<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


W którym Gaetano Hamone ukazuje się na scenie.

Powiedzieliśmy na początku poprzedniego rozdziału: że św. Franciszek okazał się bardzo hojnym i że połów w istocie był cudownym.
Zdawało się że święty do którego Assunta tak pobożnie się modliła i którego Basso Tomeo obdarzył tak wspaniale, ofiarowawszy mu dwanaście świec woskowych i zamawiając mszę, chciał’ napełnić siecie starego rybaka i jego trzech synów wszelkiemi gatunkami ryb znajdującemi się w zatoce.
Kiedy kabłąk sieci, ukazał się na powierzchni morza, a następnie i sieć sama przepełniona rybami wreszcie spoczęła na brzegu, zdawało się że nie morze Śródziemne, ale Pactol wyrzucił z swego łona na wybrzeże morskie wszystkie te bogactwa.
Dorada z odblaskiem złotym, rybka z rodzaju stokfiszu nakrapiana punkcikami koloru stali, karp w swej sukience srebrzystej, tęczak z piersią różową, miętus o drobnych łuskach, leszcz z pyszczkiem zaokrąglonym, rybka złota, lin, sandacz, barwena, nakoniec rybka zwana św. Piotra, mająca po bokach odcisk palcy Apostoła, tworzyły ten zbiór wodnej rzeszy i składały niby dwór, ministrów, szambelanów, wspaniałego suma, ważącego najmniej sześćdziesiąt funtów; był to prawdziwy król morza, którego Masamello w ślicznej śpiewce Niemej z Portici przyrzeka swoim towarzyszom.
Stary Basso Tomeo schwycił się za głowę obydwiema rękami, nie mógł wierzyć własnym oczom i skakał z radości. Koszyki które starzec i jego synowie przynieśli, w nadziei pomyślnego połowu zostały napełnione aż po sam wierzch nie pomieściły jednakże i trzeciej części tego bogatego żniwa, które się zbiera bez najmniejszej uprawy.
Dzieci poszły po nowe kosze, a tymczasem Tomeo przejęty serdeczną wdzięcznością, opowiadał każdemu, że cud ten zawdzięczał wyłącznie łasce św. Franciszka swego patrona, do którego ołtarza zakupił dwanaście świec woskowych, palących się w czasie mszy zakupionej przez niego.
Sum nadewszystko był przedmiotem uwielbienia starego rybaka i obecnych, można było w istocie policzyć do cudu, że pomimo silnych ciosów jakie wymierzał sieci, nie zerwał jej przecież i nie ułatwił sobie ucieczki, dając tym sposobem możność rejterady całej łuskowatej rzeszy skaczącej koło niego.
W czasie opowiadania Basso Tomea i na widok połowu, żegnano się wołając: Evviva San Francisco! Jeden tylko don Clemente, stojący w oknie, panujący niby nad tą całą sceną, zdawał się powątpiewać o pośrednictwie świętego, przypisując po prostu ten połów cudowny, szczęśliwemu przypadkowi, jaki niekiedy spotyka rybaków.
Stojąc w oknie pierwszego piętra swego pałacu, panując jakeśmy to już powiedzieli nad całym tłumem i mogąc zgłębić wzrok aż na plac Marinelli w łuk zagięty, widział to, czego Basso Tomeo stojący ze swoją rybą w pośród koła winszujących mu szczęścia nie mógł widzieć i nie widział też w istocie.
Ten którego don Clemente widział, a którego znów Basso Tomeo widzieć nie mógł, był to właśnie braciszek Pacifico, wracający z rynku ze swoim osłem; zajmował on dumnie podług swego zwyczaju sam środek ulicy; byłby z pewnością wpadł na gromadkę ryb, które Basso Tomeo złowił, gdyby był ciągle szedł w linji prostej.
I oto co się dalej stało: widząc tłum ludu, tamujący mu drogę, a nie wiedząc przyczyny tego zbiegowiska, braciszek Pacifico, ażeby się łatwiej przez niego przerżnąć, ujął Giakobina za postronek i postępując przodem zawołał: Z drogi! w imię św. Franciszka, z drogi!
Łatwo domyślić się możemy, że lud z łatwością ustąpił z drogi, opiewającemu pochwały założyciela klasztoru, reguły braci młodszych; gdy tenże nadto przedstawiał się w imieniu świętego ale tem skwapliwiej i z większem uszanowaniem zrobiono mu miejsce, kiedy w przybyszu poznano braciszka Pacifico i jego osła Giakobina, a każdy bez wątpienia wie o tem, że ten ostatni był przywiązany do szczególnych usług świętego.
A więc braciszek Pacifico najspokojniej w święcie przerzynał się przez zbiegowisko ludu, nie widząc wcale co się w środku tłumu znajdowało, kiedy nagle znalazł się na wprost starego Tomea, i o mało co nie wpadł na gromadę ryb które rzucały się rozpaczliwie w ostatnich konwulsjach konania.
Właśnie tej chwili oczekiwał Clemente, gdyż łatwo mógł się domyśleć ciekawej walki, jaka rozpocząć się mogła pomiędzy rybakiem a mnichem; i w istocie, zaledwo Basso Tomeo poznał Pacifica, ciągnącego za sobą Giakobina i zrozumiał że skazany zostanie na złożenie wygórowanej dziesięciny, zbladł z przestrachu, wydając okrzyk rozpaczy, ale twarz braciszka Pacifica przeciwnie rozpromienił uśmiech radości, widząc do jakiego to celu zawiodła go szczęśliwa jego gwiazda, darząc taką śliczną gratką.
Przed chwilą znalazłszy rynek źle zaopatrzony w ryby, pomimo tego, że post nazajutrz przypadał, nie nie kupił, bo nic nie uznał za godne, nic coby mogło zadowolnić wykwintny i delikatny smak kapucynów St. Ephrema.
— A! a! zawołał don Clemente tak głośno, aby mógł być słyszanym z dołu, to jest z placu, rzecz staje się interesującą.
Kilka osób podniosło głowę, ale nie wiedząc, co przez te słowa młody człowiek w aksamitnym szlafroku rozumiał, zwrócili w tejże chwili spojrzenia na Basso Tomeo i braciszka Pacifica.
Braciszek Pacifico, nie pozostawił długo Basso Tomeo w wątpliwości, ująwszy sznur w rękę rozłożył go na sumie, wymawiając sakramentalne wyrazy:
— W imię św. Franciszka!
Tego właśnie domyślał się don Clemente, wybuchnął więc głośnym śmiechem. Przewidywał bowiem że stanie się świadkiem walki, dwóch najpotężniejszych motorów czynów ludzkich. Przesądu i osobistego interesu.
Czy i Basso Tomeo, który wierzył ślepo że św. Franciszek swojem wstawieniem, wyjednał mu połów tak obfity, śmiałby mu odmówić najlepszej cząstki tego cudownego połowu, lub nie odstąpiłby jej reprezentantowi jego — co wyszło by na jedno?
Z tego co zaszło, don Clemente mógł łatwo wywnioskować, czy w walce którą Neapol miał podtrzymać dla wywalczenia swych praw, patrjoci będą mogli liczyć na lud i czy ten Ind, dla którego gotowi byli ponieść największe ofiary, w chwili obalenia przesądów, będzie walczył w celu ich utrzymania, lub też przyczyni się do ich zniesienia.
Rezultat nie wypad! szczęśliwie dla filozofa.
Po krótkiej wewnętrznej walce, przesąd pokonał interes osobisty i stary rybak, który przed chwilą gotów był bronić swojej własności, oglądając się czy synowie nie powrócili z koszykami, cofnął się krokiem w tył i odkrywając rybę, wyrzekł z pokorą.
— Św. Franciszek dał mi ją, św. Franciszek napowrót mi ją odbiera. Niechaj będzie błogosławiony za to. Ryba do ciebie należy mój ojcze.
— A, głupiec! zawołał don Clemente.
Obecni podnieśli głowę i oczy tłumu, zwróciły się na młodego człowieka, na którego obliczu malowało się tyle sarkazmu; ale na twarzach obecnych widać było tylko wyraz zadziwienia, bo nikt nie wiedział do kogo zwróconym był wyraz głupiec.
— Ciebie to właśnie, ciebie Basso Tomeo, a nie kogo innego nazywam głupcem, zawołał znów don Clemente.
— Mnie, a dla czego Ekscelencjo?
— Bo ty i twoi trzej synowie ludzie poczciwi, pracowici, a nadto dzielne chłopaki, pozwalacie zabrać bezwstydnemu mnichowi, a zarazem próżniakowi i oszustowi, owoc waszej ciężkiej pracy.
Braciszek Pacifico, który sądził że sam już jego habit powinien mu był jednać szacunek i uwalniać od odpowiedzialności, zaatakowany wprost, i z nienacka (rzecz nadzwyczajna, niemożliwa według niego) ryknął z gniewu i pogroził kijem don elementowi.
— Schowaj kij dla swego osła mnichu, on tylko dla niego groźnym być może.
— Tak, ale cię uprzedzam don Cicillu[1], że mój osieł nazywa się Giakobinem.
— No! więc to twój osieł nosi imię człowieka, a ty bydlęcia.
Zgromadzony tłum wybuchnął śmiechem, gdyż zwykle z początku kłótni, obecni stają po stronie tego, który przeciwnika przewyższa rozumem.
Braciszek Pacifico rozwścieklony mógł tylko dać don elementowi nazwę, która według niego była największą obelgą.
— Jesteś Jakobinem, bracia! ten człowiek jest Jakobinem, czy widzicie go, z jego włosami à la Tytus, z jego spodniami pod szlafrokiem? Jakobin! Jakobin! Jakobin!
— Krzycz że jestem Jakobinem, ile ci się tylko podoba, gdyż wiedz o tem: ja się szczycę, że jestem Jakobinem.
— Czy słyszycie, ryknął braciszek Pacifico, sam przyznaje że jest Jakobinem.
— Ale... spytał don Clemente, czy ty wiesz, kto to jest Jakobin?
— Jest to demagog, sans-culota, rewolucjonista, królobójca.
— Imię to we Francji może oznaczać coś podobnego, ale w Neapolu... słuchaj... i spamiętaj dobrze co ci powiem. Jakobin oznacza człowieka uczciwego, kochającego swój kraj, pragnącego szczęścia ludu, a tem samem zniesienia przesądów, które go poniżają, człowieka który żąda równości, to jest jednakowych praw tak dla małych jak dla wielkich, wolności dla wszystkich, to jest: on pragnie, aby wszyscy rybacy mogli zarzucać sieci w całej zatoce, aby w tej zatoce nie było wyłącznego miejsca nawet dla króla, tak w Portici jak w Chiatamone i Mergellinie, gdyż morze jest własnością wszystkich, jak powietrze którem oddychamy, jak słońce które nam świeci. Jakobin, to człowiek, który pragnie panowania braterstwa, gdyż uważa wszystkich ludzi za braci, który mówi: Nie jest słusznem aby jedni próżnowali i żebrali, kiedy tymczasem drudzy pracują i potem zlewają czoło. Jakobin wreszcie nie pozwala aby biedny rybak który przepędził noc całą na zarzucaniu sieci w morzu, a dzień na jej wyciąganiu, ułowiwszy przypadkiem rybę, co mu się przytrafia ledwo raz w lat dziesięć, rybę cenioną trzydzieści dukatów...
Zgromadzony tłum uznawszy położoną cenę za wysoką śmiać się począł.
— Ja daję trzydzieści dukatów, mówił dalej Filomarino... A więc raz jeszcze powtarzam, Jakobin jest właśnie tym człowiekiem, który nie chce aby biednemu rybakowi który złowił rybę w pocie czoła, kradł człowiek... nie... omyliłem się... mnich!... mnich nie jest człowiekiem zasługującym na imię człowieka, jest ten który czyni dobrze swym braciom, ale nie ten który ich okrada, ten który oddaje usługi społeczeństwu, ale nie ten, który staje się jego ciężarem, ten który pracuje i uczciwie w pocie czoła zarabia na życie, by wyżywić żonę i dzieci, ale nie ten, który po większej części czas swój przepędza na czytaniu złego, zwraca z dobrej drogi cudze żony, psuje ich dzieci, które się stają łupem próżniactwa i bezczynności. Otóż mnichu, takie czyny oznaczają Jakobina... i jeżeli takie właśnie są jego cechy... to i ja jestem Jakobinem.
— Czy słyszycie go, zawołał mnich odchodzący prawie od przytomności... znieważa kościół, religję, św. Franciszka... To ateusz.
Kilka głosów spytało.
— A któż to jest ateusz?
— Jest to, odpowiedział braciszek Pacifico człowiek, który nie wierzy w Boga, w Madonnę, w Jezusa Chrystusa, nakoniec człowiek nie wierzący w cuda św. Januarego.
Don Clemente widział, jak za każdem wymówionem oskarżeniem, oczy ludu iskrzyły się coraz więcej. Widocznem było, że jeżeli walka toczyć się dalej będzie pomiędzy nim a mnichem, mając za rozjemcę tłum ciemny i fanatyczny, zły rezultat tej walki, będzie po jego stronie. Na ostatnie oskarżenie, kilku mężczyzn wydało okrzyk gniewu, grożąc pięściami i powtarzając słowa braciszka Pacifica:
— To Jakobin, to ateusz, to człowiek który nie wierzy w cuda św. Januarego.
— Nakoniec, zawołał dalej mnich, który ostatni argument zachował na koniec. Jakobin! to przyjaciel Francuzów.
Kilku mężczyzn na te podburzające słowa, zaczęło zbierać kamienie.
— A wy, krzyknął im don Clemente, jesteście osłami, dla których nie ma dosyć ciężkich juków, ani dosyć uciążliwych ciężarów.
I kończąc te słowa zamknął okno.
Ale w tejże chwili koś, z tłumu krzyknął:
— Precz z Francuzami! Śmierć Francuzom!
I pięć czy sześć kamieni stłukło szybę, za którą stał don Clemente. Jeden z tych kamieni uderzywszy go w twarz, zranił go lekko.
Być może, że gdyby młody człowiek, nie był ukazał się więcej, tłum zaspokojony wywartą zemstą, byłby ochłonął z gniewu, ale rozjątrzony zniewagą i bólem pochwycił broń myśliwską nabitą kulą, a otworzywszy okno z twarzą płonącą gniewem, pyszny wzgardą.
— Kto rzucił kamień? kto mnie uderzył... tu... tu... tu... krzyknął wskazując zakrwawiony policzek.
— Ja, odpowiedział mężczyzna około lat czterdziestu, małego wzrostu, ale silnie zbudowany, w kapeluszu słomianym, w kaftanie i spodniach białych, zakładając ręce na piersiach i strząsając tym ruchem mąkę z kaftana, ja, Gaetano Mammone.
Zaledwo mężczyzna w kaftanie białym wymówił te słowa, kiedy don Clemente Filomarino, oparłszy fuzję o ramię, pociągnął za cyngiel.
Ale proch tylko spalił na panewce.
— Cud! krzyknął brat Pacifico i złożywszy rybę na osła, pozostawił don Clemente na łup ludowi, powtórzywszy raz jeszcze: cud!
I zawrócił się w stronę Immacolatelli wołając cud! cud!
Dwieście głosów powtórzyło za nim cud! Ale wśród tych wszystkich głosów, który już poprzednio dał się, słyszeć, powtórzył:
— Śmierć Jakobinowi! śmierć ateuszowi! śmierć przyjacielowi Francuzów.
I poprzedni krzyk cud! zmienił się teraz w jego ustach, na straszny okrzyk śmierć!
I wojna wypowiedziana została.
Część ludu postanowiła atakować don Clementa z zewnątrz i rzuciła się ku głównej bramie, inni przystawili drabinę pod oknem i zaczęli je oblegać.
Don Clemente nie biorąc nikogo na cel, strzelił po raz drugi i zabił jednego z ludu.
Czyn ten nierozważny wystawił go na straszną zemstę, nie pozostawało mu już nic więcej, jak tylko drogo sprzedać życie. Jednem uderzeniem kolby zadał cios śmiertelny pierwszemu napastnikowi, którego głowa ukazała się w oknie; ugodzony śmiertelnie opuścił ramiona i upadł na wznak na bruku. Rzuciwszy następnie na środek pokoju fuzję złamaną w skutek gwałtownego uderzenia, schwycił pistolet, zadając znów dwa śmiertelne ciosy, dwom nowym napastnikom, jednemu w głowę, drugiemu w piersi. Obadwaj bez czucia na bruk upadli.
Krzyki wściekłości podwoiły się teraz, ze wszystkich stron placu nadbiegano, wzmacniając siły oblegających.
Nagle don Clemente usłyszał jak podważano drzwi od strony głównego wejścia po chwili dały się słyszeć szybkie kroki. Podskoczył ku drzwiom i zamknął je na klucz.
Była to słaba zapora przed grożącem niebezpieczeństwem.
Już nie miał czasu nabić pistoletów, fuzja jego była złamaną, ale pozostała mu lufa do obrony z deklami, której w potrzebie mógł użyć jak maczugi, pozostały mu wreszcie jego szpady. Zdjął je ze ściany, położył za sobą na krześle, podniósł lufę z ziemi, postanawiając bronić się do ostatka.
Nowy napastnik ukazał się w oknie; uderzył go fuzją, gdyby go był dosięgnął w głowę byłby mu ją z pewnością roztrzaskał, ale ów człowiek, uchylił głowę, otrzymując tym sposobem cios wymierzony w ramię. Następnie schwycił fuzję, przytrzymując z całą siłą, jedną ręką dekel, drugą cyngiel. Don Clemente przewidując, że w czasie zaciętej walki z napastnikiem, oblegający mieliby czas drzwi wysadzić, puścił trzymaną fuzję w chwili właśnie gdy jego przeciwnik gotował się do zaciętej bójki, ale gdy mu zabrakło punktu oparcia, upadł na wznak, lecz don Clemente stracił broń najstraszliwszą. Pobiegł po swoje szpady.
Straszliwy trzask dał się słyszeć i siekiera ukazała się w szparze podwoi. Gdy wyciągnięto siekierę dla zadania powtórnego ciosu, młody człowiek wsunął szpadę w otwór uczyniony siekierą, w tej chwili uczuł opór... Ktoś zaklął.
— Trafiłem! zawołał i rozśmiał się tym śmiechem dzikim, jakim śmieje się ten, co po zaspokojeniu słodkiej zemsty, nic więcej już nie pragnie, jak tego by mógł umrzeć, wyrządziwszy jak najwięcej złego wrogom swoim.
Coś ciężkiego upadło na ziemię i jakiś mężczyzna ze sztyletem w ręku zeskoczył z balkonu na środek pokoju.
Szabla niby błyskawica skrzyżowała się ze sztyletem i mężczyzna ów upadł, ostatnie wydawszy, westchnienie, szabla przeszyła go na wylot.
Powtórne uderzenie siekiery wysadziło drzwi. Don Clemente, już gotował się stawić czoło nowym nieprzyjaciołom, kiedy nagle ujrzał lecące z góry papiery i książki. Domyślił się, że zapaleńcy dostawszy się na drugie piętro, wyłamali drzwi mieszkania brata, które być może, nie przewidując żadnego niebezpieczeństwa, zostawił spiesząc się do Dury otwarte, i że tymi papierami były autografy i książki Elzewira, które nędznicy wyrzucali przez okno, nie domyślając się jakie niszczą skarby.
Zraniony kamieniem wydał okrzyk wściekłości, na widok tej profanacji wydał okrzyk bólu. Jakaż będzie za powrotem rozpacz jego brata, jego biednego brata.
Don Clemente zapomniał o własnem niebezpieczeństwie, zapomniał że książę będzie miał prawdopodobnie do opłakiwania za powrotem innego rodzaju stratę, jak zniszczenie autografów i Ezevirów.
W tej chwili widział tylko jedną przepaść, która otwarła się u nóg jego z powodu własnej nierozwagi i to w chwili, gdy się tego najmniej spodziewał; przepaść która pochłonęła w jednem oka mgnieniu owoc trzydziestu lat pracy bez wytchnienia i poszukiwań usilnych, a jego wściekłość wzmogła się jeszcze przeciwko tym bydlętom, którym nie dość było mścić się na człowieku, ale którzy tę ślepą zemstę wywierali na przedmiotach martwych, nie domyślając się ich wartości, gdyż posłuszni byli ślepemu instynktowi zniszczenia.
W pierwszej chwili chciał wejść w ugodę z nieprzyjaciółmi. chciał się oddać w ich ręce, by śmiercią swoją okupić całość książek i drogich manuskryptów brata. Ale na widok tych dzikich twarzy, na których gniew walczył z głupotą, zrozumiał: że ci ludzie pewni że im się wymknąć nie zdoła, nie zechcą wchodzić z nim w ugodę, przeciwnie pewnym był teraz, że jeżeli im wyświeci wartość przedmiotów które pragnął ocalić, prędzej je zniszczą niż ocalą.
Po jego śmierci zapewne nieprzyjaciele zaprzestaną swej zemsty.
Don Clementemu obecnie nie pozostawało już nic do czynienia jak tylko rozpatrzyć się z krwią zimną w swojem położeniu, nie opuszczając najmniejszej sposobności do zemsty.
Ponieważ okno do którego przystęp był najniebezpieczniejszy zostało opuszczone, don Clemente jednym skokiem stanął przy niem, trzy tysiące najmniej lazaronów plac zalegało, na szczęście ani jeden z nich nie miał broni palnej, mógł więc bezpiecznie patrzeć przez okno. Pod samem oknem ludzie ci układali stos z drzewa, które znosili z brzegu morza, gdzie wznosiły się olbrzymie szychty drzewa do palenia i do rozmaitej budowy, a tymczasem inni podkładali pod ten stos drzewa, książki i papiery, które rabusie rzucali im z drugiego piętra.
Drzwi tymczasem lada chwila mogły upaść pod ciosami oblegających i razami siekiery mężczyzny w białym kaftanie.
Don Clemente pozostawało może dziesięć sekund, właśnie też nie potrzebował więcej czasu by nabić znów pistolety z całą przytomnością i ręką pewną.
Wiemy z jaką szybkością nabijają się pistolety, w których kula bezpośrednio proch naciska. Broń została nabitą, proch posypany na panewce w chwili gdy drzwi wysadzano.
Tłum ludu niby fala zalał pokój cały; w tejże chwili dały się słyszeć dwa strzały niby dwa gromy i dwóch ludzi runęło na podłogę.
Don Clemente obrócił się by porwać szpady, ale nim miał czas wyciągnąć rękę, został otoczony nożami i puginałami.
Trzydzieści ciosów śmiertelnych czekało na niego, całem sercem, całą potęgą swej woli szedł naprzeciwko śmierci która go uwolnić miała od długiego, strasznego konania, kiedy nagle mężczyzna w białym kaftanie z siekierą w ręku wyskoczył naprzód i wywijając siekierą po nad głową krzyknął:
— Niechaj nikt dotykać go się nie waży! Krew tego człowieka do mnie należy.
Rozkaz wydany został w samą porę, oszczędzając don Clementemu z dwudziestu dziewiętnaście ciosów śmiertelnych, ale ten dwudziesty, zadany z takim pospiechem ugodził go poniżej szyi. Zabójca chcąc spełnić rozkaz, mógł tylko cofnąć się w tył pozostawiając nóż w ranie.
Raniony nie upadł jednakże, zachwiał się tylko jako człowiek który się potknął: Gaetano Mammone rzucił siekierę, przyskoczył do rannego, jedną ręką przyparł go do ściany, drugą rozdarł mu bez najmniejszego oporu z jego strony, szlafrok, koszulę batystową, odkrył mu piersi, wyrwał nóż tkwiący w ranie i chciwie przyłożył usta do rany, z której krew szkarłatna cienkim popłynęła sznureczkiem.
Tak czyni tygrys przyczepiony do szyi konia, kiedy mu żyły otworzy i krew chłepcze.
Don Clemente czuł, że ten człowiek, raczej to dzikie zwierzę, wyciąga mu życie z ciała, instynktownie oparł mu ręce na ramionach i usiłował go odepchnąć, podobnie jak Anteusz pragnący odeprzeć Herkulesa, który go dusi. Ale czy to don Clemente był zbyt osłabionym, a jego przeciwnik za silnym, uległ przemocy i powoli opuścił ramiona.
Zdawało mu się, że ten człowiek wyssawszy mu krew, wyciągnąwszy z niego życie, wciągał w siebie jego duszę; pot zimny oblał mu czoło, dreszcz śmiertelny przebiegł mu żyły wpół puste, wydał przeciągłe westchnienie i zemdlał.
Nie czując oddechu ofiary, upiór oderwał od niej wargi, zakrwawione usta wykrzywił w uśmiech obrzydłej rozkoszy.
— A! zawołał, ugasiłem pragnienie, a teraz kamraty róbcie co chcecie z tym trupem.
I w istocie Geatano Mammone puścił martwego don Clemente, który pochylił się i bezwładnie upadł na posadzkę.
Tymczasem, szczęśliwy jak dziecię po otrzymaniu upragnionego cacka, książę de la Torre, otrzymał z rąk księgarza Dury, Persa z roku 1664, przekonawszy się o tożsamości edycji, widząc że książki miały za winietę tarczę z dwoma skrzyżowanemi berłami, nie cofnął się przed ceną 62 dukatów, których księgarz zażądał. Jeżeli teraz dostanie skąd Terence z 1661 roku, będzie miał kompletny zbiór Ezevirów, którem pochlubić się mogło trzech tylko amatorów, zamieszkałych w Paryżu, w Amsterdamie i Wiedniu. Stawszy się panem szacownego tomu, książę wsiadł do pojazdu którym przyjechał i myślał już tylko o powrocie do pałacu. Z jakąż rozkoszą powita don Clementa, pokaże mu swój skarb, dowiedzie mu wyższości rozkoszy bibliotekarza nad przyjemnościami pospolitych ludzi. Ah, żeby on też mógł nawrócić tego młodego człowieka, który miał tyle pięknych zalet, a któremu tej jednej tylko brakowało; jakiż byłby z niego niepospolity człowiek. Don Clemente podobnym był do zbioru książek księcia, pierwszemu brakowało jednego przymiotu: manji bibljotekarza; bibljotece zaś Terenca, bo szczęśliwy bibljotekarz prócz tego ostatniego posiadał wszystkie edycje zbioru Elzewira, tak ojca jak syna i synowca. I z uśmiechem na ustach, książę wracał do siebie, rozmyślając nad swemi skarbami, ale w szczęściu tem nie tyle umysł raczej serce brało więcej udziału. Oglądał z rozkosza swój szacowny egzemplarz ściskał go w rękach, przyciskał do piersi, miał ochotę ucałować go, co z pewnością byłby uczynił, gdyby był sam jeden, ale przybywszy do Supportico-Strebella, zaczął rozpoznawać jakieś zbiegowisko, które jak mu się zdawało zebrało się przed jego pałacem. Lecz z pewnością wzrok go uwodził, cóżby ci ludzie robili przed jego pałacem?
Ale co innego zadziwiło go więcej jak ci ludzie zgromadzeni w tem miejscu. Były to jego książki i papiery, które niby gromada ptaszków wylatywały z okien jego bibljoteki. Zapewne odległość była powodem złudzenia, okna na których od czasu do czasu ukazywali się ludzie, porozumiewający się gniewnemi giestami z gawiedzią zalegającą ulicę, nie należały do jego pałacu.
Ale w miarę jak pojazd zbliżał się do pałacu, książę nie mógł już wątpić dłużej i serce jego ścisnęło się boleśnie, coraz większa przejmowała go trwoga; im bliżej jednakże był pałacu, tem mniej wyraźnie widział. Mgła, jakby we śnie, zalegała mu coraz więcej na oczach i głosem cichym ale coraz bojaźliwszym mówił sam do siebie, z szyją i głową naprzód wyciągniętą.
— To sen! to sen! to sen!
Ale z trudnością przyszło mu przyznać przed samym sobą że nie marzy i że coś strasznego działo się u niego, że coś niespodzianego, okropnego gromadziło się nad jego głową.
Zbiegowisko ludu, dosięgało aż do ulicy (cico) Marina del Vino, a każdy z ludzi składający ten tłum zbity, uniesiony szałem ryczał:
— Śmierć Jakobinowi! śmierć ateuszowi, śmierć przyjacielowi francuzów! na stos z nim, na stos!
Straszna myśl błyskawicą przebiegła umysł księcia. Mężczyźni w sukniach w nieładzie, na wpół nadzy, zbroczeni krwią, stojąc w oknach mieszkania jego brata rozprawiali machając rękami.
Wyskoczył z powozu, rzucił się jak szalony w ten tłum zbity, wydając niezrozumiałe okrzyki, usuwając z siłą jakiej nie czuł dotąd w sobie, mężczyzn dziesięć razy silniejszych od siebie, a w miarę jak się zapuszczał w ten ocean, którego każda fala reprezentowała człowieka, stawał się coraz opryskliwszym, wpadał w coraz większy gniew, w coraz większą wściekłość. Nakoniec, dotarłszy do środka, wydał krzyk straszliwy. Stał teraz naprzeciwko stosu złożonego z rozmaitego drzewa, na którym cały krwią zlany, omdlały, zbity leżał... brat jego, na wpół nagi. Nie mógł go już nie poznać, nie mógł już powiedzieć: To nie on! Nie! nie, nie! to był on! don Clemente, dziecko jego serca, brat jego wnętrzności.
Książe zrozumiał rzecz tyko jedną i nie potrzebował już wiedzieć nic więcej prócz tego, że te tygrysy ryczące, ci ludożercy wyjący, te szatany, które się śmiały około stosu, byli to mordercy jego brata.
Trzeba oddać tę sprawiedliwość księciu, iż sądząc, że brat już nie żyje, nie pomyślał by go przeżyć choć chwilkę jedną; coś podobnego nie przedstawiło się nawet jego umysłowi.
— A, nędznicy! zdrajcy, mordercy podli. A brudni kaci! zawołał, nie możecie nam przynajmniej zabronić umrzeć razem! I rzucił się na ciało brata.
Cała banda zawyła z radości, dostała dwie ofiary zamiast jednej i zamiast jednej ofiary martwej, bezwładnej, która zakończyć mogła życie w trzy najwyżej kwadranse, mieli ofiarę pełna życia, której mogli zadawać nieskończone tortury:
Domicjan mówił o chrześcijanach.
„Nie dosyć dla nich kary śmierci, nie czują że umierają“.
Lud Neapolu pod tym względem, może się nazwać godnym spadkobiercą Domicjana. Nie upłynęło chwili, a książę de la Torre, został przywiązany razem z bratem do desek złożonych na stosie.
Don Clemente otworzył oczy. Uczuł na ustach dotknięcie ust drogich. Poznał księcia. Tonąc w mglistem państwie śmierci, szeptał cicho:
— Antonio! Antonio! przebacz mi!
— Clemencie mówiłeś przed chwilą, odrzekł książę, że bogowie nas kochają: umieramy więc razem jak Kleobu! i Biton! Błogosławię ci bracie serca mego: błogosławię ci Clemencie.
W tej chwili, wśród okrzyków radości, bezbożnych szyderstw, przekleństw straszliwych tłumu, jeden z ludu przytknął zapaloną pochodnię do papierów i książek nagromadzonych u spodu stosu. Książe nie spojrzał, nie wydał ni jednego westchnienia; tymczasem drugi z tłumu krzyknął:
— Wody! wody! niechaj nie konają za prędko!
I w istocie męczarnie dwóch braci trwały trzy godziny.
W trzy godziny dopiero, motłoch nasycony widokiem cierpień, rozszedł się powoli, unosząc z sobą zatknięte na końcu noża, puginału lub kija kawałki spalonego ciała. Kości pozostały pastwą ognia.
Wtedy to dopiero doktór Cirillo mógł przejechać tędy i odbywać drogę do Portici; konanie tych dwóch męczenników zatamowało mu drogę.
Tak zginął książę de la Torre i brat jego don Clemente Filomarino, pierwsze ofiary wściekłości zemsty ludu w Neapolu. Broń w ręku ludu, to rozszalały rumak, ale rumak ten pochodzący z rasy koni Diomedesa, nasycał się często krwią ludzką.
W godzinę później doktór Cirillo był już w Portici, a woźnica otrzymał obiecanego piastra.
Tego samego wieczoru Hektor Caraffa przebrany, dostał się do granicy Państwa kościelnego, tą samą drogą jaką szedł, kiedy po raz pierwszy opuszczał państwo Neapolu; spiesznie udał się do Rzymu, aby oznajmić generałowi Championnet o wypadku, jaki spotkał jego adjutanta, a nadto chciał się z nim porozumieć co do środków jakich miano użyć w tej ważnej okoliczności.




  1. Jest to nazwa jaką w Neapolu nadają fircykom.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.