<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Krzyże
Pochodzenie Książęta boru
Wydawca Księgarnia Leona Idzikowskiego
Data wyd. 1912
Druk Jan Czokołow
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Krzyże.

I tak, powstały te krzyże ..........
Piaszczystą drogą pomiędzy rżyskami toczyła się bryczka zaprzężona w parę mizernych koni. Powożący chłopak w wypłowiałej czapce, ciekawie rozglądał się po okolicy.
Nic osobliwego — mruczał — piaski i piaski.
— Nie bogaty kraj, ale miły — odpowiedział pan, w płóciennym kitlu i słomianym kapeluszu.
— U nas piękniej, wielmożny panie.
— Głupiś!
Parobek umilkł. Jechali w milczeniu tylko pan wzdychał lub zakaszlał sucho z zapadłej piersi. Z pod siwych, kępiastych brwi i olbrzymiego kapelusza, stare, blado niebieskie oczy pilnie śledziły żółte łany pól, jeżących się przy ziemi szczotką ściętego zboża. Wzrok jadącego obejmował z miłością horyzont, zanurzał się w cienie lasów, błądził po drogach i wierzbach.
Z wyrazu oczu widać było, że przycisnął by ten kraj do swej starczej piersi. Odjechał stąd pełnym sił i energii — a wracał?... już pochylonym przez wiek, steranym pracą, zgnębionym niedolą.
— Hej! minęły lata.
Aby znaleźć stary kąt, przyjaciół — i tam złożyć kości.
Jechał rzemiennym dyszlem z dalekich stron, gdzie stracił wszystko, rodzinę, mienie, zdrowie i młodość. Pozostała mu tęsknota do kraju i gorąca niezachwiana wiara.
Z tem powracał do stron rodzinnych ........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— I krzyży więcej jest na naszej stronie, wielmożny panie — mówił parobek — u nas widno pobożniejszy naród.
— Ej! i tu lud pobożny, silny, a nadewszystko wytrwały.
Parobek umilkł. Na jego prostej twarzy zarysowała się myśl, krzesząc błysk inteligentniejszy w grubych rysach.
— Biedne oni panie — rzekł po chwili — najgorzej człowiekowi jak mu chcą ukraść to, co z sobą na świat przyniósł.
Stary pan uśmiechnął się, popatrzał, bystro na parobka i rzekł na próbę.
— Toż ciała im niezabierają.
Chłopak pokiwał głową żałośnie.
— Ciała nie, ale religję chcą zabrać, ot bieda.
— Mądry z ciebie chłopak — pochwalił stary pan.
Parobek zadowolonym ruchem poprawił czapkę na głowie i splunął przez zęby.
— O ja znający! przytakiwał wesoło ........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, zawołał głos z pod wierzby. I wychyliła się przygarbiona postać chłopa w szaraczkowej sukmanie.
— Na wieki wieków — odpowiedział staruszek z bryczki — a skąd wy gospodarzu?
Parobek zatrzymał konie.
— Ja tutejszy — odrzekł chłop z uśmiechem — ale podróżny jak i pan, ino że na piechtę, tom się zmógł wielce.
— A z jakiej wsi?
— Z Borowienek jestem, szmat drogi przeszedem tom się i zmordował.
— To siadajcie na brykę, podwiozę was.
— Bóg zapłać, wielmożny panie, ale niema co, przyda się — bo nogi już jak nie moje.
Chłop z zadowoleniem zaczął się gramolić na bryczkę.
— Ale wielmożnemu panu może będzie nie dogodnie?
— Ej nie, zmieścimy się, nie nazywajcie mnie wielmożnym, gospodarzu, ja tam nie żaden pan ani bogacz.
— Ale ślachetnie urodzony, zara znać.
Chwilę jechali w milczeniu, koniki polne sykały w rżysku, — w gęstym gaju kwitnącego łubinu kłóciły się przepiórki.
Słodycz i cisza wiała z pól, już nieco jesiennych, ukraszonych gdzieniegdzie kępiną lasków i płaczących wierzb.
— Wy chyba z za Buga, panie? odezwał się gospodarz.
Staruszek smutnie zwiesił głowę.
— A jużci z za Buga jestem — alem nie tamtejszy. Moja ojcowizna tutaj na Podlasiu, tam zapędziło życie, a starość tu ciągnie. Do swoich wracam stron, tu i serce i dusza rwie się.
— Pan tu ma familję — badał gospodarz.
— Nie, do starych przyjaciół wracam. Familja wymarła.
— Oj! to już niedobrze, przyjaciel nie zawsze dotrzyma — westchnął chłop.
Podróżny badawczo z pod kapelusza popatrzał na gospodarza i już chciał się zapytać o dwór do którego jechał, – ale coś go wstrzymało, ogarnął go lęk.
Borowienki? znam tę wieś — rozmyślał sobie — a może on mnie zna, może coś wie? Hej, miły Boże, ile lat!.
— Wspomnienia owiały go silnym prądem. Okolicę poznał. Wjechali między łąki i zarośla karłowatej olszyny. Na łąkach stały kopiaste stogi siana, w zaroślach szkliła woda. Nawet głosy koników polnych i klekot bocianów wydał mu się ten sam, co przed laty.
— Zbierają się do odlotu — rzekł gospodarz, wskazując ręką na łąki.
— Bociany! a prawda, jaka moc?
— Bo już na sejmy się schodzą.
— Staruszek wypłowiałe oczy utkwił w gromadzie ptaków, bieliły się wśród stogow na poszarzałej łące; mnóstwo ich było. Klekotały kiwając dziobami, inne powznosiły skrzydła, jakby już gotowe do drogi.
— Mój Boże i te bociany znajome i ta łąka i olszynki, a dużo macie ryb w rzece?
Gospodarz spojrzał zdziwiony.
— To wy znacie, panie, Borowienki? bo to już nasze grunta.
— Podróżny spuścił oczy. Chciał powiedzieć prawdę, że zna tu dobrze każde drzewo, że już wiorsta zaledwo dzieli go od wsi do której dąży, od rodzinnego gniazda, ale znowu się wstrzymał. Po co to mówić? nastąpią niepotrzebne pytania — może go poznają.
— Znam Borowienki, bom tedy jeździł czasem — odpowiedział krótko.
— Prawda, toć trakt przechodzi.
W tem gospodarz zdjął czapkę i przeżegnał się.
Podróżny zrobił to samo — ale poszukał wzrokiem krzyża.
Znamię męki Pańskiej stało przy drodze opuszczone, złamane, na pół skryte w gałęziach olbrzymiej topoli. Jedno ramię opierało się na konarze drzewa, drugie w spróchniałych strzępach zwisło na dół. Straszny obraz ruiny.
— Oj! co za ludzie żeby tak krzyży nie szanować? zawołał oburzony parobek. Gdzie patrzeć stare i stare, czasem podparty, a czasem leży, to grzech.
Gospodarz westchnął.
— Nie nasz grzech, nie nasza wola. Gdzie podeprzeć dają, tam podeprzemy, a gdzie nie, to co?.
— Nie wolno stawiać nowych? — spytał podróżny.
— Gdzie zaś! ani gadać o tem. Ale Bóg łaskawy, da taką Swoją moc... że...
Gospodarz zawahał się.
— Że co? podchwycił podrożny.
Że krzyże nie zaginą u nas!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bryczka wtoczyła się w opłotki, parobek popędzał zmęczone konie, ale piach wypełniał drogą, — trzeba było wolno jechać.
— Ot i Borowienki — mówi gospodarz — zaraz moja chata. Może pan odpocznie w chałupie, pożywi, szkapy wydychają się żdziebko? proszę po Bożemu.
Ale panu pilno.
— Nie, Bóg wam zapłać gospodarzu, wysadzę was i pojadę dalej.... już mi niedaleko, przed nocką zajadę.
— No to stój, chłopcze.
Gospodarz wysiadł opędzając się od dzieciaków, które wypadły do niego z chaty.
— Wasze? spytał podróżny.
— A juźci moje i synowe, Bóg dał pociechy dość... aby odchować.
— Bywajcie zdrowi.
— Niech Bóg prowadzi.
Parobek zaciął konie, koła zadudniły na mostku i skrzypiąc w piasku znikły na zakręcie.
— Na Dolinki pojechał? szepnął gospodarz — kto że to taki jest? może jakie nasłane? coś o krzyżach gadali ........
Mrucząc poszedł do chaty. Zastał w izbie żonę i dwóch gospodarzy ze wsi. Otoczyli go, witając imieniem Bożem.
— Jako że tam? wszystko gotowe? spytała kobieta dyskretnie.
— Cicho... a toć Józik jest — zgromił ją chłop wskazując na małego chłopca stojącego z palcem w ustach. Twarz malca w wichrze konopiastych włosów wyrażała ciekawość.
Kobieta wzruszyła ramionami.
— On dawno wie — odrzekła niecierpliwie — ale nie bójta się, nie powie nikomu, toć na chwalę Bożą robota, on to rozumie.
— Które we wsi mądrzejsze dziecioki, to wiedzą wszystko — podchwycił jeden z gospodarzy.
— Ale gadajta Tomaszu, jak u ludzi? — zapytał drugi.
— A no — dobrze, co gadać? jako i u nas, robota skończona — i wypisane akuratnie i sekret jest, wszystko jak należy.
— To znaczy dziś o północku? spytała kobieta.
— A no! miesiąc świecić będzie, boć to pełnia, ale czekać niemożna.
— Dobra pora, o północku najlepsze spanie, cała wieś chrapie.
— Tatulu, ja póńdę z wami, zaskrzeczał Józik.
— O! mas go, widzis! krzyknęła gospodyni, my kobiety nie pońdziema, a temu się zachciewa.
— Trzymaj go żono, by zaś nie wygadał, biedy może narobić, — przestrzegał gospodarz.
— Ja wim tatulu, że to la Jezusa, ja nie powim nikomu, — odrzekł Józik z wielką tajemniczością.
Ojciec pogładził go po włosach i razem z gospodarzami wyszedł z chałupy.
— Chodźta, popatrzym na robotę — rzekł.
— A toć skończona?
— Jeszcze nie całkiem, największa w nocy czeka.
Gdy weszli na dziedzińczyk pomiędzy zabudowaniami gospodarczemi — padł na nich jaskrawy snop zachodzącego słońca.
Gorąca łacha paliła się na skłonie zalewając potokiem czerwieni całą wieś. Wierzby nasiąkłe krwawą zorzą stały ciche, przepyszne, drżąc zakurzonemi listkami.
Strzechy nabrały odcienia cegły, a stada wróbli spadających z hałasem na dziedzińczyk, były czerwone jak gile, lub polne maki gnane wichrem. Gorąco piekło z nieba i spokój wieczorny nasuwał na chaty melancholijną powłokę
— Łuny nam świecą, patrzajta! to la błogosławieństwa Bożego — odezwał się cicho gospodarz.
— A no! toć nasza robota musi w niebie radować świętych Pańskich — odrzekł drugi.
— A Jezusa najpierw, boć to la niego.
Na ulicy rozlegały się tęskne porykiwania bydła, wracało z paszy syte, żądne odpoczynku, niosąc pełne wymiona mleka dla gospodyń.
Przeciągłym rykom krów, wtórowały liczne beki owiec, coraz hałaśliwszą muzyką wysokich tonów. I radość brzmiała w tych głosach i lęk dygocący i prośba o miękką podściółkę. Czasem zarżały konie prowadzone do poiska w sadzawce — lub gwałtownie zarechtały maciory, akompanjując basem piskliwym kwikom swych małych.
Wrzask dzieci ludzkich przeplatał głosy zwierząt wzbijając się ostrem staccato lub pełznąc żałośliwem tremolando. Nawoływania kobiet, skrzyp żórawi studziennych i nieopisany hałas ptactwa, były dodatkowemi akordami w tej codziennej pospolitej gamie wieczornych zajęć na wsi.
— Nie widział kto, że tu schowany? — spytał gospodarz otwierając wierzeje stodoły.
— Gdzie by tam kto widział, toż gumna zaparte.
Weszli do budynku i zamknęli za sobą ciężkie wrota.
Jeden pozostał na straży ........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zapiały drugie kury.
Rozpanoszyły się głębokie cienie na niebie i ziemi, wlokły za sobą czarne grzędy, gęste, tłuste, rozłażące grubą pomastą i omazały pola, łącząc się w nieprzejrzaną moc czerni.
— Wszystko przykryły. I wioskę i rzekę w wieńcu wierzb płaczących i żółte rżyska i błękitne łubiny i rozkwitłe ciemnym amarantem łany koniczyny.
Niebo szarzało w pierwszej grubej pomroce, aż zaczęło się rozświetlać mocniej. — Czerwona, wielka kula wychynęła z za boru, ogromna tarcza pełni płynęła w górę, coraz wyżej, nabierając w siebie złota i jaśni. Czerwień opadała, księżyc malał, lecz blaski jego zataczały koła szerokie.
I świat cały stanął w srebrno-sinej toni rozetkany rzutami gwiazd, błękitny, przezroczy.
A wielki lampjon miesiąca świecił z góry cicho, spokojnie, ział matowemi błyskami, wciskał szklistą emalję w najgłębsze cienie, wypędzał je z gąszczów łubinowych, kwiaty roślin malując w srebrne kiście.
Rzeczka nabrała w siebie mlecznych opali, biegła zbuntowana, skręcona w wirach kamienistych, gdzie opale roztłukując się błyszczały jak rozsypane gwiazdy.
Ledwo wyczute delikatne prądy nocne łechtały jesienną woń powietrzną. Gdzieniegdzie zawieszone nad polami przędze babiego lata wznosiły się powiewem w rozsrebrzoną nieskończoność i poszarpane na strzępy, wydłużone w cieniutkie włosy, zaczepiały końcem o gałęzie i krzewy, omotując je sobą ciasno plecionką błyszczących nici.
Cisza wielka i sen ogarnął świat i ludzi. Jaśniejący stróż nocny na niebie, sam jeden czuwał i twarzą zwrócony do ziemi kołysał się do snu, sklejał ociężałe powieki i wszystko widział, na wszystko patrzał spokojnie, bez wybuchów, flegmatycznie.
Tylko kury piały w zagrodach, a czasem zakwiliła zbudzona przepiórka ........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Drogą od wsi posuwał się prędko i cicho szczupły orszak.
Czterech ludzi niosło ciężar wielki, z uwagą i uszanowaniem.
Toć to już poświęcone, już chwałę Boga wyraża.
Za nimi szło kilku innych, a dwóch na przedzie rozglądając się bacznie. Ale wszędzie cicho, pola głuche w jasnej sukience miesiąca.
We wsi prawie nikt nie śpi, chociaż w chatach ciemno. Kto wyszedł, ten idzie w orszaku — ale wielkiego tłumu nie mogło być, reszta pozostała w zagrodach. Mężczyźni i kobiety schowani za węgłami domostw, przykucnięci do płotów, wtuleni do stogów ze zbożem we własnych gumnach, patrzą ciekawie na pole, na drogę wśród wierzb i na tę garstkę ludzi, idących wolno ze świętym ciężarem. Inni, postawieni na straży, główną uwagę skierowują na jeden dom w środku wsi, porządniejszy od innych, ale ponury, skąd strach płynie na wszystkich. Tam panuje głuche milczenie, śpią niedomyślając się, co robi wieś w tej ciszy roztęsknionej nocy.
Hej! czy tylko Borowienki? ........
Taki sam szczupły orszak niosący święty ciężar, wysuwa się z Dolinek i ze Zborów i z Wapni, hej! Boże miły! i ze wszystkich wsi na całem Podlasiu.
Wszędzie po wsiach ludzie nie śpią, choć w chatach ciemno, wszędzie stróże czuwają, wszędzie z po za stogów zboża, z za węgłów i płotów biegną na pola ciekawe oczy kobiet mężczyzn i dzieci. I wielki błyszczący księżyc ze swych wysokości patrzy na to co się dzieje, ale i on niezdradzi. On wiele widział sekretów na ziemi w czasie swych wędrówek nocnych, już się pono nawet nie dziwi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Orszak ludzki z ciężarem stanął na rozdrożu wśród pól. Rozległy się przytłumione głosy. Ludzie zaczęli wykopywać spróchniały, bardzo stary krzyż.
Inni kopali obok głęboki dół wązki i długi. Wszyscy pracowali w milczeniu, szepcąc słowa modlitwy, sapiąc jakby z obawy.
— Żeby tylko kto traktem nie jechał, — szepnął jeden z kopiących.
— Eee! Bóg łaskaw, bo to my jedni? jak kraj szeroki wszędzie taka sama robota — odrzekł drugi.
— Jużci! na chwałę Bożą robienia.
— Dalej ludzie! nie gadać tam a robić trza, bo pilno, zara znowu kury zaczną piać.
Ostro zazgrzytały łopaty. W parę minut spróchniały krzyż, kilkanaście rąk spuściło na ziemię, ucałowali go wszyscy pobożnie z uszanowaniem, wsunęli w wykopany dół.
— Daj Boże, że ten na lepszą dolę błogosławić nas będzie.
— Amen! — odrzekli wszyscy.
Zabrali się znowu do roboty z natężeniem, pot operlił im czoła, nie zważali na to. Bijące serca dodawały im sił, radość wielka i tryumf napełniały duszę. Rozśpiewały się w nich radosne hymny szczęścia.
Dopięli swego.
Jeszcze kwadrans i nad zebraną gromadą ludzi, wzniósł wysoko i rozpiął ramiona, potężny, biały krzyż wyciosany z dębu, z wyrytym napisem i datą.
Pod blaszanym daszkiem zwisała metalowa pasyjka w cierniowej koronie.
Chrystus z pochyloną głową patrzał w dół na ludzi z bolesnym, rzewnym uśmiechem, z dobrocią Ojca Niebieskiego, że ot, zdawało się, oderwie ramię przybite ćwiekiem i pobłogosławi:
Ludu, coś mię ukochał, bądź błogosławiony.
Ludu, wierny obrońco kościoła, bądź błogosławiony.
A wszystkie chorały niebieskie spłyną nad głową Zbawiciela i pieśnią niebiańską zawtórują Jego słowom:
Ludu, bądź błogosławiony! ........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Skończyliśmy na chwałę Panu! zawołały radosne głosy w gromadzie — Jaki piękny! — a wielgi, aż do nieba!
— Miły Boże! ile ich teraz stanęło? i nie zliczyć, hej ludzie!
— Pomódlma się i do dom, jeszcze kto nadjedzie.
— Zaro, ino oklepiem barjerkę. Mocno przypasowana?
— Oj i jak! dobrze my ją wyrychtowali, sam król mógłby złożyć, a niewiele stuku było.
— No to teraz ludzie na kolana.
Gromada, klęcząc w piasku, pochyliła głowy.
— Kyrie elejzon.
— Chryste elejzon ..........
Popłynęła dziękczynna modlitwa chłopskich serc.
I jak kraj szeroki, gęsto wśród pól i dróg, takie klęczące gromady pod nowemi krzyżami mówiły pobożnie:
— Chryste usłysz nas, Chryste wysłuchaj nas!
A księżyc obsypywał opalami pochylone głowy, rozjaśniał biel nowych krzyży i zdawał się mówić za ludźmi.
— Synu Odkupicielu, świata Boże. Zmiłuj się nad nimi ............

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ranek rozbłysną! jakby złoty...
Zorze zapaliły na niebie mnóstwo lamp świetlistych i rozsypały je wśród błękitów. Zajaśniał świat, pokraśniały drzewa lekką czerwienią jesieni. Skrzyła się rzeczka kryształem i rubinami. Na polach latał pęd rzeźwy rozsłoneczniony.
Drogi zaroiły się pieszemi i jadącemi, bo to był jarmark w miasteczku. Zanim jednak ruch powstał, drogą wśród wierzb od Borowienek sunęła jakaś ciemna postać.
Odziana w grube sukno, skrojone „do formy“, postać szła wolno rytmicznym krokiem; poprzedzał ją brzęk idący od nóg i pasa.
Gwiazdka na czole świadczyła, że to ktoś z owego „środka“ wsi, nad którym czuwano dzisiejszej nocy.
Ciemny, lekko brzęczący dygnitarz, nagle zatrzymał się zdumiony. Szerokie a, a, a — wyszło z jego piersi.
Krzyż na rozstaju, nowiutki świeży krzyż?
— Cud jakiś — czy co?....
Człowiek obszedł nową barjerkę, patrzał w górę na pasyjkę — przysłaniając oczy ręką. Kręcił głową, cmokał, ale ostatecznie uznał, że sprawa skończona. Raport zdać trzeba, ale co stanęło, nie godzi się zwalić. Przepadło!
A jak będzie kara za nieuwagę?
— Taj co! czy ja winien? wczoraj nie było, choć późno wracał z urzędu. Ot, stał ten co zawsze, stary walący się do ziemi. A dziś? może to cud?
— Przyjdzie sztrafować całą wieś!
Pokręcił się jeszcze, pokiwał głową — potem zdjął czapkę z gwiazdką, przeżegnał się i poszedł z powrotem do wsi.
Ale oto jedzie kolega z sąsiedniej gminy. Powitali się tajemniczo, szepcąc nowinki.
— A, a, a! zawodzą zdumieni. Wieści są ważne.
Krzyżów jest więcej, jak kraj szeroki wszędzie wznoszą się w górę i bieleją rozłożone ramiona Męki Pańskiej.
A, a, a, chyba cud? ........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Bryczka toczy się znowu w stronę Borowienek, wraca z Dolinek. Stary pan siedzi w swym kitlu i szerokim kapeluszu zgarbiony, na twarzy ma smutek i żal głęboki. Nie znalazł przyjaciół, jedni poumierali; drudzy zmienili się — a młodzi? znać go nie chcą, choć on ich kołysał. Rzucili trochę jałmużny i wracaj dziadu skąd przyjechałeś. Niema przytuliska dla starej głowy, niema pamięci w młodych sercach, jest tylko zimna rachunkowość. Nowi dziedzice, nowe porządki. Kto tam myśli o starym remanencie! może ojciec by pomyślał, gdyby żył. Ale tak? poco słuchać czyich pretensyi. Najlepiej odrazu zbyć.
Stary pan ma w spłowiałych oczach grube łzy.
Ha! trudno, wracam za Bug.
Ale parobek nie może usiedzieć spokojnie, jest jak w gorączce i ciągle pokrzykuje.
— Hej panie! nowy krzyż! dalibóg znowu nowy krzyż!
Przestał swego pasażera tytułować wielmożnym. Jakoś z wizyty w Dolinkach wymiarkował, że ten tytuł zbyteczny dla niego.
— Panie! Panie! nowy krzyż.
Staruszek spuścił nizko głowę.
— A tak, dla mnie — nowy krzyż — jęknął głucho.
Parobek nie ustąpił, trącił go w ramię.
— Dalibóg, nowy krzyż! niech pan patrzy.
Stary podniósł załzawione oczy.
— A prawda, znowu? co to jest?...
— To panie chyba cud? jak grzyby po deszczu powyrastały, jakby kto nasiał, wolał chłopak rozgorączkowany. Ja tego z rodu nie widział. Wczoraj próchniate i rzadko gdzie, a dziś i tu o! o! i tam, w słońcu bieli się jak malowane.
Parobek batem wskazywał na odległe drogi i pola.
— O! widzi pan? te ludzie chyba u Boga mają zasługę.
— Dziwne! dziwne! mruczał staruszek.
— Cud nie cud — ale kiedy postawili? i tyle?
Wjechali do Borowienek. W opłotkach ujrzeli gospodarza jadącego na jarmark.
— Stój! — zawołał staruszek.
— Pochwalony Jezus! a co to pan wraca? — spytał chłop uchylając czapki.
— Wracam, mieliście wczoraj rację, bracie, przyjaciel do śmierci nie dotrzyma.
— A bo nie, panie? święta prawda.
Staruszek pochylił się do chłopa.
— Co to u was tyle krzyży... nowych? spytał.
Chłop spojrzał tajemniczo, ale uśmiechnął się.
— Pan Bóg dał — odrzekł krótko.
— Pozwolili postawić?
— Nie. Ale Bóg dał taką moc, że kto robił i kiedy... niewiadomo... a stanęły wszystkie... w jednej godzinie.
— Już ich nie zwalą.
— A, a, a — zawołał parobek.
— Bywajcie zdrowi, panie! — rzekł gospodarz i zaciął konia.
Stary człowiek poruszył głową.
— Dzielny, wytrwały naród — szepnął z uznaniem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.