Kryształowy korek/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kryształowy korek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Polska Fr. Zemanka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Tłumacz | Jan Las |
Tytuł orygin. | Le Bouchon de cristal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była to naprawdę ciekawa opowieść. — Zamek Mortepierre przechodził różne koleje, a stare jego mury były świadkami niejednej ponurej tragedji. Miał też w podziemiach obszerne więzienia, w których jęczała niejedna ofiara, a także nieuchronny zabytek barbarzyńskich dawnych zwyczajów — izbę poświęconą na specjalny użytek dręczenia „winowajców.“
Izba ta zaznaczona była na planie ponurem mianem sali tortur.
Wśród licznych legend związanych z tem okropnem miejscem, jedna zwłaszcza zajęła szczególnie Arsena, a to z powodu, że zawierała pewne wskazówki co do sposobu, w jaki można było dostać się do tej podziemnej izby.
Legenda ta brzmiała jak następuje:
„Jeden z właścicieli zamku, hrabia de Mortepierre, żyjący jeszcze w XV. wieku, dowiedział się, powróciwszy z wojny, iż małżonka jego nie była mu wierną w czasie kilkuletniej jego nieobecności. Hrabia ten, który był człowiekiem dumnym i mściwym, ukarał w straszliwy sposób nieszczęśliwą kobietę.
„Osadził ją w sali tortur, gdzie przykuta do nędznego tapczanu żelaznemi łańcuchami, pędziła marne życie, otrzymując zaledwie tyle pożywienia, by nie umrzeć z głodu.
Krewni hrabiny Mortepierre wstawiali się za nią, ale obrażony mąż był nieubłagany.
Nie próbowali też oswobodzić jej siłą, bo zamek był dobrze obwarowany, a jedyny dostęp do izby tortur, zamknięty podwójnemi, żelaznemi drzwiami, strzeżony był dniem i nocą przez uzbrojonych strażników.
Ale pewnej nocy kochanek więzionej hrabiny, pan de Tancarville, ważył się na krok szalony.
Wsiadł na łódź, która go podwiozła pod granitową skałę, stanowiącą jedną ze ścian zamku. W skale tej istniał zaledwie widzialny dla oka otwór zakratowany, służący za okno straszliwej sali tortur.
Odważny kochanek ustawił pod skałą składaną drabinę, której podstawę zatknął w mule rzecznym.
Z jej pomocą wdrapał się aż do owego okna. Spuścił się przez nie niedostrzeżony przez strażników i oswobodził z więzów hrabinę Mortepierre.
Dalsze losy dwojga kochanków nie są znane.
Jedni opowiadali o nich, że uszli szczęśliwie, inni, że zginęli w chwili wsiadania do łódki, dostrzeżeni przez jednego ze strażników. Bądź co bądź nie słyszano już o nich więcej“.
Po odczytaniu tej opowieści nastało głuche milczenie.
Arsen i Klarysa patrzyli na siebie, nie wypowiadając głośno swych myśli. A jednak w głowie Arsena powstał już śmiały plan.
Dlaczego ważyć się nie miał na to, czego dokonał przed dwustu laty ów pan de Tancarville?
— Czy tylko dostęp ten do zamku istnieje dziś jeszcze? — zagadnęła Klarysa.
— Patrz pani, oznaczony jest na planie czerwonym krzyżykiem.
— Ale po zawaleniu zamku za rewolucji mógł być zasypany.
— Zapomina pani, że cała ta część zamku znajduje się pod ziemią i że wykuta jest w naturalnej skale. Nie wysadzono jej z pewnością, tembardziej, że ludzie z czasów rewolucji nie znali jeszcze dynamitu.
— Panie! — zawołała hrabianka z nagłym zapałem. — Jeśli pan tam pojedziesz, to i ja także będę panu towarzyszyć. Czy tylko nie jest zapóźno?
— Nie, nie, sądzę, że mamy jeszcze czas. Polowanie, na którem bawi teraz margrabia Albufex, trwać będzie trzy dni jeszcze. Sądzę, że skorzysta on z tego, by odwiedzić swego więźnia.
— Ależ to nam utrudni nasze zadanie.
— Bynajmniej. Nikomu na myśl nie przyjdzie, żeśmy odkryli to zapomniane przejście. A przytem chciałbym być świadkiem rozmowy margrabiego z jego więźniem.
— A jeśli go tam wcale niema?
— W takim razie przekonamy się o tem naocznie i obrócimy poszukiwania nasze w inną stronę. Rzecz cała rozstrzygnie się w paru dniach.
Noc cała zeszła Arsenowi na przygotowaniach Jeden tylko Le Balu dopuszczonym został do tajemnicy i on tylko towarzyszyć miał wyprawie.
Nazajutrz wczesnym bardzo rankiem Klarysa pojechała na dworzec, powierzywszy wprzód małego Armanda staraniom Wiktorji. Arsen nadjechał innym pociągiem i oboje spotkali się w leśnej gospodzie. Zachowywali się wszakże względem siebie jak ludzie obcy.
Le Balu ukryty w zagłębieniach skał, sterczących na przeciwnej stronie rzeki, robił tymczasem niezbędne przygotowania. Przywiózł z sobą krótką drabinę drewnianą i dłuższą sznurową i postarał się o łódkę. Pod wieczór zajechał samochodem przed gospodę, a nie zdziwiło to nikogo, gdy Klarysa, ubrana w skromny lecz elegancki strój turystki, wsiadła do tego ekwipażu i odjechała w stronę Paryża. Był to właśnie manewr, który połączył troje spiskowych. Hrabianka de Mergy w ciągu dnia nie straciła zresztą czasu. Usiadłszy przy ustronnym stoliku, w gospodzie leśnej, przysłuchiwała się rozmowom, a imię margrabiego Albufex’a obiło się kilkakrotnie o jej słuch.
— Margrabia zabił dzika — upewniał jeden ze strzelców.
— Dzielny to myśliwy, jakich już dziś mało — dodał inny.
— Nie chce nawet sypiać w zamku, lecz przyjął gościnę u starego Sebastianiego.
— Przyjeżdża tam co noc, a potem wstaje o świcie i jest zawsze pierwszy na stanowisku.
Ludzie tak rozmawiający należeli przeważnie do służby myśliwskiej i posilali się w gospodzie, podczas gdy panowie ich podejmowani byli w pałacu księcia. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na siedzącą na uboczu hrabiankę, która zapisywała skrzętnie w pamięci niektóre ich słowa.
Jeżeli markiz spędzał noc w leśnem mieszkaniu dawnego swego sługi, to przypuszczenia Arsena były bardzo prawdopodobne. Dawało mu to wyborną sposobność odwiedzenia ruin nocną porą — a jeżeli Daubrecq był tam istotnie ukryty, jakże straszne sceny musiały się rozgrywać w tem ponurem podziemiu.
Arsen ze swej strony błądził po lesie w przebraniu artysty malarza. Zatrzymywał się tu i ówdzie kreśląc nieudolne szkice, których na szczęście nikt nie oglądał. Powoli, ostrożnie zbliżał się coraz bardziej do rzeki.
Pod wieczór połączył się z Klarysą i z Le Balu w miasteczku; dla lepszego zatarcia śladów po sobie, kazali się zawieźć na dworzec, jakgdyby mieli zamiar udać się w dalszą drogę koleją.
Zamiast tego, udali się naprzód nad brzeg rzeki, a około 10-ej w nocy znajdowali się wszyscy obok łódki przygotowanej przez Le Balu.
Serca im biły mocno, gdy przeprawiwszy się na drugą stronę, stanęli pod skalistą ścianą, podpierającą ruiny Mortepierre.
Arsen wydał ostatnie polecenia towarzyszowi. Obecność Klarysy dodawała mu szalonej odwagi.
Przytwierdzono drabinę i Arsen zaczął się wspinać w górę. Była to niebezpieczna droga, bo skalisty brzeg był tu wysoki na kilkadziesiąt metrów.
Wkrótce drabina się skończyła i Arsen postępował w górę, mając powróz opasany kilkakrotnie dokoła pasa. Szedł wciąż wyżej i wyżej, stawiając stopy na występach i wydrążeniach, które spotykał po drodze. Chwilami robiło mu się straszno, gdy widział się zawieszonym nad wodą i zdawało mu się, że ta podróż nigdy się nie skończy. Chwytał się rękami ostrych kamieni, podrapał się do krwi, a wciąż jeszcze miał przed sobą chropowatą, szarą skałę bez śladu żadnego okienka, otworu lub strzelnicy.
Gdyby tak poszło dalej, wyprawa jego byłaby chybiona. Parę razy pośliznął się i o mały włos nie stoczył się do rzeki.
Nagle uszu jego dobiegł daleki, głuchy szmer głosów ludzkich. Znieruchomiał, trzymając się konwulsyjnie skalistej ściany.
W tej chwili odezwały się głosy, które dochodziły go z dołu, od prawej strony.
Co więcej, zwróciwszy głowę na prawo, dojrzał coś, jakby wąską smugę światła. Teraz czekała go najtrudniejsza część zadania.
Łatwiej było piąć się prosto w górę, niż posunąć się w bok, po strasznej, spadzistej ścianie. Należało jednak koniecznie tego dokazać, inaczej cała wyprawa na nic.
Ostatnim wysiłkiem woli dopiął jednak i tego. Powolnemi, nieznacznemi ruchami, podobny do wielkiego owada pełznącego po skale, zbliżył się do miejsca, skąd pochodziło światło.
Tu niespodzianie znalazł wcale bezpieczne stanowisko. Skała gruba w tem miejscu na kilka metrów, przebita była na wylot, wskutek czego utworzył się tu rodzaj korytarza, w którym od biedy pomieścić się mógł człowiek w postawie leżącej.
Skorzystał z tego Arsen i wsunął się w ów otwór, opatrzony z przeciwnej strony kratą żelazną.
To właśnie musiało być owe okno, przez które legendarny kochanek wykradł niegdyś więzioną hrabinę.
Naprawiono je widocznie od owego czasu, kto wie, może nawet w ostatnich czasach, bo krata nie była wcale zardzewiała.
Arsen posunął się leżąc plackiem aż do przeciwległego końca zakończonego kratą i podparłszy głowę na rękach, zapuścił do wnętrza ciekawy wzrok.
To co zobaczył, przenosiło go w odległe czasy i wydać się mogło bajką opowiadaną dla zdziwienia naiwnych słuchaczy, nie zaś rzeczywistością.
Miejsce, w którem się znajdował, było oknem, wyciętem wysoko w górze, w jednej ze ścian obszernej, ponurej sali, której sklepienie podtrzymywało kilka kamiennych filarów.
Wilgoć sączyła się po ścianach, zatęchła, spleśniała woń wydzielała się z każdego zda się kąta.
Podłoga wyłożona była szerokiemi kamiennemi płytami.
W sali tej nie było żadnych sprzętów prócz staroświeckiego, prostej budowy łóżka, na którem leżał skrępowany mocno więzień.
Poznał w nim Arsen posła Daubrecq’a, odróżnił dokładnie jego rysy, pomimo znacznej odległości, bo w nawpół ciemnej sali miejsce, gdzie leżał, było jedynym oświetlonym punktem.
Arsen zauważył odrazu wszystkie środki ostrożności, jakiemi otoczono jeńca. Nie dość, że Daubrecq był przymycowany do łóżka mocnym powrozem, ale jeszcze łóżko samo przykręcone było do podłogi zapomocą mocnych śrób.
Prócz tego ręce i stopy posła opasane były w kostce skórzanemi rzemykami. Lampa, ustawiona na kamiennym stole, oświecała doskonale twarz więźnia. Przy nim stało dwóch ludzi, a jednym z nich był margrabia Albufex. Arsen widział dokładnie jego pociągłe blade rysy i szpakowaty zarost z ostro zakończoną brodą, tak zwaną napoleońską. Dostrzegał też wyraz okrutnego zadowolenia, malujący się na jego twarzy. Przez chwilę panowało milczenie. Potem Arsen usłyszał głos margrabiego:
— Sebastiani, zapal jeszcze trzy pochodnie, abym się mógł lepiej przyjrzeć.
Wtedy Albufex pochylił się nad swym spętanym wrogiem i rzekł prawie łagodnie:
— Słuchaj, nie wiem, co się stanie ostatecznie ze mną i z tobą, ale bądź co bądź przeżywam dzięki tobie w tej ponurej sali prawdziwie rozkoszne godziny. Miałeś mnie w ręku, ha! ha! Ty mnie. Ja margrabia Albufex, żołnierz i syn żołnierza, uniżyłem się przed takim jak ty płazem, błagałem ciebie o litość, płakałem niemal żywemi łzami. Ograbiłeś mnie, ogołociłeś z majątku, zmuszałeś do tego, że pracowałem na ciebie jak niewolnik. Tak jest, pracowałem na swój sposób. Gdy spędzałem noce całe w klubie, stawiając coraz wyższe stawki; gdy z krwią nabiegłemi oczyma nie wstawałem od zielonego stolika przez długie, długie godziny, ludzie mówili o mnie: „Co za namiętny gracz z tego Albufex’a, hazard jego życiem.“ — Nie wiedzieli, że chodziło mi o to jedynie, by wygrać kwotę potrzebną na okupienie twego milczenia. Drżałem o honor swój, o wiecznie zagrożone dobre imię. Wiedziałeś o tem, jak dalece jestem na to czuły.
Margrabia umilkł, a Arsen przeniósł z kolei wzrok na leżącego Daubrecq’a.
Twarz posła, oświecona żywym blaskiem kilku pochodni, wydała mu się jakaś dziwnie upiorna. Policzki miał zapadłe, rudy zarost niegolony od dłuższego czasu, zwichrzone rude włosy, tworzyły dla twarzy fantastycznie groźne obramowanie.
Wyglądał naprawdę na spętanego potwora. Oczu tylko nie mógł Arsen widzieć, bo zakrywały je okulary, w których odbijały się, jak w dwóch zwierciadłach, migotliwe płomyki świec. Po krótkiej pauzie margrabia mówił dalej:
— Muszę sobie przypominać przeszłość, ilekroć tu przychodzę, aby się lepiej jeszcze nasycić zasłużonym odwetem. Wiem, że to już nie potrwa długo. Podejrzani ludzie kręcą się w okolicach tych ruin.
Prasville nasyła mi swoich szpiclów. Boi się biedaczysko o losy fatalnej listy. A ty milczysz upornie, milczysz wciąż. To nic. Przedłużasz przez to swoją niewolę. Musisz wkońcu przemówić. Stanie się to może dziś jeszcze. Ciekawe! Prawda? Doznasz wnet na własnej osobie, czem były średniowieczne tortury. Rachujesz możesz na pomoc, liczysz na przyjaciół? Nie, nie, wiesz równie dobrze jak ja, że taki wyrodek plemienia ludzkiego jak ty, nie może mieć przyjaciół. Chyba sam belzebub stanie w twojej obronie, chociaż sądzę, że i on pogardza takim jak ty kumotrem.A zresztą, gdyby ktoś pokusił się o wyswobodzenie cię stąd, nie dla twych pięknych oczywiście oczu, lecz dla twej listy — to i na to znajdzie się rada...
— Sebastiani! — rozkazał, zwracając się do Korsykanina — pokaźno temu ptaszkowi klatkę, do której go wsadzimy w razie ostatecznym.
Na ten rozkaz, Sebastiani przykląkł na podłodze i jakimś wiadomym sobie sposobem poruszył sztuczną sprężynę, poczem największa płyta kamienna, umieszczona pośrodku sali w podłodze odsunęła się, odsłaniając bezdenną czeluść.
— Patrz tylko — mówił margrabia. — To ostatnie schronienie dla twej marnej osoby. Tu strąci cię Sebastiani, w razie gdyby policja zapędziła się za tobą aż tutaj. Sam widzisz, że nie zapomniałem o niczem, wszystko przewidziałem, czy jeszcze chcesz się opierać? Czy się jeszcze nie przyznasz?
Daubrecq milczał wciąż. — Arsen słuchał tej rozmowy z bijącem sercem. Ostatnie słowa margrabiego wlały w niego tuchę. A więc Daubrecq nic jeszcze nie wyznał, nie było więc nic straconego, tajemnica kryształowego korka nie została odkrytą Albufex’owi. A jeśli Daubrecq powie coś wreszcie, jeśli oprawcy jego wymuszą na nim wyznanie torturą, to i tak on, Arsen, usłyszy owo wyznanie współcześnie z Albufex’em, a skorzysta z niego wcześniej, uprzedzi margrabiego.
Margrabia przemówił znów:
— Po raz czwarty wzywam cię do mówienia. Wypluń wreszcie swoją tajemnicę, bo ci ją i tak z gardła wydrzemy. Nie doprowadzaj mnie do ostateczności. Nie mam wogóle miękkiego serca, a z pewnością nie ty wzbudzisz we mnie litość... No cóż? Będziesz mówił, czy nie?
Przy ostatnich słowach czuć było już głuchą furję w głosie margrabiego.
— Milczysz! a no dobrze, sam tego chciałeś — Sebastiani, zaczynaj!
Na rozkaz ten Korsykanin przystąpił do więźnia wraz z dwoma synami. Jeden z nich trzymał w ręku rodzaj drążka.
— Zastanów się — rzekł jeszcze markiz — czy warto narażać się na ból.
Daubrecq milczał. W tedy Sebastiani, zwolniwszy nieco rzemyki krępujące w kostce obie ręce Daubrecq’a, wsunął pod nie ów drążek, to samo zrobili jego synowie, wsuwając narzędzie tortury pomiędzy związane stopy pana posła.
Arsen patrzył ze zgrozą.
Na dany znak czterej oprawcy zaczęli naraz swą okropną robotę. Polegała ona na powolnem odchylaniu drążka, aż do wykonania nim całkowitego obrotu. Była to straszna tortura. Za każdem poruszeniem drążka rzemienie wpijały się głębiej w ciało.
Arsenowi zdało się, że słyszy już trzask gruchotanych kości.
Daubrecq wydał głuchy jęk.
— Głupcze — krzyknął margrabia — czy myślisz, że wzruszą mnie twoje jęki? Lubimy jak widzisz rozmaitość, ja i moi wspólnicy. Co dnia inną, co dnia wymyślniejszą zadamy ci mękę. Powtórzy się na tobie cała historja dawno zapomnianych sposobów.
— Czy nie masz jeszcze dość tej swojej listy? Czy nie nasyciłeś się nią dotąd? Użyłeś jej do syta bratku, teraz kolej na innych. — Mów! Jedno słowo a zostawimy cię w spokoju.
Daubrecq był niewzruszony.
Arsen podziwiać musiał żelazną wytrzymałość tego człowieka.
— Powtórz Sebastiani — rozkazał margrabia.
Korsykanie zabrali się znów do dzieła. Obracali drążki z widocznym wysiłkiem. Opór był coraz większy, a ból zadawany dręczonemu coraz sroższy. Wreszcie z gardła torturowanego wydarło się charczenie, nie przypominające prawie ludzkiego głosu, a potem zdało się Arsenowi, że słyszy wołanie o ratunek.
— Dosyć — rzekł margrabia, który sam miał twarz zmienioną i któremu pot kroplisty wystąpił na czoło.
— Widzisz, że przemówiłeś, musisz wyznać.
Arsen myślał w tej chwili, że mimo, iż jest rzezimieszkiem, nie potrafiłby znęcać się w tak okropny sposób nad ludzką istotą. Mniemał wszakże tak samo jak margrabia, że Daubrecq ulegnie teraz. Nastawiał więc pilnie uszu, by pochwycić jego tajemnicę. Myślał już o odwrocie, o samochodzie oczekującym na niego przy drodze. Jakże się będzie musiał śpieszyć do Paryża, by przybyć pierwszemu na miejsce.
— Mów! — powtarzał margrabia, pochylony nad swą ofiarą.
— Powiem... tak.. już powiem — wyjąkał Daubrecq.
Na twarzy margrabiego odbiła się dzika radość.
— Mów-że...
— Nie, nie, jutro dopiero, powiem wam jutro.
— Co? Jutro? Kpiny sobie z nas stroisz? Sebastiani, zaczynaj!
Ale Daubrecq nie czuł się widocznie na siłach opierać dłużej. W chwili, gdy oprawcy pochylili się nad nim, dla zadania mu, jak się zdaje, nowego udręczenia, poseł krzyknął nieludzkim prawie głosem:
— Dosyć! dosyć! Powiem wam, gdzie jest ukryty.
— A zatem!
— Märy... — wyjąkał dwukrotnie — Märy... — ale wnet umilkł. Twarz jego stała się blada jak papier, rysy zesztywniały.
— Ho! ho! Czyżbyśmy przesadzili dozę — za śmiał się margrabia. — Przyjacielu! Cóż to?
Ale Daubrecq nie dawał znaku życia — usta miał niedomknięte, białe zęby łyskały martwo z pośród rozwartych warg. Podobny był w tej chwili do rannego zwierza. Było to omdlenie.
Na skinienie margrabiego skropiono mu twarz wodą, do ust wlano przemocą kieliszek koniaku.
Margrabia sam opadł na stołek, umieszczony obok łóżka, ocierając chustką zroszone czoło.
— Oh! Co za plugawa robota — rzekł na głos.
— Może będzie dość na dziś — zaproponował stary Sebastiani, którego ponura twarz wyrażała przecież pewne wzruszenie.
Margrabia nie odrzekł nic.
Nalał sobie pełną szklankę koniaku i wychylił ją duszkiem.
To mu dodało odwagi.
— Nie, nie — rzekł. — Odkładać nie mogę. Pewien jestem zresztą, że powie dziś. Wszak już coś zaczął.
Odprowadziwszy następnie na stronę leśnika, za czął z nim coś szeptać.
Stali tak blisko okna, w którem znajdował się Arsen, że ten dosłyszeć mógł niektóre urywki ich rozmowy.
— Powiedział dwa razy Märy... — wołał margrabia.
— To zapewne nazwisko osoby, której dał do schowania papier.
— Nigdy w świecie — zaprzeczył margrabia. — Nie oddał on nikomu listy. Ukrył ją sam i sam tylko wie o miejscu, gdzie jest przechowana. Skoro się tylko obudzi, przeciągnięcie mu znów wasze drążki.
— Skórę ma już zdartą dokoła.
— Tem lepiej, prędzej usłucha głosu rozsądku.
Margrabia był podniecony trunkiem i widocznem było, że się przed niczem nie cofnie.
Synowie Sebastianiego zajęci byli tymczasem trzeźwieniem omdlałego. Daubrecą długo nie dawał się przywołać do życia, chciał może udawać omdlenie, ale powracający oddech zdradził w nim iskrę życia.
— No! no! nie rób trupa — zauważył sucho margrabia.
Ale już na sam widok narzędzi tortury, Daubrecą rzucił się na łóżku, o ile na to pozwalały jego więzy.
— No dobrze, dobrze — pocieszał go margrabia — widzę, że masz ochotę pogodzić się z koniecznością. Sam widzisz przyjacielu, że niema co bawić się w bohatera. Ból jest zawsze bólem — i rozumny człowiek nie daje się napróżno torturować, skoro wie, że jedno jedyne słówko może go uratować. Opowiesz teraz wszystko, jasno, porządnie, nie bawiąc się w półsłówka. No! Sebastiani, poświeć mu dobrze w oczy.
Stary leśnik podniósł lampę wprost głowy leżącego. Markiz wpatrywał się chciwie w twarz Daubrecq’a — bladą i zmienioną od bólu.
— Rusza ustami, mówi, naturalnie, że mówić będzie. Dobrze, przyjacielu — słucham cię, jestem cały słuchem.
Tu Arsen Lupin zaklął w duchu, najstraszniejszemi klątwami, jakie zna mowa ludzka. Bo i na cóż mu się przyda cała zasadzka, urządzona z takim trudem?
Daubrecą mówił, wyznawał coś margrabiemu Albufex, którego twarz rozpogodziła się nagle.
Ale cóż, wyznanie to, cała historja kryształowego korka, czy też innej jakiej skrytki, w której przechowany był fatalny papier, wypowiadaną była tak cicho, że ani jeden wyraz nie dochodził do uszu Arsena.
Słyszał tylko wykrzykniki margrabiego, jak naprzykład:
— Bardzo dobrze, wyśmienicie, wspaniale pomyślane. I to tak pod nosem dyrektora policji? Ha, ha! wyborna sztuczka. A tylko czy można ci wierzyć? Czy mówisz prawdę? Chyba, że tak, bo wszak rozumiesz dobrze bratku, że nie wypuszczę cię stąd, dokąd nie sprawdzę na miejscu. Jadę zaraz, dziś jeszcze do Paryża.
Arsen wściekał się w swojej kryjówce. Tego nie przewidział. Pewien był, że uchwyci jakiś pewny wątek, a tu nie usłyszał nic prócz owego dwukrotnie wypowiedzianego słowa Mary. Co to mogło znaczyć? Byłoż to imię?
Mary jak wiadomo oznacza po angielsku Marja.
Podobnie, jak przed chwilą markiz, łam ał sobie Arsen głowę nad rozwiązaniem łamigłówki. Spowiedź Daubrecq’a skończyła się wreszcie.
Markiz powstał i spojrzał na zegarek.
— Sebastiani — rzekł. — Odwieziesz mnie na dworzec, mamy jeszcze trzy godziny czasu do odejścia pociągu.
Arsen zadrżał.
— Markiz więc odjedzie za trzy godziny — myślał Arsen — i rankiem już będzie w Paryżu, a potem...
Tu jakby w odpowiedzi na jego obawy ozwał się głos starego Sebastianiego:
— Ale jakże to będzie, panie margrabio. Dom pana posła obsadzony jest przez policję, nie uda nam się przedostać do niego w dzień.
— A więc spróbujemy w nocy. Nie bój się, wejdę tam drzwiami czy oknami, najdalej jutro o tej porze.
Słysząc to, Arsen odetchnął. Miał więc przed sobą jeszcze całą dobę czasu.
Margrabia i Sebastiani zabierali się już do odwrotu.
— Wy chłopcy — rzekł margrabia odchodząc — miejcie go wciąż na oku, aż do naszego powrotu, Ty zaś, przyjacielu — dodał jeszcze, zwracając się do swego więźnia — odpoczniesz teraz. Wolno ci użyć trochę swobody. Jeśli tym razem powiedziałeś prawdę, nie zapomnę ci nigdy oddanej przysługi. Gdybyś był kiedy w biedzie, co łatwo może się zdarzyć teraz, gdy już nie będziesz w posiadaniu tego małego kryształku, który był dla ciebie prawdziwą kopalnią złota, ja sam gotów jestem wesprzeć cię w potrzebie. W mojej izbie czeladnej znajdzie się zawsze dla ciebie kęs chleba i łyżka zupy. Rachuj na to obywatelu, bo co się tyczy twego posłowania, musisz się z niem pożegnać, a i z wpływami także. O! Francja odetchnie teraz naprawdę. Że też i fortuna zdobywa się czasem na dobre uczynki! Żaden filantropby temu nie uwierzył. Dajcie mu jeść i zwolnijcie mu trochę więzów.
Arsen słuchał z zapartym tchem długiego tego przemówienia. Najbardziej uderzyła go wzmianka o krysztale. Nie korek kryształowy, lecz kryształ.
W każdym razie Klarysa de Mergy miała słuszność. Wydmuchany kryształ był widocznie ową kryjówką, w której umieszczoną była lista, ale prócz tego, musiał być gdzieś zamknięty.
„Pod nosem dyrektora policji“, mówił margrabia, a więc na wierzchu w mieszkaniu posła, ale gdzie. Wszak tyle razy już on i Klarysa oglądali każdy przedmiot.
Margrabia i Sebastiani wyszli — Lupin zaś został jeszcze w swej kryjówce. W pierwszej chwili chciał śpieszyć za margrabią, schwytać go po drodze z pomocą Le Balu i uwieźć we własnym automobilu do swego domu pod Paryżem. Gdyby zamach się udał, wymusiłby od margrabiego jego tajemnicę temi samemi środkami, jakich margrabia użył przed chwilą względem Dauhrecq’a. Byłoby to tylko oddaniem należytej kary winnemu. Ale zaraz osądził sam, że zamiar to był niepraktyczny. Miał tu przecie Daubrecq’a, mniej pilnie strzeżonego. Prościejby było dotrzeć do niego i wydobyć wprost od niego wiadomość o liście 27-miu. Skoro powiedział ją margrabiemu, może ją i komuś drugiemu powtórzyć. Będzie to nawet zemsta nad tym, który go przed chwilą torturował. Pod wpływem tej nadziei Arsen pozostał na miejscu — i śledził dalej wnętrze izby tortur. Zwolniono istotnie więzy Daubrecq’a, pozwolono mu nawet usiąść. Pilnował go jeden tylko z synów Sebastianiego, uzbrojony w strzelbę, było to aż nadto dostateczne wobec człowieka skrępowanego i osłabionego torturą, a zresztą i samo więzienie było chyba dość warowne.
— Jeżeli ten obywatel zamierza czuwać całą noc — mówił do siebie Arsen — na nic moje zamysły; gdyby też nieba zesłały na niego sen, dobry, mocny sen.
Ale bracia zamierzali widocznie zmieniać się koleją przy więźniu, bo po chwili ten, który pozostał przy nim, powstał i uchyliwszy drzwi, rozmawiał z braćmi. Arsen dosłyszał tylko, że mówili coś o wieczerzy. Zapewne tamci posilają się, a ten czeka na swoją kolej. Co tu robić? Nigdy jeszcze Arsen nie był w tak trudném położeniu. Powracać z niczem nie chciał, nie czuł się zaś na siłach podejmować walki z trzema krzepkimi jak dęby chłopakami. Ale naraz los mu posłużył.
Stróżujący przy Daubrecq’u powstał, przeciągnął się leniwie i posunął ku drzwiom. Widocznie nie czując nad sobą surowego oka starego ojca, synowie Sebastianiego wyłamywali się z karności. Młody żołądek upominał się o swoje prawa, i ten, który siedział przy Daubrecq’u, śpieszył do swych braci dla wzięcia udziału w wieczerzy, zapewne sutej, bo margrabia nie żałował niczego swym wspólnikom. Młody Sebastiani obejrzał się raz i drugi na więźnia, a potem zniknął, zamykając za sobą ciężkie żelazne drzwi.
Zaledwie się to stało, Daubrecq, który dotąd udawał śpiącego, podniósł nagle głowę, potem, o ile mu pozwalały więzy, próbował poruszać rękami i nogami. Robił to wcale sprawnie. Nie połamano mu widocznie kości. Nie tracąc czasu Arsen wydarł ćwiartkę papieru ze swego notatnika, nakreślił na niej kilka słów, a zwinąwszy papier w kulkę, cisnął ją tak celnie, że ugodziła w sam nos Daubrecq’a, a potem upadła obok jego nóg na podłogę. W pierwszej chwili Daubrecq drgnął, więcej prawie przestraszony niż zdumony; podejrzywał widocznie nową zasadzkę. Patrzył nieufnie na papierową kulkę, a wreszcie nagłym ruchem pochylił się i podjął z ziemi.
„Przyjaciele blisko, baczność — w górze okno, podnieś głowę, możemy pomówić“.
Przeczytawszy raz i drugi kartkę, Daubrecq podniósł istotnie głowę. Wtedy Arsen zawołał stłumionym głosem:
— Tędy można uciec, kratę przepiłuję. Czy synowie Sebastianiego sypiają w tej izbie?
— Nie zawsze — brzmiała odpowiedź.
— Spuszczę ci drabinę sznurową, potrafisz się na nią wdrapać.
— Ręce mam związane — odrzekł Daubrecq.
Na to Arsen rzucił mu ostry nożyk kieszonkowy.
Daubrecq posunął się na łóżku, a potem opadł znów, zamykając oczy.
Ostrożność ta nie była zbyteczną.
Sebastiani wszedł wraz z synami do izby.
Daubrecq podniósł nagle głowę, jakby dopiero teraz zbudzony.
Stary leśnik przystąpił do niego i ująwszy się pod boki, stanął przed więźniem z fantazją i rozpoczął długą przemowę. Wino rozwiązało mu język.
— Jak zdrowie wasze, panie? — zaczął. — Cóż? Czy dopiekły wam te różne sztuczki, któreśmy tu z wami robili? Ha, ha, dawniej to było w modzie. Niejedno widziała ta izba, o niejedno. Dziś to rzadkość. Mówił nam pan margrabia, że trzeba mieć osobne szczęście, żeby się tu dostać, Ale też pan margrabia rad jest teraz z was, bardzo rad. Kazał mi dać wam wina. Wypijcie panie, proszę.
Podawał flaszkę Daubrecq’owi, ale wpierw sam z niej dobrze pociągnął.
Pan poseł nie odmówił wina; w jego położeniu nie było to do odrzucenia, dodać mu mogło sił.
— A teraz, smyki, precz stąd! — krzyknął Sebastiani do synów — możecie legnąć na siennikach, tam, za drzwiami, a my tu sobie zostaniemy z panem posłem.
Synowie wypełnili rozkaz ojca.
— Pan margrabia jest bardzo rad — mówił dalej stary — ale nie śmiał się z waszej kryjówki. Korek, ktoby pomyślał, taki szklanny korek, wszyscy się za nim uganiają, a dostać go nie mogą. Zwiedliście nas z początku, pana margrabiego i mnie tem imieniem Mary, myśleliśmy, że to kobieta, że się tak nazywa; ale gdzieby zaś, ktoby tam babie powierzał takie dokumenta, wyście na to zbyt mądrzy. Mary, prawda, że Mary, ale to wcale co innego. Ha, ha!
O ile obecność starego leśnika nie była na rękę Arsenowi, o tyle gadulstwo jego mogło mu oddać niezrównaną przysługę.
Jeszcze chwila, a stary wygada się wszystko, a wtedy nie pozostanie nic, jak wrócić jak najprędzej dla odszukania kryształowego korka.
Na nieszczęście stary coraz bardziej zamroczony, mówił coraz ciszej i niewyraźnie}, wkońcu wyciągnął na środek izby siennik, ułożył się na nim wygodnie i wkrótce rozległo się już tylko silne jak grzmot chrapanie.
Arsen wiedział tyle co i pierwej.
Zagadkowe słowo Mary, z którem związany był korek kryształowy. Trzeba się więc było trzymać dawnego planu. Wyzwolić trzeba było Daubrecq’a, a mając go w swej mocy, uczynić z niego swego wspólnika.
Niema już przecie żadnego interesu w ukrywaniu tajemnicy, którą powierzył margrabiemu Albufex. A zresztą gdyby nie chciał, łatwo będzie wymusić od niego wyznanie.
Krata była już przepiłowana. Stary Sebastiani nie był groźnym. W idocznem było, że się nie zbudzi.
Arsen spuścił teraz drabinę sznurową. Daubrecą nie tracił widocznie czasu. Wysunął rękę z obrączki rzemyków i przeciął nożykiem więzy, które miał na nogach. Powlókł się do miejsca, gdzie wisiała drabina i nadspodziewanie sprawnie wspinać się począł po jej szczeblach. Gdy znajdował się już blisko okna, zachwiał się i byłby runął na ziemię, gdyby nie to, że Arsen uchwycił go za rękę i wciągnął przemocą prawie do kamiennego korytarza.
Ucieczka była faktem dokonanym, ale ból i znużenie osłabiły tak Daubrecq’a, że omdlał tym razem naprawdę.
Arsen ratował go jak najbliższego przyjaciela, nacierał, potrząsał, aż wreszcie ten przyszedł do siebie.
— Gdzie jestem? — spytał.
— Nie trać słów napróżno, musimy się jeszcze spuścić na dół do rzeki.
— A więc jest rzeka.
Daubrecą odzyskiwał powoli przytomność.
— Nie wiem, kto jesteś — mówił do Arsena — i pewien jestem, że chodzi ci tylko o listę 27-miu, ale w każdym razie wdzięczny ci jestem za figla, jakiego wypłatałeś margrabiemu. Och panie margrabio, zobaczymy się jeszcze, zapłacisz mi za wszystko. Uf! jaki ból.
— Nie traćmy czasu — powtórzył Arsen.
— Że też tamten nie pomyślał o tem oknie. Zapomniał idjota.
— Nie zapomniał, ale wiedział, że przystęp jest niemożliwy, skała prosta tu jest jak ściana.
— Ty jednak, nieznany mój zbawco, wydrapałeś się po niej, musisz być djabelnie biegłym gimnastykiem.
Byli już u wejścia otworu, Arsen umocował koniec sznura, przywiązując go do wystającego cypla skały. Wziął w rękę jeden koniec sznura, drugi podał Daubrecq’owi, spuszczali się jeden obok drugiego, jak dwaj przyjaciele. Doszli wreszcie do połowy skały.
— A teraz baczność — rzekł Arsen. — Tu czeka na nas wysoka drewniana drabina, której dolny koniec utkwiony jest w dnie rzeki tuż obok łodzi. — Rzekłszy to, gwizdnął trzy razy.
— Dlaczego gwizdasz? — spytał Daubrecq.
— Daję znać przyjaciołom.
— A więc są przyjaciele?
— Tak jest, czekają na nas w łodzi.
— Poczekaj, odetchnijmy nieco, jestem znużony.
Arsen zgodził się na to, zatrzymali się obaj.
Arsen spojrzał w dół, skąd dochodził go już szmer głosów.
— Klaryso! O Klaryso! — szepnął z czułością.
Zaledwie imię hrabianki wybiegło z jego ust, uczuł nagle przenikliwy ból w szyi, potem zaćmienie, słabość.
To Daubrecq ugodził go nożem w szyję, jednocześnie przywiązywał go mocno sznurem do drabiny.
Krew płynęła z rany, siły uciekały.
— Podły! Och, podły! — zdołał jeszcze wyszeptać Arsen.
Pochylony nad nim Daubrecq mówił szyderczo:
— Poznałem cię odrazu, głupcze! Myślałeś, że dam się wieść jak baran, gdzie ci się podoba, że ci wszystko wyśpiewam.
— Biedaku! Żal mi cię. — Zdaje mi się, że już z tego nie wybrniesz, chyba, że ręka, którą te psy korsykańskie zmordowały, osłabła trochę. Będziesz tu sobie wisiał, dopóki cię twoi przyjaciele nie odczepią. — Trupa tylko znajdą, śmiertelne szczątki pięknego Arsena, któremu zachciało się romansować z hrabiankami. Klarysa będzie moja i lista także. Z Albufex’em rozprawię się jak należy. Za to jedno jestem ci wdzięczny. — Bywaj zdrów Arsenie, zobaczymy się na tamtym świecie, a zamów tam dla mnie mieszkanie, lokal wygodny, godny takiego jak ja rozbójnika. Ha! trudno... Wszyscy są przeciw mnie... A! jeszcze jedno... Musisz mieć rewolwer... Zabiorę go z sobą, abym miał czem uspokoić zdziwienie twoich przyjaciół w łodzi.
Mówiąc to, rewidował kieszenie Arsena i wydobył z nich istotnie rewolwer. Potem zwolna, spokojnie, spuszczać się zaczął po drewnianej drabinie.
Lupin podniósł jeszcze rękę, próbując uchwycić go za kołnierz.
Zrozumiał dopiero, co się stało i jak lekkomyślnie zrobił, zawierzając choć przez chwilę temu człowiekowi i działając z nim wspólnie.
Czuł się coraz słabszym, śmiertelny chłód ogarniał zwolna jego członki. Chciał krzyczeć, ostrzec swoich przyjaciół, ale zabrakło mu sił. Szumiało mu coś w głowie, zapadał w coraz większą niemoc.
Zbudziły go na chwilę strzały z dołu... jeden, drugi, trzeci.
Potem noc... nicość... zapadanie się w jakąś otchłań...
Nie czuł już nic, nie widział, nie słyszał...
Czy to już śmierć?...