Niekosztowna kuracya (Junosza, 1891)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niekosztowna kuracya |
Podtytuł | Obrazek wiejski |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach Tom II |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II |
Indeks stron |
Na dziedzińcu, rozciągającym się przed skromnym dworkiem szlacheckim, zatrzymała się przechodząca piękność wiejska.
Postawiła konewkę z wodą na ziemi, oczy przysłoniła ręką czerwoną, muskularną, obnażoną po łokcie i bacznie przypatrywała się tumanowi kurzu na drodze.
Wśród tego tumanu, jak w obłoku widniał zdaleka punkt drobny zrazu, potem większy, większy, aż nareszcie zarysowały się dość widocznie sylwetki trzech koni i wozu, na którym siedziało dwóch ludzi.
Przysadzista piękność przymrużyła oczy i poznała przedewszystkiem fornala Maćka, potem konie dworskie i wóz, klasnęła w ręce i pobiegła pędem do kuchni, wołając na cały głos:
— Pan jedzie! pan jedzie!
Wieść ta rozbiegła się lotem błyskawicy po folwarczku, dworku, ogrodzie. Kto żył, powtarzał: Pan jedzie!
— Tatuś jedzie! — zaśpiewała melodyjnym sopranem panienka z dużym warkoczem barwy lnu, pełną, niby świeżo upieczona bułka, buzią, i habrowemi oczami.
Pan wracał z Warszawy, po całotygodniowej nieobecności — nic więc dziwnego, że go z podwójną czułością witano.
Taka podróż przecież nie trafia się codzień. Z zapadłych kątów, od dróg żelaznych oddalonych, rzadko wyruszają ludzie; chyba ważny bardzo interes może ich skłonić do takiego kroku.
Wybiera się więc szlachcic do Warszawy, jak do Kamerunu; a sprawunki! Boże miłosierny, czyż można obejść się bez sprawunków?
Maciek jeszcze wczoraj rano wybrał się po pana na kolej i, naturalnie, nie wybrał się bryczką, ani koczem, ale długim wozem w drabinach, jak do siana. Sama pani tak kazała i zaleciła, żeby słomy nabrać dużo, bo sprawunków będzie moc, a co jeden to delikatniejszy.
Maciek medytował godzinę przynajmniej, zanim wóz jak się należy narządził. Rozpuścił go na całą długość drabin, lusznie wybrał, co najmocniejsze, zaopatrzył się w postronki i w słomę... boć to warszawskie sprawunki na byle jakim wozie wieźć ryzyko. Licho wie z czego one są, ale najprędzej ze szkła, bo warszawiacy, wiejskim ludziom na psotę wszystko ze szkła robią, żeby się tłukło w drodze.
Sama pani mówiła, że tego będzie sporo — a pani zwykle dobrze wie, co mówi...
Przed tygodniem, gdy mąż miał do Warszawy wyjeżdżać, pani wypisała litanią przerażająco długą — aż jegomość jęknął, ujrzawszy taki cyrograf.
Ale w błogim stanie małżeńskim nie można się lada czem przerażać, przeciwnie, trzeba być nieustraszonym a cierpliwym.
Wiedział dobrze o tem pan Ignacy (właśnie ten pan Ignacy, którego powrót do domu anonsowano tak głośno) i jak tylko przybył do Warszawy i ulokował się w Saskim hotelu, w tej chwili uzbroił się w okulary i zaczął odczytywać rękopism swej małżonki wraz z licznemi komentarzami.
Czego tam nie było?... Począwszy od igieł i nici, a skończywszy na najmodniejszym kapeluszu dla Zosi, tej jasnowłosej śpiewającej dzieweczki; od bucików dla najmniejszego chłopca, aż do materyału na suknią dla samej pani; od mosiężnego żelazka do jakichś walansyenek, filozeli, sznelek, miniardizy i tym podobnych dziwolągów, których nazwy pan Ignacy nietylko że spamiętać nie mógł, ale nawet wymówić nie potrafił.
A przy każdej pozycyi przerażającego regestru były jeszcze obszerne komentarze, w tym rodzaju naprzykład:
„Przedewszystkiem pamiętaj, że jedziesz do Warszawy głównie dla zdrowia. Prosto więc z wagonu idź do doktora; nie żałuj, daj mu choćby rubla więcej, ale niech cię na wszystkie strony opuka; niech cię opuka nawet dwa, albo choć i trzy razy, a co ci powie, to sobie napisz, a recepty nie zgub...
„Tylko proszę pamiętać, żebyś się nie dał oszukać; najlepiej to kupisz na Żabiej ulicy, albo za Żelazną Bramą, a targuj się do upadłego i powiedz żydom, że temu lat pięć, pani Michałowa kupowała takie same po złotemu groszy trzy... Dobrze pamiętaj, że teraz nie noszą nic w zęby, tylko w kliny, i żeby miało drobny deseń. Masz tu załączone próbki i staraj się znaleźć takie same, albo w podobnym rodzaju, a swoim gustem nie rządź się, bo znowuż kupisz takie czupiradło, że tylko w konopiach jako strach na wróble postawić. Guziki wybieraj ładne i stosowne do materyału, a pytaj się w sklepie jakie teraz noszą.
„Za kapelusz Zosi nie waż się płacić drożej jak pięć rubli i żądaj, żeby ci dali oryginalny fason, paryzki koniecznie, a jak będziesz szedł przez ulicę, to przypatruj się uważnie, co jest najmodniejsze, co najwięcej noszą i według tego się rządź.
„Nie zapomnij także o cukrze, bo u nas w miasteczku dużo jest droższy; nie gniewałabym się też, żebyś kupił samowar i maszynę do szycia. Nawet bardzo cię proszę o maszynę, kup koniecznie, tylko proś, niech cię zaraz w sklepie nauczą, jak się igłę zakłada i nici nawłóczy. Niech cię także nauczą w sklepie obrębiać, podwrębiać, stębnować i pikować, oraz wszywać sznureczki.
„Pamiętaj, wyucz się tego wszystkiego jak pacierza, żebyś mógł nam pokazać jak co się robi, bo inaczej nic nam z maszyny nie przyjdzie.
„Szpilek czarnych nie bierz, bo są nic nie warte, tylko kup białe i nie na żadne papierki — to do niczego niepodobne — tylko na łuty, i na wadze się nie daj oszukać. Warszawskie sklepowe umieją okłamać, zwłaszcza jak widzą, że mają do czynienia z mężczyzną i to z takim, który na niczem się nie zna.
„Włóczkę dobierz podług załączonych próbek, co są w niebieskim papierku, a prócz tego kup zielonej (wielka szkoda, że nie mam próbki); otóż ta zielona ma być nie jasna i nie ciemna, coś pośredniego między dębowym liściem a sałatą.
„O oliwie nie zapomnij. Kup wazę, tylko dużą, talerzy ze dwa tuziny, szklanek, biletów wizytowych, pieprzu, angielskiego ziela, kopert z cyframi i dobrzeby było, żebyś przywiózł ze sześć garncy octu, ponieważ tutejszy żydowski jest fatalny. I nafta u nas dużo droższa, niż w Warszawie, ale nie wiem, czy będziesz miał tyle funduszów.
„Woalka dla Zosi ma być biała i nie szeroka, tak aby tylko oczy i nosek zakryła i nie w kropki, broń Boże nie w kropki! bo w kropkach Zosi wcale nie jest do twarzy. Parasolka najlepsza czarna, ale jeżeli teraz noszą inne, to kup taką, jakie noszą... etc. etc.“
Odczytawszy to wszystko, pan Ignacy długo usnąć nie mógł, tylko rozmyślał i rozmyślał jak wybrnąć z tego labiryntu — ale że szlachcic ma twardą naturę i z gorszych jeszcze tarapatów umie się wydobywać, więc wziął na odwagę i nazajutrz od samego rana puścił się na wędrówkę za Żelazną Bramę, na Żabią, Graniczną... Targował się do upadłego, ujadał z żydówkami ząb za ząb, odsyłał do hotelu paczki i tłomoczki, aż wreszcie załatwił wszystko co do joty i cieszył się tem błogiem przekonaniem, że zasłużył na nieograniczoną wdzięczność i serdeczne ucałowanie od żony.
Więcej jeszcze ucieszył się po konferencyi z doktorem. Był u jednego z tych głośnych lekarzy, których nazwiska są znane nawet w najbardziej zapadłych kątach kraju. Taki znakomity człowiek opukał go, ostukał własnoręcznie, rozmawiał z nim przez całe pięć minut i dał radę, w jaki sposób na bardzo długie lata może zakonserwować swoje zdrowie.
Załatwiwszy wszystko szczęśliwie i pomyślnie, pan Ignacy z lekką kieszenią, ale też i z lekkiem sercem, powraca do domu.
Widzi już z daleka folwarczek swój, swoję rodzinną Wygnankę, na której dachach siedzą sroki, a na hypotece żydzi; widzi dworek stary z dachem porosłym mchem i pleśnią... Tu bąki zbijał za młodu, tu w wieku dojrzalszym biedę klepał, tu się dziatwy dochował, tu długów narobił, że aż jęczy teraz pod ich ciężarem. Tu zaznał trochę szczęścia i wiele goryczy — tu miał swoich sercu blizkich, żonę kochającą, pod której pantofelkiem, jak każdy sprawiedliwy szlachcic siedział, dwóch synków i ukochaną jedynaczkę — jasnowłosą Zosię.
Z uczuciem błogiej radości obejmował wzrokiem siedzibę swoję.
Wojtek smagnął batem nad końmi — i wielki, wyładowany różnemi sprawunkami, wóz majestatycznie zatoczył się przed ganek.
W taki sam sposób bohaterowie starożytni powracali z odległych wypraw pod opiekuńcze skrzydła bogów domowych, na łono kochającej rodziny, ażeby po niewywczasach i trudach walk, po doznanych wrażeniach i niewygodach — kosztować słodkiego a zasłużonego spoczynku...
Pan Ignacy, ile że był człowiekiem dość korpulentnym, nie bez trudu pewnego wydobył się z pomiędzy wysokich drabin wozu i odrazu wpadł w objęcia żony i dzieci.
— Mężu, Ignasiu! tatunieczku, tatuniu! — wołała pani Ignacowa i dziatwa.
Pierwsza zawisnęła na grubej, ogorzałej szyi hreczkosieja, drugie czepiały się jego rąk.
— Magda, Kaśka, Maryna! — krzyknęła pani domu na swoje służebne — poznoście ostrożnie wszystkie tłomoczki do kancelaryi pana, tylko pomalutku, żeby czego nie stłuc i nie uszkodzić. Maciek, pomóż-no im, koniska, zbiedzone z drogi, postoją. Chodź Ignalku do pokoju, zmęczony jesteś, zdrożony, posil się trochę, a potem spocznij. Pewnie całą noc nie spałeś w wagonie.
— Naturalnie, moja duszko; jechałem sobie, panie dobrodzieju, po gospodarsku, oszczędnie, trzecią klasą.
— Mój Boże! czemuż nie drugą?!
— A pamiętasz, kochanie, jak raz jechałem drugą, to powiedziałaś sama, że Wygnanka na takie zbytki nie starczy, pamiętasz?
— To co innego było, a dziś co innego; wtenczas jechałeś w dzień, teraz w nocy... Przecież nie jesteś już młodzik, mój kochany; taka niewygoda może twemu zdrowiu zaszkodzić. Spodziewam się, że miałeś przynajmniej tyle przezorności, że jadąc trzecią klasą wsiadłeś do wagonu dla niepalących.
— Niestety, zgadłaś, moja duszko.
— Dlaczego niestety?
— Bo do wagonu napchało się ze trzydziestu niepalących żydów, którzy nie mogąc spać z powodu ciasnoty, wrzeszczeli w najokropniejszy sposób, tak, że literalnie przez calutką noc nie zmrużyłem oka.
— Dziś to sobie powetujesz.
— Ech! moja duszko, teraz to już nic; wetowałem sobie na wozie. Od kolei siedm mil opętanych, droga ciężka, koniska szły powoli, więc też kiwałem się jak żyd nad talmudem i spałem.
— Wiesz co, jabym nie mogła spać wracając do domu. Byłabym niespokojna co się dzieje z dziećmi? daję ci słowo — nie usnęłabym!
— To niby przymówka...
— Ale cóż znowu? Ja tylko powiadam, że ja nie mogłabym spać. Zupełnie co innego jest kobieta, a co innego wy, mężczyźni. My żyjemy więcej sercem, wy...
— Petronelciu, duszko? cóż-bo znowu... Sprawunki wszystkie załatwiłem co do joty, jak Pana Boga kocham, szpileczki najmniejszej nie zapomniałem. Kupiłem ci wszystko, wszystko coś tylko kazała.
— O to mniejsza; przedewszystkiem o twoje zdrowie idzie — w tym celu głównie jeździłeś, żeby zdrowie ratować.
— Byłem, byłem i u doktora, dalibóg byłem, jeszcze u jakiego doktora! Powiadam ci pierwszy majster na całą Warszawę. Nietylko chorych uzdrawia, ale powiadają, że nawet umarłych wskrzesza; krótko mówiąc znakomitość! Opukał tak jak kazałaś, ostukał i przejrzał mnie na wylot.
— Bogu dzięki! Przywiozłeś recepty?
— Ha! ha! tobie się zdaje, że taki doktór, leczy ludzi miksturami, jak nasz miasteczkowy recepciarz...
— No, znowuż na naszego Frankiewicza nie możesz narzekać. Bądź-co-bądź trzymał cię dotąd dobrze.
— Trzymał! Wielkie rzeczy, że trzymał — ale nigdy nie wiedział, co mi jest. Tamten zaś odrazu wszystko wyczytał ze mnie, jak z karty. Powiada tak: pan masz powiększenie wątroby, rozstrojenie nerwów, skłonność do reumatyzmu, trochę rozdęcia płuc, lekki katar żołądka i w ogóle rozstrój organów trawienia.
— Jezus Marya! Przerażasz mnie mężu! tyle chorób... toż ty się z nich przez dwadzieścia lat nie wyleczysz. Jestem tak zgryziona i struta tą wiadomością, że wypowiedzieć nie potrafię. Tego jeszcze tylko brakowało, żeby przy wszystkich naszych kłopotach i zmartwieniach, twoje zdrowie było narażone... Boże! Boże! miej miłosierdzie nad nami.
— Petronelciu! śmiej się z tego. Nic mi nie będzie do samej śmierci...
— Tak mówisz, żeby mnie pocieszyć.
— Ale najzupełniej na seryo mówię. Doktór warszawski powiedział, że za miesiąc będę zdrów jak ryba; za miesiąc, a najdalej za kwartał. Zobaczysz, że będę jeszcze na Zosi weselu tak mazura wywijał, że aż drzazgi z podłogi polecą — tylko naturalnie muszę poprzednio przeprowadzić kuracyą.
— Więc przeprowadzaj, lecz się, jedź, nie zważaj na koszta... Choćby pożyczkę zaciągnąć na najuciążliwszych warunkach — a ratować się, ratować, mój Ignasiu; przecież jesteś ojcem rodziny, masz żonę, dzieci...
— Kuracya, jaką mi przepisano, wcale nie jest kosztowna; nie potrzeba na nią ani jednego grosza.
— Co mówisz?!
— Tak, tak jest... Taki znakomity lekarz nie naraża pacyentów na koszta, nie napycha aptekarzom kieszeni, nie truje ludzi obrzydliwemi miksturami i proszkami, jak naprzykład nasz fuszer Frankiewicz, którego cała medycyna zasadza się na obejrzeniu języka.
— Ale mówże raz, jakaż to kuracya?
— Spokój! Wyraźnie mi powiedział: pan dobrodziej masz wyjątkowo silny organizm i wrócisz w krótkim czasie do zdrowia — tylko przedewszystkiem staraj się pan o spokój... Tylko spokój; żadnych zmartwień, żadnych wzruszeń, żadnych irytacyj — spokój i nic więcej, tylko spokój!...
Pani Ignacowa zamyśliła się.
— Dziwne lekarstwo! — rzekła — ale jeżeli działa tak zbawiennie, to trzeba się o nie postarać koniecznie. Ja ze swej strony przyrzekam usuwać wszystko, coby cię niepokoić mogło. Nie mówmy więc o interesach, chociaż... chociaż byłoby dużo do powiedzenia... Nie mówmy, kochany Ignasiu.
— Oho! już coś jest — zawołał zaniepokojony szlachcic — już coś ukrywasz przedemną.
— Nic, nic Ignasiu, przejdź do jadalnego pokoju, zaraz podadzą doskonały bigos; napijesz się kieliszek starki, to cię wzmocni i pokrzepi.
— Oho! adiu Fruziu! nic ze starki, ani z bigosu — nie będę jadł.
— Czy popasałeś w drodze? Ciekawam gdzie? Nie przypuszczam przecież, żebyś o tak wczesnej godzinie wstępował do Pokrzywek; aczkolwiek wiem, że bywasz tam częściej niżby wypadało... Ale co ja mówię! Zapomniałam, że potrzebujesz spokoju, więc już ze względu na twoje zdrowie przemilczę, że wizytowanie tej młodej wdowy wcale mi się nie podoba, i że odrywasz się tylko od gospodarstwa bez potrzeby...
— Petronelciu! — zawołał czerwieniąc się pan Ignacy.
— Nic, nic, mój kochany, nie unoś się — pamiętaj, że przedewszystkiem spokój... i chodź jeść, bo bigos już gotów.
— Powiedziałem ci, że go jeść nie będę.
— Ciekawam dlaczego? bo że na dziesięć potraw nie jadasz dziewięciu, to wiadomo — ale bigos dotychczas lubiłeś.
— I dziś go lubię — i jadłbym chętnie, lecz doktór zakazał... Zalecił oprócz spokoju dyetę; przez miesiąc czasu mam się wstrzymać od starki, piwa, wina i wszelkich rozgrzewających napojów; kazał jeść kwaśne mleko, serwatkę, śmietankę, maślankę, jednem słowem nic więcej tylko mleko i spokój. Przyznaj sama, że tańszej i mniej uciążliwej kuracyi trudno sobie wyobrazić.
— Istotnie; więc dobrze, zamiast bigosu przyniosę ci kwaśnego mleka, właśnie mam doskonałe ze śmietaną, zimne jak lód.
— Ano, to i owszem, bo nawet jestem, co prawda, trochę głodny.
— Śpieszę, idę — rzekła pani, wyjmując kluczyki z kieszeni; jednocześnie wypadł jej jakiś papier w kilkoro złożony.
Pan Ignacy pospieszył aby go podnieść, lecz żona, szczuplejsza i zręczniejsza od niego, nie dała się uprzedzić. Podniosła pospiesznie papier i schowała go do kieszeni.
— Co to jest, Petronelciu? — zapytał zaciekawiony szlachcic — co to za liścik?
— Chyba nie posądzisz mnie o jakąś tajemną korespondencyę.
— W takim razie dlaczego mi go nie chcesz pokazać?
— Bo widzisz... No — spodziewam się, że nie będziesz mi przecie wyprawiał scen zazdrości...
— Ale jestem ciekawy...
— Żałuję, że nie mogę ciekawości twojej zaspokoić.
— Zaczynasz mnie zanadto intrygować, moja duszko, i dalibóg sam nie wiem, co mam o tem myśleć.
— Najlepiej nic, bo zresztą to jest głupstwo, bagatelka, rachunek pachciarza...
— Doskonale! Pokaż-że, bo właśnie i ja chciałbym się z nim obliczyć, to się jedno z drugiem kombinuje.
Pani zmieszała się.
— Możeby na później odłożyć.
— Ciekawym dlaczego? Wydałem w Warszawie sporo grosza i teraz potrzebuję pieniędzy, to też bardzo będzie mi na rękę coś odebrać.
— Kiedy... kiedy...
— Co?
— Kiedy to właśnie nie jest jego rachunek, tylko taka sobie... notatka.
— A na miłość Boską! tego już dosyć! — zawołał pan Ignacy sapiąc ze złości — nie wiedziałem, że jeszcze ciebie się żarciki trzymają.
— Ależ Ignalku, nie unoś się, nie alteruj; ja tylko dla twego spokoju...
— Ładny mi spokój, że muszę się irytować i złościć!
— No więc nie irytuj się, nie złość; już powiem ci całą prawdę: to jest uważasz... tylko nie zmartw się znowuż... to jest pozew od Icka.
— Co? ten lichwiarz! Dopiero siódmą skórę zdarł ze mnie za procent i już pozywa! Ach, niedoczekanie jego! Czekaj! ja z tobą potańcuję, będziesz odbierał pieniądze, jak rak świśnie! Jutro zaraz jadę do adwokata. Żeby mnie to miało nie wiem ile kosztować, to przeprowadzę sprawę przez wszystkie instancye. Niech mnie popamięta przynajmniej!
— Mój Ignalku, pamiętaj, co ci doktór zalecił, bądź spokojny, nie unoś się, nie irytuj.
— Ja też jestem spokojny, dalibóg jestem spokojny, ale żebym tego Icka miał pod ręką, tobym mu brodę oberwał!... skórę bym z niego zdarł, bo dalibóg, to rozpacz człowieka ogarnia, gdy ma z takimi ludźmi do czynienia. Ja nie irytuję się, nie rzucam, ale tak mi w głowie szumi jak w młynie... ale co to? Petronelciu — rzekł spoglądając w okno — dlaczego wiatrak stoi? Taki wiatr dzisiaj doskonały...
— Musiał młynarz wyjechać — odrzekła pani pomieszana cokolwiek.
— O proszę tatusia! — odezwał się najmłodszy chłopaczek, który wszedł właśnie do pokoju — nasz młynarz, jak tylko tatuś pojechał do Warszawy, zaraz uciekł.
— Co? co ty mówisz! — krzyknął pan Ignacy.
— A tak, proszę tatusia, młynarz uciekł; mama kazała go gonić, ale on już był daleko.
— Petronelciu, i ty mi nic o tem nie powiedziałaś?!
— Nie chciałam cię martwić, mój Ignasiu, boć jeżeli twojem lekarstwem ma być spokój...
— Niech licho wszystkie lekarstwa porwie! młynarz za pół roku winien — a teraz szukaj wiatru w polu... Czy wiecie przynajmniej, dokąd się wyprowadził? Czy zostawił tu jakie rzeczy?
— To jest.. proszę cię, ponieważ już wszystko jedno, więc mogę ci powiedzieć. Uciekł tak pokryjomu, żeśmy dopiero na drugi dzień spostrzegli, że go niema. Poprzedniego dnia kręcili się koło wiatraka jacyś obcy ludzie, ale sądziłam, że przyjechali jak zwykle do młyna.
— Żeby też nie posłać kogo, nie przepytać!
— Czyż mogłam przypuszczać, że ucieknie? Zdawało się, że człowiek porządny — już dwa lata u nas siedział.
— Znam ja, znam takich porządnych. Żeby go najjaśniejsze!
— Dajże już pokój, mój Ignasiu, nie irytuj się; milsze mi twoje zdrowie niż głupi czynsz z wiatraka.
— Tak, ale jak przyjdzie zapłacić głupie podatki, głupie towarzystwo, głupią służbę i głupiego najemnika, a tu ten i ów zarwie, to ja nie wiem jak będę wyglądał...
— Nie obawiaj się, zyskamy na czem innem; teraz proszę cię, siadajże i jedz. Mleko już jest.
Pan Ignacy zabrał się do mleka, ale jadł niewiele, bez apetytu; spoglądał ciągle przez okno na wiatrak i gniewnie ruszał wąsami.
Pani Petronela z córką zajęły się rozpakowywaniem sprawunków, pan Ignacy zaś, nie chcąc im przy tej ważnej czynności przeszkadzać, a może pragnąc uniknąć tak zwanych pierwszych ogni, wymknął się cichaczem na folwark.
Pierwszą osobą, którą spotkał, był pachciarz Uszer, mały, szczupły żydek, o osobliwie żółtych włosach i brodzie. Uszer biegł zadyszany, z pośpiechem.
— Aj! waj! — zawołał — jak to dobrze, że wielmożny pan już przyjechał. Ja zaraz do wielmożnego pana leciałem, bo my wszystkie pogłupieli i nie wiedzieli co robić!
— Cóż się stało?
— Co się miało stać? Nic się nie stało, tylko ta krowa łysa, co ją wielmożny pan przeszłego roku kupił od hrabiego...
— To co?
— To una była krzynkę niezdrowa... przytrafiła jej się słabość.
Pan Ignacy zaniepokoił się, krowa ta albowiem była ozdobą całej obory i rokowała nadzieję pięknego przychówku.
— Więc powiadasz, że była słaba?
— Ny tak, była słaba, a teraz to tak pokazuje, jakby miała zdechnąć.
— Gdzież ona jest?
— Leży w oborze, mało co już dycha.
— A gałgany! — zawołał pan Ignacy — nie mogliście to dać ratunku, wreszcie posłać po weterynarza, co? Gdzież był karbowy, gdzie ty byłeś?
— Wielmożny panie! My wszyscy tu byli, my robili tej krowie wszystko, co tylko było można zrobić. Jakie my jej lekarstwa dawali! Karbowy kazał ją rozcierać osowym kołkiem, ja poleciałem zaraz do szwagra po okowitę. Na moje sumienie, myśmy jej wlewali w gębę całe półtory kwarty okowity z pieprzem. Ganialiśmy ją po folwarku, ale ona wcale nie chciała chodzić, tylko układła się i leżała. Wołali ze wsi starego Mikołaja, on zamawiał, wołali te babe, co za wiatrakiem siedzi, Maćkowe, ona kadziła z różnem zielem, ale to też nie pomogło. Tymczasem ja widziałem, że taki medycyna na nic jest, więc posłałem mego syna z biedką do miasta, żeby przywiózł czarnego Jankla...
Pan Ignacy niewiele tej relacyi słuchał i wpadł szybko do obory. Krowa dawała słabe oznaki życia.
— A łotry jedne! — krzyczał zaczerwieniony szlachcic — coście zrobili, zabiliście mi najpiękniejszą krowę!
— Co my mieli ją zabić? wielmożny panie, co my ją mieli zabić, kiedy ona jeszcze żyje; niech pan patrzy, na moje sumienie, ona jeszcze dycha, sprawiedliwie dycha. Ja wielmożnemu panu co powiem... niech się wielmożny pan nie martwi.
— Idź do dyabła!
— Za co ja mam iść do dyabła? ja dobrze radzę; zaraz przyjedzie Jankiel, przecież on znawca jest; on pierwszy rzeźnik na całą okoliczność.
— Mówię ci, idź do dyabła razem z Janklem.
— Aj waj, jaki wielmożny pan zły, zaraz idź do dyabła; na co ja mam chodzić do niego, ja radzę dobrze z życzliwości.
— Sześćdziesiąt rubli dałem za nią hrabiemu, jak jeden grosz — mówił sam do siebie pan Ignacy; przypominając sobie wszystkie lekarstwa dla bydła, o jakich kiedykolwiek słyszał.
Widoczne jednak było, że tu już żadne lekarstwa nie pomogą, piękna krowa kończyła swój żywot.
Uszer zaczął znowu przemawiać:
— Proszę wielmożnego pana, już z tej krowy nie będzie nic, tylko skóra i trochę mięsa; pan sobie nie gniewa, a ja chcę dobrą radę dać, ja chcę tę krowę kupić; Jankiel zara przyjedzie...
— Mówię ci, żebyś sobie poszedł!
— A co będzie z tego jak ja pójdę? Czy krowa ozdrowieje? Aj, żeby ona chciała ozdrowieć — to jabym zaraz sobie poszedł... poleciałbym nawet, żeby ona ozdrowiała; ale ona wcale nie ozdrowieje... Niech mnie wielmożny pan posłucha, ja ryzykuję! Ja mam taką naturę, że jestem ryzykant! Nawet moja żona to mnie zawsze mówi: słuchaj Uszer, ty jesteś wielki waryat, na moje sumienie, ona zawsze tak mówi! Niech mnie wielmożny pan posłucha: ja daję za tę krowę całe pięćdziesiąt złotych — niech ja stracę!..
— Zwaryowałeś!
— I to może być, bo ona teraz warta może cztery, może pięć rubli.
— Taka piękna, tłusta krowa!
— To się tylko tak zdaje; niech wielmożny pan uważa, że w takiem dużem bydlęciu to jest bardzo dużo gnatów, nawet mało co samego bydlęcia, tylko gnaty... Jankiel tak samo powiada, a on wielki znawca jest; i ja się też znam; żebym ja miał to w majątku, co ja już wykupiłem takie słabowite krowy i woły, ale niech wielmożny pan wierzy, że to jest ryzykowny interes. Trafi się małe bydlę, to niema z niego zysku; trafi się wielkie, to jeszcze gorzej jest... Tylko, że ja mam taką naturę, co nie lubię patrzyć na cudzą stratę... Mnie zaraz ściska koło serca, jak widzę że gospodarz traci taki piękny dobytek. Więc kupuję, kupuję, bo jestem ryzykant! Czasem zarobię, czasem stracę, ale najprędzej to ja stracę.. Już takie moje szczęście, wielmożny panie.
Pan Ignacy kiwał smutnie głową i nie słuchał wymownych przedstawień Uszera; żyd jednak za wygranę nie dawał.
— Na moje sumienie! — mówił — Jankla już tylko co nie widać, on zaraz przyjedzie, niech wielmożny pan sobie namyśli i niech wielmożny pan sprzeda. Co to trzymać, po co trzymać takie głupie bydlę, co już zdycha?
— A niech was najsiarczystsze! Gdzie jest pastuch? gdzie karbowy! gdzie te gałgany są?...
— Wielmożny panie, jeden gałgan to jest na pastwisku, przy bydle — a drugi, to mnie się widzi, że trochę słaby jest i leży w chałupie...
— Co mu jest?
— Co jemu ma być? On słaby jest, a to wszystko od te paskudne krowe; albo on się od niej słabościem zaraził, albo jak krowę lekował, to się bardzo okowity obwąchał i przez to teraz chory jest...
— Zawołaj mi tu zaraz karbowego! — krzyknął pan Ignacy na przechodzącą dziewczynę.
Dziewczyna pędem pobiegła, a Uszer uznał za właściwe cofnąć się i pójść do dworu, w nadziei, że z panią prędzej tranzakcyi dokona.
Po chwili z czworaku niezbyt pewnym krokiem wyszedł karbowy...
— Gdzież siedzisz? co się tu dzieje? stary gamoniu! — krzyczał pan Ignacy. — Coście zrobili z krową? gadaj zaraz!...
— Pan Bóg miłościwy i sprawiedliwy je, wielmożny panie — odpowiedział chłop, zaledwie mogąc językiem obracać. — Sprawiedliwy je, wielmożny panie, a że z krówska nic nie będzie... wola Jego święta.
— Z czego zachorowała? dlaczego nie posłaliście zaraz po weterynarza?
— Niewiadomo z czego żebym tak jasności nie oglądał... niewiadomo; stojała se, stojała, a potem wzięła się układła i tylo.
— Ale pytam cię, gapiu, dlaczego nie posłałeś po weterynarza?
— Albo to wielmożny panie witryniorz pomoże?... My zamawiali, my okadzali, my okowitę dawali.
— Komu?
— Dyć krowie, krowie dawaliśmy, wielmożny panie, naszemu bydlątkowi kochającemu — aj bydlątko, bydlątko jedyne!
— Krowie dawaliście wódkę, a ty się upiłeś. Wstydź się stary, ledwie na nogach stoisz.
— Panie wielmożny, toć ja jeszcze od Wielganocy kieluszka w garści nie miał, jeno mnie tak o pańskie bydlątko markotność rozebrała, że ledwie co żywy jestem.
— To też ruszaj do chałupy, wyśpij się i wytrzeźwij niedołęgo, później rozprawimy się z sobą.
— O wielmożny panie, Pan Bóg wszechmogący i sprawiedliwy widzi, ile ja nad tem bydlątkiem napłakał... jak nad matką rodzoną... panie kochający, sprawiedliwie!
— No idź już, bo dziś nie dogadam się z tobą.
Karbowy, zataczając się i mrucząc o niesprawiedliwości ludzkiej, poszedł do domu, a pan Ignacy jak bomba wpadł do mieszkania.
— A wiesz co, Petronelciu — rzekł z goryczą — ślicznieście się tu rządzili! Młynarz uciekł, najpiękniejszą krowę dyabli wzięli; w polu, jak się dowiaduję, pełno szkód... z lasu drzewo kradli...
— Mój Ignalku, ja wiem... ja wiem o tem wszystkiem, ale proszę cię nie martw się, nie irytuj... pamiętaj, że tu głównie idzie o twoje zdrowie, że zalecono ci spokój.
— Ach, spokój! spokój! piękny mi spokój... dopiero co przyjechałem, a już mnie wszyscy...
— Bądź-że rozsądnym, mój Ignasiu.
— Taka piękna krowa!
— Przecież nie wszystko stracone, sprzedałam ją Uszerowi za dziesięć rubli, zapłacił... ale nie bierz tego do serca. Czy to ludzie mają takie zmartwienia? Ja sama tyle dziś przecierpiałam — a jednak nic nie mówię.
— Cóżeś miała cierpieć?
— No, com przecierpiała, tom przecierpiała, zawsze jednak mam tyle delikatności, że szanuję twoje zdrowie i nie wyprawiam ci awantur.
— Mnie awantury? za co? Cóżem ci zawinił, kobieto!
— Eh, nie mówmy o tem. Od czasu jak pobraliśmy się, mogłam się przyzwyczaić do tego, że pieniądze rzucamy poprostu w błoto...
— No, no! cóż tam nowego? pewnie o sprawunki.
— Zapewne, ale nie mówmy o tem, ja wiem, że ty nadewszystko potrzebujesz spokoju... a dlatego żebyś go miał, ja gotowa jestem obywać się bez sukni, a Zosia może chodzić w starym kapeluszu!
— Przecież przywiozłem na suknią i przywiozłem kapelusz!
— Ha! ha! — roześmiała się pani gorzko — ten materyał, coś przywiózł, dobry jest na pokrycie starej kanapy, a co się tyczy kapelusza... to sądzę, że gdyby Zosia włożyła go na głową i przejechała się przez wieś, to...
— To co?
— To by... to by wszystkie psy zawyły, zobaczywszy podobne czupiradło.
— A, Petronelciu, dość już tego! Za moje dobre serce, za to żem prawie ostatni grosz wyciągnął dla was...
— Owszem, ja ci bardzo dziękuję, ja ci serdecznie wdzięczna jestem; chociaż jak w tym razie za dobre chęci.
— Śliczne mi dobre chęci... to nie chęci, Petronelko, nie żadne chęci — ale ruble, proszę cię, ciężko zapracowane ruble!
— Tem gorzej...
— A, dość już tych wymówek, dalibóg nie wytrzymam dłużej! Jedź sobie do Warszawy i pooddawaj to wszystko, pozamieniaj, rób co chcesz, tylko niech ja mam spokój...
— Przy twoim burzliwym i prędkim charakterze...
— Ależ ja jestem łagodny jak baranek.
— Proszę pana — zawołała służąca, wbiegając do pokoju — proszę pana, ze dwadzieścioro bydła chodzi po łące...
Pan Ignacy zerwał się, jakby iskrą elektryczną poruszony, pobiegł do stajni, dosiadł konia, jaki mu się pod rękę nawinął i cwałem popędził ku łąkom. Słychać było wielki krzyk, hałas, a w pół godziny później fornale z wielkim tryumfem prowadzili zajęte w szkodzie bydło na folwark.
Pan Ignacy czerwony, zadyszany, zasapany powrócił do domu. Nie mówiąc ani słowa do żony, otworzył kredens, wyjął butelkę, nalał bernardyński kielich starki, a wychyliwszy go duszkiem, ukroił ogromny kawał chleba i zajadać zaczął.
— Mężu! — zawołała pani Petronela — Ignalku kochany, a dyeta! a warszawski doktór!
— Niech go kaczki zdepczą razem z jego lekarstwem, które wprawdzie tanie jest, ale go dostać nie sposób...
— Zawsze jednak...
— Nie, moja pani, dość mam już tej próby... Tak być nie może, przy takiej dyecie umarłbym z głodu, a przy kłopotach ze zmartwienia; kazałem zaprzęgać i wyjeżdżam.
— Dokąd?
— Do miasteczka, do gminy, do sądu. Muszę młynarza złapać, nowego karbowego poszukać, szkodników zapozwać, a przy tej sposobności wstąpię do poczciwego Frankowicza. Niech mi zapisze pigułki albo proszki, bo te można przynajmniej dostać w aptece, a spokoju, tak zaleconego spokoju, na wsi z latarnią nawet nie znajdzie...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kilka lat później widziałem znowuż pana Ignacego; przyjechał do Warszawy z żoną kupować wyprawę dla swojej pięknej, śpiewającej Zosi. Oddychał wprawdzie trochę ciężko, skarżył się na reumatyzm w łopatce, ale wyglądał doskonale. Pełną, ogorzałą twarz zdobiły ogromne wąsy, okazała tusza dodawała mu powagi.
Gdy mówił że go w łopatce coś strzyka, radziłem żeby się udał do sławnego d-ra X.
— Niezawodnie wyleczy pana dobrodzieja — rzekłem.
— Daj pokój, bracie — odpowiedział — wolę ja mego recepciarza z prowincyi; jak mi zaordynuje synopizmy, to wiem przynajmniej, że mnie wyszczypią jak się należy... a te wasze znakomitości leczą spokojem... Ha! ha! dobre lekarstwo, jak kto ma folwark i córkę zamąż wydaje.