Księżniczka Bob i jéj przyjaciele

<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Księżniczka Bob i jéj przyjaciele
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. The Princess Bob and Her Friends
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
XXI.
Księżniczka Bob i jéj przyjaciele.

Indyanką była z okolicy Klamatu. Nazwa jéj, sądzę, powstała z praw do książęcego tytułu odziedziczonego po ojcu, jednym z wodzów indyjskich plemion i nazwy pierwszego jéj białego opiekuna, którego imię, praktykowanym w tych stronach zwyczajem, przyswoiła sobie. Bob Walker wziął ją od łona zmarłéj matki w leciech, w których na ograniczu Kalifornii panowało śród białych niewzruszone przekonanie, że rasy czerwono-skóre wyginąć do szczętu muszą. Kosztowało go wiele wymowy, aby przekonać towarzyszy, że ostatecznie jedno słabe niemowlę w niczém nie zmieni postaci rzeczy. Niemowlę tak przygarnięte powiózł z sobą do domu, wznoszącego się nad brzegiem Salmon River. Tu wychowaną została mała księżniczka zwykłym na tych kresach trybem.
Zanim dosięgła dziewięciu lat wieku, wyczerpała cierpliwość żony swego zbawcy i dobroczyńcy: mistres Walker, drobnéj, chudéj kobieciny. Jako towarzyszka zabaw młodego Walker’a, okazała się niemożliwą, niemożliwszą jeszcze jako piastunka młodszych dzieci. Pierwszego zbłąkała raz w głębi lasów, w które go, pomimo zakazu wywiodła, drugie opuszczała zawieszone w koszach na najwyższych gałęziach drzew. Kłamała przytém, kradła, a któż nie wie, czém są te wady w okolicy, gdzie na znajomości prawdy spoczywa bezpieczeństwo, a zapasy są jedyną własnością mieszkańców? Co gorsza, widywano w pobliżu podejrzane, czerwonoskóre istoty, z któremi w widocznych pozostawała konszachtach. Nieraz już Mr. Walker żałował wspaniałomyślności, co mu kazała uratować od pewnéj zagłady to dziecię obcéj, tajemniczéj, na wyginięcie przeznaczonéj rasy; aż wreszcie dnia pewnego, księżniczka, znikając bez wieści, zwolniła go od dalszéj odpowiedzialności.
Gdy wyszła znów na jasność bożą, jak to mówią, było to w charakterze służącéj w Longport. Pani jéj, żona jakiegoś handlarza, poczciwa i sumienna kobieta, chciała ją wykształcić w nowo-obranym zawodzie, co się jéj wszelako niezupełnie udało. Księżniczka okazała się najniepojętniejszą i najniewdzięczniejszą z uczennic. Alfabet bawił ją zrazu lecz niedługo, i wkrótce książki i materyały piśmienne zaczęła użytkować w najdziwaczniejszy sposób. Z pokrajanych ołówków przedziwne wiązała naszyjniki, z okładek książek wyginała czarodziejskie łodzie, z piór stalowych wyrabiała haczyki na ryby, atrament zaś służył jéj głównie do fantazyjnego tatuowania białych twarzyczek młodszych towarzyszek i towarzyszy w szkole. Chętnie téż słuchała religijnych nauk, tak dalece, że się wkrótce nauczyła wymawiać imię Bóstwa z poufałością oburzającą nauczycielkę. Co gorsza, to, że i w odwrotnym, pogańskim kierunku nic nie równoważyło tego jéj lekceważenia. Wielki duch pustyni pozostał jéj obcym. Tém niemniéj stale uczęszczała na nabożeństwa, za każdym razem upominając się o książkę do nabożeństwa. Przestano je dawać jéj dopiéro, gdy się przekonano, że przeszło dwadzieścia egzemplarzy posiada skrytych za stosem drzew. Od czasu do czasu wreszcie znikała z horyzontu cywilizacyi, a po kilku dniach nieobecności zwykła była wracać w podartych sukniach, niosąc swéj pani, jako zadatek pokoju, daninę z ryb lub zwierzyny.
Dosięgła już była czternastu lat wieku i stosownie do rozkwitu rasy swéj i ojczyzny, była dojrzałą. Watpię, czyby przy najlepszych chęciach można ją nazwać przystojną. Cera jéj nie odpowiadała żadnéj z tych przenośni, jakiemi poeci upiększać zwykli cery cór ras nie kaukaskich. Nie była ani hebanową, ani bursztynową, lecz poprostu niby odymioną, zbrukaną niby. Po jednéj stronie twarzy czerwone i białe tatuowania nasuwały na myśl ślady pozostawione zgrzebłem i byłaby nawet wstrętną, gdyby nie szczera wesołość połyskująca w jéj błyszczących oczach i uśmiechu ust szerokich, lecz odsłaniających dwa rzędy perłowéj białości zębów. Nizka przytém i szeroka, zaledwie przykryta nędznym łachmanem, nie odznaczała się bynajmniéj posągową harmonią kształtów, a w chwilach zadumy przybierała zwykłą indyankom pozę: drapiąc kostkę lewéj nogi palcami prawéj.
Sądzę, że z tego już, co się powyżéj rzekło, łatwo wysnuć wniosek, jak mało mogła się na podobnym gruncie przyjąć cywilizacya, bodaj taka, jaką się szczycił Longport w 1860 roku. Księżniczka służyła raczéj za jeden przykład więcéj ku poparciu teoryi o nieuniknionéj zagładzie niedających się ucywilizować tubylców. Po jednéj ze swych tajemniczych wycieczek, która trwała dłużéj, zjawila się w Longport z tygodniowém dziecięciem u piersi. Wszystkie miejscowe matrony zbiegły się na walną naradę do mistres Brown, domagając się natychmiastowego wydalenia gorszycielki. Próżno dobra i pobłażliwa mistres Brown upraszała o kilka dni zwłoki przez wzgląd na słabe niemowlę... Nie wiem, jakiby sprawa ta wzięła obrót, gdyby kwestyi nie rozstrzygnęla sama księżniczka. Pewnego poranku zastano dziecię u drzwi kościoła, młoda zaś matka znikła bezpowrotnie z Longport.


Dzień był pogodny, tak jasny i pogodny, że z odległości mil kilkunastu dostrzedz się dawały szańce fortu Jackson, z powiewającą na nich flagą. Dzień był pogodny na morskim brzegu, chociaż wiatr podejmował pieniące się fale, a na ladzie kręcił w powietrzu tumany piasku. Słońce zachodziło jednak za mgły kłębiące się nad wybrzeżem. Stopniowo znikały przystań, latarnia morska, wierzbami osłoniony bieg Salmon River, znikał i ocean bezbrzeżny. Tu i owdzie jeszcze bielały, w powietrzu niby zawieszone żagle lecz i te znikły wkrótce owiane mgłą, zwieszającą się pomiędzy wybrzeżem, a zamykającemi horyzont wzgórzami. Wkrótce zatarł się cały krajobraz. Wiatr opadł. Senny spokój spuścił się na lądy i morza. Ciszę przerywał odgłos skrzydeł bujającego gdzieś wysoko, niewidzialnego ptaka, wołanie równie niedojrzałéj chociaż bliższéj siewki, szmer niewidzialnéj fali roztrącającéj się o brzeg piaszczysty, daléj szmer wałów oceanu. W miarę jak noc zapadała, oddalone hasła rozdzierały zgęszczone powietrze.
Tuż u brzegu, napoły skryty piaszczystém wzgórzem, wznosił się nizki, nieokreślonego kształtu budynek, sklecony z kloców drzewa i osmolonych szmat starych zagli. Była to buda raczéj, utworzona ze szczątków rozbitego jakiegoś statku, któréj za przyczółek służyła łódź przewrócona dnem do góry, owieszona skórami dzikich zwierząt, otoczona najrozmaitszém rupieciem nagromadzoném tu od niepamiętnych czasów, jako to: pękami łozy i bambusu, pustemi beczkami, siekierami, kośćmi wielorybów, siećmi i tak daléj. Nieopodal od budynku tego znajdowała się wyciągnięta na brzeg łódź. W miarę jak noc zapadała i mgły się zgęszczały, wszystkie te szczegóły zacierały się i tylko okna lepianki połyskiwały zapalonym wewnątrz ogniem.
W szałasie u ogniska, pod światlem zawieszonéj u pułapu lampy, siedziały dwie postacie: mężczyzna i kobieta. Mężczyzna barczysty, brodaty, wyciągał potężne członki na drewnianym stołku, oczy mając utkwione w ogień, kobieta przykucnęła do ziemi, wpatrzona w mężczyznę. Oczy miała małe, czarne, okrągłe, błyszczące, a gdy płomię oświeciło jéj dymną twarz z tatuowanym na biało i czerwono lewym policzkiem, poznać było można od razu księżniczkę Bob.
Siedzący tak razem pod szałasem nie zamieniali z sobą ani słowa; milczenie zastępowało im zwykle rozmowę. Raz, czy dwa mężczyzna powstał, przeszedł się wzdłuż szczupłéj izdebki, z roztargnieniem wyglądał przez okno, lecz ani razu nie zwrócił najmniejszéj uwagi na swą towarzyszkę. Gdy powstawał z miejsca, przykucnięta do ziemi księżniczka wodziła za nim okiem wiernego psa; gdy siadał i znów wpatrywał się w ogień, nie spuszczała oczu z jego zamyślonéj twarzy.
Tak siadywali naprzeciw siebie w pogodne i dżdżyste wieczory. Tak byli z sobą zawsze nierozdzielni w dni pogodne i burzliwe, zbierając przez nikogo tu innego nie zbierane plony mórz i wybrzeży. Od trzech lat monotonię milczących zawsze wzajemnych ich stosunków, przerywały łowy chyba lub skromne i nieliczne domowe zajęcia. Trwało to od chwili, w któréj mężczyzna ten znalazł na wybrzeżu zagłodzoną, nawpół żywą kobietę i można byłoby wnosić, że tak już zawsze trwać będzie, że nic nie przerwie ciszy istnienia tych zagrzebanych na samotném wybrzeżu dwóch ludzkich istot. Nagle księżniczka, wierna instynktom swéj rasy, skłoniła się przykładając ucho do ziemi.
Wiatr szeleściał śród szmat osmolonych płócien szałasu... sam wiatr tylko... po chwili jednak u wnijścia wyraźnie się rozległy ludzkie głosy... Zapukano do drzwi raz i drugi. Zanim zdziwieni mieszkańcy szałasu podnieśli się z miejsc swoich, drzwi się naoścież roztwarły.
— Przepraszam — rozległ się dźwięczny lecz nieco stanowczy głos kontraltowy. — Nie słyszeliście zapewne naszego pukania. Czy mogę wejść?
Na pytanie to nie było odpowiedzi.
Gdyby posąg saméj bogini wolności, który tam gdzieś leżał w nadbrzeżnych piaskach, powstał i zjawił się na progu szałasu, mieszkańcy jego niemniéj byliby zdziwieni, jak stojącém we drzwiach zjawiskiem.
Zjawisko to miało postać słusznéj, szczupłéj, wytwornie odzianéj, młodéj kobiety. Jedwabny czerwony kapturek, nawpół tylko osłaniał pierścienie czarnych włosów, wijących się dokoła małéj główki. Z ramion jéj spadał płaszcz futrzany, podtrzymywany rączką drobną, obciągniętą elegancką rąkawiczką. Dokoła białéj szyi puszyły się koronki, łagodząc nieco stanowczość rozlaną na ładnéj twarzyczce.
— Mogę wejść zatém — ciągnęła — dziękuję! Wejdźmy, Barker.
Ukazał się za nią żołnierz, który przyłożywszy palce do czoła, stanął u drzwi w wyczekującéj dalszych rozkazów pozycyi.
— Niech się pan w niczém nie ścieśnia — mówiła, nie zwracając uwagi na zmieszanie gospodarza. — Co za niepogoda! Sądzę, że taki tu już macie klimat? Wypłynęliśmy z domu przed trzema godzinami, wszak tak, Barker?
Zagadniony przyłożył znów palce do czoła.
— Udajemy się do kwater kapitana Emmons, na Indian Isle; sądzę, że to się tak nazywa, co?
Tu zwróciła się z pytaniem do księżniczki, lecz nie otrzymując odpowiedzi, ciągnęła daléj:
— Wybraliśmy się tedy do kwater kapitana Emmons i zabłądziliśmy, to jest Barker zmylił drogę i nieba tylko wiedzą, gdziebyśmy się oparli w tę noc mglistą, gdybyśmy nie dostrzegli światełka... w tym właśnie domu!... Niechże się państwo nie ambarasują... bardzo proszę...
Nic wyrównać nie mogło jéj wdziękom i swobodzie, nic, chyba niezręczność gospodarza domu, który opamiętał się wreszcie o tyle, aby jéj podać zajmowane dotąd przez się, a jedyne pod szałasem krzesło.
— Barker powie panu — mówiła, grzejąc nóżki u ognia — że jestem Miss Portfire, córka komendanta fortu, majora Portfire. Ach! przepraszam cię, moje dziecię! Nie dostrzegłam cię! mam wzrok krótki!
Słowa te odnosiły się do księżniczki, któréj, zbliżając się do ognia, nadeptała bosą nogę. Przykładając lornetkę do oczu i rozglądając się dokoła, ciągnęła:
— Jakże to nieprzyjemnie miéć wzrok krótki! Prawda?
Gdyby ten, do którego skierowaném było pytanie, miał w téj chwili dość przytomności, aby sformułować myśli, jakie mu się nasuwały wobec tych pięknych, dużych, czarnych, na niego tak śmiało zwróconych oczu, zaprzeczyłby może. W stanie jednak, w jaki wprawiało go zdziwienie, odrzekł poprostu:
— Zapewne.
Lecz młoda kobieta zdawała się zapominać już o nim zupełnie. Lornetowała z kolei księżniczkę.
— Jak się nazywasz, moje dziecię? — spytała uprzejmie.
Księżniczka, ujarzmiona przez śmiałe spojrzenie i lornetkę nieznajoméj, pokazała w uśmiechu białe zęby i przeciągając się, odrzekła:
— Bob.
— Bob! Co za dziwne imię!
Gospodarz domu pośpieszył objaśnić pochodzenie nazwy księżniczki.
— Więc się pan nazywasz Bob? — spytała.
— Bynajmniéj, nazywam się Grey... John Grey.
Mówiąc to, usiłował skłonić się, stosownie do... dawno zapomnianego zwyczaju.
— Grey? Przypominam coś sobie... A! tak! Grey! Pan to jesteś owym słynnym pustelnikiem, filozofem, pesymistą, Bóg nie wie czém. Przypominam! Doktor Jones, lekarz nasz pułkowy mówił mi o panu. Co za zajmujące spotkanie! Co za miła niespodzianka! I pan tu mieszka tak samotnie od siedmiu... co? wszak od siedmiu już lat? Dziwne! bardzo dziwne! Nie umiem sobie nawet tego wyobrazić! Zawsze żyłam śród ludzi! Jakże się ta samotność bezwzględna... przepraszam za niedyskretne może pytanie!... jakże się podoba panu?...
Usiadła, zrzuciła futro i kapturek, ściągnęła z rąk rękawiczki. Wieleby się dało powiedziéć i zagadniony niejeden w obronie swéj mógłby przytoczyć argument, niejeden fakt, niejedno wywołać wspomnienie i doświadczenie smutne, lecz na raz wszystko to wydało mu się bladém, błahém, wobec tak kategorycznie, bez ogródek postawionego pytania.
— Ale — przerwała milczenie ogólne — pomówimy o tém późniéj. Strasznie mi się jeść chce, a że Barker nie znajdzie drogi, dopóki mgły nie opadną, mamy dość czasu przed sobą na rozmowę. Niech się pan nie ambarasuje, Barker jest na usługi.
Barker wyszedł z szałasu, z którego téż znikł gospodarz, wydawszy krótkie rozkazy księżniczce w jéj macierzystéj a dla miss Portfire niezrozumiałéj mowie. Gdy się miss Portfire ujrzała samą w izdebce, poczęła się w niéj ciekawie rozglądać.
— Książki, broń, skóry — mówiła sama do siebie półgłosem. — Jedno tylko krzesło, łóżko jedno! nigdzie ani obrazka, ani nawet lusterka...
Zdjęła książkę z zawieszonych nad łóżkiem pułek i wchodząca z nowym zapasem drzewa księżniczka zastała ją niby czytającą, lecz gdy wypadkiem wzniosła oczy, wzrok nieznajoméj był w nią utkwiony.
— Bob!
Księżniczka uśmiechnęła się, wszystkie pokazując zęby.
— Słuchaj mnie, Bob — mówiła szybko nieznajoma. — Chciałabyś miéć, prawda, takie jak moje ładne suknie, pierścionki takie, paciorki, patrz! i włosy ładnie zaczesane? Chciałabyś, co?
Księżniczka żywo skinęła głową.
— Miałabyś to wszystko, gdybyś mieszkała ze mną. Chcesz? Odpowiedz prędko, nie oglądaj się za nim, odpowiadaj sama za siebie. Co? dobrze? sza!
Wchodził właśnie pustelnik i księżniczka mrugając na nieznajomą na znak porozumienia, cofnęła się za zasłonę ze starego żagla. Nie ukazała się nawet, gdy podano skromną przekąskę, składającą się z wędzonéj zwierzyny, morskich sucharów i herbaty. Miss Portfire zauważyła jéj nieobecność.
— Ach! proszę pana — zawołała — nie chcę pana w niczém krępować. Gdzież jest księżniczka? Czemuż nie siądzie z nami do stołu?
Lecz księżniczka wpadła jak w wodę i po kilku chwilach miss Portfire, zapominając o niéj, zasiadła sama, na jedyném znajdującém się w szałasie krześle, do improwizowanéj wieczerzy. Barker stanął za nią, a pustelnik oparł się naprzeciw niéj o komin. Apetyt miss Portfire nie odpowiadał uprzednim jéj zapewnieniom i po raz pierwszy od lat siedmiu na myśl przyszło odludkowi, że kuchnia jego pozostawia nieco do życzenia. Zagadnął coś o tém.
— Zdarzało mi się jadać lepiéj, ale zdarzało mi się téż jadać gorzéj — odrzekła.
— Sądziłbym, że pani... — począł.
Przerwała mu.
— Spędziłam rok na służbie w szpitalach w czasie wojny. Pan pamięta po... Ależ! prawda! zapominam, że pan o tém wszystkiém w pustelni téj słyszéć nawet nie mogłeś.
Podniosła do oczu lornetkę i, lornetując go spokojnie, ciągnęła obojętnie:
— Może być, że zasady pana... ale czyż odludek może należéć do którego z politycznych stronnictw? Naturalnie nie. Niech mi pan wybaczy, że go tém nudzę.
Istotnie, cóż go to obchodzić mogło? Tém niemniéj i przez wzgląd zapewne na opowiadającą, prosił ją, aby zechciała nie przerywać tak zajmującéj rozmowy. Od słówka do słówka, opowiedziała mu wiele ciekawych w tym przedmiocie rzeczy, które słyszała lub których własnoocznym była świadkiem. Obojętnie, z roztargnieniem pozorném, mówiła o pięknych przykładach poświęcenia, patryotyzmu, obywatelskości, o wytrwałości, o pracy, cierpieniach, o zasłudze. W tymże samym tonie nadmieniła coś o obowiązkach i zasadach. Ze zwykłą sobie swobodą, bez widocznego entuzyazmu, który mógłby obudzić jego nieufność, opowiedziała odludkowi całą wspaniałą, narodową epopeję. Wzruszyła go do głębi duszy. Nagle przerwała opowiadanie pytaniem:
— Gdzież jest Bob?
Odludek oświadczył, że znajdzie ją natychmiast. Próżno jednak szukał w namiocie i za namiotem. Księżniczka zarzuciła się gdzieś! Kto ją tam wie gdzie! Miss Portfire zaniepokoiła się o nią.
— Idź — rzekła do żołnierza — trzeba ją znaléźć koniecznie.
Sama zarzuciła futro na ramiona i wyszła z szałasu. Mgły owinęły ją gęstą zasłoną. Chwilę stała wahająca się, niepewna, po chwili posunęła się śmiało ku brzegowi, kierując się blaskiem rozbijającéj się o ląd fali. Zaledwie kilka postąpiła kroków, potknęła się o zwinięty jakiś na ziemi przedmiot. Pochyliła się. Była to księżniczka.
— Bob! — zawołała
Nie było odpowiedzi.
— Bob! — powtórzyła — szukam cię właśnie.
— Idź precz — brzmiała nieuprzejma odpowiedź.
— Dziwactwo! Trzeba, abyś ze mną noc spędziła. Chodź!
— Indyanka i poganka nie jest stosowném towarzystwem dla takiéj damy! Idź sobie spać sama.
— Słuchaj, Bob — mówiła stanowczo — jesteś córką wodza, mój ojciec jest téż wodzem, twój miał rycerzy pod sobą, mój dowodzi oddziałem wojska, równe tedy sobie jesteśmy, chodź, dziecko!
Księżniczka zachichotała. Było to dobrym znakiem... Po chwili obie wchodziły do szałasu dłoń w dłoni.
Z pierwszém zaróżowieniem się zorzy, nazajutrz rano, Barker stanął przede drzwiami szałasu. Przy nim stał odludek, który noc spędził tak, jak i żołnierz, na dworze, na łożu z piasku, pod mgieł pokrowcem. Z szałasu wyszła niebawem miss Portfire. Sama świeża jak jutrzenka, wiodła za sobą księżniczkę. Szły tak razem do łodzi. Miss Portfire zwróciła się do odludka:
— Otoczę ją tkliwą opieką — rzekła — a pan nas może odwiedzisz czasem... Prosiłabym pana o to, lecz taki odludek!... Może jednak mój ojciec będzie mógł służyć czém panu? O! nie chciałabym narażać pana na zmianę jego zwyczajów! Do widzenia!
Podała mu bilet z dokładnym swym adresem. Przyjął go machinalnie.
— Do widzenia!...
Rozwinięto żagiel, łódź odpłynęła. Wietrzyk poranny posuwał płótno, które zdawało się przesyłać pozostałemu odludkowi ostatnie pożegnanie. Różowa jutrzenka rumieniła fale. Po chwili z toni morskiéj podnosiło się wolno złote, majestatyczne słońce.


Miss Portfire dotrzymała słowa. Jeśliby dobroć i inteligentna opieka mogły dodatnio oddziałać na księżniczkę, przyszłość jéj ostatecznie zostałaby zapewnioną. Zdawało się nawet, że się Bob skłania ku cywilizacyi i zrozumiała dogodność nowego położenia. W saméj jéj powierzchowności dawały się dostrzedz pewne zmiany. Włosy nie opadały na czoło jak przedtém, lecz zaczesane gładko, związane były w jeden węzeł. Rozlaną kibić podtrzymywał gorset. Płaskie nogi pokryło wytworne obuwie. Suknie Bob miewała teraz czyste, a około szyi nosiła potrójne rzędy paciorek. Z temi powierzchownemi zmianami zaszły niektóre moralne. Przestała kraść i kłamać. Posiadanie pewnéj własności obudziło w niéj poszanowanie cudzéj, a zaufanie w słowach otaczających ją ludzi obudziło jéj sumienie. Umysł jéj wprawdzie nie bardzo się rozwijał, chociaż słuchała udzielanych sobie przez miss Portfire lekcyj. Próżność brała górę nad sumiennością i nieraz przesiadywała godziny całe nad książką, któréj zrozumiéć i czytać nie mogła. Oficerowie, począwszy od samego majora, który zwykł był we wszystkiém dogadzać córce, lubili ją. Jedynemi narzuconemi jéj więzami był zakaz przekraczania granic fortu. Raz usiłowała wyłamać się zpod tego prawa, lecz ją zatrzymały straże.
Odludek nie korzystał tymczasem z zaprosin miss Portfire. Po rozstaniu się z księżniczką, przesiadywał mniéj niż dawniéj w szałasie i widywano go częściéj na przechadzkach w oddalonych miejscowościach. Zdjął go jakiś, przedtém wcale mu nieznany, nerwowy niepokój. Żeglarze dopływający do miejsc, w których wznosiła się lepianka, rozpowiadali o silnym, brodatym mężczyznie, dopytującym się o wiadomości z pola bitwy. Podarł czerwony swój kaftan na wązkie pasy, wydobył jedyną pozostałą mu białą odzież, dni kilka z rzędu miał do czynienia z igłą i nićmi: po dniach kilku żeglarze dostrzegli nad szałasem powiewającą narodową flagę.
Pewnego wieczoru mgły spowiły znów wybrzeże, jak ongi. Jak ongi odludek siedział zupełnie już tym razem samotny pod swym szałasem. Siedział oddawna wczytany w starą gazetę. Ogień wygasł na kominie, zanim powstał, aby starannie złożony dziennik schować pod poduszkę. Gdy wrócił na uprzednie swe miejsce, począł palcami coś bębnić po stole. Któżby uwierzył! wpadł w takt i rytm znanéj narodowéj pieśni. Po chwili nucił ją zcicha, coraz głośniéj, potém... nagle zatrzymał się...
Coś zaszeleściało u drzwi. Krew, co mu się zrazu rzuciła do skroni, cała się teraz zaparła w sercu. Usiłował powstać z miejsca, lecz nie mógł. Po chwili drzwi otwarły się szeroko. Stanęła w nich postać otulona w płaszcz futrzany i czerwony jedwabny kapturek. Porwał się, przyskoczył do drzwi... Zabłysnęły białe zęby i małe oczy... księżniczka rzuciła mu się na szyję.
Wszystkie go porwały pasye. Zerwał z przybyłéj płaszcz i zwodniczy kapturek, pytając o powód tego przebrania.
— Jakim sposobem znalazłaś się tu — pytał zgrzytając zębami. — Czyś ukradła te rzeczy?
Księżniczka opuściła głowę.
— Úkradłaś niegodna! — wołał, wstrząsając jéj ramię.
— Ukradłam — wybełkotała przerażona.
Puścił ją i oparł się o ścianę. Księżniczka łkała. Śród łkań i łez usiłowała opowiedziéć, że major i jego córka zamierzając opuścić okolicę, chcieli umieścić ją...
— Zrzuć mi tę odzież natychmiast — przerwał jéj, a gdy usłuchała płacząc, zwinął płaszcz i kapturek i wybiegł z szałasu, prosto ku łodzi. Pobiegła za nim, lecz gdy usiłowała wsiąść z nim razem, zaklął tylko i łódź odepchnął od brzegu. Po chwili statek i odludek zniknęli za mgłami.


— Jessamy — mówił w kilka dni potém major, siadając z córką do stołu — nie wiem, czy ci opowiedziałem coś, co może iść w parze ze zniknięciem i równie tajemniczym zwrotem twéj garderoby. Ten twój nowy przyjaciel, wiesz, ten odludek, zaciągnął się dziś właśnie do wojska. Pyszna postawa, jak raz pod broń. Odważny téż być musi, gdyż odrazu chce wstąpić do czynnéj armii. Podpisałem właśnie rozkaz. Bój się Boga, dziewczę! znów stłukłaś szklankę! Zrujnujesz mnie!
— A czy nie wiesz co, ojczulku, o księżniczce?
— Nic wcale. Może i lepiéj, że odeszła, bo właśnie otrzymałem rozkaz wydalania stąd wszelkich włóczęgów, a boję się bardzo, aby pod to miano nie trzeba było podciągnąć twéj pupilki.
Chwila wysłania oddziału do czynnéj armii zbliżała się. Ostatnia noc była ciemna i niezwykle mglista. O saméj pierwszéj po północy wystrzał na wałach rozbudził cały garnizon. Nowo-zaciężny żołnierz, sprawujący czaty, Grey, ujrzał przekradającą się ku fortom postać i na dane hasło, nie otrzymując odpowiedzi, dał ognia. Wysłano na zwiady. Po chwili żołnierze wrócili niosąc bezwładne ciało... Była to księżniczka.
Otworzyła oczy i spotkała się z utkwionym w siebie, pełnym boleści i żalu wzrokiem nieumyślnego swego zabójcy.
— John!... — wyszeptała łagodnie.
— Bob!...
— Teraz wszystko już dobrze pójdzie — mówiła — będę dobrą i posłuszną, odejdę...
Umilkła, usta jéj drgały jeszcze, a spoczywała tak cicho... Odeszła! Nie tam zapewne, gdzie ją wysłać zamierzano, lecz tam, gdzie Wszechmogący udziela schronienia zarówno najlepszym, jak i najnędzniejszym ze swych stworzeń.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.