<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Lekcya tańca
Podtytuł Ramotka
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom II
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LEKCYA TAŃCA.
(RAMOTKA).



Stary zegar wieżowy wydzwonił dziesiątą, a jeszcze nie przebrzmiały ostatnie drgnienia jego dźwięku, gdy chrapliwy głos trąby oznajmił prawowiernym obywatelom miasta, iż nadszedł czas udania się na spoczynek.
Sklepy były już pozamykane, na ulicach pusto, tylko światło z okien klubu i restauracyj, oraz czerwonawe płomienie latarni naftowych świadczyły, że jeszcze nie wszyscy mieszkańcy starożytnego grodu spać poszli.
W mieszkaniu państwa Inocentych było tego wieczora bardzo smutno. Styczniowy wicher wstrząsał oknami, oblepiał je mokrym śniegiem i w piecach jęczał złowrogo.
W saloniku i w stołowym pokoju, w którym niedawno dopiero po herbacie uprzątnięto, było już ciemno. Świeciło się tylko w sypialni i w małym pokoiku przy kuchni, zajmowanym przez Zuzię, niemłodą już pannę, daleką kuzynkę pani domu.
Państwo Inocentowie zabierali się do spoczynku. On korpulentny, otyły jegomość, w szlafroku, w czapeczce wyszywanej paciorkami, siedział w fotelu i dopalał fajkę; pani zaś, zawsze cierpiąca na migrenę, obwiązywała głowę na noc dużą fularową chustką.
Pani Róża pod względem powierzchowności i charakteru stanowiła w porównaniu ze swym małżonkiem uderzający kontrast. On był wysoki, okazały, tęgi — ona maleńka, szczupła i wyschła jak wiórek. On powolny, małomówny, łagodny, ona zaś prędka i popędliwa aż do gwałtowności.
Przed laty trzydziestoma kilkoma pobrali się z gwałtownej miłości i żyli ze sobą w przykładnej harmonii i zgodzie. Ona zrzędziła — on słuchał, ona gniewała się — on słuchał, ona dostawała spazmów ze złości — on przez czas jakiś także słuchał, a gdy mu się to słuchanie sprzykrzyło, pokornie całował ją w rękę, przepraszał, że nie może być na zajmującem widowisku do końca i... wychodził do biura, na spacer, albo do resursy, stosownie do godziny, w której podobało się pani spazmować.
Sprawiedliwość każe przyznać, że państwo Inocentowie kochali się szczerze i żyli ze sobą przykładnie, o drobnych nieporozumieniach zaś zapominali szybko i nie tęsknili za niemi, ponieważ powtarzały się codzień.
Człowiek może się do różnych rzeczy przyzwyczaić, dlaczegóżby więc nie mógł przywyknąć do codziennych sprzeczek z żoną, zwłaszcza, jeżeli od lat trzydziestu dźwiga słodkie jarzmo małżeńskie.
Wicher silnie wstrząsał szybami.
— Psi czas — odezwał się pan Inocenty — psi czas, jak cię kocham Róziu; aż mi się zimno robi na myśl, że jutro trzeba pójść do biura.
— Bo też, doprawdy, dziwny jesteś z tem biurem — odrzekła pani, zawiązując mocniej chustkę na głowie. — Tyle razy ci mówię: rzuć, podaj się do dymisyi, wysłużyłeś już trzydzieści sześć lat, na co więc czekasz?
— Szkoda, widzisz, jeszcze cztery latka, a będzie całkowita emeryturka. Słyszysz, Róziu, całkowita!
— Ba, cztery latka! Tak ci się zdaje, palcem nie przekiwać, a zdrowie twoje rujnuje się ciągle, mój biedaku.
— Oj, prawda, święta prawda! Nie rozumiem co się ze mną dzieje. Duszność ciągła, jak wejdę na drugie piętro, to już tchu złapać nie mogę; reumatyzm wierci w ramieniu jak świdrem, a prócz tego brak apetytu, bezsenność, kaszel, osłabienie...
— I ja nie mam się lepiej, mój kochany... Głowa wciąż boli, w boku coś dokucza, a osłabiona jestem tak, że ledwie chodzę.
— Czekaj, czekaj duszko, już niedługo; jeszcze te cztery lata, a potem...
— Ciekawa jestem co potem, jeżeli przedtem, nim owe kochane cztery latka upłyną, zrujnujemy się na zdrowiu do reszty.
— Hm... może tak źle nie będzie, ale słuchaj, Róziu: gdy owe cztery latka przebiedujemy, wyniesiemy się na prowincyę, do małego miasteczka.
— O, tak! bo to nieznośne mieścisko już mi kością w gardle stoi.
— Wynajdziemy sobie domeczek z ogródkiem, z dużem podwórkiem, zabudowaniami. Kupię ci, panie dobrodzieju, krówkę; będzie świeżutka śmietana, ty nahodujesz kurczątek, ja nasieję sałaty...
— Aha, zachciewa ci się kurczątek z sałatą!
— Naturalnie, przecież będziemy mieli swoje własne... Powiadam ci, że nie masz to jak być emerytem i mieszkać w małem miasteczku. Domeczek z ogródkiem...
— Koniecznie z ogródkiem?!
— Spodziewam się. Będę w nim sam pracował, a to bardzo dobrze robi na zdrowie. Będę, panie dobrodzieju, grabił, kopał.
— Jakże będziesz kopał, przy takiej tuszy, toż ty się schylić nie możesz!...
— To nic, każę obsadzić rydel na bardzo długim kiju, a zresztą, przy pracy fizycznej pozbędę się tuszy.
— Daj to Boże... bardzo bym pragnęła, żebyśmy mieszkali w małem miasteczku.
— O tak, tak moja Róziu, życie wygodne, a jeszcze dla emeryta, bez żadnych obowiązków, bez odpowiedzialności, spokojne... Można sobie towarzystwo też dobrać i raz na tydzień pulkę urządzić, wszystko można...
— Eh, tobie tylko zawsze pulka w głowie i wiecznie o niej myślisz. Doprawdy, nie rozumiem, co za przyjemność wędzić się w nieznośnym dymie cygar i kłócić się tylko o jakieś tam głupie piki, albo trefle...
— Ty tego nie rozumiesz, duszko...
— Spodziewam się, że nie rozumiem!
— To kombinacye, kombinacye, moja Róziu; wyższa matematyka, powiedziałbym że prawie algebra.
— Musi to być strasznie niedorzeczna nauka ta algebra, skoro jej do gry w karty używają.
— Kobieto! co też ty mówisz, przecież ministrowie nawet grywają w karty! Ja sam pamiętam, jak przed laty... ileż to? a no, będzie ze dwadzieścia dwa, był tu dyrektor główny prezydujący...
— Wiem, wiem... Główny i prezydujący i grał w karty; dlatego, że był taki sam safanduła, jak wy wszyscy, tylko o kilka klas wyższy urzędem... Ale co tam, kończ już tę fajkę nieszczęśliwą i idź spać... Narzekasz żeś słaby, a siedzisz do późnej nocy, niewiadomo po co! Już jest wpół do jedenastej, a dla ludzi w twoim wieku sen przed północą jest najbardziej pokrzepiający... a sen, mój kochany, to ważna, bardzo ważna rzecz.
— Wiem o tem, tem bardziej, że bezsenność mnie trapi.
— Co ciebie nie trapi, mój mężu! i apetytu także nie masz. Dawniej jadałeś kolacyę, dziś o czystej herbatce chodzisz spać. Czy to dobrze, czy zdrowo?
— Ha! cóż robić? starość nie radość... Psuje się maszyna z każdym dniem, coraz to inne kółko obluzowywa się w niej...
— Istotnie, ciężka jest starość; nie ma zdrowia, nie ma humoru... nic nie ma. Jestem przekonana, że ty mnie niedługo pochowasz...
— Róziu! Róziu, nie mów tak, na Boga! przecież ja jestem znacznie starszy... więc z brzegu.
— Powiadam ci, że ja, przekonasz się...
— Zobaczysz, że ja!
— Zobaczymy... zobaczymy...
To rzekłszy, pan Inocenty z trudnością podźwignął się z fotelu, postawił fajkę w kącie i wzdychając ciężko, kaszląc, wydobył z kieszeni portmonetkę i kluczyki i położył na stoliku przy łóżku.
— Mężu — odezwała się pani — czy mi się zdaje, czy ktoś jest w przedpokoju.
— Ale zdaje ci się, ktoby mógł być!
— Wyraźnie słyszę że ktoś chodzi, może złodziej, trzeba się jednak zapytać: Hej! kto tam?
— To ja, proszę cioci — dał się słyszeć głos z przedpokoju — ja, Florek...
— W imię Ojca! a ja go wzięłam za złodzieja. Chodźżeż tu i wytłumacz nam to dziwne zjawisko, że przed jedenastą powróciłeś do domu. Od czasu, jak u nas mieszkasz, jeszcze ci się to nigdy nie przytrafiło. Oh! młodzież teraźniejsza! młodzież! Ładne chłopczyki!... w armatę wszystkich nabić i wystrzelić.
Do sypialni wbiegł młody człowiek, po balowemu ubrany, w ręku trzymał jasne rękawiczki i szapoklak.
— Mężu! — zawołała pani Róża — patrzaj-no. Florek we fraku! Czy z balu powracasz?
— Gorzej jeszcze, kochana ciociu — odrzekł, całując ją w rękę, — ja się na bal wybieram...
— Teraz!?
— Przecież jeszcze nie ma jedenastej. Przed pół godziną przyszedłem do domu, przebrałem się i chciałem wyjść pocichutku, ale ciocia ma wyborny słuch...
— To z osłabienia, z osłabienia, bo powiadam ci, taka jestem chora, że nie masz pojęcia.
— I dokądże idziesz balować, mój Florku? — zapytał pan Inocenty.
— Do państwa Marzyńskich.
— Aha rozumiem, Sabinka w oko ci wpadła, ale co ci po tem? Sam ledwie masz co jeść, a o żonie już myślisz. Nie lepiej to w domu siedzieć, aniżeli latać po balach.
Pani Róża wzięła Florka w obronę.
— A dziwne bo masz wymagania, mój mężu. Przecież Florek ma dwadzieścia pięć lat dopiero... kiedyż więc ma się bawić, jak nie teraz? Że idzie do Marzyńskich ślicznie robi, wolę że się zabawi w przyzwoitem towarzystwie, aniżeli miałby czas spędzać w handlu przy obrzydliwem piwsku i w kompanii, w której panuje zupełna swoboda. Właśnie, jeżeli co mogłam Florkowi zarzucić, to to, że zamało bywa w towarzystwach, że nie tańczy...
— To moja słaba strona, ciociu, wada, z której się już chyba nigdy nie wyleczę.
— Jakto nie wyleczysz się! Co to ma znaczyć?
— Niestety, to bardzo źle znaczy. Nie będę podobno nigdy w życiu tancerzem i w balecie nie zrobię karyery.
— Któż mówi o balecie?! — odezwał się wuj — ale salonowe tańce znać powinieneś, to obowiązek młodego człowieka.
— Kiedy nie mam do tego najmniejszych, a najmniejszych zdolności.
— Co pleciesz?! jakich zdolności do tańca potrzeba. Jesteś młody, silny, nie kaleka, więc tem samem posiadasz wszelkie kwalifikacye na tancerza.
— A jednak... nie będę nim nigdy...
— Boś się nigdy nie uczył.
— Owszem, proszę wuja, uczyłem się i to z wielką pilnością. Nigdy w życiu nad łaciną nie pracowałem tak, jak nad walcem.
Pani Róża aż w ręce klasnęła...
— Jakto, ty uczyłeś się tańczyć? ty, który tańca niecierpisz i nazywasz go zabawką dzikich ludzi, ty, co wyśmiewasz zawsze tańczących?! A wiecie państwo co, to chyba koniec świata!! Założyłabym się, że robisz to chyba dla Sabinki.
— Zapewne — odezwał się pan Inocenty — jeszcze się nie oświadczył, a już siedzi pod pantoflem...
— Eh! mój mężu! wszyscy wy niby to siedzicie pod pantoflem, a pomimo tego do ładu dojść z wami nie sposób! Ale powiedzże, proszę cię, Florku, odkądże zacząłeś brać lekcye? kto cię uczy?
— Uczył mnie Springmüller, wie ciocia, ten z czerwonym nosem; ma to być sławny tancerz, podobno nawet był przed laty w balecie berlińskim.
Słyszałam o nim, słyszałam. Uczył tańczyć córeczki państwa Władysławów, ale że przychodził na lekcye podchmielony, więc musieli się z nim rozstać. Jednak wiesz co, że jesteś skryty. Nie spodziewałam się tego po tobie... Dlaczego nie powiedziałeś nam, że się uczysz?
— Chciałem zrobić wujostwu niespodziankę i pokazać przy sposobności co umiem, ale niestety nic z tego nie będzie...
— Chodzi ci o sposobność?! Cóż łatwiejszego! wyprawię tańcującą herbatkę naumyślnie dla ciebie, żebyś się mógł popisać. Jak cię kocham mężu, to jest myśl... Oboje jesteśmy zawsze tacy smutni i zgnębieni... ożywilibyśmy się trochę. Zuzia zagrałaby, a młodzi poskakali. Poproszę państwa Władysławów z córeczkami, Murzyńskich, a o młodzież Florek się postara...
— Zawsze tylko o balach myślisz, moja żono...
— Cóż to za bal? Kilka funtów polędwicy, wędliny i herbata, to się nazywa bal! Zresztą, o cóż ci idzie, miałbyś przytem i pulkę.
— Chyba...
— A Florek popisałby się...
— Niestety, kochana ciociu, nic z tego; przekonałem się ostatecznie, że na tem polu karyera moja skończona...
— Co też mówisz!?
— Mówię z doświadczenia, zresztą sam Springmüller przyznał, że w ciągu swojej długoletniej praktyki nie spotkał jeszcze tak mało inteligentnego człowieka, jak ja...
— No... to chyba był pijany...
— Owszem, nie trzymał się dobrze na nogach, ale wyprawiał niemożliwe skoki.
— Nic a nic nie rozumiem — odezwał się pan Inocenty.
— I ja także — dorzuciła pani — powiedzże mi, ileż lekcyj wziąłeś?
— Właśnie wczoraj była trzecia i ostatnia. Obadwaj, to jest Springmüller i ja, przyszliśmy do przekonania, że na dalsze próby szkoda czasu i pieniędzy...
— Jakżeż on cię u licha uczył? — spytał pan Inocenty.
— Tak, jak wszystkich.
— Szczególne! Mnie nigdy tańczyć nie uczono, nie brałem żadnych lekcyj, a jak tańczyłem! Zapytaj ciotki. Pamiętasz Róziu, na naszych zaręczynach... przecież sam prowadziłem tańce i nie po dzisiejszemu, co to ani w pięć, ani w dziewięć... ale panie dobrodzieju, po kawalersku, z ogniem, aż się szyby trzęsły, aż drzazgi z posadzki leciały... Prawda, Róziu?
— Tak, tak... to jest szczera prawda.
— Ale bo i ty Róziu tańczyłaś prześlicznie... Eh! mój kochany, nie znałeś ty ciotki za młodu i nie masz pojęcia co to był za cukierek temu lat trzydzieści. Wiotka, eteryczna, w pasie jak osa, a na twarzy krew z mlekiem... a w tańcu, powiadam ci, piórko! płynęła w powietrzu!
— Co prawda — odezwała się ciotka, widocznie bardzo zadowolona z tych wspomnień — tańczyłam dobrze, ale to nie moja zasługa, miałam doskonałego metra. Był to francuz, nie taki pijaczyna jak Springmüller, lecz człowiek kompletnie elegancki, o wykwintnych manierach, monsieur Lafourchette. Dawał lekcye w najpierwszych domach, w takich gdzieby Springmüllera na próg nie puszczono, ale też to widzisz i czasy były zupełnie inne, ani podobne do dzisiejszych...
— Oj czasy! czasy! ma się rozumieć, że inne — rzekł wuj z westchnieniem.
— Powiedz mi jednak, mój Florku — zapytała ciotka — czego cię ten szwab uczył i jak cię uczył? boć trudno uwierzyć, żeby człowieka młodego, nie kalekę, nie można było nauczyć takiej prostej rzeczy, jak taniec.
— Ano, proszę cioci, najpierw jak tylko przyszedłem, Springmüller powiedział, że jadł przed chwilą szynkę z chrzanem i że mu się po niej strasznie chce pić, więc posłałem po trzy butelki piwa.
— Szkaradny opój!
— Potem pani Springmüllerowa zajęła miejsce przy fortepianie i zaczęła się lekcya. Coś mi mówił o jakichś pozycyach i rozmaitych figlach, ale to wszystko była teorya. Powiedziałem mu, że teorya mi jest niepotrzebna i prosiłem, żeby przystąpił odrazu do praktyki, żeby mnie nauczył tańczyć walca.
— Słusznie, słusznie — odezwał się wuj — według mego zdania, po mazurze to jest najpiękniejszy taniec. Prawda, Róziu? Jest w nim coś rozmarzającego, coś poetycznego, coś takiego co się opowiedzieć nie da: tra lala! lala!... ale albo to wy dzisiejsi młodzi rozumiecie?...
— Więc zaczął cię uczyć walca? — spytała ciotka.
— Tak, pokazywał mi, w jaki sposób należy obejmować damę i jak manewrować nogami.
— No i cóż?
— Pierwszą część zrozumiałem odrazu, drugiej ani w ząb.
— Nie może być?
— Jak wujostwo szanuję. Springmüller tłumaczył, pokazywał, prosił żebym uważał, w końcu rozłościł się tak, że zaczął kląć po niemiecku i posłał po trzy butelki piwa... Na tem się skończyła pierwsza lekcya. Tłumaczyłem mu że każdy początek jest trudny i przyrzekłem, że dołożę na przyszłość wszelkich starań, żebym się stał uczniem godnym mistrza. Kazał mi odbywać ciągłe ćwiczenia w domu, bez muzyki, tylko przyśpiewując: ein, zwei, drei!
— Ciekawym bardzo tej drugiej lekcyi — rzekł wuj — jakże się powiodła?
— Jeszcze gorzej niż pierwsza. Mistrz mój zżymał się, aż ochrypł od krzyku i powiedział wyraźnie, że takiej tępej, zakutej, ciasnej głowy, jak moja jeszcze w życiu swojem nie widział... Nie ma co mówić, szwab jest szczery, co czuje to wypowiada. Postanowiliśmy spróbować trzeci raz. Myślałem, że niemiec apopleksyi dostanie ze złości. Pożegnał mnie i zapowiedział, że odtąd nie chce mnie znać, a zarazem prosił, żebym mu się nigdy na ulicy nie kłaniał, gdyż jeden mój ukłon, dostrzeżony przez kogo ze znajomych, może go pozbawić lekcyj, a tem samem środków do życia. „Kocham pan Florjan — rzekł mi na pożegnanie — aber nie chcę von Hunger sterben, ja і Frau Springmüller ma się rozumieć...“
Pan Inocenty śmiać się zaczął.
— No, jeszczem też o niczem podobnem nie słyszał...
— A ja ci mówię mężu, że Florek nic nie winien. Widocznie szwab uczyć nie umie.
— I mnie się zdaje — rzekł Florek — gdyby mi ktoś po ludzku wytłumaczył, to przecież możebym zrozumiał.
— Czekaj no — rzekła ciotka, podnosząc się z krzesła — przecież to taka prosta rzecz: o, patrzaj, stawia się jedna nogę tak, drugą tak i dopiero obraca się: raz, dwa, trzy! raz, dwa, trzy... Rozumiesz...
— Trochę. Ciocia to zupełnie inaczej robi, niż Springmüller... z gracyą, z wdziękiem...
— Spodziewam się, mój kochany; mnie uczył Lafourchette, dziś już nie ma takich metrów... Patrzajże tylko uważnie: raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy!
Ciotka ubrana była do tej lekcyi dość stosownie: miała na sobie jaskrawą halkę, biały kaftanik, głowę owiniętą wielką fularową chustką, a na nogach pantofelki.
— Spróbuj teraz ty — rzekła po kilku obrotach.
— Niebardzo mi to idzie — odpowiedział Florek, skacząc jak wróbel na nici.
— Nie zrażaj się, to wymaga wprawy.
— Ale duszko moja — odezwał się p. Inocenty — źle go uczysz!
— Ja źle uczę?! To dobre! Mój mężu, możesz mi co chcesz zarzucić, ale żebym nie umiała głupiego walca...
— Nie do tego się mówi. Powiedziałem, że źle, bo za prędko... Jesteś leciutka i kręcisz się jak fryga, a uczyć należy powoli, z rozmysłem, żeby się chłopak przypatrzył dobrze i zrozumiał. Najlepszym nauczycielem jest powolność i cierpliwość, a ty masz charakter gorący i chciałabyś wszystko odrazu.
— Więc ucz go sam.
— Nie wymawiam się! bardzo chętnie, owszem, możemy go uczyć oboje i sam się przekona najdowodniej, że Springmüller jest osieł, że jemu niedźwiedzi uczyć tańczyć, ale nie ludzi...
Mówiąc to, wuj podniósł się z krzesła, zawiązał na sobie mocniej sznury od szlafroka, poprawił czapeczkę na głowie i stanął na środku pokoju...
— Uważajże, proszę cię, jak się robi, a raczej jak się robiło po dawnemu, z elegancyą i wdziękiem. Wyobraź sobie, że tu oto jest salon, dookoła krzesełka lub ławeczki, na których siedzą damy. Orkiestra zaczyna grać walca... Niech ci się zdaje, że upatrzyłeś sobie tancerkę, do której ciągnie cię serce. Idziesz ku niej, ale pamiętaj że nie idziesz zwyczajnie, jak na spacerze, ale z wdziękiem i w dygach, w ukłonach, stosując się, o ile możności, do taktu muzyki — ot tak... Przybliżyłeś się do damy, składasz jej głęboki ukłon i powiadasz: „czy mogę się ośmielić?“ Ona się rumieni, odpowiada: „i owszem“ i powstaje. Wtenczas ty delikatnie prawą ręką obejmujesz ją wpół, lewą zaś...
— Ależ mój mężu — przerwała z niecierpliwością pani Róża — Florek to wszystko umie i bez ciebie.
— Istotnie, zdaje mi się żebym to jako tako potrafił.
— Za pozwoleniem, kochaneczko, trzeba mu przecież wyłożyć wszystko po kolei. Otóż trzymasz damę, oczekując chwili, w której możesz puścić się z nią w wir tańca. Podczas tego oczekiwania możesz zlekka przytupywać do taktu. Wreszcie nadchodzi chwila... Wysuwasz naprzód jedną nogę, potem drugą, robisz obrót z wdziękiem, z elegancyą — ot tak: raz, dwa, raz, dwa...
— Ale, kochany wujaszku, ciocia uczyła inaczej: raz, dwa, trzy...
— W tem właśnie błąd...
— Co! błąd, więc nie tańczy się walca na trzy pas!?...
— Owszem, tańczy się, ale łatwiej nauczyć na dwa niż na trzy. Zresztą na dwa są także śliczne walczyki. Pamiętasz, jakeśmy tańczyli na weselu pani Michałowej?
— A, tej ładnej wdówki co wyszła za Sylwestra?...
— Tak, tak, tańczyłem z tobą, moja Róziu, tego ślicznego walczyka na dwa pas, a potem zrobiłaś mi scenę zazdrości z panną Eufrozyną, tak że odjechaliśmy przed kolacyą.
— Ja tobie scenę zazdrości!? miałabym też o co; chociaż dawałeś mi tysiące powodów, wolałam cierpieć i udawać że nie widzę co wyrabiasz. Zanadto byłam dumna ażeby się zniżać aż do zazdrości.
— A jednak robiłaś mi duszko sceny — i jakie sceny...
— Jakiż to był walczyk, proszę wuja? — spytał Florek, chcąc odwrócić rozmowę od niebezpiecznego przedmiotu.
— Pokazałbym ci, ale bez muzyki to trudno jest.
— Czekajcie no — rzekła ciotka — poproszę Zuzi, niech zapali lampę w salonie i zagra. Musimy przecież Florka nauczyć.
— Zuzia już pewnie śpi — wtrącił wuj.
— Wielka rzecz! to się obudzi i wstanie. Nie zaszkodzi to jej zdrowiu, możesz być pewny.
Po chwili zaspana Zuzia, z podwiązaną twarzą, bo ją prawie zawsze zęby bolały, zapaliła lampę i świece przy fortepianie i usiadła przy nim, zdumiona, nie mogąca zdać sobie sprawy z tego, dlaczego ją obudzono i dlaczego kazano jej otworzyć fortepian o tak późnej godzinie.
Wuj, ciotka i Florek znaleźli się w saloniku.
— No, czemuż nie grasz, Zuziu? — zapytała ciotka.
— Nie wiem co grać — odrzekła.
— Czy z Ameryki przyjeżdżasz, czy z księżyca spadasz? Mamy uczyć Florka jak się tańczy walca, więc graj walca.
Posłuszna Zuzia uderzyła w klawisze i zaczęła grać jakiegoś sentymentalnego walczyka.
— Mogłabyś też co lepszego wybrać — zauważyła ciotka.
— Owszem, ten jest bardzo dobry — rzekł wuj — w samą miarę, rzewny, rozmarzający... Patrzajże, Florku i uważaj, będę tańczył solo... Raz, dwa... raz, dwa...
To mówiąc, pan Inocenty unosząc cokolwiek poły szlafroka, puścił się w pląsy...
— No cóż? — zapytał, obiegłszy kilkakrotnie salon dokoła.
— Prześlicznie! — odrzekł Florek — tylko zdaje mi się, że ten walczyk jest zapowolny...
— O znawco! znawco! Czekajże! zaraz cię przekonam. Moja Róziu, proszę cię, pokażmy temu niezdarze jak się tańczy. Niech choć raz w życiu zobaczy prawdziwego walca. Zuziu, przyśpiesz tempo, tak: raz, dwa! raz dwa! palców i pedałów nie żałuj, graj z ogniem!
Zuzia zabębniła z taką siłą, że aż w starym, wysłużonym fortepianie coś jęknęło, a wuj ująwszy ciotkę, puścił się w około...
— Uf! — zawołał, sadzając ją na krześle — to mi taniec. Jak cię kocham Róziu, zdaje mi się, żem odmłodniał. Mój Boże! przed laty, nie tak dawno, dwudziestu jeszcze niema, na imieninach pana Tyburcyusza. Ha! ha!...
— Jakże Florciu — zapytała ciotka, z trudnością chwytając powietrze — zdaje mi się że teraz już rozumiesz.
— I mnie się tak zdaje.
— A więc spróbuj... próbuj sam, solo. Nie, nie tak... Stój! czekajże, uważaj na mnie, przecież to tak łatwo: raz, dwa! raz dwa!...
— Tak, cioci łatwo, wierzę bardzo; po lekcyach Lafourchetta, po tylu latach wprawy, przy wrodzonym zresztą wdzięku i poczuciu piękna, którem się ciocia zawsze odznaczała — to łatwo, ale mnie...
— No tak, może być że ci trudno, ale nie idzie zatem żebyś nie mógł trudności pokonać — próbuj!
— O niezdaro! — odezwał się wuj — zaczynam wierzyć że Springmüller powiedział prawdę — ja stary, mógłbym cię zawstydzić. Siadaj i patrzaj na nas, patrz, tylko uważnie. Moja Róziu, proszę cię.
— Kiedy już czuję zmęczenie...
— Ale co tam! jakie zmęczenie! ty taka sławna, taka zawołana tancerka! Chodźże duszko, a ty Zuziu, graj...
Oboje wujostwo puścili się w pląsy. Poły szlafroka pana Inocentego rozwinęły się jak żagle, ale on na to nie zważał. Tańczył zawzięcie aż dotąd, dopóki zmęczona pani Róża nie poprosiła go, żeby już dał pokój.
— Co to daj pokój! Właśnie ani myślę, chcę raz przekonać tego smyka, czem jesteśmy, my, stara gwardya, wiarusy salonowe...
— Mój mężu, ja już ledwie tchnę.
— To nic moja duszko, dla odpoczynku usiądź przy fortepianie i zagraj, a ja będę tańczył z Zuzią, Zuziu, chodźże.
— Wujaszku, kiedy ja...
— Со?! Może i ty nie umiesz tańczyć? Nie wierzę temu.
— Umiem, proszę wujaszka, ale nie jestem stosownie ubrana.
— Głupstwo!
— Zęby mnie bolą...
— Przecież zębami tańczyć nie będziesz, owszem ruch może ci nawet ulgę przynieść. No, proszę cię, nie marudź, chodź. A ty, Róziu, zagraj nam jakiego ładnego walczyka.
Fortepian znowu jęknął pod kościstemi paluszkami ciotki, a wuj Inocenty, objąwszy Zuzię, wywijał nią jak piórkiem.
Po Zuzi znowu przyszła kolej na ciotkę, potem debiutował Florek z Zuzią, Florek z ciotką, wuj z ciotką, wuj z Zuzią, ale pomimo wszelkich usiłowań, uczeń pojętności nie okazywał.
On śmiał się tylko, zapomniał o zaproszeniu do Marzyńskich, o Sabci modrookiej, porwała go ogólna wesołość, która udzieliła się nawet Zuzi, tak dalece, że stara panna wybiegła do swego pokoju, poprawiła włosy przed lusterkiem i zdjęła chustkę, którą miała zęby podwiązane.
Zegar wydzwonił północ, chrapliwe dźwięki trąby odezwały się z wieży.
Ciotka chwyciła się za głowę...
— Bójcie się Boga, już północ!
— Prawda, dwunasta...
— Wszystkiemu Florek winien — rzekła ciotka. Powyciągał nas prawie z łóżek i kazał tańczyć.
— Ciociu, przecież to była lekcya! Daliście mi ją państwo z dobrej woli.
— Ma racyę — odezwał się pan Inocenty. — Daliśmy mu lekcyę i nie mamy czego żałować. Dobrym uczynkiem jest nauczyć młodego człowieka tego, co mu w życiu potrzebnem być może.
— Kiedy, niestety, proszę wuja...
— Niestety, niestety! Cóż my winni temu żeś niezdara.
— Do wszystkiego trzeba mieć talent, mój wujaszku.
— Bezwątpienia, ale trzeba też wiedzieć, że nie święci garnki lepią. Przy cierpliwości, staraniach, pracy i wprawie, możesz jeszcze z czasem tańczyć jak człowiek.
— No, tak — rzekła ciotka — ale zdaje mi się, że będziesz musiał długo się uczyć.
— Wiesz co, moja duszko — odezwał się pan Inocenty do żony — jeżeli mam powiedzieć szczerą prawdę, to jestem głodny jak pies. A ty, Róziu?
— I ja bym chętnie co zjadła... Zuziu, moje dziecko, wyjmij z szafy co potrzeba. Jest doskonały kawałek pieczeni. Tylko czy ci nie zaszkodzi na noc, mój mężu?
— Co ma zaszkodzić! Doktór mówi, że trzeba wtenczas jeść kiedy jest apetyt.
— Święta racya.
— Ma się rozumieć. Zjem kawałek pieczeni, a przedtem machnę kieliszek wódki.
— Ja mam u siebie butelkę wina — rzekł Florek — w tej chwili przyniosę. Właśnie jest takie jak ciocia lubi, łagodne.
To rzekłszy, pobiegł do siebie i po chwili powrócił z butelką.
Wszyscy czworo zasiedli przy stole nakrytym i zastawionym przez Zuzię. Wuj Inocenty jadł z wielkim apetytem i nie mógł się nachwalić pieczeni.
— A przy obiedzie nie smakowała ci... — rzekła ciotka.
— Nie wiem dlaczego; teraz wydaje mi się wyśmienita.
— Nigdy inna u nas nie bywa. Prawda Florku?
— Istotnie, bo też takiej gospodyni jak ciocia, w świecie szukać.
— Praktyczniej wychowywano panienki za naszych czasów.
— Za naszych czasów! — odezwał się wuj — za naszych czasów były czasy, a teraz jest głupstwo. Bawili się ludzie, kochali, żenili się, panie dobrodzieju, bezinteresownie, z miłości...
— I teraz to samo potrafią — rzekł Florek.
— Co potrafią! Głupiego walca tańczyć nie umieją. Mieliśmy przed chwilą dowód.
— Tak, ale także przed chwilą usłyszałem od wuja kazanie, za to że mi się Sabinka podobała, a przecież to panienka niebogata, i jeżeli się z nią ożenię, to będzie właśnie małżeństwo z miłości.
— Albo ty się z nią ożenisz?
— Jeżeli ona mnie zechce, a rodzice pozwolą...
— Jakże się ożenisz, kiedy tańczyć nie umiesz?
— Nauczę się specyalnie na wesele poloneza.
Tu wuj zaczął szeroko opowiadać o polonezie i dowiódł, że jest to taniec bardzo wspaniały i bardzo trudny. Tegoby i Springmüller nie nauczył, a Florek nie ma o czem marzyć. Potem puścił pan Inocenty wodze wspomnieniom, w czem wtórowała mu żona. Przypominali oboje różne bale, wesela, imieniny z przed lat dwudziestu, trzydziestu; popijali wino potrosze i ani się spostrzegli kiedy zegar wydzwonił drugą.
— No, czas już spać — rzekł pan Inocenty, — Zuzia już ledwie siedzi. No, no, żeby mi kto powiedział, że dziś będę tańczył, rozśmiałbym mu się w oczy.
— Ale ty, Florku, chyba już dziś do Marzyńskich nie pójdziesz?
— Naturalnie, ciociu, niesposób, taka późna godzina.
— Sabinka się obrazi.
— Nie taka ona zawzięta. Opowiem jej, żem się uczył tańczyć, wycałuję po łapkach, przeproszę. A teraz pożegnam kochanych wujostwa. Dobranoc, dobranoc Zuziu, przepraszam cię za subiekcyę. Idę spać.
Florek wyszedł.
W pół godziny później w całem mieszkaniu światło zagasło.
— Wiesz co? — odezwał się pan Inocenty do żony.
— A co?
— Zabawiliśmy się nieźle, bo niespodziewanie, ale wszystko mi się zdaje, że ten łobuz Florek wziął nas trochę na fundusz.
— Cóż ci to szkodzi, mój kochany, dał nam chwilę wesołości... Zresztą, chłopak ma złote serce.
Wiatr styczniowy wstrząsał szybami, wył przeraźliwie w piecach, ale ani wuj, ani ciotka nie słyszeli tego. Każde z nich spało jak kamień.
Florek tylko wstał wcześniej. Poszedł do ogrodnika kupić dla Sabci ładną kamelję w doniczce.
Podobno tem ją rozbroił i przebaczenie otrzymał.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.