La San Felice/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skończmy wreszcie ze zdarzeniami tej nocy tak pełnej wypadków, abyśmy mogli prowadzić dalej nasze opowiadanie, nie zatrzymując się ani też cofając.
Jeżeli czytelnicy nasi uważnie czytali ostatni rozdział, powinniby pamiętać że spiskowcy po oddaleniu się Salvatego Palmieri, rozdzielili się na dwie grupy, każda z trzech osób się składająca.
Jedna wracająca do Pausilippy.
Druga płynąca łódką na morze.
Grupa wracająca do Pansilippe składała się z Nicolina Caracciolo, Valasquo i Scipani.
Druga płynąca łódką ocaloną od burzy i przywiązaną pod wielkim portykiem pałacu królowej Joanny, składała się: z Dominika Cirillo, Hectora Caraffy i Manthonneta.
Hector Caraffa jak to powiedzieliśmy ukrywał się w Portici. Manthonnet tam mieszkał. Manthonnet wielki amator rybołóstwa miał własną łódkę. Tą łódką z pomocą Hectora Caraffy udawał się z Portici do pałacu królowej Joanny. Silni wioślarze obydwaj, w czasie pogody w ciągu dwóch godzin stawali na miejscu. Jeżeli wiatr był pomyślny, rozwijali żagiel i on im wystarczał.
Tej nocy powracali jak zwykle, płynęli tylko za pomocą wioseł, bo wiatr się uciszył, morze uspokoiło. Po drodze mieli zostawić Cirilla w Mergellinie. Cirillo mieszkał na drugim końcu Chiaja. Dla tego to nie płynęli prosto do Portici, a zbiry widzieli ich płynących brzegiem. Przybywszy na przeciwko Cassyna króla, należącego dziś do księcia Torlonia, wysadzili na ląd Cirilla, wybierając najdogodniejsze miejsce do wylądowania. Potem puścili się morzem, oddalając się od brzegu i żeglowali, aby z daleka ominąć zamek l’Oeuf.
Cirillo więc łatwo niedostrzeżony dostał się na ulicę. Zrobiwszy paręset kroków, ujrzał nagle grupę składającą się z dwudziestu żołnierzy, stojącą i zdającą się rozmawiać w pośród drogi. Lufy ich karabinów błyszczały przy świetle dwóch pochodni.
Przy tem samem świetle odbijającem się w ich broni przyglądali się dwom ludziom leżącym na ulicy.
Cirillo poznał patrol zajęty swoją czynnością.
I w istocie był to patrol, którą słyszał przybywającym Pasqual Simone i uciekł przed nim nie chcąc kompromitować królowej.
Tak jak się tego zbir domyślał przybywszy na miejsce potyczki, patrol znalazł na chodniku jednego zabitego i jeunego ranionego, dwaj inni jeden co otrzymał cięcie szablą w twarz i ten któremu ramię strzaskała kula, mieli tyle siły, że uciekli maleńką uliczką, ciągnącą się wzdłuż strony północnej ogrodu San Felice.
Patrol łatwo rozpoznał że jeden z dwóch ludzi był nieżywy i że o tego nie należało się już troszczyć. Ale towarzysz jego, chociaż zemdlony, oddychał jeszcze i tego może jeszcze będzie można ocalić.
Znajdowali się o dwadzieścia kroków od fontanny Lwa. Jeden z żołnierzy przyniósł w kasku wody i wylał ją na twarz ranionego. Ten poczuwszy nagłe zimno, otworzył oczy i przyszedł do siebie. Widząc się otoczonym żołnierzami, usiłował podnieść się, ale napróżno, był zupełnie bezwładnym, tylko głową mógł poruszać.
— Powiedzcie mi przyjaciele, powiedział, jeżeli już mam umierać, czy nie moglibyście mi znaleźć łóżka cokolwiek wygodniejszego?
— Na honor, powiedzieli żołnierze, to jakieś nie złe licho, trzeba mu wyświadczyć o co prosi. — I chcieli go podnieść.
— E! tam do licha! dotykajcie się mnie jak gdybym był szklannym, Mannagia la Madona!
To przekleństwo, jedno z najsilniejszych jakie wymawia Neapolitańczyk, przekonywało, że to poruszenie silny ból mu sprawiało.
Spostrzegając tę grupę, najpierwszym zamiarem Cirilla było usunięcie się od niej. Ale prawie natychmiast przyszło mu na myśl, że patrol podnoszący ludzi na bruku znajdował się właśnie na ulicy przez którą miał przechodzić Salvato Palmieri udając się do ambasadora francuzkiego, i że to zebranie mogło być wynikiem jakiejś katastrofy, w której poseł generała Championneta mógł mieć udział.
Przystąpił więc śmiało, właśnie kiedy oficer dowodzący patrolem groził, iż wysadzi drzwi domu leżącego po drugiej stronie fontanny Lwa i stanowiącego róg ulicy. Jednym z charakterystycznych znamion Neapolitańczyków jest instynktowy wstręt niesienia pomocy bliźniemu, choćby ten umierał nawet. Ale na rozkaz oficera, a nadewszystko na silne uderzenia kolbami, drzwi nakoniec otworzyły się i Cirillo usłyszał dwa lub trzy głosy pytające, gdzie możnaby znaleźć chirurga. Obowiązek i ciekawość podwójnie skłoniły go do odezwania się:
— Jestem doktorem a nie chirurgiem, ale mniejsza o to, w potrzebie mogę się zająć i chirurgią.
— A! Panie doktorze, powiedział raniony usłyszawszy słowa Cirilla, obawiam się żebyś nie miał na mnie złej praktyki.
— No, jednakże głos tak złym mi się nie wydaje.
— Już tylko językiem mogę poruszać i korzystam też z tego.
Przez ten czas wyjęto z łóżka materac, położono go na stole i umieszczono na nim rannego.
— Poduszek, poduszek pod głowę, wołał Cirillo, głowa rannego powinna być zawsze wysoko.
— Dziękuję doktorze, dziękuję, powiedział zbir, będę ci tak wdzięcznym jakby ci się udało.
— A któż ci powiedział że mi się nie uda?
— Hm! znam się na ranach! ta jest głęboka. — Dał znak aby Cirillo przybliżył się. Ten przyłożył ucho do ust rannego: — Nie dla tego żebym wątpił o twojej nauce, ale sądzę dobrze byś zrobił, tak od siebie posyłając po księdza.
— Rozbierzcie tego człowieka z największą ostrożnością, powiedział Cirillo. — Potem odwracając się do gospodarza domu, przyglądającego się ciekawie rannemu wraz z żoną i dwojgiem dzieci: — Poślij jednego z twoich dwóch malców do kościoła Santa Marja di Porto Salvo i wezwij don Michała Angelo Ciccone.
— A znamy go. Biegnij Tore, biegnij! Słyszałeś co mówił pan doktór.
— Idę, i dziecko wybiegło z domu.
— O dziesięć kroków ztąd jest apteka, zawołał za nim Cirillo, przechodząc obudź aptekarza i powiedz mu, że doktór Cirillo przyśle mu receptę. Niech drzwi otworzy i niech czeka.
— A! do djabła, cóż pan możesz mieć w tem za interes abym ja żył? zapytał ranny doktora.
— Ja, mój przyjacielu, żadnego; ludzkość.
— O! śmieszny wyraz! powiedział zbir z bolesnym jękiem: słyszę go pierwszy raz w życiu. Ah! Madona del Carmine!
— Co ci jest, zapytał Cirillo.
— Rozbierając ból mi sprawiają.
Cirillo wydobył instrumentu, wyjął lancet i rozciął nim spodnie, kamizelkę i koszulę zbira, tak aby lewy jego bok był odkryty.
— Otóż to, powiedział ranny, kamerdyner znający się na rzeczy. Jeżeli umiesz tak doskonale zszywać jak krajać, jesteś zręcznym człowiekiem doktorze. Potem pokazując roztwartą ranę: — Patrz to ta, powiedział.
— Widzę, odrzekł doktór.
— Złe miejsce nieprawdaż?
— Obmyjcie tę ranę zimną wodą, jak można najostrożniej, powiedział doktór do gospodyni domu. Czy macie bardzo cienką bieliznę?
— Nie bardzo.
— Masz moją chustkę. Tymczasem posłać do apteki z tą receptą. — I ołówkiem zapisał lekarstwo uspakajające z czystej wody, octanu amoniaku i syropu cedrowego.
— A kto zapłaci, spytała kobieta obmywając ranę chustką doktora.
— Na Boga, ja, powiedział Cirillo i zawinął w receptę sztukę monety, mówiąc do drugiego malca. — Biegnij prędko, reszta będzie dla ciebie.
— Doktorze, rzekł zbir, jeżeli wyzdrowieję, zostaję zakonnikiem i całe życie modlę się za ciebie.
Tymczasem doktór wyjął z pomiędzy swoich narzędzi srebrną sondę i zbliżył się do rannego.
— A teraz! trzeba być mężczyzną, mój kochany.
— Będziesz pan sondować moją ranę?
— Potrzeba tego, żeby wiedzieć co dalej robić.
— Czy wolno kląć?
— Tak, tylko że patrzą na ciebie i słuchają cię. Jeżeli będziesz za nadto krzyczał, powiedzą żeś delikatny; a jeżeli będziesz bardzo klął, powiedzą żeś bezbożny.
— Doktorze, mówiłeś o jakimś napoju. Z chęcią wypiłbym go z łyżkę przed operacją.
Dziecię wbiegło zadyszane, trzymając buteleczkę w ręku.
— Matko, powiedziało, zostało sześć sztuk dla mnie.
Cirillo wziął z jego rąk flaszeczkę.
— Łyżki, zawołał.
Podano mu łyżkę, nalał ją pełną i podał rannemu.
— Otóż, rzekł tenże po chwili, teraz czuję się lepiej.
— Właśnie dla tego dałem ci to. A teraz, zapytał poważnie, czy gotów jesteś?
— Tak doktorze, postaram się nie przynieść ci wstydu.
Doktór powoli ale pewną ręką zapuścił sondę w ranę. W miarę jak instrument zagłębiał się w ranie, twarz pacjenta wykrzywiała się boleśnie, ale nie wydał żadnej skargi. Cierpienie i odwaga były tak widoczne, że w chwili kiedy doktór wyjął sondę szmer uwielbienia wyszedł z ust żołnierzy ciekawie przypatrujących się operacji.
— Czy tak chciałeś doktorze? — zapytał zbir dumny samym sobą.
— To więcej jak mogłem oczekiwać od odwagi człowieka mój przyjacielu, odpowiedział Cirillo obcierając rękawem pot z czoła.
— A teraz zaraz daj mi pić albo zemdleję, powiedział ranny głosem gasnącym.
Cirillo dał mu drugą łyżkę lekarstwa.
Rana była nietylko głęboka, ale jak to sam ranny powiedział, była śmiertelna. Koniec szabli przeszedł między żebrami, dotknął arterji piersiowej i przebił błonę brzuszną. Cała nauka mogła tylko zmniejszając upływ krwi przedłużyć na kilka chwil życie.
— Dajcie mi bielizny, rzeki Cirillo.
— Nie mamy bielizny, odpowiedział gospodarz.
Cirillo otworzył szafę, wyjął koszulę i podarł na kawałki.
— Co pan robisz? zawołał gospodarz, drzesz pan moje koszule.
Cirillo wyjął dwa piastry z kieszeni i podał mu je.
— O! za tę cenę możesz pan podrzeć wszystkie.
— Jednakże doktorze, odezwał się ranny, jeżeli masz dużo takich jak ja pacjentów, nie musisz się wzbogacać.
Z jednej części koszuli Cirillo zrobił flejtuch z drugiej bandaż. Położył flejtuch na ranę i przymocował go bandażem.
— A teraz lepiej się czujesz? zapytał rannego.
Ten odetchnął długo z wahaniem.
— Tak.
— W takim razie, powiedział oficer, możesz odpowiadać na moje zapytania.
— Na twoje zapytania? I na cóż to?
— Potrzebuję spisać protokół.
— A! twój protokół ja ci w czterech wyrazach podyktuję. Doktorze, jeszcze łyżkę twego lekarstwa. — Wypiwszy je, zbir mówił: — Ja i pięciu jeszcze czekaliśmy na młodego człowieka żeby go zamordować. Jednego z nas zabił, a trzech zranił, jednym z trzech ranionych jestem ja. Otóż i wszystko.
Łatwo pojąć z jaką uwagą Cirillo słuchał wyznania umierającego. Więc jego podejrzenia były uzasadnione, młodzieńcem oczekiwanym przez zbirów był niewątpliwie Salvato Palmieri. Zresztą któż oprócz niego mógł na sześciu ludzi uczynić czterech niezdolnych do walki.
— A jakież są nazwiska twoich towarzyszy? zapytał oficer.
Ranny wykrzywił twarz niby uśmiechając się.
— A! co do tego, jesteś za nadto ciekawy mój przyjacielu. Nic odemnie się o nich nie dowiesz, wreszcie gdybym ci je nawet wyjawił, nie na wiele by ci się to przydało.
— Przydało by mi się do przyaresztowania ich.
— Tak sądzisz? A więc wymienię ci kogoś znającego te nazwiska, możesz pójść i zapytać go o nie.
— I któż to taki?
— Pasquale Simone. Może chcesz jego adresu? Basso porto na rogu ulicy Catana.
— Zbir królowej, wyszeptali obecni.
— Dziękuję ci przyjacielu, mój protokół już skończony. — Potem odwracając się do żołnierzy: — No w drogę, powiedział, od godziny tracimy tutaj czas na próżno.
I posłyszano szczęk broni i regularny chód oddalających się.
— Widziałeś pan, rzekł ranny, jak zrejterowali?
— Tak i pojmuję bardzo dobrze — dla czego nie chciałeś wyjawić nic kompromitującego twoich towarzyszy. Ale mnie, czyż odmówiłbyś także objaśnień, nie kompromitujących nikogo i tylko mnie interesujących?
— O! tobie doktorze bardzo chętnie. Chciałeś mi dopomódz i byłbyś mnie ocalił gdybym mógł być ocalonym. Tylko spiesz się, czuję że słabnę, zapytuj prędko co pragniesz wiedzieć, język mi się plącze. Zaczyna się odbywać to, co nazywamy początkiem końca.
— Będę mówił zwięźle. Czy młodzieniec którego Pasquale Simone oczekiwał aby zamordować, nie był oficerem francuzkim?
— Zdaje się że tak. Chociaż po neapolitańsku mówił tak dobrze jak pan i ja.
— Czy umarł?
— Nie umiem tego powiedzieć na pewno, ale nie ulega wątpliwości że jeżeli nie umarł to musi być przynajmniej bardzo chory.
— Widziałeś go jak upadł?
— Tak, ale nie dobrze widziałem. Ja już leżałem na ziemi i więcej sobą niżeli nim byłem zajęty.
— Nakoniec co widziałeś? Zbierz myśli, potrzebuję koniecznie wiedzieć co się stało z tym młodzieńcem.
— Widziałem że upadł na drzwi ogrodu palmowego, a potem zdawało mi się jak przez mgłę, że te drzwi otworzyły się i kobieta biało ubrana, wciągała tego młodzieńca za sobą Zresztą być może że to co widziałem było tylko wizją i że co wziąłem za kobietę biało ubraną był to anioł śmierci przybywający po jego duszę; następnie widziałem jak Boccajo uciekali trzymając swe głowy rękami bo byli krwią oślepieni.
— Dziękuję, mój przyjacielu, już wiem wszystko zresztą zdaje mi się że słyszę. Cirillo nastawił ucha. — Tak, ksiądz i dzwonek.
— O! słyszałem ja go wpierw od pana. Kiedy ten dzwonek dla nas przybywa słyszymy go zdaleka.
Nastało milczenie i słychać było tylko dzwonek coraz się zbliżający.
— Więc to już koniec wszak prawda? rzekł zbir do Cirilla, więc nie trzeba już myśleć o rzeczach tego świata?
— Przekonałeś mnie że jesteś człowiekiem, będę więc do ciebie mówił jak do człowieka: Pozostaje ci już tylko czas do pojednania się z Bogiem.
— Amen, odrzekł zbir. A teraz daj mi jeszcze łyżkę twego lekarstwa abym mógł dotrwać do końca bo czuje się bardzo słabym.
Cirillo spełnił żądanie rannego.
— A teraz uściśnij mi pan bardzo mocno rękę.
Cirillo ścisnął ją.
— Mocniej, powiedział zbir, nic nie czuję.
Cirillo z całych sił ścisnął już bezwładną rękę umierającego.
— A teraz przeżegnaj mnie. Bóg mi świadkiem że chciałbym to sam zrobić, ale nie mogę.
Cirillo zrobił znak krzyża nad rannym, a ten coraz słabszym głosem wymawiał: — W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen.
W tej samej chwili ksiądz ukazał się we drzwiach poprzedzony przez chłopca, który po niego chodził. Z lewej strony miał krzyż, z prawej święconą wodę, a sam niósł święty Wjatyk.
Na jego widok wszyscy uklękli.
— Czy tutaj mnie wzywano? — zapytał.
— Tak, mój ojcze, odrzekł umierający. Nędzny grzesznik ma oddać duszę, jeżeli ją miał kiedykolwiek i przy tej ciężkiej przeprawie pragnąłby abyś mu dopomógł swojemi modlitwami, nie śmiejąc prosić o błogosławieństwo, którego się czuje niegodnym.
— Moje błogosławieństwo jest dla wszystkich mój synu, odpowiedział ksiądz, a im większy grzesznik tem więcej go potrzebuje.
Przysunął krzesło do wezgłowia umierającego i usiadł. Cymborjum trzymał w obu rękach, a ucho przy jego ustach.
Cirillo już był niepotrzebnym przy tym człowieku. Zrobił wszystko co mogło materjalnie osłodzić jego ostatnią godzinę. Czynność doktora była skończoną, zaczynała się czynność księdza. Opuścił po cichu dom, bo pilno mu było zwiedzić miejsce walki i upewnić się że zbir powiedział prawdę w tem co się dotyczyło Salvaty Palmieriego.
Wiemy jaka była miejscowość. Po wierzchołkach palmy, powiewających nad drzewami cytrynowemi i pomarańczowemi, Cirillo poznał dom kawalera San Felice.
Zbir dobrze określił miejsce, Cirillo poszedł wprost do drzwiczek ogrodowych któremi podług zeznania tego ostatniego zniknął raniony; nachylił się nad niemi i w istocie rozpoznał ślady krwi. Tylko czy ta czarna plama była rzeczywiście krwią czy też wilgocią tylko? Cirillo zostawił swą chustkę kobiecie obmywającej ranę zbira; odpiął krawat, umaczał róg w fontannie Lwa i powrócił natrzeć nim tę część drzwi, której kolor wydawał mu się ciemniejszym.
O kilka ztamtąd kroków paliła się latarnia przed Matką Boską, Cirillo wszedł na słupek i zbliżył batyst do latarni.
— Nie mylił się, była to krew.
Salvato Palmieri jest tam, powiedział, wskazując na dom kawalera San Felice, tylko żywy czy umarły? O tem dowiem się dziś jeszcze. Przeszedł plac i przechodził koło domu gdzie przyniesiono zbira. Spojrzał wewnątrz. Ranny skonał, a don Michał Angelo Ciccone modlił się u jego wezgłowia.
Kiedy Dominik Cirillo wchodził do siebie, biła trzecia godzina na kościele Pie di grotta.