ale ktoś wyręczył nas już niezawodnie. Ktoś, co śledzi każdy twój krok, podobnie jak ty śledzisz kroki twego pana.
— Powracaj do domu, moja dobra Wiktorjo i zajrzyj do szufladki, w której znalazł się zagadkowy korek. Obaczysz, że leży on tam znów.
Wiktorja wahała się przez chwilę, ale przywykła wierzyć ślepo genjalnej przenikliwości Arsena, uległa ostatecznie jego woli, i lubo niechętnie, odeszła z powrotem na swe stanowisko. Arsen spacerował jeszcze po parku, gwiżdżąc skoczną aryjkę.
— Niema wątpliwości, że spotkam się wkrótce z nimi. Muszę ich spotkać. Ale kto nimi dowodzi, kto jest hersztem wrogów moich? Nie, raczej wrogów posła Daubrecq’a.
Od tej chwili postanowił Lupin stróżować dniem i nocą dokoła willi posła. Rozwinął w tym celu cały swój spryt, całe olbrzymie doświadczenie, aby zręcznie, cicho, niepostrzeżenie snuć się w pobliżu mieszkania posła. Wiktorję zostawił na uboczu i działał na własną rękę. Sprzyjały mu noce niezwykle ciemne, które pozwoliły mu wciskać się do wnętrza ogrodu i spędzać w nirn po kilka godzin bez zwrócenia niczyjej uwagi. Daubrecq zresztą nie stawiał żadnych przeszkód tym, którzy go śledzili, bo i policja w tym przeciągu czasu złożyła mu parę wizyt równie jak dawniej bezskutecznych. Aż naraz jednej nocy Daubrecq powrócił w towarzystwie jakiegoś człowieka otulonego płaszczem. Serce zabiło mocno Arsenowi, który śledził go z ukrycia, siedząc na gałęziach rozłożystego wiązu, rosnącego w ogrodzie. Podobnie jak pierwszym razem, spuścił się zręcznie na dół i stanął pod oknem gabinetu. Poprzednio już postarał się o rozszerzenie otworu w okiennicy, tak, że widzieć mógł dokładniej jeszcze sceny, rozgrywające się w gabinecie Daubrecq’a.
Ale tym razem gościem pana posła nie była kobieta. — Mężczyzna, który wszedł wraz z nim do jego mieszkania, miał powierzchowność okazałą. Arsen poznał go od pierwszego spojrzenia; był to margrabia Albufex. Lupin spotykał go niekiedy na wyścigach, gdzie odznaczał się wśród innych amatorów tego sportu najlepszemi końmi wyścigowemi i osobistą biegłością w dosiadaniu ich. Dumny ten arystokrata, wyglądał w tej chwili dziwnie. Twarz jego była blada jak kreda, a ręka, którą szarpał niecierpliwie piękny wąs, drżała jak w febrze. Nagle stało się coś nadzwyczajnego, Wykwintny magnat, pierwszy sportmen Paryża, członek najwytworniejszych klubów, osunął się do kolan Daubrecq’a i zdawał się go o coś błagać. Tamten stał spokojny, niewzruszony, uśmiechając się z drwiącą grzecznością. Po niejakim czasie markiz podniósł się zwolna, zawsze jednak był blady.
Odstąpił kilka kroków, a wyjąwszy z kieszeni rewolwer, wymierzył go prosto w pierś zagadkowego posła. Mierzył długo, ostrożnie, jakby chciał być pewnym, że nie chybi. Arsen przeniósł wzrok na twarz Daubrecq’a i zdumiał się jego pokojem. Nie drgnął on nawet, patrząc ze zwykłym swym drwiącym uśmiechem w lufę pistoletu. Był widocznie zupełnie pewny, że markiz nie strzeli, a może miał na sobie jaki tajemniczy kaftan bezpieczeństwa, chroniący go od kul.
Ręka margrabiego opadła zwolna, wypuszczając z ręki nieużyteczną broń. Natomiast Albufex wyjął z zanadrza grubo wyładowany portfel i wyjął z niego garść banknotów. Rzucił na stół pieniądze, a gdy te rozsypały się, Arsen spostrzegł, że były to banknoty tysiącfrankowe. Daubrecq zaczął je liczyć systematycznie i układać. Było ich blisko sto, lub może więcej.
Rzecz zaczynała się wyjaśniać. Markiz Albufex składał Daubrecq’owi tajemniczy okup. Wypłacił mu tej nocy sto tysięcy franków, co widocznie przyszło mu z trudnością, kosztem wielkich ofiar. Bo też zapewne nie po raz pierwszy składał podobny haracz, a majątek chociażby bardzo znaczny, nie mógł tak łatwo wystarczyć tego rodzaju wydatkom. Stąd jego rozpacz, dlatego upokorzył się przed Daubrecq’em, błagając go o ulgę. Ale czemu nie zabił? Dlaczego ręka jego, uzbrojona w rewolwer, drżała bezwładnie? Zajście ich nie miało świadków — mógł zabić posła i ujść przez nikogo niedostrzeżony. Arsen mówił so bie w duchu, że onby go z pewnością nie zdradził. On także zaczynał uczuwać głuchą nienawiść do tego człowieka, co jak pająk ukryty w ciemności, rozsuwał zabójcze sieci, w które zagarniał swoje ofiary.
Musiała jednak tkwić w tem dziwna tajemnica. Widocznie nawet śmierć Daubrecq’a nie uwalniała od niego tych, których prześladował. Była to jakaś stra szna broń, działająca jeszcze poza grobem. Wzruszo ny tą sceną, więcej niż chciał się do tego przyznać, Łupin wycofał się ze swego obserwacyjnego stanowi ska z obawy, by go nie dostrzegł odchodzący markiz. Daremna ostrożność.
Albufex wyszedł, zataczając się jak pijany.
Daubrecq pozostał w swoim pokoju i wkrótce światło zgasło w jego oknie. Musiał zapewne zasnąć.
— Ależ ten człowiek to potwór — rozumował Lupin. — Śpi spokojnie po takiej rozmowie. I z takich to więc źródeł czerpie bogactwa swoje czcigodny pan poseł.
— Hm — jest to jak widzę szantażysta na wielką skalę, czyli mówiąc innemi słowy, światowy bandyta, który ograbia bez miłosierdzia swych bliźnich. — Al bufex opuścił willę, a nikt po jego odejściu nie troszczył się o zamknięcie drzwi wchodowych.
Była to nieostrożność, z której Łupin nie omiesz kał skorzystać. Nie wiedział dokładnie, dlaczego to robi, może widok banknotów, zostawionych tu przez markiza Aibufex’a, podrażnił, w nim instynkt włamywacza.
Może przyszła mu na myśl jedna z tych fantazyj, na jakie pozwalał sobie czasem i miał ochotę ode brać wymuszone na margrabi pieniądze i zwrócić je ograbionemu, wymierzając w ten sposób sprawiedliwość. Cicho jak kot szedł po marmurowych schodach, wysłanych puszystym kobiercem. W chwili, gdy był już u góry, z ręką opartą na poręczy schodów, za trzymał się i począł nasłuchiwać.
Poręcz, na której opartą była jego ręka, zadrżała, raz, drugi, trzeci. Drganie to było rytmiczne i powtórzyło się jeszcze kilka razy.
— Ktoś idzie po schodach — rzekł do siebie, a jednak nie słychać było wcale odgłosu kroków. Uczucie niejasnej trwogi ogarnęło Arsena. Czuł, że ktoś zbliża się do niego, ale ten ktoś stąpać musiał tak lekko, cicho, niedosłyszalnie, że zdawał się być szatańską istotą, i gdyby nie drganie poręczy, nie możnaby było odgadnąć jego obecności. Napróżno usiłował przebić wzrokiem ciemności, napróżno oczekiwał, że lada chwila tajemnicza istota przejdzie obok niego i będzie jej mógł dotknąć, wyciągnąwszy przed siebie rękę.
Nic i nic.
Poręcz przestała drgać, mógł mniemać, że jest zupełnie sam i że poprzednie jego wrażenia były złudzeniem. Stał nieruchomo, wstrzymując prawie oddech. Nagle uderzył go nowy fakt. Zegar jakiś wydzwonił drugą godzinę, zegar pokojowy. Był to zapewne wspaniały ścienny zegar, wiszący w gabinecie Dauhrecq’a. Ale uderzenia jego były tak głośne, jak gdyby nie tłumiły ich podwójne drzwi, prowadzące do owego gabinetu.
A przecież Lupín wiedział od Wiktorji, że Daubrecq miał zwyczaj zasuwać starannie rygle na noc — i zamykał się na klucz. Jakimże więc sposobem te drzwi stały otworem? Czy otworzyła je owa tajemnicza istota, skradająca się po schodach? Lupin nie wahał się dłużej. W szedł do znanego sobie korytarza i stanął pod drzwiami Daubrecq’a. Drzwi te były zamknięte, przynajmniej tak mu się zdawało, gdy dotknął ręką klamki.
Ale parę chwil potem — ręka ta, którą posunął ku dołowi, natrafiła na pustkę.
Zrozumiał nagle wszystko. Drzwi były zamknięte, tylko dolna iść część znikła gdzieś, a raczej odwrócona została na ruchomych zawiasach.
Poznał tu własny swój system. Było to właśnie jego zwyczajem przysposabiać takie kryjome wejścia, w miejscach, które chciał w tajemnicy nawiedzać, ale wymagało to długiego zachodu.
— Kto mógł zmajstrować tu coś podobnego?
Wsunął głowę przez utworzony w ten sposób otwór i słyszał wyraźnie oddech śpiącego posła. Pozatem nic, żadnego szelestu.
A przecież tajemnicza istota musiała się tam znajdować, musiała szukać tego, co było celem tych nocnych odwiedzin. Teraz przynajmniej wiedział Lupin, że nocny gość nie był duchem.
Wracać będzie z pewnością tą samą drogą, którą tu przyszedł, trzeba go więc zaskoczyć niespodzianie. Ostrożność nie pozwalała na dokonanie tego zamachu tuż pod drzwiami posła, któryby się niezawodnie obudził wskutek hałasu. Postanowił też czekać na nieznanego przeciwnika u dołu schodów. Wyszedł więc równie cicho, jak wszedł i przykucnął u dołu, na osta, tnim stopniu. Czekał dość długo, ale cierpliwość jego została uwieńczona pomyślnym skutkiem. Uchylił poprzednio drzwi do ogrodu, wskutek czego ciemność nie była tak nieprzeniknioną jak poprzednio.
To też Arsen widział drobny cień o kształtach mglistych, spływający prostu ku niemu po schodach. Jednym susem rzucił się ku niemu, w pierwszej chwili ręce jego natrafiły na próżnię, potem objęły coś drobnego, miękkiego, piszczącego żałośnie. Zdumienie jego nie miało granic.
— Dziecko! — szepnął. — Malutkie dziecko. Ci cho robaczku, cicho!
Nie wiele myśląc, zatkał buzię maleństwu chustką od nosa i pośpieszył wraz z niem do izdebki Wiktorji. Tam dopiero mógł przyjrzeć się dokładnie swej zdobyczy.
— Patrz, Wiktorjo! — rzekł do piastunki swej, która zbudziła się i siedząc na łóżku patrzyła na niego ze zdumieniem.
Postawił na fotelu dziecko. Był to mały chłopaczek, liczący zaledwie 6 lub 7 lat, o ślicznej, bladej twarzyczce.
— O! dla Boga, a gdzieżeś to wynalazł to śliczne maleństwo. Istny aniołek, a patrz, jakie to mądre, chce mu się płakać, a nie płacze.
Nerwowa twarz dziecka zdradzała istotnie olbrzymi wysiłek woli, by zapanować nad naturalnem w tem położeniu rozdrażnieniem.
— Nie bój się malutki, nie bój — mówiła Wiktorja, która już klęczała obok fotelu i starała się ośmielić malca. Ten pan nie zrobi ci nic złego, to dobry pan.
— Tak, tak — powtórzył za nią Arsen — nie bój się mnie, jak ci nie zrobię nic złego. Ale tamten, który śpi w swoim pokoju, to jest zły pan i onby cię mógł skrzywdzić, to też nie płacz, aby go nie zbudzić.
Dziecko spojrzało na niego wielkiemi, szeroko rozwartemi oczyma. Oczy te mimo różnicy wyrazu uderzyły go odrazu szczególnem podobieństwem. Były to te same dziwne szaro-niebieskie oczy, ocienione czarnemi rzęsami, jakie miała tajemnicza kobieta, odwiedzająca Daubrecq’a.
Nie ulegało wątpliwości, że bliskie pokrewieństwo łączyło ją ze ślicznem pacholęciem. Odkrycie to nie powstrzymało Arsena od wyzyskania swego triumfu. Obszukał malca od stóp do głów dla przekonania się, czy nie znalazł czego w sypialni Daubrecq’a. Rozgiął jego zaciśnięte piąstki, przeszukał małe kieszonki, za glądnął za koszulkę — nie znalazł niczego. Nie zadawał pytań, bo był z góry pewien, że malec nic nie odpowie. Musiało to być dziecko nad wiek roztropne i nad wiek odważne. Ale podczas gdy oddawał się tym poszukiwaniom, na dole, u bram willi, wszczął się niepokojący hałas. Stukano do furtki ogrodowej. Ludzie jacyś próbowali przesadzić ogrodzenie, słychać było jakiś głos kobiecy, tchnący śmiertelną trwogą. Nie tracąc przytomności, Arsen wychylił się przez okno i nakazał milczenie.
— Nie róbcie tam wrzawy, dziecko jest u mnie, nic mu się nie stanie.
— Co to za dziecko i z kim rozmawiasz? — spytała go Wiktorja.
— To dziecko? Wiesz, to herszt wrogów, mam nadzieję — nie moich, lecz posła Daubrecq’a — a ludzie ci, to jego podwładni. Tak, tak, to małe bobo, ma podwładnych, zorganizowaną bandę — całkiem jak ja. Cóż mały? Posłali cię do jaskini lwa, a ty się nie bałeś? I czegóż to szukałeś? Zapewne kryształowego korka, aleś go nie znalazł?
— Ale, ale — przypomniała sobie wtedy Wiktorja. — Z tym korkiem stało się właśnie tak, jakeś to przepowiedział. Gdy po rozstaniu z tobą powróciłam do domu, korek leżał spokojnie na dnie szuflady.
— Prosta rzecz, ten oto mały musiał go odnieść.
Ma bo też wyborne sposoby otwierania sobie drzwi.
Przenika przez ściany jak duch. No cóż maleńki, nie bój się, odniosę cię do mamusi.
— No a teraz trzymaj się mały, zrobimy ładny skok. Szukają cię tam na dole, pójdziemy do nich.
Mały nie mówił nic, ale się uśmiechał, nabrał widocznie zaufania. W minutę potem drabina sznurowa zawisła na oknie, poczem Arsen znalazł się na ulicy. Bez namysłu skoczył do samochodu stojącego przed domem. Był to tak zwany samochód-doróżka.
Rzucił szoferowi swój adres. Kilka ciemnych postaci zakotłowało na chodniku, jedna z nich poskoczyła do samochodu.
Samochód ruszył, a w pięć minut potem Arsen był już w swojem mieszkaniu. Dzieciak, którego rozwinął z powijaków, był jakby odrętwiały, jego mała twarzyczka skurczyła się boleśnie, a przecież nie płakał, nie wydawał nawet krzyków, jakby to zrobiło na jego miejscu każde inne dziecko.
— No płacz! płacz! maleńki, nie staraj się wstrzymywać, to ci ulży.
Ale dzieciak, widząc się wolnym, uspokoił się wnet, patrzył prawie wesoło na Arsena, a nawet zdobył się na słowa, pierwsze słowa, które wymówił od chwili swego ujęcia.
— Kiedy mnie pan wypuści?
— Ależ zaraz, natychmiast, twoja mama przyjdzie po ciebie, wszak to twoja mama? Dziecko wstrząsnęło przecząco głową.
— A więc może ciotka?
— Klarysa! A więc na imię jej Klarysa. Arsen powtórzył parę razy to imię, jakby powtarzanie jego zbliżało go do tajemniczej kobiety. Ona tu zaraz nadejdzie, czy słyszysz, dzwoni już. — Istotnie dzwonek zabrzmiał pociśnięty niecierpliwą ręką. Arsen poskoczył do przedpokoju, otworzył jej sam. Oświecił jasno jej twarz, odkręciwszy elektryczne światło. Nie starała się już ukrywać.
— Gdzie on? Oddaj mi go. Dlaczego porwałeś to dziecko?
— Jest całe i zdrowe w moim pokoju — objaśnił ją Arsen.
Odtrąciła go prawie i pobiegła prosto do jego sypialni, nie pytając o drogę.
Znała widocznie dokładnie rozkład pokoi.
Arsen postępował za nią. Rozumiał teraz wszystko prawie.
— Kobieta nie znajdowała się tu po raz pierwszy, ona to wykradła mu korek, a następnie list Gilberta.
Podczas gdy obsypywała pieszczotami odnalezionego braciszka, Arsen ukląkł na podłodze, oglądał starannie drzwi, prowadzące do sypialni. Podważył nożem dolną deską, odchyliła się natychmiast i okręciła na zawiasach.
— A więc to tak? Tędy przechodzono do mnie, a ja głupi nie domyślałem się tego wcale.
Powtórzył to samo doświadczenie dwukrotnie. Wszystkie drzwi jego mieszkania przerobione zostały w podobny sposób.
Był więc na łasce ludzi, którzy mogli wchodzić do niego o każdej godzinie, choćby się na kiucz zamy kał. Jego to był system, który stosował dotąd względem innych. Nie przewidywał, by miał być kiedy użyty przeciw niemu.
Powrócił do sypialni, gdzie Klarysa obsypywała pieszczotami swego małego braciszka. Patrzył z utajonem wzruszeniem na uroczą grupę, jaką stanowili we dwoje, dziecko to i młoda kobieta, której piękna twarz straciła, w tej chwili wyraz cechującej ją zwykle surowości. Lekkie rumieńce pokryły jej zwykle blade policzki, pięknie wykrojone wargi uśmiechały się do odnalezionego chłopczyka lub obsypywały pocałunkami wdzięczną jego główkę, pokrytą jasnemi kędziorkami. Arsen zatrzymał się w progu, nie chcąc im przeszkadzać ani tamować wylewów radości tajemniczej kobiety, niedawno tak mu dalekiej, a obecnie tak bliskiej. Miał ją w tej chwili w swej mocy, ale nie uczyni jej nic złego, jej, ani dziecku. O nie! Gotów jest przeciwnie wziąć ich pod opiekę; ale wpierw niech przemówią. Na Boga, niech przemówią. Dość już tych zagadek, tego bawienia się w ślepą babkę. Chciał nawet uczynić pierwszy krok, chciał przemówić do Klarysy i przyrzec jej, że odda się na jej usługi, gdy naraz zatrzymał się w pół drogi. Klarysa pieściła dziecko, ale oprócz tego szukała czegoś w jego kieszonkach. Arsen widział, jak delikatne jej palce przebiegały szybko po trykotowym kaftaniczku, obciskającym szczupłą pierś dziecka, zapuszczały się za kołnierz, pod koszulkę. Była to formalna rewizja osobista, dokonywana ze ścisłością, jakiej nie powstydziłby się urzędowy detektyw.
— Szuka kryształowego korka — uśmiechnął się Arsen. — Dziwna kobieta. Czy przypuszcza, że wypuściłbym z rąk chłopca, gdybym go już poprzednio sam nie obszukał? A może nie chodzi tu zgoła o korek. Może błądzę po omacku i jestem na fałszywej drodze... Cofnął się więc znów i ukryty w zagłębieniu drzwi...
przypatrywał się uważnie swoim gościom.
— Czy tylko nie boli cię nic, mój mały Armandku? — pytała Klarysa.
— Nie, nie siostrzyczko — upewniał chłopiec, wstrząsając przecząco głową. — Ten pan nie zrobił mi nic złego. Wziął mnie tylko na plecy i skoczył wraz ze mną wysoko z okna. To było nawet bardzo zabawne. Klarysa uspokojona wyprostowała się, a przechyliwszy w tył piękną swą głowę, oparła ją o poręcz fotela. Arsen widział wtedy oczy jej lekko podkrążone, i poprzeczną zmarszczkę, przecinającą między brwiami białe czoło. Mimo tych oznak znękania wydała mu się dziś jeszcze piękniejszą. Bolesny wyraz, właściwy twarzom nawykłym do cierpienia, dodawał jej większego jeszcze uroku. Widząc ją tak smutną i tak zda się opuszczoną, przystąpił do niej, wiedziony instynktowną sympatją.
— Pani! — rzekł zcicha. — Nie wiem, jakie są twoje zamiary, ale sądzę, że potrzebujesz pomocy. Sama nie potrafisz wiele dokazać.
— Nie jestem sama — odparła krótko.
— Czy dlatego, że używasz do pomocy tego malca? — spytał Arsen, wskazując na małego Armanda, który zwyciężony znużeniem, usnął z głową opartą o kolana siostry.
— Cóż pan chcesz? — odparła gorzko. — To jest przynajmniej sprzymierzeniec, który nie zdradza. Zresztą niech się uczy wcześnie walczyć ze złym losem i złymi ludźmi.
— To bardzo pięknie — rzekł Arsen — ale gdyby kto inny, gdyby człowiek energiczny i wypróbowanej odwagi, ofiarował pani współdziałanie — czyżbyś je chciała odrzucić?
Kobieta wlepiła w niego swoje wymowne oczy, jakby go chciała nawskroś przeniknąć.
— Arsenie Lupin — rzekła powoli, wymawiając z naciskiem każde słowo. — Wiem dobrze, że od pewnego czasu stanął pan na mojej drodze. Wiem, że nie mogę przedsięwziąć żadnego kroku, któregobyś pan nie pokrzyżował.
— Ależ pani! — przerwał jej Lupin. — To ty stanęłaś od pewnego czasu na mojej drodze, to ja nie mogę przedsięwziąć żadnego kroku, któregobyś pani nie pokrzyżowała. A jednak przed paru dniami w loży nie zdradziłaś mnie przed Daubrecq’em. A zresztą wiem...
— Co pan wiesz? — przerwała mu Klarysa, uśmiechając się blado. — Nic, lub prawie nic. Pocóż więc stajesz pomiędzy mną a posłem Daubrecq’em. Co komu na tem zależy? Jaki masz w tem cel?
— Pani go kocha? — zawołał gwałtownie Arsen. — Pani kocha tego człowieka.
Ale w twarzy Klarysy zaszła wtedy dziwna zmiana.
— Ha! ha! — zaśmiała się. — Kocham go tak, że gdybym mogła, zasztyletowałabym go własnemi rękoma i byłby to czyn szlachetny.
— Widziałem to — rzekł Arsen, przypomniawszy sobie scenę, dostrzeżoną przez okno. — Ale dlaczego pani go wtedy nie zabiła?
— Bo nie zdałoby się to na nic — odparła głucho Klarysa.
— Tak, tak — dodała po namyśle — ten człowiek mógłby się stać po śmierci szkodliwszym jeszcze, niż za życia.
Jakkolwiek zdanie to brzmiało dziwnie, nie było ono niespodzianką dla Arsena. Wszakże tak sadło myśleć musiał margrabia Albufex, który złożył okup Daubrecq’owi, zamiast go zastrzelić. Klarysa tymczasem mówiła dalej.
— A zresztą, pomówmy otwarcie. Dosyć już tych półsłówek i niedomówień. Ja pierwsza dam przykład szczerości i opowiem panu część przynajmniej tajemnicy, która wiąże los mój z życiem posła Daubrecq’a. Człowiek ten posiada w mocy swej pewien przedmiot nieoszacowanej wartości. Nie znaczy to, aby przedmiot ten był kosztownym sam przez się, ale znaczenie jego jest tak wielkie, iż daje Daubrecq’owi nieograniczoną prawie moc nad pewną grupą ludzi.
— Czy pani jest w ich liczbie? — spytał Arsen.
— Ja! — odrzekła Klarysa z nieokreślonym gestem. — Do niedawna jeszcze pragnęłam tylko zemsty. Mścić się chciałam nad człowiekiem, który zniszczył szczęście moje, uczynił mnie sierotą. Bo on jest mordercą, mimo, że nie zabija własną ręką. Rozumie pan przecie, że można zabijać ludzi zdradliwą potwarzą, intrygą, tysiącem licznych sposobów, gorszych niż sztylet i trucizna.
— Rozumiem — odparł Lupin, który przypomniał sobie scenę z margrabią Albufex. — Ale ten przedmiot? Mówiłaś pani, że on posiada jakiś przedmiot.
— Miałeś go pan dwa razy w ręku, a przynajmniej sądziłeś, że go masz Ja go panu dwa razy odebrałam.
— Korek kryształowy?
— Tak jest.
— A więc to pani?
— Tak, to ja z pomocą Armanda. Wzięłam go panu pierwszy raz po rabunku willi Marji Teresy, drugi zaś raz przed paru dniami w ogrodzie Luksemburskim.
— Domyśliłem się tego, ale dlaczego? Skoro ten korek...
— Trzeba go było zwrócić, aby się Daubrecq nie spostrzegł. A zresztą to nie był ten, to nie był jeszcze ten.
— Mówimy wciąż zagadkami — przerwał jej Arsen. — Co znaczy ten korek kryształowy? Na czem polega jego tajemnicza moc? Czy nie zechcesz mi pani tego powiedzieć?
— Wpierw powiedz mi pan, dlaczego sam szukasz z taką zawziętością kryształowego korka. Jaki chcesz zrobić z niego użytek?
— Najpierw zaciekawia mnie on, jak każda tajemnica, a potem, spodziewam się, że dostawszy go w ręce, łatwiej przyjdę z pomocą swoim towarzyszom.
— Pańskim towarzyszom?
— Tym, którzy są uwięzieni. Musiała pani przecie o nich słyszeć. Gilbert i Vaucheray.
— Gilbert! — powtórzyła Klarysa, patrząc mu w oczy z nagłym niepokojem. — Gilbert.
— Pani go zna?
— Czy go znam? — zawołała gwałtownie. — Wpierw powiedz mi pan, co mu grozi?
— A cóż grozić może uwięzionemu pod zarzutem morderstwa bandycie — rzekł Arsen nie bez ironji. — Co najwyżej gilotyna.
— Ależ Gilbert nie jest bandytą, pan wiesz o tem najlepiej.
— To prawda, ale skądże pani możesz o tem wiedzieć? Pani przecie nie zna jego, ani mnie.
— Owszem, znam was obu. Znam cię już od dwóch lat, Arsenie Lupín. Od dwóch lat już życie moje splątało się z twojem, mimo, że pan o tem nie wiedziałeś.
Teraz Arsen spojrzał na nią z nagłą nieufnością.
Kim była? Do czego zmierzała? Dlaczego odebrała mu dwa razy kryształowy korek, po to jedynie, by zwrócić go Daubrecq’owi. Czy nie było szaleństwem grać z nią w odkryte karty, zwierzać jej zamiary swe i tajemnice? A jednak, nie widział nigdy równie szlachetnej twarzy, równie smutnych, głębokich oczu.
Klarysa tymczasem powzięła nagle jakieś postanowienie. Usunęła delikatnie z kolan swych główkę uśpionego dziecka, a ułożywszy je na łóżku Arsena, przeszła na drugi koniec pokoju, a usiadłszy na fotelu, wskazała Arsenowi miejsce naprzeciw siebie.
— Dobrze więc — rzekła. — Pomówimy teraz zupełnie szczerze.