Lekki grunt/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekki grunt |
Podtytuł | Obrazek wiejski |
Pochodzenie | „Kurjer Lwowski“, 1897, nr 140-215 |
Redaktor | Henryk Rewakowicz |
Wydawca | Henryk Rewakowicz |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Zygmunt Gollob |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwór w Dębowej pamiętać musiał dawne czasy. Świadczyła o tem dawna jego konstrukcja, świadczyły ściany modrzewiowe, dach wysoki, spadzisty i charakterystyczny ganek na silnych dębowych słupach oparty.
Niegdyś, jak z niektórych oznak wnosić było można, dworek ten musiał mieć obronny charakter, gdyż dokoła niego były ślady fosy głębokiej, a w jednym rogu dziedzińca stały jeszcze szczątki baszty murowanej, która obecnie za składzik podręczny służy.
Czyściutko tam było i porządnie. Na dziedzińcu szeroki trawnik się rozciągał, po bokach klomby bzów, jaśminów i berberysów rosły. Po nad te krzewy wystrzelały w górę czeremchy, a tuż przy domu, stare, potężne lipy rosły już Bóg wie odkąd, takie miały pnie grube i takie potężne konary.
Za dworem znajdował się ogród duży, cienisty, z altankami kilkoma, z kwietnikiem i klombami róż.
W dworku była sień duża, widna; na ścianach wisiały poprzybijane potężne rogi jelenie, łby wilków, a w samym kącie ogromny niedźwiedź wypchany z pałką sękatą w łapach, niejednemu przechodniowi strachu swym widokiem napędzał. Tu także wisiały na ścianach wieńce ze złocistej pszenicy, aromatycznem zielem i kwiatami polnemi przeplecione, pamiątka dożynków zeszłorocznych.
Siedziba ta stara, pamiętająca czasy bardzo odległe, z dawien dawna była gniazdem jednej i tej samej rodziny. Pokolenia liczne wzrastały tu i marły, a w tradycji rodzinnej niepodobna już było odnaleźć śladu, kiedy pierwszy pra-pra-pradziad tu zamieszkał.
Pomimo przewrotów różnych, klęsk i burz, wioseczka ciągle była w ręku jednej i tej samej rodziny. Syn po ojcu tu siedział zazwyczaj i znowuż ją swemu synowi przekazywał, ztąd też musiało się wyrobić tradycyjne przywiązanie a nawet miłość synowska prawie do kątów starego dworku, do ziemi, do lip ręką pradziadów sadzonych.
Gdyby kto Stefanowi sprzedaż Dębowej zaproponował, obraziłby go śmiertelnie. Sprzedać to gniazdo stare, to świętokradztwo prawie, to zbrodnia! Poczytałby sobie za grzech, gdyby myśl podobna przeszła mu przez głowę.
Przeciwnie, jedynem a prawie wyłącznem jego pragnieniem było, aby stare gniazdo ojcowskie przyozdobić, upiększyć, nie zacierając przytem dawnego jego charakteru. Lecz, jeżeli w dworku, w mieszkaniu niegdyś przez rodziców zajmowanem, Stefan konserwatystą był upartym, za to w gospodarstwie starał się zaprowadzić wszystko, cokolwiek zdobycze nauki i postępu dać mogły.
Folwarczek Stefana to była ferma wzorowa. Każdy kawałek ziemi zużytkowany, uprawiony wybornie, dochód przynosił a pięknie urządzony las, prześliczny ogród, zarybione wody dopełniały całości.
Budynki w folwarku, za rządów Stefana już postawione, były schludne, porządne i trwałe, inwentarz doborowy, a ład i porządek w całem gospodarstwie wzorowy.
Gdy Stefan w Karczówce bywać zaczął, gdy poznawszy bliżej Celinkę, pokochał ją i za towarzyszkę życia wziąść postanowił, pracował jeszcze gorliwiej niż poprzednio, i nietylko już myślał o wyborowej pszenicy i wełnie jak najcieńszej, ale starał się o upiększenie dworku pod względem estetycznym. Od twardej prozy do poezji się przerzucił, i jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki w ogrodzie znalazły się piękne kwietniki, mała cieplarnia przybyła, a pod okienkiem pokoju, w którym jego przyszła miała zamieszkać, stanęły dwa klomby róż prześlicznych.
Jak w gospodarstwie tak i we wszystkiem Stefan był energiczny, lecz przytem konsekwentny, wytrwały. Szedł do celu spokojnie, bez rzucania się na bok, szedł drogą prostą, a zatem prawie zawsze cel zamierzony osiągał.
Była to natura prosta, szlachetna i silna, a przytem prawa i zacna. Celinka odgadła wartość jej sercem, przeczuła, iż w dobre ręce losy swoje składa i złożyła je z ufnością bezwzględną...
Dzięki uczuciu nowemu, które go ożywiało, Stefan był bardzo szczęśliwy, a że umiał dzielić swój czas doskonale i nic nigdy nie opuścił, więc też dnie upływały mu nader szybko, czas prawie niepostrzeżenie schodził.
Łagodny wieczór zapadał, już słońce za las się chowało, mroki wkradały się zdradnie, gdy Stefan z łąk do domu powracał.
Sianokosy tylko co rozpoczęto.
Na pięknych, równemi linjami rowów przerzniętych łąkach Karczówki trawa była przepyszna, gęsta, zwarta jak ściana. Górale na „nogach bocianich“, jak lud powiada, i nasi chłopi także kosami brzękali. Dwie kosiarki uwijały się też po łące.
Świeże, pachnące pokosy ciągnęły się w linjach równoległych, dalej stały gęste kopice, a jeszcze dalej, na samym skraju łąki, już się pokaźne stogi wznosiły.
Pachniało świeże siano, a robotnicy uwijali się raźnie.
Stefan na pięknym, gniadym koniu, ku domowi już wracał.
Właśnie przeskoczywszy rów, na gościniec wyjechał, gdy zdala, od strony Karczówki, dokąd oczy jego mimowoli się zwracały, dostrzegł jakiegoś jeźdźca.
Nie rozpoznał go dobrze, lecz domyślił się, że Stanisław w odwiedziny do niego przyjeżdża.
Spiął konia ostrogami i naprzeciwko gościa cwałem się puścił.
Gniady wyciągnął się jak struna, podniósł kopytami tuman kurzawy i niebawem obadwaj jeźdzcy znaleźli się tuż przy sobie.
Stefan witał gościa serdecznie.
— Bóg ci zapłać — mówił — dotrzymałeś słowa.
— A jakże, za obowiązek to sobie miałem, a przytem, jak się domyślasz zapewne, bez gościńca nie jadę.
— Wieziesz mi samego siebie, to dosyć.
— Wiozę ci więcej jeszcze.
— Cóż takiego?
— Ukłony od panien i wymówkę, żeś o nas zapomniał.
— No widzisz... siano.
— Ja im to mówiłem, ale Mania powiedziała, że my wszyscy, to jest mężczyźni, wolimy sieczkę, słomę, plewy, niż towarzystwo kobiet.
— Zawsze wesoła.
— Zazdroszczę jej tego humoru — szczególne usposobienie, Celinka nie ma takiego.
— No, starsza.
— Być może, ale nad wiek swój poważna. Wiesz co Stefanie, że ja niedługo tu będę u ciebie popasał.
— Dla czego?
— Pogawędzimy chwilę i zaraz do domu wracać muszę...
— Czegóż się tak spieszysz?
— Kłopotów mam po uszy i wybieram się w drogę.
— Dokądże to?
— Zagranicę, na dwa, trzy tygodnie najwyżej.
— Nie wiem, co cię tam powołuje, ale według mego zdania czas wyjazdu nie jest wybrany fortunnie. Sianokos, żniwa za pasem, obecność gospodarza w folwarku jest konieczną, niezbędną.
— Mój Stefanie, według waszych poglądów to tak, według mnie inaczej. Nie mam najmniejszej inklinacji do tych waszych żniw i sianokosów... otwarcie ci to wypowiadam.
— Nie, to niepodobieństwo! żartujesz chyba Stanisławie.
— Mówię najzupełniej serjo. Do wszystkiego gust i zamiłowanie mieć potrzeba, ja tego zamiłowania nie mam.
— Dziwnie mi brzmią twoje słowa, Stanisławie. Jak to? ty syn rolnika i tak zamiłowanego gospodarza nie masz upodobania w najpiękniejszej, najszlachetniejszej pracy, jaką człowiek podejmować może. Ty nie lubisz rolnictwa, nie entuzjazmuje, nie zachwyca cię ono? Wskaż mi jakąkolwiek pracę, jakikolwiek zawód, któryby posiadał więcej powabu, więcej uroku?
— Ślepy na te uroki jestem, a to co wy nazywacie poezją, wydaje mi się najzwyczajniejszą i najmniej ciekawą prozą. Bo doprawdy nie wiem, czem się tu zachwycać? Czy chłopem, który, korzystając z fałszywie pojętego prawa służebności, pragnie się wedrzeć w twój las i wyrąbać najpiękniejsze drzewa? czy ekonom, który cię okrada w spichrzu i w stodole? czy wreszcie temi licznemi furami nawozu, które wy za skarb najdroższy uważacie? Cała ta sielanka nie przedstawia dla mnie najmniejszego powabu.
— Boś jej poznać jeszcze nie zdążył, Stanisławie — rzekł Stefan — nie miałeś możności przyzwyczaić się do niej. Odesłano cię dzieckiem prawie do szkół, później przebywałeś przez czas dłuższy zagranicą, w stolicach, w najpiękniejszych miastach Europy, więc naprawdę nie miałeś możności poznania bliżej naszej polskiej wioski i wszystkich jej uroków; ale to rzecz do zrobienia, mój drogi. Pobędziesz czas jakiś między nami, przyzwyczaisz się, z gospodarstwem bliżej zapoznasz, a potem to ciche ustronie pokochasz tak, że kijem cię ztąd nie wypędzi.
— Nie wiem.
— Ależ tak, tak mój drogi, a przytem mamy tu poczciwe domy dokoła. Zacne rodziny, dobre gniazda a w nich dziewczęta piękne i szlachetne. Ani się obejrzysz, kiedy przykutym zostaniesz do miejsca najsilniejszym łańcuchem przywiązania. Nasze wiejskie dziewczęta mają szczególny dar podobania się.
— Jestem dostatecznie opancerzony przeciwko pokusom ich spojrzeń — rzekł śmiejąc się Stanisław — nie obawiaj się o mnie.
— Nic ci to opancerzenie nie pomoże, ulegniesz. Lecz wracając do przerwanej rozmowy, powiedz mi otwarcie, co cię zmusza do wyjazdu i to tak pilnego jeszcze?
— Dużoby o tem mówić, interesa mam, stosunki różne, których zrywać nie mogę... jednem słowem to i owo, drugie i dziesiąte, wracać tam muszę koniecznie.
Znać było, że Stanisław prawdy nie mówi i odpowiedzi na te pytania unika. Stefan, delikatny i oględny, nie nalegał też, wyjaśnień bliższych nie żądał. Umyślnie nawet rozmowę na inny przedmiot zwrócił, drażliwą ową kwestję omijając.
Rozmawiali o okolicy, o sąsiadach, o stosunkach miejscowych, mówili też o ogólniejszych kwestjach krajowych i rolniczych.
Butelka wina znalazła się na stole i przyczyniła się nieco do ożywienia rozmowy. Stanisław ożywił się, opowiadał Stefanowi różne epizody z czasu pobytu zagranicą, opowiadał o życiu i zwyczajach miast różnych, a Stefan pytaniami, rzucanemi umiejętnie, umiał tę rozmowę podtrzymywać. Tak na przyjacielskiej gawędce kilka godzin zeszło. Noc już zapadła, księżyc do okien zaglądał, światła w chatach wiejskich pogasły.
— Mój Stefanie — rzekł nieśmiało Stanisław — mam ja też i prośbę do ciebie.
— Słucham cię uważnie i co sobie życzysz, to spełnię.
— Dziękuję ci też z góry.
— Ale o cóż idzie?
— Widzisz, ja muszę wyjechać koniecznie, za tydzień chciałbym być w drodze i mam zamiar dwa, trzy tygodnie zabawić, ale któż zaręczy, czy nie wypadnie pobytu tego przedłużyć...
— Chciałbyś nas na dłużej opuścić?
— Któż mówi, że chciałbym? lecz gdybym wbrew mojej woli zmuszony był dłużej pozostać, gdyby mnie za miesiąc naprzykład, jeszcze widać nie było, to proszę cię, miej oko na Karczówkę, zastąp mnie.
Stefan nie odpowiadał, tylko wzrok pytający w oczach Stanisława utkwił. Stanisław oczy spuścił a po chwili milczenia rzekł:
— Co prawda, nie powinienem teraz domu opuszczać. Same kobiety, zgnębione po doznanych przejściach, no, i rządca stary.
— Więc czemuż jedziesz, Stanisławie, co cię z domu wypędza?
— Konieczność, mój kochany, konieczność, nie powiem ci więcej. Jednak mam nadzieję, że będziesz miał oko na dom i gospodarstwo nasze. Liczę na ciebie, wszak cię to równie dobrze jak i nas wszystkich obchodzi.
— Nie wątpij o tem... chociaż nie rozumiem i nie znam powodów twego wyjazdu, jednak żądanie twoje najsumienniej spełnię.
— Ufam ci szczerze, mój Stefanie.
— Dziękuję, lecz zarazem pozwól, że ci jeszcze jedno zadam pytanie.
— Jakież to?
— Wyjazd taki jest kosztowny, zwłaszcza, że dość długo zabawisz, przytem rachunki jakieś masz podobno załatwiać...
— Tak jest.
— Kiedym był u was ostatnim razem, mówiłeś, że kłopoty masz, że ci gotówki brak, jakże więc jedno z drugiem pogodzić?
— Poradziłem sobie jakoś.
— Poradziłeś?
— No, naturalnie, przecież bez grosza wyjechać niepodobna. Należało pomyśleć o tem i pomyślałem.
Stefan pytać nie śmiał.
Po chwili milczenia Stanisław z krzesła wstał, po pokoju kilkakrotnie się przeszedł a potem zwróciwszy się do Stefana, rzekł:
— Wiesz co, panie Stefanie, każ ty mi konia podać, czas już do domu — dziesiąta.
— Zostań jeszcze trochę.
— Nie, nie mogę. Obiecałem siostrom, że się jeszcze dziś z niemi zobaczę, więc muszę słowa dotrzymać, a już dziesiąta blizko.
— A no, kiedy ci tak bardzo pilno, to jedź. Przeprowadzę cię przez las.
Stefan kazał konie przyprowadzić.
Po kwadransie obadwaj młodzi ludzie znajdowali się już na szerokim gościńcu. Noc była pogodna, ciepła, gwiazdy przyświecały na niebie. Jechali stępa, obok siebie, w milczeniu. Stefan na niebo spoglądał, prognostyku pogody tam szukając, Stanisław zamyślił się czegoś.
Po chwili ozwał się Stefan.
— Więc twoje postanowienie wyjazdu jest nieodwołalnem?
— O, tak.
— A kiedyż ono nastąpi?
— Niedługo, za tydzień, za dziesięć dni najdalej.
— Pamiętaj jednak, Stanisławie, nie siedź tam długo, wracaj do nas, wierz mi, że tu przecież między nami źle nie jest.
Stanisław westchnął.
— Tak — rzekł — nie wątpię o tem, ale konieczność mnie znagla, zapewniam cię, że konieczność, nie kaprys żaden, nie fantazja. Może kiedyś dowiesz się o tem — dziś nie sposób.
— Szkoda, że zaufania do mnie nie masz — rzekł Stefan — wszakże nie nalegam, nie chcę przemocą twoich tajemnic zdobywać. Kiedy konieczność cię wzywa, jak mówisz, to jedź. Stosownie do życzenia twego, ja na gospodarstwo wasze dam baczenie. Zapewne uprzedziłeś też rządcę, zostawiłeś mu jakie zlecenia.
— A, broń Boże! w domu nikt nie wie o moim zamiarze. Tego byłoby jeszcze potrzeba! Zakrakaliby mnie, a szczególniej ciotka, która jak mnie tylko zobaczy, w szczególny ferwor kaznodziejski wpada i w wymowie samego Skargę przechodzi. Ty jeden tylko, Stefanie, wtajemniczony jesteś w moje zamiary, gdyż na dyskrecję twą liczę.
— Zapewne, ale przecież wyjazd w jakiś sposób upozorować musisz.
— Bezwątpienia — powiem im, że tylko do Warszawy na tydzień pojadę, mniej będzie materjału do gawęd i debatów domowych, których nie lubię, co prawda.
— Delikatna to materja — rzekł Stefan — ale czy interesów, które cię odrywają od domu, nie mógłbyś listownie załatwić?
— Niepodobieństwo! nie sposób! — zawołał z mocą Stanisław.
Tak rozmawiając Stanisław i Stefan w las wjechali.
Wysokie sosny kołysały się łagodnie, dęby szumiały gałązkami twardemi, a na drobnych krzaczkach błyszczały świętojańskie robaczki. Od blasku księżyca cienie na gościńcu się kładły, aromatyczny zapach żywicy unosił się w powietrzu. Obok sosen czarnych bieliły się gałązki brzozy, drżąca osika migotała bladą podszewką listków.
Cicho było w lesie, spokojnie. Czasem zeschła gałązka chrupnęła pod ciężarem końskiego kopyta, czasem w gęstej paproci szelest jakiś się ozwał, zajączek między krzakami się przemknął, sowa z łupem, cichym lotem do gniazda spieszyła i znowuż była cisza uroczysta, poważna, niezamącona niczem, chyba tylko łagodnym szmerem liści, lub skrzypieniem starej, nadłamanej gałęzi.
Kastor, czarny wyżeł Stefana, biegł przodem przed końmi, węszył po drodze, od czasu do czasu zatrzymywał się i mądremi, pełnemi inteligencji oczami na pana swego spoglądał.
Konie szły żwawo, spokojnie, kiwając łbami.
Las nie był zbyt szeroki w tem miejscu. Niedługo też zwarta ściana sosen przerzedzać się zaczynała, gościniec ciągnął się pomiędzy młodemi zagajnikami, nad któremi, jak baldachimy czarne, wznosiły się stare sosny, w dalekich odstępach od siebie stojące.
Po za lasem, na lewo od gościńca, rozciągało się wielkie szerokie jezioro, jak ogromna tarcza srebrna, migotliwa, ruchoma, drżąca, mieniąca się od blasków księżycowych, niby olbrzymi opal licznemi barwami świecący. Wiatr marszczył cokolwiek powierzchnię wody, a pasy księżycowego światła drżały na fali poruszającej się leniwo.
Z prawej strony gościńca, drożyna przez pola do Karczówki wiodła. Na wzgórzu dość wyniosłem, w wieńcu topól wysmukłych, które w mroku nocnym wydawały się niby cienie olbrzymie, dwór się chował. Poznać go było można po światłach z kilku okien jaśniejących.
Stefan konia zatrzymał.
— No, panie Stanisławie — rzekł — w tem miejscu pożegnać cię muszę, z nadzieją, że się przed wyjazdem twoim zobaczymy jeszcze.
— Nie wstąpisz do nas? Widzisz, że okna oświetlone, nie śpią jeszcze.
— Nie, nie, noc krótka, za kilka godzin widno będzie.
— A cóż cię to obchodzi?
— Obchodzi, mój drogi — i bardzo. Siano! siano!
— Mania miała słuszność, mówiąc o gospodarskich sentymentach waszych. U was przedewszystkiem siano!
— Cóż znaczy całe gospodarstwo bez niego? Więc do widzenia, panie Stanisławie, ukłony paniom załącz, a w niedzielę zaraz po południu znajdę się u was niezawodnie.
Stanisław, widząc postanowienie silne, nie nalegał. Uścisnął rękę Stefana i powoli pojechał do domu. Stefan natomiast zawrócił konia i pomknął ku Dębowej jak strzała.
Kastor, szczekając radośnie, usiłował dzielnego konia prześcignąć.