Fedotka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fedotka |
Podtytuł | Obrazek Wołyński |
Pochodzenie | Książęta boru |
Wydawca | Księgarnia Leona Idzikowskiego |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Jan Czokołow |
Miejsce wyd. | Kijów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
„Oj za horami, oj za horami
Tam moje szczastie probywaje
A ja tu sama tużu za toboj
I muku siju na korowaje...“
............
śpiewała młoda dziewczyna, prostując się i wykręcając w rękach bieliznę.
Stała na mostku drewnianym wsuniętym w głąb rzeki. Dziewczyna miała na sobie grubą, płócienną koszulę wyszywaną na ramionach i piersiach. Biodra jej otaczała spódniczka z czerwonego kumaczu, smukły stan owiązywała zielona zapaska. Na wiotkiej szyi wił się sznur bursztynów spiętych jaskrawym medalikiem.
Dziewczyna była średniego wzrostu, szczupła i bardzo zgrabna. Nogi odsłonięte do kolan i ręce zakasane do łokci miała spierzchłe ale kształtne.
Z całej postaci dziewczęcej tchnęło wiosną, Przypominała polne kwiaty stepowe, świeże podmuchy wsi i świergot skowronka. Czarne kosy długie, lśniące związała czerwoną tasiemką i przysłoniła je zlekka chustką w jaskrawe kwiaty.
Kraśne, ładnie wykrojone usta śpiewały rzewną dumkę, ale w dużych czarnych oczach świecących jak djamenty, przebijała tęsknota i gorąca natura wychowanki wołyńskich pól i borów.
Pochylona, widziała w bystrej wodzie odbicie własnej postaci w krasie urody i młodości, nie uważała na to. Mąciła wodę brudnemi szmatami, rzucając fali dzwięczną melodję ludowej piosenki.
A rzeka płynęła wartkim prądem złocąc się w blaskach zachodu, rozlewała szeroko spienione bałwany, i szła w dal w sine bory hucząc i roznosząc echo na pola i gęste knieje.
Okolica była malowniczą. Z drugiej strony rzeki wyrastały góry porosłe bujnym lasem. Na wyniosłej górze bielił się dwór nad rzeką, długim pasem szarzała wieś zacieniona drzewami, z obłokiem dymów świecących purpurowo. Z po za pagórków, pokratowanych jak mozaika z różnokolorowych zbóż, wychylała się druga wieś. Nad rzeką sterczały ogromne zwały kamieni obrośnięte mchem; przy wodzie leżała piasczysta łacha usiana kamyczkami i pełna muszli.
Przez środek rzeki biegła kamienna grobla z drewnianym mostem, z pod którego woda spadała z szumem, burząc się i białą wściekłą grzywę rzucając na ciemny szafir wody. Groblę zakańczał drewniany młyn i tartak. Dochodziło stąmtąd miarowe stukanie pytla i monotonny odgłos piłowanych desek. Obok młyna wielka zapora z kamieni zwana batareją, ochroniała budynki od wiosennych lodów.
Na grobli i na kamieniach stali rybacy z wędkami na długich kijach, wszyscy pochyleni z natężeniem patrzyli w wodę, wyciągając czasem pełne sieci ryb.
Dziewczyna prała o kilka kroków od młyna; w czarnych jej źrenicach paliły się blaski. Wiśniowe usta zaśpiewały znowu.
„Oj za horami, oj za horami
Tam moje szczastie probywaje....
W tem na drodze zawołał młody rubaszny głos.
— Hej Fedotka! śpiewasz taj śpiewasz o korowaju, a tu nykto wże i z wódką do ciebie nie szle, ty wże staraja diwka.
Fedotka spojrzała na parobka z gniewem i nic nie odpowiadając wzruszyła ramionami.
— Dywyś! jaka honorna i gadać nie chocze — zaśmiał się chłop, patrząc na dziewczynę pożądliwie.
Fedotka nie odpowiedziała.
Na drodze zaczął się ruch. Z pól wracali kosiarze rozprawiając głośno o jutrzejszym zbiorze siana. Dzieci pędziły stada owiec pokrzykując wesoło na widok dymów nad strzechami, co im zapowiadało dobrze zapracowaną wieczerzę. Po drodze wałęsały się kozy, z leśnych wypasów powracały stada krów z rykiem i kołataniem drewnianych grzechotek. Pełno wrzawy i wiejskiego ruchu. A młyn turkotał bez przerwy, spieniona woda ze śluz grzmiała kotłując się, aż most dygotał.
W ulicy pełno śmiechów i nawoływań. Czasem któryś z chłopaków, przechodząc, rzucał Fedotce żartobliwe zaczepki. Ona nie zwracała na to uwagi. Nie słuchała również cichej mowy stojącego za nią parobka.
Oparty na kamieniu, brząkając kosą przemawiał do dziewczyny łagodnie. Fedotka milczała.
— Słysz no hołubko! — mówił chłop tęsknym głosem — czemuż ja tobi nie miły, jaż bohaty, mnie bat’ko da gruntu ile zachoczę i chatę da i krów da, ty będziesz gospodynią, bohatyrką... ja budu dla ciebie dobry, byty ne budu, krasne chustki będę kupował, sokoliku ty mój, czarnobrewo moja!
Dziewczyna milczała uparcie.
— Ja znowu z wódką przyszlę — choczesz? hołubko moja.
Fedotka wzruszyła ramionami.
— Nie chcę ja twojej wódki ni ciebie, odczypysia od mene! — zawołała rozgniewana.
— Tak czemu ty nie choczesz, czemu ja tobi nie miły?.. ot przyszlę z wódką swaty, wypijesz taj będziesz moja.
— Ni twojej wódki wypiję, ni będę twoja, słyszał raz i nie dury hołowy.
Chłop się wyprostował, gniew błysnął mu w oczach.
— A czyjąż ty wódkę wypijesz, na kogo ty czekasz? musić na pana jakiego abo na komisarza. Nie bój się! choć ty masz kraśne liczko i kare oczki ciebie pan nie schocze na żynku, pohulał by może taj pokinuł. Oj durna ty Fedotka!
— Jak durna to nie gadaj, idy skąd pryjszoł.
— A ty mi nie dasz dobrego słowa? ha!
Dziewczyna milczała.
Chłop zaśmiał się dziko.
— Ja znaju na koho ty czekasz, dla koho chcesz korowaj piec, dla swego sokolika sołdata. Kołyb on tu pryjszoł, jab jemu nazad drogę pokazał, ale on nie przyjdzie.
— Jak Boh daść to i przyjdzie, a tobie nic do tego — odburknęła Fedotka.
— A kiedy ja znaju że nie przyjdzie, na świecie wojna wełyka, tak on na nią pijszoł. Ot durna dziewczyna! czeka, taj czeka na sokolika, a sokolik na wojnie.
Fedotce opadły ramiona.
— Co ty gadasz Maksym? — jęknęła.
Oczy chłopa zaświeciły jak u wilka, błysnęła w nich złośliwość.
— Prawdu gadam, w miasteczku gadali tyż co wojna wielka, i bohaćko narodu na nią poszło, i twój Daniłko poszedł, może tam wże propał. Ty za mnie idy za muż, ja mam taki bilet, że ni najakuju wojnu nie pijdu.
Chłop podszedł do dziewczyny robiąc ruch jakby ją chciał objąć. Fedotka odskoczyła i odpychając go silnie, zawołała.
— Breszesz o wojnie, breszesz że Daniłko poszedł, idy z moich oczów... szczob ty propał!
Chłopa ogarnęła wściekłość.
— Ja pijdu! — krzyknął — bo takoj wiedźmy nie choczu. Do ciebie czort przyjdzie w swaty, z nim będziesz korowaj jeść, ty lepszego nie warta, żydowska córka!
— Z kim będę korowaj jeść, tobie nic do tego, idy taj hodi.
— Z czortem będziesz jeść.
— No to będę, a ciebie nie zaproszę.
— Jab i nie poszedł.
Umilkli, chłop stał w miejscu i patrzał na dziewczynę jak żwawo zbierała bieliznę, smukła i giętka jak młoda brzoza.
— Fedotka daj, pomohu nesty — rzekł wyciągając do niej ręce.
— Idy do czorta którego wołasz — rzekła nie patrząc na niego.
W tem z ulicy ktoś krzyknął.
— Maksym ty znowu do sołdatki w swaty?.. ot durny! wódki twojej nie piła to czego leziesz?... czysta smoła.
Fedotka zaśmiała się i odwrócona do chłopaków na drodze krzyknęła.
— Prawdu każyte chłopcy — czysta smoła, ani odczepić.
Maksym splunął, porwał kosę i odchodząc burknął do dziewczyny.
— Jeszcze ty mnie kołyś będziesz wołać, będziesz prosyty szczob ja ciebie wziął, ale ja nie durny. Tfu! z takuju diwkoj ni ładu ni składu!
Szerokiemi krokami poszedł w stronę wsi.
Chłopcy pobiegli za nim. Fedotka została sama.
Zebrała szmaty na ramię i miała już odchodzić, lecz jeszcze stanęła. Wpatrzyła się tęsknemi oczyma w ciemną rzekę i szepnęła do siebie.
— Sokoliku mój! koły werneszsia to ni jak ino czajkoj, na tej reczońce ja ciebie wypatrzę. Hej i oczy już zabolały.
Odwróciła się odchodząc i znowu stanęła nasłuchując grzmotu szluzy.
— Rzeka gada, szczob ty meni skazała reczońko gde Daniłko, bo Maksym brechał o wojnie, nijakiej wojny nie ma, Boh dobry!
Nagle zmarszczyła śliczne czarne brwi mówiąc głośno.
— Abo ty mnie reczońko życie przyniesiesz abo śmierć.
Podeszła parę kroków i szepnęła znowu.
— Abo życie abo śmierć.
Wieczór zapadł gdy Fedotka w sadzie wiśniowym koło chaty rozwieszała mokrą bieliznę. Dziewczyna była smutna i zamyślona, nie cieszyła ją wieczerza w domu ani dojrzałe wiśnie spadające z gałęzi na jej ramiona. Nie cieszył klekot bociana ani dźwięki skrzypiec dolatujące z młyna gdzie młodzież wiejska bawiła się ochoczo. Słowa Maksyma przeraziły Fedotkę, choć w nie zpoczątku nie uwierzyła. Ale czyż ona biedna, prosta dziewczyna mogła wiedzieć co się na świecie dzieje ona znała tylko wieś Rudnię, drugą za rzeką Ruczyce i parę innych. Znała bory i pola. Najdalej w swem życiu była w miasteczku o kilka mil od Rudni, gdzie ją ojciec wziął parę razy na jarmark.
Maksym co innego, on bohatyr, on i rzeką z flisami pływał i z pańskiem drzewem jeździł, i z kompanią był w Kijowie, a nie dawno gdzieś z bat’kiem wyjechał daleko i długo nie wracał. Ludzie gadali że był w guberni i sądził się z samym panem — ale ona się o to nie pytała, co ją obchodził Maksym?
Bogaty i ładny chłopiec to prawda, dziewczyny z obu wsi zazdroszczą go jej. On ma dużo gruntu i chatę najładniejszą i chudobę wszelaką i sad. A jak parę gniadych koni założy do woza, jadąc na jarmark, to całą wieś prześciga. Bohatyr on szczęsny i jeden u ojca, to cały majątek na niego idzie, a do wojska nie brali, bo taki szczęsny jak on to nawet od tego wolny.
A Daniłko? ot całkiem inaczej i on ładny może nawet ładniejszy, ale biedny, syn rybaka, co tylko z tego żyje jak ryb nałapie i sprzeda w miasteczku, a matka len przędzie dla wiejskich gospodyń. I tak żyją sobie w małej chatynce nad rzeką. Najstarszy syn Stepan we dworze za parobka służy, a mały Źińko do roboty chodzi. Fedotka ich czasem odwiedza nie uważając na śmiechy dziewczyn, ani na gniew ojca. Nosi dla małego Źińka wiśnie za pazuchą, żeby matka nie zobaczyła, czasem w niedzielę dla starej Semenichy grzybów albo jagód przymusie, zawsze ukradkiem, w obawie aby jej gdzie Maksym nie złapał i nie wyśmiał.
Chłopcy do których nie chciała wódki przepić i dziewczęta zazdroszczące jej urody nazwali ją sołdatką, bo Daniłko już trzy zimy w wojsku i słych o nim zaginął. Miał wrócić w tym roku na zielone święta i nie wrócił, już nadchodzą żniwa a jego sokolika nie ma. Może zapomniał o Fedotce, a może jest na wojnie jak Maksym mówił. Oj! biednyż on biedny! ona jego tak kocha, że ot zdaje się ptakiem poleciała by do niego, żeby tylko zobaczyć, a zagadać a dobre słowo usłyszeć. Trzy zimy za nim „tuży“, trzy wiosny i trzy jesienie czeka na niego i doczekać się nie może. Rodzice chcą ją gwałtem wydać za Maksyma, ale ona nie chce. Już ją bat’ko bił za to kilka razy, matka łajała, na wsi ją nazywają starą dziewką, a Daniłka nie ma i nie ma. Pewnie że ona już stara, już jej się na dwudziesty rok „obróciło“, inne w jej latach dawno za mąż poszły, i dzieci mają i chatę własną, ona tylko jedna sierota. Ale będzie czekała na Daniłka choćby drugie tyle czasu, za innego nie pójdzie, on wróci i weźmie ją za żynku. On ją kocha i do ślubu zaprowadzi, a potem będą w swojej chatynce ojcu, staremu Semenowi w łapaniu ryb pomagać. Daniłko nowe sieci kupi i wiek cały z nią żyć będzie, żadnej bohatyrki nie zechce.
Ale czemu nie wraca? musi jemu czas nie wyszedł.
Dziewczyna usiadła pod wiśnią, oparła głowę na ręku i zamyśliła się głęboko.
Po chwili czarne jej oczy zalśniły radośnie, kraśne usta śmiały się odsłaniając białe, równe zęby. Marzyła o ukochanym i obiecywała sobie być mu wierną. On jej dał bursztyny na szyję które nosi cały czas, ani razu nie zdjęła ich z siebie. Maksym jej dawał piękne korale kraśne jak czereśnie, ale ich nie chciała bo były od niemiłego.
Obok Fedotki, na murawie rozciągnął się czarny kudłaty pies i łeb położył na jej kolanach. Dziewczyna gładziła go śniadą ręką mówiąc do niego serdecznie jak do przyjaciela.
— Hej Mucyk! toż będzie radość jak Daniłko czajką przypłynie z sołdatów, będzie wtedy światło i muzyka i wesile i korowaj. Hej Boże miły! Daniłku szczob ty już tu był! Mucyk, Daniłko pryjde, prawda? i wozme Fedotku za żynku, i pijdu z Rudni tam do niego do Ruczyców. Jak będzie dobrze to budesz rybu z nami isty, a jak Boh daść zły rok, to choć kosteczki tobi damy, a taki damy, z głodu nie zdochniesz, bo Daniłko dobry, oj, jaki dobry! zobaczysz Mucyk, zobaczysz.
Przemawiała do psa uśmiechnięta radośnie. W tem drzwi od chaty otworzyły się gwałtownie, i smuga światła od komina padła na murawę oświecając nogi Fedotki i wsparty na nich łeb Mucyka. W drzwiach stanęła sucha postać kobieca.
— Hej Fedotka! gde ty dewajeszsia — zapiszczała baba cienkim głosem — wże dawno od rzeki pryjszła i bałamuci daj bałamuci, chody do chaty.
Dziewczyna powstała i poszła wolno, za nią wlókł się czarny pies. W izbie cała rodzina zasiadła do wieczerzy. Na stole przy oknie stała miska dymiących kartofli, i leżał kawał czarnego chleba który krajano kozikiem. Na ławie siedział stary, tęgi chłop, w postołach plecionych z łyka i w starej świtce rozpiętej na piersiach. Koszulę pod szyją związał czerwoną tasiemką. Włosy miał siwe, ale wąsy czarne i duże czarne oczy. Fedotka była do niego zupełnie podobną.
Przy ojcu siedziało kilkoro młodszych dzieci, chłopców i dziewczyn, i dwóch starszych: jeden już dorosły parobek, drugi niedorostek: Obaj poubierani w świtki, w postoły, mieli jasne włosy i małe niebieskie oczki. Odziedziczyli to po matce, mizernej kobiecinie w brudnej koszuli i pasiastej spódnicy. Baba zwijała się prędko od komina do stołu, gadając przytem ciągle.
— „Oj Fedotka ty Fedotka, ni z toboju rady ni nijakiego sposobu, nic w chacie nie pomoże tylki wołoczyt’sia taj wołoczyt’sia.
— Nie bresz stara — zawołał ojciec — Fedotka ciłyj dień chusty połokała na rzece, ja baczył.
— A teper w sadu o Daniłce zadumałasia ha! — zaśmiał się starszy brat.
— A jak dumała to tobi szczo? — odcięła Fedotka.
— Na, isz kartofle — rzekł znowu ojciec — a ty Matwiej ne durysia.
— Ne choczu isty, ne budu — odburknęła Fedotka.
— Czomuż to?...
— Wiszni naiłasi — odparła machinalnie.
Matwiej parsknął śmiechem.
— A bo to prawda! jej uże ne smakujut naszi kartofli, ona tużyt za sałom u Maksyma. Znajete bat’ku, win kazał meni szczo jeszcze raz z wódką przyszle.
— Niechaj do psa przysyła, nie do mene — burknęła dziewczyna.
— A taki twój Daniłko nie wróci, on wże na wojnu pijszoł — śmiał się Matwiej.
— Kto tobi howorył zapytał stary chłop.
— Maksym i chłopcy we młynie gadali i Josiel gadał, oni znajut, na świtie wełyka wojna i Daniłko pijszoł.
— Ha! Boża wola! ale ja o wojnie od nikoho nie słyszał — odrzekł stary flegmatycznie i znowu zaczął jeść.
— Taki tobie dziewczyno trzeba za Maksyma — zapiszczała matka — on dobry chłopiec i bohaty, i na wojnu ne pijde bo sam odin u bat’ka.
Fedotka nic nie odpowiedziała, tylko w sercu jej szarpało boleśnie jakby je kto nożem rozraniał. Usiadła przy kołowrotku i jęła pilnie prząść. Na usta co chwila wybiegała jej piosenka o korowaju, ale nie chciała śpiewać bojąc się żartów brata i gniewu matki, może i ojca? Jak się dowiedział że Daniłko nie wróci będzie ją gwałtem zmuszał do wyjścia za Maksyma.
„Biednaż moja dola, biedna — szeptała dziewczyna, — a taki ne pijdu za nego choćby bat’ko bił i zabił, utopię się a nie pójdę.
Późno już było bardzo. W chacie wszyscy spali, chłopcy pojechali z końmi na nocną paszę, tylko Fedotka zasnąć nie mogła. Przewracała się na tapczanie obok siostry, małej Nastki, ale oczu nie zmrużyła. Do uszu jej dolatywał monotonny huk rzeki, i poszum wiatru na gałęziach wiśniowego sadu.
W ciemnej chacie, głosy te potężniały, przybierając tytaniczne kształty. Fedotka nie spała, ogarniały ją majaczenia, że jest na wojnie razem z Daniłkiem i że to smoki ryczą chcąc go rozszarpać. Smuga światła padająca na środek izby z okna sąsiedniej chaty wydała się Fedotce łuną ognistą. Kiedyś u wędrownego obrażnika widziała bohomaz przedstawiający koniec świata, zrobił on na niej wielkie wrażenie. Były tam stugłowe smoki rozrywające ludzi, ohydne żmije z ludzkiemi głowami, trąby powietrzne i deszcz ognia palący wsie i miasta. Nad tem wszystkiem unosił się z jednej strony Bóg, siwy starzec z długą brodą i światłem dokoła głowy, z drugiej okropny dyabeł z rogami i ogonem. Czarny duch ze skrzydłami trąbił z pokrzywionej błyszczącej rury, a ludzie jedni uśmiechnięci szli do Boga, drudzy pogruchotani przez smoki wlekli się do szatana który ich strącał w przepaść ognistą. Fedotka zapamiętała każdy szczegół, teraz jej się zdawało że tak samo jest na wojnie, i że biedny Daniłko narażony być musi na takie strachy i niebezpieczeństwa.
A rzeka huczała nie dając zasnąć rozegzaltowanej chłopskiej dziewczynie, z głową pełną marzeń o ukochanym.
Nareszcie Fedotka nie wytrzymała, nagła myśl błysnęła w jej podnieconym mózgu. Zrywając się na tapczanie, szepnęła do siebie.
— Pijdu do Josiela, popytajuś, on bywający po świecie, on pewno znaje, on meni skaże prawdu.
Prędko nałożyła spódnicę, siwą świtkę, na głowie zawiązała chustkę i cicho odryglowała nizkie drzwi chaty. Wchodząc do wiśniowego sadu spostrzegła że towarzyszył jej Mucyk, pogładziła psa po kudłatym łbie każąc mu pozostać w ogrodzie, a sama przez furtkę w parkanie wybiegła na drogę.
Silny wiatr powiał od rzeki chłodząc rozpalone czoło dziewczyny. Łapała powietrze, przesycone wilgocią, w spieczone usta. Otulona świtką biegła szybko wprost do młyna gdzie migotało światło, ciskając na falę długą, wązką wstęgę. Na czarnej wodzie dygocąc łamało się tysiące drobniutkich światełek. Z wnętrza budynku dochodził hurkot młyna, gwar chłopskich rozmów i głośne wybuchy śmiechu. Fedotka przy stosie belek zatrzymała się z namysłem.
Iść czy nie iść?..
Tam dużo ludzi, może ją wyśmieją, może Josiel nie zechce powiedzieć prawdy, może lepiej wrócić do chaty?..
Lecz nagle przed oczyma dziewczyny stanął znowu obraz końca świata, — ona nie umiała inaczej wyobrazić sobie wojny. Wstrząsnęła się i naciągając chustkę na oczy prędko postąpiła naprzód.
Stanęła na progu młyna zalękniona widokiem tłumu chłopów palących fajki.
Duża izba słabo oświetlona, przesiąknięta była dymem i swędem machorki. Chłopi skupieni w gromadki albo pojedynczo rozprawiali gwarnie, kurząc lulki i spluwając przez zęby daleko od siebie. Młodsi borykali się z sobą wywołując głośne śmiechy. Największy tłum stał przy wadze na środku izby gdzie leżały stosy worków. Josiel, dzierżawca młyna, wysoki, chudy żyd z pokudłaną brodą, kłócił się z chłopami którzy mu zarzucali dokładność wagi.
Gdy Fedotka weszła, kilka głów odwróciło się do niej, a Josiel zawołał.
— Nu! ty po mąkę?... a czemu twój bat’ko nie przyszedł, wszyscy już mąkę zabierają.
Dziewczyna podeszła bliżej i pochylając głowę rzekła nieśmiało.
— Ja nie po mąkę, panie Josiel, ja do was z jenteresem.... ja choczu was prosyty.
— Nu! jakiż to interes, gadaj — zapytał żyd.
Dziewczyna zawahała się.
— Może nie tutki panie Josiel, może w waszej stancji — rzekła z prośbą w głosie.
— Co to za taki interes, co aż potrzebuje sekret, kto ciebie tu przysłał?.. ha!
— Ja sama przyszła od siebie.
Żyd kiwnął g!ową.
— No to chody, nie mam czasu, ale chody — rzekł do niej, idąc do bocznych drzwi.
Weszli do obszernej stancji, brudnej i cuchnącej. Okopcona lampka z blaszannym daszkiem zwieszała się od sufitu. W głębi żydówka robiła pończochę a kilkoro żydziąt spało po kątach.
— Nu! czego ty odemnie chcesz? — zapytał żyd zamykając drzwi za sobą.
Fedotka przysunęła się bliżej, szepcąc.
— Panie Josiel, wy znający, wy bywali po miastach, skażyte meni, czy to prawda szczo wojna wełyka na świtie, i bohaćko narodu na nią poszło? skażyte panie Josiel.
Żyd patrzał na nią zdumiony.
— Wojna? ny! kto tobi mówił o wojnie? jaka wojna, co ty gadasz?...
— Ludy każut szczo duża wojna, to choczu was popytat’sia czy to prawda?
— Kto tobi gadał takie głupie rzecz, ciebie ktoś zdurzył, kto tobi mówił?...
— Maksym mówił — odrzekła.
Żyd zaśmiał się cicho.
— Oj durna ty dziewczyna, toż on ciebie oszukał, co tu gadać, nijakiej wojny nie ma, na co ona komu potrzebna?... ale po co Maksym tobie gadał o wojnie?...
Fedotka wzruszyła ramionami.
— Abo ja wiem.
— Nu ty nie wiesz, ale ja wiem, on chciał ciebie nastraszyć co twój sołdat pójdzie na wojnę; mówił tak, ha?..
— A szczoź, mówił.
— On ciebie chciał nastraszyć żeby ty na tamtego nie czekała, a za niego szła, on ciebie lubi Fedotka.
— Do czorta z jego lubieniem.
— No! a coż ty będziesz na tamtego czekać?
— Jak Boh daść to i doczekam.
Spojrzała na żyda błagająco i rzekła drżącym głosem.
— To znaczy niema wojny panie Josiel, znaczy Maksym brechał?...
— Brechał, ja by o wojnie wiedział.
Fedotka rozpromieniła się i pochylając głowę z ukłonem zawołała.
— Dziękuję wam, ja tylki to chocieła wiedzieć, pomahaj Boh!
— Dobre zdorowie, nu! idy do chaty i ne klopotajsia, ty harna dziewczyna — mówił żyd otwierając drzwi.
Fedotka zasłoniła się chustką, biegnąc prędko przez główną izbę.
— A skaży bat’ku szczoby zawtra czut’świt Po mąkę szedł — krzyknął żyd.
— Dobre, skażu.
W tej chwili jeden z chłopców zastąpił jej drogę i porywając w pół, zawołał.
— Hej Fedotka! chody w swaty, luby mene, swojewo sołdata kiń do czorta i Maksyma kiń... ja...
Nie dokończył, pchnięty ręką rozgniewanej dziewczyny zatoczył się aż w kąt izby.
Fedotka wypadła na drogę jednym susem, w młynie wybuchnął śmiech.
— A szczo Anton, harna diwka! prawda? — żartowali chłopi.
— Proklataja wid’ma nie diwka — burknął chłopak zły i spluwając odszedł do wagi.
Dziewczyna śpieszyła do chaty biegnąc prędko, uszczęśliwiona że nie ma wojny i że Daniłko do niej wróci. W duszy jej śpiewało, radość rozsadzała jej ciemną pierś wieśniaczą, biegła podziękować Bogu za doznane szczęście.
Wpadła w ogrodową furtkę i nagle stanęła trafiając na jakąś wielką przeszkodę, coś ją objęło i zaczęło dusić w uścisku.
— Szczo ce? — krzyknęła przerażona.
Włosy jej powstały na głowie. Była pewną że to smok z końca świata napadł na nią i chce zadusić. Szarpnęła się raz i drugi lecz napróżno, żelazne kleszcze trzymające ją w uścisku zacisnęły się mocniej.
— Hospody pomyłuj — jęknęła dziewczyna.
— Hołubko ty moja, doniu, sokoliku mój, czornobrewo, ja ciebie lublu jak durnyj, ty budesz moju żynkoj, bo ja tak choczu, serdeńko moje.
I grad namiętnych całusów z gorących ust chłopa spadł na oczy i twarz przerażonej dziewczyny.
Fedotka usłyszawszy głos Maksyma oprzytomniała. Zaczęła się gwałtownie wyrywać wołając zdyszanym głosem.
— Pusty Maksym, czy tobi nie sorom po nocy napadać, puskaj bo budu kryczaty, fe! styd puskaj!..
Ale Maksym nie puszczał, zaciskał ramiona i całował zapamiętale. Fedotka czuła że słabnie, gorąco biło jej w twarz od tych nienawistnych uścisków, w piersi wrzała burza.
— Hej ludy ratujte! bat’ku! — krzyknęła zduszonym głosem.
Chłop zakrył jej usta ręką i szeptał groźnie.
— Mołczy, ty moja, ty wże meni zaswatana, ciebie bat’ko mnie oddał, ja budu twój czełowik, Pocałuj harnie, pryhołubsia do mene, ty moja.
— Breszesz! — krzyknęła dziewczyna odpychając go silnie i drapiąc po twarzy — breszesz, ja twoja nie buła i nie budu.
— Mołczy, bo zaduszu! — zaświszczał nad nią straszliwy głos Maksyma.
— Ratujte ludy! bat’ku! Mucyk! — krzyczała Fedotka.
W tej samej chwili ostre łapy zaczęły drzeć chłopa po świtce, poczuł pazury na grzbiecie, mokry pysk psa musnął go w ucho z zajadłem warczeniem.
— Mucyk pyf! — krzyczała Fedotka.
Maksym puścił ją, odskoczył na bok odpędzając Mucyka, który jak wściekły ciskał się na niego szczekając.
Nagle drzwi chaty otworzyły się z łoskotem i przed bladą dziewczyną stanął chłop z latarką w ręku. Na widok ojca Fedotka zmieszała się.
— Szczo tobi? — spytał chłop groźnie patrząc na wylęknioną córkę, na jej rozrzucone włosy i zdartą chustkę z głowy, — szczo tu takij szum, gde ty chodyła? każy zaraz!
— Maksym napał na mene bat’ku — zawołała płacząc.
— Gde ty chodyła?
— Do młyna, bat’ku.
— Czeho ty tam? — krzyknął — do chłopciw? ja tobi dam! pożdy! po nocy będziesz wołoczytsia, ludy straszyć? chworobo ty! idy do chaty.
Chłop złapał struchlałą dziewczynę za ramię, wepchnął do izby i sam wszedł za nią.
Mrucząc gniewnie postawił latarkę i odpinał rzemień jakim był przepasany.
— Ja tebe nauczu wołoczytsia — powtarzał.
W tem do chaty wbiegł Maksym, blady, straszny. Porwał chłopa za rękę i wydzierając mu rzemień zawołał.
— Panie hospodaru, ani trońcie Fedotki, wara do niej, wara! choć wy bat’ko ale nie śmiejcie byty, ne dozwolu na to, ni jak ne dozwolu.
Chłop zwrócił się do niego zdumiony.
— A tobi szczo?.. i jej dam i tobi dam za to, że napadajesz, baczyw jakij!
— Chatu spalu a nie dam byty! — huknął Maksym.
Rozbudzili się wszyscy w izbie, matka piszcząc złaziła z pieca, nie rozumiała co się stało. Młodsze dzieci zeskakiwały z tapczanów z płaczem i wyrzekaniem. W chacie powstał sądny dzień.
— Ja wam skażu panie hospodaru — wołał Maksym — czego Fedotka chodyła do młyna. Nie do chłopciw, ona nie takaja, ona była u Jasiela, ja ją baczył. Ona chodyła pytat’sia czy wojna jest, bo ja jej tak howorył, ona boitsia o Daniłka, taj tuży za nim jak za jakim światym. Ja ją w furtce napadł jak złodziej, wże bilsz ne budu, jej Bohu! podrapała jak złe i sobakoj szczuła. Ale nie bijcie, bo jak troniecie choć raz — to chatu spalu, do turmy pijdu a spalu jak w Boha wiru. Ja do niej zawtra swaty pryszlu, a teper ostawajteś zdorowym.
Ruszył do drzwi, ale w progu znowu stanął i patrząc na Fedotkę, rzekł smutnie.
— Śpij zdorowo i nie proklinaj mene, żeby ty mnie czornobrewo lubiła. Hej, Boże miły!
Wyszedł wzdychając ciężko.
W chacie po chwilowem milczeniu baba i dzieci ponowiły wrzask. Baba krzyczała na Fedotkę wymyślając jej, dzieci piszczały będąc pewne że wilk zadusił krowę albo może kto się utopił. Fedotka sztywna, stała pod ścianą, i szeroko otwartą źrenicą patrzyła w słabe światełko latarki. Grube łzy spływały z jej oczu. Milczał i stary chłop, rękę opuścił na świtkę, i spoglądał na córkę uważnie.
W oczach jego nie było już gniewu, przeciwnie, z pod przymkniętych powiek widniały dobre, łagodne błyski rozświecając ponure oblicze. Twarda, zahartowana pierś chłopa poruszyła się rzewnem uczuciem nigdy może w niej nie bywałem. Podszedł do dziewczyny i spracowaną czarną ręką pogładził ją po twarzy.
— Idy spaty Fedotka... wże byty ne budu, idy ditia — rzekł wzruszony.
Dziewczyna pochyliła mu się do ręki.
— Prostyte bat’ku — jęknęła.
— No, no, hodi! nie płacz, idy spaty.. Boh daść bude dobre.
— Aha! howory tak do niej, howory — zatrajkotała baba — wże i tak z nieju bieda, bude jeszcze hirsza.
— Mołczy, — rzekł chłop do żony — idąc na swój barłóg i gasząc latarkę.
Baba jeszcze mamrocząc gramoliła się na piec i uspokoiła dzieci.
W chacie umilkło, tylko dolatywał monotonny huk rzeki, poszum wiatru z wiśniowego sadu, a z kąta gdzie spała dziewczyna ciche szlochanie.
Słońce wzbiło się wysoko, rzucało na rzekę i łąkę tysiące złotych świateł. Rzeka roziskrzona płynęła rzeźwo niosąc na szafirowych falach błyszczące pasma słoneczne i tęskne melodje wołyńskich piosenek.
To dziewczęta śpiewały na łące.
Na zielonej ławicy skoszonej trawy pełno kręciło się czerwonych spódnic i białych koszul. Dziewczęta postrojone w paciorki, w kraśne chustki zgrabiały siano w kopice, ciesząc się z pięknego dnia i ze swej pracy. Od świtu śpiewały o kozakach, o czornobrewach i o „neszczastnoj Marusi“, wreszcie o swej reczońce „szczo ide w świt jakby skrydła miała“.
Fedotka grabiąc na swym kawałku łąki śpiewała również, ale tęskniej, rzewliwiej. Czerwoną spódniczkę podpięła wysoko, tonąc zgrabnemi stopami w pokosach siana. Na białej koszuli złociły się bursztyny, z pod lśniąco czarnych warkoczy, przykrytych żółtą chusteczką, patrzały oczy jak z lawy, migotliwe, pełne iskier i bezdennej głębokiej zadumy. Wiotka jej postać gięła się zręcznie. Ładne rzeźbione rysy na szczupłej twarzy wyrażały niezłomne postanowienie. Kształtne usta paliły żarem tajonej namiętności, czerwieniejąc jak dojrzałe maliny leśne. Wstyd ogarniał dziewczynę na wspomnienie wczorajszych pocałunków Maksyma, lęk przed dzisiejszym dniem tamował oddech, lęk niewytłomaczony i ponury.
A tam dziewczęta śpiewają i „did“ wędrowny usiadł na kopicy siana, brząka w lirę i cicho przez nos podśpiewuje.
Świergocą ptaki, koniki polne cykają w trawie, a rzeka szumi, płynie het, daleko, zawsze bystra, gadatliwa.
Fedotka podnosi czarne obfite rzęsy, patrzy na rzekę a usta jej błyskają białemi zębami.
— Hej nasza reczońka! takoj na świecie nie ma, nasze lisy, nasze hory, gde takich bilsz najdesz?.. W naszoj Rudni tak harno szczo i w Kijowie pewno harniej nie jest. I Ruczyce harne, a koły Daniłko wróci budut jeszcze harniejsze. Dobre żyty na świtie, na Bożym, szczob tylko Daniłko wrócił.
Fedotka zaczyna śpiewać.
„Oj zazulu zazuleńko ty meni kazała.
Szczo pryide mój myłeńki, ja jeho żdała.
Wże i bory posinieli i listy opali.
Jak pryide mój sokolik budemo spiwali“.
— Hej, Fedotka, koły twoje wesile? — zawołała jedna z grabiących dziewcząt.
— Koły Boh daść — brzmiała odpowiedź.
Dziewczyny rozgadały się.
— Ja słyszała szczo Maksym dziś na nowo swaty przyszle.
— Wże teper bat’ko ciebie odda, wola nie wola, tobi wże czas za muż.
— On harny chłopiec, jaby sama jego chciała, ty durna Fedotka jak ty jego nie choczesz.
— Aj takiego lubienia, jak Maksym ciebie lubit, ja z rodu nie widziała, idy za niego, my potańcujem na wesilu.
— Do czorta tobi z twoim sołdatom.
Fedotka, milcząc, grabiła pilnie, westchnienia podnosiły jej piersi.
W tem jedna z dziewczyn zawołała cicho.
— Hej diwczata, baczyte, pan jedzie tutki.
— Gde? gde?.. — krzyknęły wszystkie.
— A ot tam, baczysz?..
— Jej Bohu, prawda!
Dziewczęta grabiły zamaszyście spoglądając na zbliżającego się wolno pana.
— Czeho win od nas chocze?.. a jaki harny.
I chichotały trącając się łokciami.
Po chwili, między szeregi dziewcząt, wjechał młody pan i zawołał wesoło miejscowem narzeczem.
— Boże pomahaj! diwczata.
— Diakujem, wielmożny panie — odpowiedziały chórem.
— Czemu nie śpiewacie? takije harne diwczata jak kraski — mówił pan przesuwając oczyma po twarzach dziewcząt, jakby kogoś szukał.
— My już panoczku bohaćko śpiwały — odrzekła najśmielsza pokazując wszystkie zęby.
— A gdzie Damianówna? — zapytał pan.
Dziewczyny obróciły się.
— Fedotka, idy do pana, żywo!
Ona podniosła głowę.
— A czeho?..
— Pan tebe wołaje, idy, — trąciła ją jedna w bok.
Fedotka podeszła parę kroków, pan posunął naprzód koniem, patrzał na dziewczynę z uśmiechem.
— Fedotka, zaprosisz mnie na wesele?..
Dziewczyna spochmurniała.
— Nijakoho wesila ne bude, — odrzekła i chciała odejść.
— Jakto?.. twoj Daniłko wrócił z wojska, a ty jego nie chcesz?..
Dziewczynie krew uderzyła do mózgu, zatrzęsła się od stóp do głowy.
— Wrócił?.. — jęknęła jak nieprzytomna.
— Wrócił dziś nad ranem, to ty nawet nie wiesz?.. był we dworze u brata. Harny chłopiec, ale ty harniejsza Fedotka, ciebie szkoda dla niego — dodał ciszej pochylony do niej.
Ona podniosła na pana oczy błyskające niepokojem.
— A ne breszete panoczku szczo on wrócił?.. — spytała ze drżeniem.
Pan zaśmiał się.
— Nie, prawdę mówię, przyjechał twój Daniłko, zaproś mnie na wesele. Ale ciebie Fedotka szkoda dla niego.
Dziewczyna, już nie słuchając, porwała grabie i pędem biegła w stronę wsi. Za nią wybuchnął śmiech jej towarzyszek, były przekonane że pan z niej zażartował. Fedotka nie uważała na to, biegła witać Daniłka, aż jej tchu brakło.
— Cudna dziewczyna! — myślał pan odjeżdżając z łąki — takiej dać wykształcenie i ogładę, stała by się gwiazdą salonów.
I jechał zamyślony, może zły, że dziewczyna pozostała wierną swemu chłopakowi.
Fedotka, biegnąc, łapała w otwarte usta powietrze, i głosem przerywanym wołała ciągle.
— Daniłko pryichał, Daniłko.
Blizko wsi wybiegł naprzeciw niej mały jej brat Ołeksa z rozwianemi jak len włosami, wołał z daleka.
— Fedotka! Daniłko pryichał, chody żywo, taki harny, ubrany jak sołdat, i lentu maje, jej Bohu! krasnuju lentu, chody żywo!
Porwał ją za rękę i biegli razem, Ołeksa prawił o Daniłku, opowiadał jak wygląda, co gada, gdzie bywał, i ciągle jednym kończył:
— I krasnu lentu maje, pobaczysz.
Fedotka niedaleko chaty wyrwała się bratu chcąc jak najprędzej powitać ukochanego. Już dopadła do furtki — gdy Ołeksa krzyknął na nią.
— Gde idész Fedotka? Daniłko we młynie z chłopcami, tam chody, jego w chacie ne najdesz.
Dziewczyna stanęła w miejscu jak przykuta, szeroko rozwarte oczy obróciła na brata i oddychając śpiesznie patrzała na niego bez słowa, tylko brwi jej ściągnęły się dumnie, a usta drżały.
— Chody do młyna... chody — wołał chłopak ciągnąc ją za rękę.
— Ni, ne pijdu — wyjąknęła.
— Sczo ty zduryła?...
— Ne pijdu, ne choczu, — odparła z wysiłkiem.
Chłopiec stanął zdumiony.
— Ty zduryła Fedotka?.. Daniłko pryichał a ona nie chce do niego iść. Na czysto zduryła.
— Jak on we młynie, to ja jemu ne potrybna — rzekła z energią i z przejmującym smutkiem.
Wzięła grabie i wolno odeszła w stronę łąki. Tylko zamiast wesela, miała ból nieznośny w piersi, dławiło ją w krtani tak silnie, że łzy napłynęły do oczu.
Lecz się przemogła, nie chcąc żartów i kpin towarzyszek. Podniosła hardo głowę i zaczęła śpiewać, ale śpiew podobniejszym był do szlochania.
„Oj zazulu, zazuleńku, ty meni kazała“.
Nie mogła dokończyć, usiadła pod wielkim dębem przy drodze i rozpłakała się na głos. Długo płakała zakryta żółtą chusteczką, a gdy jej łzy obeschły, podparła głowę na rękach i patrząc na błyszczącą zdaleka rzekę, na chaty ginące w sadach i błękitny szmat nieba, uspokajała się zwolna. Otucha wstąpiła do jej duszy. Siedziała parę godzin. Słońce doszło do południa i grzało coraz mocniej. Ptaki umilkły z upału. Powietrze było parne. Z za boru szedł głuchy, złowrogi pomruk burzy. Drzewa stały ciche, nie drżąc gałązkami, ćwierkały koniki polne, czasem w zbożu zakwiliła przepiórka lub w wiśniowych sadach gwizdnęła wilga. Słońce sypało powodzie żaru, piekło, smaliło wszystkiemi promieniami. Nie takie złote jak rankiem, zbladło, cały ogień i blask zsyłając na ziemię, jakby chcąc ją spalić na węgiel.
— Burza idzie, a siano nie zebrane, — szepnęła Fedotka zrywając się z miejsca. Skoczyła na łąki. W tem dobrze znany głos zawołał na nią.
— Fedotka! czego uciekasz?... już do ciebie idę czarnobrewo.
Dziewczyna zdrętwiała, opuściła ręce na spódnicę, patrząc na Daniłka w osłupieniu.
— Szczo ty zabyła o mnie?... hej! jaka ty harna zawsze! — mówił podchodząc przystojny, czarniawy chłopak w żołnierskim mundurze. Czapkę miał nałożoną z fantazją i czerwoną wstążeczkę odznaczenia na piersiach. Ręce trzymał w kieszeniach. Szedł dużemi krokami w butach wyszuwaksowanych i błyszczących zdaleka. Fedotka, stojąc jak wkuta w ziemię, patrzała na Daniłka bez tchu, bez słowa. Chłopak podszedł, porwał ją w pół i zaczął całować, obracał Fedotkę w kółko, śmiejąc się wesoło.
— Hej czarnobrewo! jaka ty harna!... a mnie gadali ludzie, co ty zamąż poszła. No, myślał sobie, jak poszła to poszła, czy to jej niewola?... żal mnie było, ale co?... miał płakać?... jakiż ja by był sołdat. Aż tu dziewczyna jest, i taka sama zazula jak była. Ot ja się i ucieszył, czarnobrewo moja, takiej jak ty to ja nie baczył, choć cały świat zjeździł.
— A taki do mnie spoczątku nie przyszedł, ne chotił mené znaty... — przemówiła Fedotka śmiejąc się do narzeczonego.
— Ale! nie poszedł! bo czut’ świt przyjechał czajką z miasteczka, nim bat’ków powitał, a Stepan do dworu zaciągnął, to z panem gadał, taj szedł do ciebie. Aż tu chłopcy z młyna wyskoczyli taj zaczęli wódką traktować, a przepijać, to i co?... musiał w kompanii być. Teraz wyrwał się do ciebie, bo Ołeksa gadał co ty na łące i co ty do młyna nie chocieła iść. A ty tu co robiła... ha?...
— Płakała za toboju, ale ty dobry, ty sokolik dobry! — i dziewczyna z uśmiechem gładziła chłopaka po ramionach, zaglądając mu w oczy z ogromną miłością. A ja o tobie pamiętał, chustkę krasną przywiózł taj korali sławne.
— Przywiózł? a!...
— A jakże przywiózł, teraz swatów do ciebie budu słać, za żynku wezmę, choczesz?...
— Oj!.. jakby ja nie chocieła?... — westchnęła Fedotka. Jaż na ciebie trzy zimy, trzy wiosny, trzy jesienie czekała, taj doczekała się. Jab za toboj poszła gdzie choczesz, ja tebe Daniłku lubyty budu ciłyj wik, ty mój sokolik.
Chłopak gładził jej włosy, śmiał się i całował.
W tem zaturkotało obejrzeli się oboje.
Na wozie z sianem jechał Maksym, powożąc parą dzielnych, gniadych koni. Gdy się z nimi zrównał i spojrzał, lejce wypadły mu z rąk. Z ust wydobył się zdumiony okrzyk.
— A!..
Świtaniem wyjechał na łąki, teraz wracał na południe, i nic nie wiedział o powrocie sołdata. Na widok tej pary zbladł strasznie, w oczach mu zamigotał ponury ogień.
— Hej Maksym! Pomahaj Boh! — krzyknął wesoło Daniłko.
— Dobre zdorowie! — odrzekł chłop głuchym głosem, zgarnął lejce i zaciął konie. Wóz potoczył się szybko, pozostawiając tuman kurzu.
— Szczo jemu? — zapytał Daniłko.
Fedotka milczała.
Chłopak objął ją w pół i poszli w stronę chaty Damiana.
Z boru dolatywał co raz częściej zły jakby zduszony ryk, czarny brzeg chmury zaciemniał świat, wiała z niej groza.
W chacie Damiana ludno i gwarno. Chłopi siedząc pod piecem, na przyźbie radzą, kiwając głowami nad dzisiejszą burzą. Od południa do późnego wieczora lał deszcz bez przerwy, huragan z grzmotami i piorunami szalał nad wsią, srożąc się niebywale. Z łąki woda porwała kilkadziesiąt kopic siana, zachodziły poważne obawy o most, nawet o młyn, bo wezbrana rzeka pędziła z łoskotem rwąc wszystko co się dało. W Ruczycach od pioruna spaliła się chata i stodoła, w Rudni piorun zabił konia, więc było o czem radzić i wyrzekać. Teraz ucichło. Księżyc wyjrzał z za chmur rozświecając wzburzoną rzekę, i drogi pokryte strumieniami wody. U Damiana nic się złego nie stało, tylko burza połamała gałęzie wiśniowego sadu i zdarła parę snopków ze strzechy, sterczących tak, jakby chata wznosiła ramiona do nieba, błagając o ratunek i miłosierdzie. Gniazdo bocianie spadło ze stodoły, stary Damian poczytywał to za złą wróżbę, tembardziej że z poblizkiego lasu odzywał się złowrogi, przykry puszczyk wołający jakby z pod ziemi.
Starzy chłopi spluwając przeklinali ptaka, bo jego ponury głos przerażał ich. Ale młodzi zapomnieli już co się działo przed paru godzinami. Ich zajmuje co innego. Oto Daniłko, który „taki“ powrócił z wojska i „taki“ nie zapomniał o swej zazuli, i dziewczyna, że jednak doczekała swego sokolika i wierną mu jest.
Więc oczy chłopców i dziewczyn biegną pod okno, gdzie na ławie siedzi młoda para, zapatrzona w siebie.
— Gadają i gadają, o czem oni już mają gadać? — pytają się wzajemnie chłopcy i dziewczęta.
Prawda, że nie wiele czasu mieli na gadanie, bo jak burza szalała to Daniłko i przy pożarze był i ratował tak, że aż sobie włosy opalił. Z młynarzami bronił młyna, odciągał deski od tartaku i pracował za dziesięciu. Wszyscy z podziwem patrzyli na „sołdata“, jak borykał się z burzą i przewodził innym. Komenderował chłopami jak „komandir“ i słuchali go, choć prawie najbiedniejszy z całej wsi, ale taki już ma rozum, że trzeba go słuchać.
— Prowornyj, harny chłopiec — mówiły dziewczęta patrząc na niego z zachwytem.
Przy pożarze sam pan był i pochwalił Daniłka, powiedział do niego „ty sławny chłopiec“. Patrzyli na młodego sołdata z podziwem wszyscy, prócz Maksyma. On chodził jak wilk, ponury, do nikogo słowa nie przemówił. Przy ogniu i on ratował, ale jak Daniłko skoczył w płonącą chatę, żeby wyrwać pierzynę, za którą baby lamentowały, to złość, głucha nienawiść buchnęła w Maksymie tak, że zacisnął zęby i mruknął z wściekłością.
— Szczob ty wże nie wyjszoł bilsz, tam ostał i szczez.
Daniłko jednakże wyszedł, cały, tylko z podsmaloną czupryną. Ale Maksyma nie ma u Damiana, poco on tu?... żeby widzieć Fedotkę, swoją hołubkę, dla niego straconą. On miał dziś swaty do niej słać, a ot jemu i swaty, kiedy Daniłko już z dziewczyną „zmówiony“. Nieszczęsny Maksym nie dostanie czornobrewy.
A jak ona dziś wygląda ta Fedotka, hej Boże miły! wystroiła się jak korolewna jaka. Nową spódnicę włożyła czerwoną, naszywaną galonami, i buty małe i zgrabne choć zrobione z grubej skóry. Zapięła się ciasno, w ciemny granatowy kaftanik, oblamowany aksamitem. Pod szyją i przy rękach wyciągnęła białe kryzy od koszuli, zapinając je błyszczącemi spinkami. Na szyi ma bursztyny, lecz na piersi spadają jej sznury czerwonych jak krew korali, na długich kosach mieni się jedwabna, ponsowa z żółtem chusteczka.
To są dary Daniłka. Fedotka wystroiła się, oczy jej błyszczą jak gwiazdy, usta palą żarem.
Inne dziewczęta, patrząc na nią, same nie wiedzą czego zazdrościć, czy stroju czy chłopca. Więc wzdychają cicho. Chłopcy patrzą na Daniłka gniewnie, że im najładniejszą zazulę ze wsi zabiera, ale zbliżyć się do niej nie śmieją, bo z „sołdatem“ trudna sprawa. Jeden Maksym mógłby z nim zadrzeć, widać i on się boi, kiedy nawet nie przyszedł. Więc od biedy chłopcy trącają kułakami inne dziewczyny, żartują z niemi, a one rade z umizgów śmieją się pokazując zęby. Potem Matwiej, starszy brat Fedotki, wziął skrzypce i zaczął wygrywać kozaka. Młodzież puściła się w tany, podrygując do siebie z radosnem pokrzykiwaniem.
Na ławie pod oknem Daniłko szeptał do Fedotki.
— Hołubko moja! ty taka harna, że ja na czysto zdurniał, i w Moskwie i w Odesie ja takiej nie widział. Czysta kraska, hej! jak ja ciebie lubię Fedotka! takie lubienie mnie rozebrało że rady nijakiej nie ma. Jutro z wódką przyszlę i zaraz na zapowiedzie dam. A ty mnie lubisz, ha?...
Dziewczyna pokraśniała i patrząc promiennemi oczyma na ukochanego, odrzekła szeptem.
— Ej Daniłko, ty dla mene jak heruwym, ja tebe tak lubię, tak lubię, tyż mój sokolik.
I dziewczyna pochyliła ciemną głowę, spuszczając czarne rzęsy na słodkie, głębokie oczy.
— Zazulu moja! hej, moja zazulu!... — szeptał chłopak, obejmując gibki jej stan.
W chacie tymczasem młodzież rozhulała się, po skrzypcach przynieśli bębenek, chłopcy szli w „prysiudy“, dziewczęta przebierały nogami co raz żywiej, izba napełniła się tupaniem i krzykami — U — ha!...
— Chody Fedotka! potańcujem — zawołał nagle rozochocony Daniłko chwytając dziewczynę za rękę.
Zerwała się posłuszna i razem wybiegli na środek izby.
— Hu — ha! — krzyknął chłopak biorąc się pod boki. Stojąc naprzeciw dziewczyny, zaczął tańczyć z życiem skocznego kozaka. Szedł w prysiudy tak zręcznie, że prawie siedział na ziemi, a nogami wywijał na wszystkie strony. I patrzał na Fedotkę ognistemi oczyma, i przytupywał raźno z wielkiej radości co mu w duszy wrzała. Czarne włosy spadły mu na czoło, nozdrza poruszały się gwałtownie, ale tańczył i tańczył wpatrzony w drepczącą naprzeciw zazulę swoją.
Fedotka przebierała drobniutko małemi stopami, to przysuwając się do swego chłopca, to znowu odbiegając prędko. Trzymała się palcami za spódniczkę, wpatrzona uparcie w migające czarne swe buty. Czasem podniosła gwieździste źrenice na tańczącego Daniłka, a on pokrzykiwał głośniej i bił hołubce aż kurz podnosił się z glinianej podłogi.
— Ot! tańcujut sprawnie! — wołali chłopi.
— Nu! taja Fedotka harna, czort ją chował!....
— Ale win harniejszy — dodawały dziewczęta.
— Takoho sołdata ja jeszcze nie baczyła.
Stary Damian nie pokrzykiwał, on patrzał na córkę, na jej chłopca, uśmiechał się i mruczał.
— Harnyje dity! daj Boże szczastie i sławu im.
Nagle od młyna przedarł się krzyk, wołanie o pomoc tak silne, że nawet potężny huk wzburzonej rzeki nie zdołał go zagłuszyć. Chłopi umilkli, muzykanci przestali grać. Do chaty wpadł blady jak trup młynarczyk, wołając z całego gardła.
— Ludy ratujte! rybaki tonut!
— Szczo ce?... Gde? jak?...
Zabrzmiały przerażone pytania.
Chłopi wysypywali się przed chatę, tłocząc i popychając w drzwiach. Jeden przez drugiego wołał.
— Gde tonut?...
— Czogo ichaty na takuju falu!
Przy rzece krzyk wzmagał się pełen grozy i przerażenia. Z tłumu chłopów wypadł Daniłko.
— Hej chłopcy! na pomoszcz żywo, biegiem, uratujem!... krzyknął.
Skoczył do rzeki. Za nim ruszyli chłopi, dziewczęta i baby.
Koło rzeki wrzało, na grobli, obok młyna gromady chłopów biegały, drudzy stali w miejscu pochyleni, patrząc w spienione fale. Każdy coś wołał pokazując jeden drugiemu czarny punkt, na mętnych bałwanach spienionej wody. Krzyki i nawoływania potężniały z każdą chwilą.
— Dawajte sznurów, hej ludy!...
— Maksym podawaj bosaki!...
— Semen dawaj czajku.
— Idy do czorta z czajkoj, fala wywróci.
A Daniłko już płynął. Na obszernej łódce stał wyprostowany, wiosłował, borykał się z pędzącemi jak burza bałwanami. Był bez czapki, włosy miał rozwiane i wypieki na czarniawej twarzy. Oczy mu gorzały jak węgle, głos huczał.
— Żywo!... żywo!... na ratunek.
Tylko kilku odważniejszych pojechało z nim, inni widząc rozhukane fale, cofnęli się przerażeni.
Na brzegu Fedotka, z czerwonemi plamami na policzkach, nie odrywała oczu od płynącego Daniłka. Usta jej szeptały.
— Hospody pomyłuj! hospody pomyłuj!...
Wszyscy na brzegu umilkli, nikt nie śmiał się odezwać. Słychać było przyśpieszone oddechy i sapanie chłopskich piersi, ciężkie westchnienia dziewcząt, czasem przeciągły jęk starych bab, i przerażony pisk dzieci. Wszyscy wzrok i słuch skierowali na płynące czółno, i na drugie, wywrócone do góry dnem, którem fala ciskała wściekle.
Na łodzi Daniłko komenderował.
— Hej rybaki! derżyte sznury, hej żywo! łapaj, trzymaj.
— Derżyś! fala idzie — krzyczą inni zarzucając liny do dwóch czarnych punktów wśród wody.
Przy bladem świetle księżyca, widać jak z łodzi dwie liny zakręciwszy koło, z pluskiem wpadły do wody. Łódz hybotała się na wierzchołku ryczących bałwanów. Głos Daniłka grzmiał ciągle, zaledwo słyszany na brzegu.
— Złapały linu!... złapały!... tiahny żywo, bosakiem za świtki... uratujem! uratujem!.... Chwycił bosak, oddał wiosło innemu, i zręcznie zaczepił płynącego rybaka. Przechylił się w tył ciągnąc z całej siły. Jeszcze chwila wysiłku i na łodzi powstał gwar ogromny. Dwaj rybacy złapali rękoma za burtę, chłopcy porwali ich pod pachy i wciągnęli na czółno.
Ale w tej samej chwili, łódź pochyliła się gwałtownie, ze środka rzeki nadbiegła spiętrzona, hucząca fala i z szumem straszliwym przeleciała nad łodzią, zmiatając z niej jednego z ratujących ludzi. Przeraźliwy krzyk zgłuszył wszystkie inne, koło łódki zaszamotało się, powstał zamęt, wrzask chłopów, lecz głosy ginęły w groźnym ryku co raz bardziej wzburzonej rzeki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Do brzegu prędko podpływała łódka, ledwo mogąc utrzymać równowagę na górach spienionej wody. Tłum ludzi stał na brzegu, patrząc chciwie na jadących i czyniąc różne uwagi.
— Uratowały rybaków! ot prowornyje chłopcy.
— Żywo do brzegu, bo rzeka jak morze rozhulana.
— Sława Bohu szczo ne potonuli!
— Ticho płynut, musi rybaków zamroczyło.
Wśród okrzyków łódź przybiła do brzegu. Chłopi wysiadali w milczeniu, twarze ich były ponure, przerażone.
W tem rozległ się rozdzierający krzyk Fedotki.
— Gde Daniłko?!...
Głuche milczenie, tylko rzeka ryczała jakby śmiechem szatańskim.
— Gde Daniłko? — wołali chłopi, sunąc gromadą bliżej łodzi.
Jeden z rybaków, dygocąc na nogach, wskazał na rzekę.
— Nas uratował, a sam pohybnuł — rzekł jęczącym głosem.
W gromadzie powstały wrzaski tak silne, że na chwilę zgłuszyły huczącą rzekę.
Przeraźliwe wołania brzmiały dokoła.
Daniłko utonuł! hospody pomyłuj!
— My ratowali, nie było rady, fala zabrała, taj poszedł na dno.
— Daniłko propał! jakże?... toż on tak pływał jak ryba — ktoś krzyknął.
— Ale! w linu zamotałsia to i nie mógł płynąć, dwie liny za sobą wciągnął, my jego ratowali, musi i on sam ratowałsia, ale woda straszna, fala pod czółno jego wtaszczyła, musi rozbił głowę, taj odurzyło do reszty.
— Już tak jemu sądzono.
— Wże takaja dola nieszczasnaja.
Przerażeni wypadkiem ludzie dowodzili co raz głośniej, pytali o szczegóły.
W ogólnem zamieszaniu nikt nie uważał na bladą jak śmierć Fedotkę, stojącą pod stosem belek. Stała jak martwa, bez oddechu i myśli, oczy wielkie pełne bólu i straszliwej rozpaczy obróciła na rzekę. W głowie huczało jej, przed oczyma latały czarne koła. Nie słyszała już nic, nie widziała, nie rozumiała, prócz okropnej pewności, która biła w mózg obuchem. Nie zbudziła się z odrętwienia nawet wówczas, gdy podszedł do niej zmieniony jak upiór Maksym, i biorąc za rękę rzekł skowyczącym głosem.
— Chody biedniako do chaty, chody do bat’ka.
Pociągnął ją za sobą. Szła bezwładna, nie pojmując co się z nią dzieje. W uszach jej dzwoniło, świat zawirował szalonym pędem i zemdlała. Wtedy Maksym wziął ją na ręce i niósł do chaty. Za nim wlókł się bez słowa zgarbiony, stary Damjan i zmokły drżący z zimna Mucyk. Od rzeki dolatywał co raz głośniejszy gwar głosów ludzkich.
Minęła doba. Ludzie nagadali się o ponurym wypadku z Daniłkiem. Próbowano szukać ciała. Sam pan z ludźmi nadjechał, lecz po kilku próbach zaniechano i tego. Rzeka była niebywale wzburzona, pełna wody. Sieci najmocniejsze nie mogły wytrzymać. Zresztą ludzie bali się narażać własnego życia.
Do wieczora uspokoiło się. Chłopi wyczerpani wrażeniem, zmęczeni fizycznie odpoczywali. Tylko w Ruczycach w małej chatynce Semena, ojca Daniłki, starzy rozpaczali okrutnie, a w Rudni u Damiana Fedotka cały dzień leżała nieprzytomna. Wieczorem dziewczyna odzyskała świadomość, przez parę godzin rozdzierający jej płacz nie dał się utulić. Potem znowu ucichła. W chacie myśleli że zasnęła. Ale Fedotka zawinięta w świtkę, leżała na swym tapczanie cicho, rozważając coś głęboko w swej zbolałej chłopskiej głowie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zaczęło świtać.
Od chaty Damiana prędko biegła ku rzece smukła postać, za nią ciągnął się czarny, kudłaty pies.
Wieś spała kamiennym snem, dłużej niż zwykle. Fedotka z łatwością wyśliznęła się z chaty i dopadła do grobli. Stojąc na moście wpatrzyła się w białe piany śluzy, matowo oświecone przez świt. Skłębiona woda waliła potężnie aż most dygotał, pióropusze kropli obryzgiwały burty. Fedotka bystre oczy utkwiła w te wiry. Dziewczyna miała ściągnięte brwi, i kurczowo zaciśnięte usta. Na bladej twarzy malowała się groza. Konwulsyjnie chwyciła za poręcz mostu i rzekła głośno.
— Wziała Daniłku, woźmesz i mnie!
Drżąc uklękła, przeżegnała się, szepcąc:
— Hospody pomyłuj!... Spasi Boże meni hresznoj...
Pochyliła się gwałtownie naprzód, puszczając ręką oparcie.
Słaby krzyk, plusk fali, głośne szczeknięcie psa i wszystko ucichło. Tylko śluza buchnęła w górę, potężnym słupem spienionej wody i ryczała unosząc nową ofiarę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Szczo ce?... — spytał sam siebie stary Damjan wychodząc z chaty o wschodzie słońca.
Usłyszał przeciągłe wycie psa i skóra ścierpła mu z przestrachu.
Poznał głos Mucyka.
Przeczuciem tknięty wpadł do chaty i wybiegł z niej napowrót rwąc włosy. Pędził do rzeki jak oszalały.
Nie był pierwszym. Na grobli stało kilku ludzi z młyna, patrzyli w wodę przerażeni. Nizko na kamieniach stał czarny, pokudłany pies, wyciągał głowę do spienionej śluzy, i wył przejmująco. Jęk podobny do ludzkiego brzmiał w głosie psa.
Na brzegu mostu leżała czerwona chusteczka nieszczęsnej Fedotki.
Damian popatrzał i zmartwiał. Czuł, że tu się coś stało okropnego, ale co nie zdawał sobie sprawy. Jego chłopski mózg nie mógł zgłębić ogromu nieszczęścia. Ludzi zbierało się mnóstwo. Wieść poszła po wsi jak huragan, chłopi gromadami biegli na groblę, przerażeni, powtarzając jedni drugim.
— Fedotka utopyłasia!...
— Słyszał ty?... Damianówna utopyłasia!
— Hospody pomyłuj!...
Na grobli powstał tłok. Chłopi stali zgnębieni. Kto biegł z krzykiem drogą, ten wchodząc w milczący tłum, umilkł, przeciskał się aby spojrzeć na rozhukaną śluzę, straszliwy grób dziewczyny, i na jej kraśną chusteczkę.
A słońce płynęło wyżej i wyżej, krzesało iskry na spiętrzonych falach, jakby paląc złote lampki dla tych dwojga, których woda niosła, aby może gdzieś złączyć i nieść razem.
Nagle z tłumu chłopów, wyszedł jeden wysoki i tęgi, lecz tak blady, że zdawał się kropli krwi nie mieć w sobie. Oczy szklanne, bolesne w wyrazie wpił w rzekę i stał jak martwy.
Był to Maksym.
Podszedł na brzeg mostu, ukląkł, zdjął czapkę i przeżegnał się.
Wszyscy chłopi poklękali, każdy się żegnał, zdzierając czapkę z głowy.
Milczenie panowało głuche.
Tylko ojciec Fedotki nie ukląkł jak wszyscy, lecz runął na kolana zakrywając twarz rękoma i rycząc z żalu. Zdawało się że mu płacz rozniesie piersi.
Teraz dopiero zrozumiał. Rozpacz porwała go wichrem. On tę dziewczynę kochał najwięcej z dzieci, choć bił nie raz i łajał. Stanęła mu jak żywa przed oczyma. Więc chłopisko waliło głową o bierwiona mostu.
— Fedotka!... ditia... szczo ty zrobyła?... — jęczał przeraźliwie.
Ale Fedotka nie odezwała się. Natomiast rozległ się ponury głos Maksyma.
— Spasi Boh hresznym duszam Fedory i Daniła.
— Spasi Boh!... — powtórzył chór głosów.
Odpowiedziało im głuche wycie psa i monotonny huk rzeki.