<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Lekki grunt
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Kurjer Lwowski“, 1897, nr 140-215
Redaktor Henryk Rewakowicz
Wydawca Henryk Rewakowicz
Data wyd. 1897
Druk Zygmunt Gollob
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Słońce ku zachodowi się schylało. Ukośnemi promieniami wkradało się ono do ogrodu, przedzierając się przez świeżą zieleń drzew, złociło główki kwiatów, kładło się na trawnikach i kląbach.
A pięknym był ogród w Karczówce. — Piękne łączyło się z pożytecznem, a drzewom owocowym za ochronę od burz i od wiatrów służyły szumiące białe brzozy, klony, lipy, jesiony i świerki wysmukłe, których zieleń czarna prawie tworzyła kontrast z blademi listkami akacyj. Na szerokich trawnikach również rozrzucone malowniczo, wznosiły się grupy drzew i krzewów ozdobnych, a zgrabne, z białej brzeziny zrobione altanki, tonęły w zwojach dzikiego wina, powojów i bluszczów, zwieszających się w fantastycznych festonach.
Na ławeczce w szpalerze grabowym siedziała pani Karwacka z jakąś robótką w ręku, nieopodal Celinka z książką, a Mania narwawszy kwiatów w fartuszek, zabierała się właśnie do układania bukietu.
Pani Karwacka, jak zwykle, nie była w humorze.
— Przyznam ci się, Celinko — rzekła — że nie pojmuję, jak możesz prawie przez dzień cały książki czytać; szkoda i czasu i oczów, a po drugie powieści wogóle są dla młodych osób niewłaściwe.
— Ależ, droga cioteczko, dopiero co przecież wzięłam książkę do ręki.
— Dopiero! proszę ja kogo!? wczoraj czytała, dziś czyta i to się nazywa dopiero!
— Ręczę cioci, że dziś po raz pierwszy.
— W każdym razie wolałabym, żebyś poszła naprzykład do obory i zobaczyła, co się tam dzieje. Obie jesteście wielkie panie, hrabiny, księżniczki! nie wiem już co nawet.
— Ciotuniu, kiedy jeszcze bydło nie przyszło z pola.
— Wielka rzecz! to przyjdzie niedługo, a trzeba przecie, żebyś się gospodarstwem zajmowała.
Celinka miała zwyczaj zawsze ustępować ciotce. Złożyła więc książkę, wstała i rzekła:
— Więc dobrze, ciotuniu, już idę.
— Ona już idzie? to dobre! cóż to znowu? nie odgrywajno, proszę cię, roli takiego pokornego baranka. Ona już idzie! ja wcale nie chcę widzieć w tobie takiego biernego niedołęztwa.
— Więc cóż ciocia każe? czytam... źle, idę... źle, proszę mi powiedzieć, co mam robić?
— Co robić? a to dalibóg paradne! ona mię się pyta, co ma robić!
— Naturalnie.
— Nie, nieprawda, to nie jest naturalnie. Ty sama najlepiej wiesz, co masz robić.
— Ależ, ciotuniu kochana...
— O, proszę cię, tylko nie udawaj takiej gąski pokornej; wiem ja, że masz aż nadto silnej i niezależnej woli. Wiem, żeś się wdała w ojca.
— Więc o cóż cioci idzie? staram się spełnić wszystkie jej rozkazy.
— Rozkazy? a to co znowuż! co ja tu mam do rozkazywania? Cóż ja jestem? biedna, uboga kuzynka, którą lada kaprys waszego gagatka może stąd wyrzucić; ja nawet sama myślę o tem, żeby mu z drogi ustąpić. Niech mi oddadzą moją sumkę i pójdę w świat szeroki, pójdę w służbę, gdzie pieprz rośnie, zostawię was w spokoju.
Celinka zbliżyła się do ciotki, objęła jej szyję rękami i rzekła:
— Ej, ciociu kochana, grzech tak mówić, doprawdy. Czyż ja i Mania nie kochamy cioci, nie szanujemy, jak rodzoną matkę? Czyż każde cioci życzenie, a niekiedy i kaprys, nie jest spełnianem natychmiast? My obie wiemy, że ciocia jest trochę prędka, ale że złote serce ma przytem, że nas ciocia bardzo kocha.
Łagodne słowa Celinki rozbroiły ciotkę, rozrzewniły ją nawet. Uścisnęła też serdecznie swoją siostrzenicę i zaraz obracając w żart całą tę scenę, zawołała:
— Tak, kochana Celinko, tak mów zawsze. Ciotka was kocha, a ciebie to już szczególnie, moja śliczna. Stara ciotka umie być wdzięczną i zaraz ci tego dowiedzie.
— Dowiedzie?
— A naturalnie że dowiedzie! i to w tej chwili.
— Ależ ciociu, ja nie żądam dowodów.
— Żądaj, albo nie żądaj, to mi wszystko jedno, ja swoje zrobię; naprzód każę podać konfitury i wino, potem będzie herbatka, każę kilka kurcząt zabić.
— Co też ciotunia mówi, cóż mi po tem?
— O! to nie dla ciebie, ale dla tego kurzu, co się tam daleko na gościńcu kłębi... to dla niego.
Celinka spojrzała na drogę.
— Ja nic nie widzę, cioteczko — rzekła.
— Już, moja kochana, powiedz to komu chcesz, byle nie mnie.
— Naprawdę, ciociu, nie widzę.
— Więc spojrzyj tam wprost, przez sztachety, pomiędzy brzozę i jesion, spojrzyj na drogę.
Na twarz Celinki wystąpił gorący rumieniec.
— Istotnie, jedzie ktoś — rzekła cicho.
— A no, widzisz, ciotka ma dobre oczy, ja już oddawna widzę, że jedzie.
— Może Staś...
— Zapewne. Stasiunio kochany, gagatek! zapewne! pojechał do miasta przez Lipiny a wraca od strony Dębowej! Widocznie przez powietrze cztery mile przeleciał.
— Ach, prawda, cioteczko.
— A widzisz; zresztą twój braciszek pojechał gniademi, a ja najwyraźniej widzę siwe.
— Doskonałe oczy ma cioteczka — rzekła Celinka.
— Widzisz ty lepiej niż ja! wiesz dobrze, że to pan Stefan jedzie, tylko się przyznać nie chcesz.
— Ciociu! — rzekła z wymówką Celinka.
— No, no, daj pokój. Ja, kiedy byłam panną, tak samo mego ulubionego przez cztery ściany dostrzegłam. Zresztą nie czas już sprzeczać się, bo lada chwila nadjedzie. Przyjmijcież go tu z Manią w ogrodzie, a ja pójdę, przyjęcie jakie przygotuję. Maniu! Maniu! — zawołała na młodszą siostrzenicę, która zajęta wciąż była układaniem bukietu.
— Słucham, cioteczko — odrzekła Mania, zbliżając się do ciotki z fartuszkiem pełnym kwiatów.
— No, nic, gość jedzie, zapewne przyjdzie was tu powitać.
— Kto, ciociu?
— A któżby, jak nie pan Stefan, poczciwy chłopak, ale...
— Ciocia zawsze wynajdzie jakieś ale... poczciwy, to dosyć.
— Eh! poczciwy — ale między nami powiedziawszy, ciamajda!
— Dla czego?
— Nie mam czasu tłómaczyć, dla czego? bo oto w bramę już wjeżdża.
Z temi słowy ciotka szybko ku dworkowi poszła, panienki same zostały w ogrodzie.
Słyszały jak ekwipaż przed ganek zajechał, dolatywały do nich wyrazy rozmowy gościa z panią Karwacką, potem drzwi prowadzące do ogrodu skrzypnęły.
Celinka zarumieniła się, oczy spuściła ku ziemi. Młody człowiek szybko zbliżył się do panien.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, o rysach twarzy regularnych i miłych; w czarnych jego oczach widać było energię i silną wolę, uśmiechnięte usta osłaniał wąs długi, jedwabisty, ciemny. Ubrany czarno, elegancko, lecz i skromnie zarazem, młody człowiek wyglądał bardzo poważnie.
Zbliżywszy się do panien, podał rękę Mani, która siedziała z brzegu na ławeczce, a potem ujął drobną rączkę Celinki i do ust przycisnął.
Celinka chętnie pozostawiła rączkę w dłoni gościa i podniósłszy na niego swe duże, modre oczy, odpowiedziała mu wejrzeniem długiem i wymowniejszem nad cały szereg słów pieszczonych.
Mania przywitała pana Stefana uśmiechem.
— Panie Stefanie — rzekła, paluszkami drobnemi mu grożąc — mamy do pana pretensję.
— Do mnie? cóżem paniom za krzywdę wyrządził?
— Wielką nawet, tak się nie godzi, mój panie.
— Co? jak? nic a nic nie rozumiem.
— Rozkochał pan w sobie jedną, bardzo dla nas drogą osobę.
Celinka zarumieniła się mocno.
— Kogoż to, panno Marjo, spotkało takie nieszczęście?
— Nie pytaj pan, bo sam wiesz dobrze. Bądź co bądź to grzech, żeby nam biednym sierotom odbierać serce jedynej opiekunki, jaka nam po utracie rodziców pozostała.
— Kogoż pani ma na myśli? bo ja o niczem nie wiem.
— Tak, tak, nie wie pan, niewiniątko udaje! Ciocia Karwacka zakochała się w panu i...
— Ależ, Maniu — spytała z uśmiechem Celinka — zkąd ci to przyszło do głowy?
— Sądzisz, że zrywając kwiaty, nie słyszałam waszej rozmowy z ciocią. Któż to pierwszy, jeśli nie ona, rozpoznał ekwipaż pana Stefana? mnie się zdaje, że z takiej odległości tylko sercem poznać, a raczej przeczuć, kogoś można, ztąd wniosek jasny, że pan Stefan i ciocia...
— Oryginalne masz poglądy, Maniu — rzekła Celinka.
— A tak, oryginalne, zapewne, mnie szkoda cioci, nie dam jej nikomu, nie pozwolę jej ztąd zabrać...
— Zapewniam panią, panno Marjo — rzekł pan Stefan — że z mojej strony ciocia jest zupełnie bezpieczną.
— Mój panie, jabym za to bezpieczeństwo trzech groszy nie dała... Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi, ale ja nie jestem taka zła jak się wydaję, owszem pójdę urwać jeszcze kilka róż i ułożę śliczny bukiecik, który pozwolę wspaniałomyślnie ofiarować pańskiej bogdance... panie Stefanie. Dodam nawiasowo, że ciocia bardzo lubi róże. Niech się pan postara, żeby ich było dużo, bardzo dużo w Dębowej, to i ja, która także róże lubię, jak tam kiedy przyjadę, będę miała co zrywać.
Z temi słowy Mania oddaliła się od ławki i poszła do pysznego klombu róż, w którem znaleźć było można prześliczne egzemplarze, od śnieżno-białych do karmazynowo-krwawych.
— Złoty humor ma panna Marja — rzekł pan Stefan do Celinki.
— Cóż dziwnego? dziecko jeszcze...
— Nie bardzo.
— Nie o lata tu idzie, panie Stefanie.
— Więc o cóż?
— Wiesz pan dobrze... Jej serce śpi jeszcze, nie uderzyło ono dotąd żywszem tętnem, nie przysporzyło jej zmartwień żadnych, dni ciężkich, lub nocy niespanych; nie doznała żadnych przeczuć, zwątpień...
Stefan ujął pannę Celinę za rękę i rzekł przyciszonym głosem:
— Panno Celino, moja najdroższa przyjaciółko, czemuż mówisz tak smutnie? czyżby to serdeczne uczucie, które nas łączy, nasuwało ci jakieś myśli posępne? Z tych kilku słów, które wypowiedziałaś przed chwilą, mógłbym wnioskować, że zazdrościsz siostrze jej usposobienia wesołego i swobody myśli, tak jak gdyby wesołość nie mogła być także i twoim udziałem. Czy tak smutnie patrzysz w przyszłość? czy może nie ufasz mi, że starać się będę, abym ci był zawsze wiernym, godnym ciebie, towarzyszem życia.
Celinka podała rękę Stefanowi.
— Nie, mój drogi — rzekła — od chwili, w której wyznałeś mi swoje uczucia, a ja odpowiedziałam ci na nie wzajemnością bezwzględną, posiadłeś zupełnie bezgraniczne moje zaufanie. W marzeniach samotnych częstokroć przesuwają mi się przed oczyma obrazy przyszłego szczęścia, a w każdym z tych obrazów przepięknych na pierwszem planie stoi twoja szlachetna postać. Ja godzinami całemi marzę o tym nizkim, skromnym dworku w Dębowej, o tym cichym dworku, tonącym w morzu rozkosznej zieleni drzew — i wówczas przychodzi mi na myśl życie wspólne, pracowite, ciche, pełne nieopisanych i niewysłowionych uroków. Ja myślę wówczas, drogi mój przyjacielu, że nie zmarnujemy młodości, że praca nasza nie przejdzie bez śladu, ja myślę, panie Stefanie, że my potrafimy oświecać ciemnych, nauczać nieumiejętnych, godzić zwaśnionych, że biedny znajdzie u nas opiekę, poszukujący pracy zarobek, że z domu naszego uczynimy ognisko myśli i życia. Ja tak myślę, Stefanie, ale na jasne tło tych marzeń pełnych uroku, częstokroć pada cień jakiś — jakaś chmura czarna, zasłaniająca blaski słoneczne, jakaś mgła gęsta, nieprzejrzana, po za którą zdaje się ukrywać nieszczęście; — i kiedy widzę tę mgłę, to mi smutno na sercu, tak smutno, tak ciężko, że opowiedzieć ci tego nie potrafię.
— Odpędź te smutne myśli, Celinko, — rzekł Stefan, ujmując drobną rączkę dziewczęcia — odpędź je od siebie na zawsze, bo i skąd mają one mieć rację bytu? Jesteśmy młodzi, silni, mamy wiarę w siebie, w przyszłość, więc czegóż się lękać? Zresztą, gdyby nawet jakie nieszczęście na nas spadło, to we dwoje zdołamy mu czoło postawić. Tylko ufaj mi i nie martw się, moja najdroższa.
— Przy tobie ja zawsze śmiała jestem, ufająca, odważna; ale jak sama zostanę z myślami, to mnie jakieś dziwne trapią przeczucia...
— Nie poddawaj się im, moja droga. Zresztą, niedługo będziemy już razem, razem nazawsze! Czas twej żałoby, Celinko, przejdzie niebawem, a potem nic nam na przeszkodzie nie stanie.
To mówiąc Stefan rękę Celinki gorącemi pocałunkami okrywał. Mania tym czasem przybiegła szybko do ławki i stanąwszy przed zakochaną parą, zawołała na pana Stefana brwi marszcząc:
— Ach! wiarołomco! zdrajco! także to dochowujesz uczuć, które żywisz dla cioci? Nie, panie Stefanie, ta zbrodnia nie ujdzie ci bezkarnie, ciocia zostanie pomszczoną!
— Moja śliczna siostrzyczko! — rzekł Stefan — przebacz zakochanemu.
— Siostrzyczko? cóż znowu za tytuł?
— No, tak — ozwała się Celinka — nie udawaj, że nic nie wiesz. Przecież jesteś moją rodzoną siostrą, a pan Stefan jest moim...
— Jest twoim rodzonym... ciamajdą, jak powiada ciocia. To wszystko być może, ale ja siostrzyczką pana Stefana nie chcę zostać.
— A to dla czego, panno Marjo? — zapytał.
— Dla tego, że się kochacie w sekrecie, że mi pan Stefan nic o tem nie powiedział, ani o błogosławieństwo nie prosił.
— Naprawiam ten błąd, panno Marjo.
— A więc skoro tak, to niech was Pan Bóg błogosławi!
I z temi słowy Mania rzuciła się siostrze na szyję.
Obie dziewczęta w długim, serdecznym uścisku splecione, miały łzy w oczach, lecz Mania wnet odzyskała dobry swój humor i zwracając się do Stefana, rzekła:
— Szanowny panie bracie! zapowiadam, że jestem siostrą surową i złą jak osa i uprzedzam, że jeżeli Celinka nie będzie szczęśliwą...
— To co? kochana siostruniu.
— To z panem braciszkiem będzie bardzo źle... ale oto słyszę głos cioci, wołają nas do pokoju. Zejdźcie lube gołąbki z obłoków i chodźcie na herbatę. Nic a nic to waszej miłości nie ubliża — o ile bowiem wiadomo mi jest z zoologji, to nawet najbardziej zakochane turkawki piją trzy razy dziennie wodę w strumieniu i wyszukują sobie ziarnek na pożywienie. Tak samo czynią słowiki, gile, wróble, jaskółki, pośmieciuchy, przepiórki, czyżyki, szczygły, sikory, makolągwy, pliszki, trznadle, ziemby i inne ptaszki śpiewające. Botanika zaś uczy...
— Dość już dość! — zawołała Celinka — skończ swoją prelekcję, uczony profesorze. Panie Stefanie, proszę cię, podaj rękę siostruni i idźcie do pokoju, ja tymczasem rozrzuconą robótkę pozbieram i w tej chwili za wami podążę.
Stefan podał ramię Maryni, która szczebiotała wesoło.
— Wiesz pan co, panie Stefanie, że to bardzo dobrze jest mieć braciszka, ale ja lubię braciszków powolnych, potulnych, żeby siostrzyczek słuchali...
— Wszak masz pani już jednego, pana Stanisława, ja chcę być drugim tylko.
— Tak, masz pan słuszność, mam braciszka Stasia i bardzo serdecznie go kocham, ale a propos Stasia, będziesz pan musiał i jemu swoje zamiary wypowiedzieć.
— Nie sądzę, żeby co miał przeciwko temu; zresztą tak dawno się znamy, w szkołach jeszcze byliśmy razem.
— A z ciocią mówił pan? panie Stefanie — rzekła Mania — to najtrudniejsza będzie przeprawa.
— Dla czego?
— Bo... bo ciocia pana bardzo kocha.
— Eh! żarty, panno Marjo; żarty, kochana siostrzyczko.
— Proszę! już kochana?! U was, moi panowie, to jak widzę, kochanie na zawołanie.
— A tak; ale zkąd pani wie, że mam łaski u cioci?
— Bo zawsze pana chwali i mówi... i mówi, że pan jest...
— Czemuż pani nie kończy?
— A nie obrazisz się pan?
— Daję pani słowo, że nie.
— Otóż ciocia mówi zawsze, że pan jest... ciamajda!
Pan Stefan rozśmiał się.
— Więc to ma być dowód?
— Że pana bardzo kocha... ale oto jesteśmy już na ganku, prawie wobec cioci. Zdobądź-że się pan na odwagę i powiedz-że jej raz, że kochasz naszą drogę Celinkę; przecież ciocia gra tu rolę matki.
W chwili, gdy to Mania mówiła, pani Karwacka ukazała się we drzwiach pokoju, wychodzącego na ogród.
Pan Stefan szybkim krokiem do ciotki się zbliżył. Mania dyskretnie wbiegła do pokoju i udała bardzo zajętą przy samowarze. Brzękała szklankami, podstawkami, łyżeczkami, udając że jest bardzo energicznie przygotowaniami do herbaty zatrudnioną.
Pan Stefan tymczasem z ciotką konferował. Konferencja ta trwała dość długo, a przez ten czas ciotka gestykulowała żywo, z właściwem sobie zacięciem i ogniem.
Wreszcie młody człowiek schylił się i złożył na jej ręce pocałunek, a ona pocałowała go w czoło.
W tejże samej chwili zbliżyła się Celinka, niosąc koszyczek z robótką. Zbliżyła się do ciotki, która porwała ją w swoje objęcia i uściskała serdecznie.
Wkrótce wszyscy znaleźli się przy stole.
Rozmowa była bardzo ożywiona. Ciotka, która jeszcze ongi, za życia rodziców Stefana, bywała często w Dębowej, dopytywała się troskliwie o rozkład pokojów, o zmiany, jakie przez ten czas w owym cichym dworku zaszły.
— Żadnych a żadnych zmian, pani dobrodziejko — mówił Stefan — zaprowadzać nie śmiałem. Jak było za życia rodziców, tak i dziś jest. Obicia tylko nowe, mebelki odświeżone; a zamiast starego, rozstrojonego fortepianu, nowe pianino... oto wszystko, co poważyłem się zmienić, co zresztą było koniecznem. Mógłbym inaczej rządzić, ale dom mój rodzinny uważam niejako za świątynię, stare pamiątki cenię wysoko.
— Dobrze, słusznie pan robisz — zawołała ciotka — nie spodziewałam się tego po panu...
— Dla czego?
— Eh, mój panie, u was moda dziś inna; co stare, to na śmiecie, a nowe fatałachy górą.
— Jak dla kogo, łaskawa pani, jak dla kogo... Dla mnie staroświecki kantorek mego ojca jest nieoszacowaną pamiątką rodzinną, a w pokoiku matki tak wszystko ustawione, jak za jej życia było. Może przyszła pani domu zmieni te porządki, ja nie śmiem...
— Nie zmieni — szepnęła Celinka tak cicho, że ją tylko Stefan usłyszał. Spojrzał też na nią z wyrazem wdzięczności szczerej.
Na dziedzińcu turkot dał się słyszeć. Mania pobiegła do okna.
— Staś jedzie! — zawołała radośnie. — Wszyscy więc teraz będziemy w komplecie.
— Ciekawym, czy pozna mnie odrazu — rzekł Stefan.
— Dlaczegóżby poznać pana nie miał? — zapytała ciotka. — Przecież koledzy, rówieśnicy prawie panowie jesteście.
— Hm! widzi pani, czas ubiega, nie widzieliśmy się już dawno.
— Podoba mi się to „dawno!“ naprawdę. Ludzie młodzi, na świat im dopiero, a już mówią: dawno, przed laty... Wstydźcie się, nie udawajcie starych, kiedy wam Pan Bóg dał młodość, siły i zdrowie — ale przepraszam pana, uprzedzę Stasia, że ma tak miłego gościa; wy, moi państwo, zabawiajcie się sami tymczasem.
Z temi słowy pani Karwacka wyszła z pokoju. Pospieszyła ona do Stanisława, będącego dziś głową domu, pospieszyła aby go o szczęściu Celinki uprzedzić i pierwsza mu tę wiadomość zakomunikować. Według niej małżeństwo Celinki ze Stefanem szczęśliwem bardzo być mogło, gdyż szczere przywiązanie łączyło dwoje młodych ludzi, o czem ciotka, mająca zmysł obserwacji rozwinięty bardzo, doskonale wiedziała. Przytem znajomość ze Stefanem datowała się od lat kilku; stary Zakrzewski, gdy żył jeszcze, chętnie go w swoim domu widywał — jednem słowem, była to rzecz ułożona oddawna, przez obie strony zaakceptowana milcząco. Dębowa, folwarczek po rodzicach przez Stefana odziedziczony, był jednym z piękniejszych w okolicy, gospodarstwo było tam słynne, ziemia w kulturze wysokiej. Sam pan Stefan, jako człowiek i obywatel, cieszył się poważaniem sąsiadów; każdy go lubił, szanował, a w sprawach gospodarskich zdanie jego wysoko ceniono. Jednem słowem, o lepszej partji dla Celinki nie marzono nawet. Dziś właśnie projekt zaaprobowany oddawna przez wszystkich członków rodziny, przybrał wyraźniejsze kształty, pan Stefan oświadczył się o Celinkę.
Z tą wiadomością pani Karwacka do Stanisława pobiegła, weszła do jego pokoju, a zamknąwszy drzwi, rozpoczęła z nim konferencję.
Młodzi ludzie tymczasem przeszli do salonu.
Właśnie mrok wieczorny zapadać już zaczął, światła nie podano jeszcze, w salonie panował półcień miły, do dumań usposabiający. Okna były otwarte naoścież, a przez nie dolatywał upajający zapach kwiatów.
Mania usiadła przy oknie, Stefan z Celinką po pokoju chodzili. Oboje do powiedzenia sobie mieli bardzo dużo i może dlatego oboje właśnie milczeli.
Przez chwilę trwała zupełna cisza, wreszcie przerwała ją Mania, której żywe usposobienie nie pozwalało usiedzieć długo spokojnie. Rozśmiała się wdzięcznym, srebrzystym śmiechem.
— Moi państwo — rzekła — przyznam się, że wcale nieciekawi jesteście! być może, że dla was zachwycającem jest to wymowne milczenie, ale mnie ono nudzi, jeśli mam powiedzieć otwarcie. Tak dalece oddaliście się marzeniom, że moja osoba zupełnie zapomnianą została. Możnaby się też i do mnie odezwać, panie Stefanie.
Stefan z Celinką zbliżyli się do okna.
— Mania ma słuszność — rzekła Celinka — egoiści jesteśmy, panie Stefanie, proszę przeprosić siostrzyczkę.
Zanim się Mania spostrzegła, Stefan ujął jej rączkę i do ust przycisnął. Wyrwała ją zarumieniona dziewczynka i pół żartem, pół serjo, udając gniew, rzekła:
— Mój panie, w ręce całuje się tylko babki, albo ciotki; ja ani jedną, ani drugą dla pana nie jestem.
— Więc przeproszę raz jeszcze za omyłkę w adresie.
— Nie, nie żądam powtórnych przeprosin, ale za karę proszę tu siąść przy oknie i porozmawiać z nami. Tak tu dobrze, tak miłe powietrze, tak kwiaty pięknie pachną... O! ojczulku kochany — dodała smutnie — czemuż nie jesteś przy nas obecnie, czemu nie patrzysz na twe dzieci?
— Kto ci powiedział, Maniu, że ojczulek nie patrzy na nas w tej chwili? Ja bo przekonaną jestem najmocniej, że duch jego unosi się w tej cichej atmosferze, w tym tajemniczym półcieniu, unosi się, błogosławi nas i czuwa nad nami. Ja w to wierzę, Manieczko, serdecznie wierzę! Bolesnem, strasznem byłoby przeświadczenie, że z chwilą śmierci wszystko się kończy, że ginie odrazu nić przywiązania i sympatji, która łączyła nas z najdroższymi na ziemi. Nie, nie, Maniu, to niepodobieństwo! Ja w to uwierzyć nie mogę, ja przeświadczoną jestem, że każde uczucie szlachetne trwałem jest, że nie zamyka się ono w ciasnych granicach czasu, lecz sięga w nieskończoność, w wieczność. Byłoby okropnem wierzyć w coś, lub kochać do jakiegoś terminu tylko, a potem odrazu zapomnieć o tem, co stanowiło treść główną życia, jego najpiękniejszą stronę. Wolałabym się nie rodzić, aniżeli wiedzieć, że moje uczucia pogrzebane zostaną wraz ze mną.
— Jak ty pięknie kochasz, Celinko — szepnęła Mania, wzdychając.
— To nie ja, Manieczko droga, to nie ja tylko. Mnie się zdaje, że każda dziewczyna tak kocha. To jedyna siła, to cała potęga nasza. Nie mamy ramion krzepkich, jak nasi bracia, nie mamy woli żelaznej i energji w zapasach z przeciwnościami. Serce nam tylko Bóg dał... tylko serce.
W tej chwili światło do pokoju wniesiono.
Celinka, wysmukła, w czarnej sukni żałobnej, z załzawionemi oczami modremi, z rumieńcem na białej, prześlicznie zarysowanej twarzy, wyglądała jak wieszczka natchniona. Stefan w zachwycie patrzył na nią a w czarnych jego źrenicach migotały blaski ogniste.
Wejście Stanisława i pani Karwackiej przerwało rozmowę.
Ciotka zirytowana była widocznie, gniewna czegoś. Rumieńce wystąpiły na jej twarz szczupłą i suchą, oczy biegały niespokojnie, wązkie usta zacisnęła kurczowo.
Usiadła w fotelu nie mówiąc nic. Celinka i Mania naprzeciw brata pospieszyły.
— Kochany Stasiu — rzekła poważnie Celinka — mamy gościa... Serdeczny przyjaciel naszego domu, pan Rudzki.
Stefan wyciągnął rękę na powitanie.
— Poznajesz mnie zapewne, przyjacielu lat dziecinnych — rzekł — na jednej siedzieliśmy ławce, wspólne przechodziliśmy dole i niedole szkolne, kawałek to czasu już temu.
— Tak — odrzekł Stefan — pamiętam pana... kolegę... Przypominam sobie. Jednakże z latami zmieniliśmy się obadwaj i to tak dalece, że wątpię, czybym pana mógł poznać, gdyby nie przedstawiono nas sobie.
— Czas idzie, zmieniamy się...
Stanisław był małomówny, jak gdyby zajęty myślami jakiemiś, roztargniony. Stefan usiłował go rozruszać, do rozmowy wciągnąć, ale napróżno.
Mania tylko, widząc, że się jakoś rozmowa nie klei, szczebiotała bezustannie, a Celinka podnosiła od czasu do czasu na brata wzrok pytający, smętny.
Ciotka zajęła się przygotowaniami do herbaty i w rozmowie żadnego prawie nie przyjmowała udziału.
Po herbacie wszyscy napowrót do saloniku przeszli.
W drzwiach, wychodzących na ogród, otwartych na oścież, stanął Stanisław i wpatrywał się w niebo, mnóstwem gwiazd złotych zasiane.
Stefan zbliżył się do niego.
— Śliczna noc, panie Stanisławie — rzekł, możebyśmy na chwilę weszli do ogrodu?
— Owszem — odpowiedział Stanisław — służę panu.
Obadwaj młodzi ludzie weszli w szeroką, grabową aleę.
Po chwili milczenia Stefan odezwał się pierwszy.
— Panie Stanisławie, mam ci kilka słów powiedzieć.
— Proszę, proszę, mów pan.
— Podczas nieobecności twojej bywałem w waszym domu, ojciec pański zapraszał mnie zawsze serdecznie, wizyty moje stawały się coraz częstsze, aż nareszcie doszło do tego, że codziennie niemal, o ile tylko czas pozwalał, przyjeżdżałem tu do was. Domyślisz się łatwo, że gdzie są dwie tak dobre i piękne panienki, jak twoje, panie Stanisławie, siostry, tam młody człowiek nie bywa bez celu — i mnie udało się pozyskać wzajemność starszej twej siostry...
— Celinki?
— Tak jest, panie Stanisławie, wyznałem jej już dawno moje przywiązanie i zostałem przez nią przyjęty.
— Czy mówiłeś pan o tem kiedy z moim nieboszczykiem ojcem? — zapytał Stanisław.
— Nie.
— Dla czego?
— Byliśmy aż nadto pewni jego przyzwolenia; zresztą Celinka sama prosiła, żeby z tem nie spieszyć. Byliśmy zupełnie szczęśliwi. Przyjeżdżałem tu prawie codzień, czytaliśmy, rozmawiali. Kiedy już chciałem wypowiedzieć ojcu wszystko i formalnie się oświadczyć, jak grom z jasnego nieba spadło nieszczęście... Ojciec zachorował, jak się okazało później, śmiertelnie; wszystko okryło się żałobą. Naturalnym porządkiem rzeczy, miejsce ojca zająłeś teraz ty, panie Stanisławie... jesteś opiekunem sióstr, jesteś głową domu i dla tego wypowiadam ci moje zamiary i proszę serdecznie; nie odrzucaj dłoni podanej przyjaźnie, nie odrzucaj serca, bratem mi bądź...
Stanisław nie odpowiedział zaraz, dopiero po chwili dłuższego namysłu rzekł:
— W zasadzie cóż przeciwko temu mieć mogę? siostra już sama oddając ci serce, o losie swoim postanowiła — ale widzisz pan... są okoliczności... są przeszkody...
— O żałobie pan mówisz? przeczekamy ją.
— Nie, nie o to idzie.
— O cóż więc?
— O to — rzekł z pewnem zakłopotaniem Stanisław — że ja tu nibyto opiekunem mam być, ale zastałem wszystko obwarowane dziwnie; ja tu woli żadnej nie mam... gdybyś więc chciał...
— Przedewszystkiem, panie Stanisławie, to ci oświadczyć muszę, że ja nic a nic nie chcę, żadnych żądań innych, oprócz tego żebyście mnie do rodziny przyjęli — nie mam. Mająteczek jest, chleba mi nie brak i Celinka niedostatku nie zazna. Co się zaś tyczy jakichś obwarowań, to dalibóg nie wiem, co pan masz na myśli.
— Widzę tu ślady jakiejś przebiegłej a ostrożnej ręki. Zanim przyjechałem, zdołano już wszystko opisać i uprzątnąć. Gotówka, jaka się po ojcu została, już się znalazła w banku... porobiono jakieś spisy, opisy, sprowadzono regenta. Nie mogę się domyśleć, komu co na tem zależało... ktoby to zrobił?
— Kto? nie wiem, gdyż zaraz po śmierci twego ojca pojechałem z panem Kajetanem, waszym rządcą, do Warszawy, zkąd sprowadziliśmy wszystko, co do pogrzebu było potrzebnem; ale jak się domyślam, myśl zrobienia spisu i odesłania gotówki do banku powziął regent — i nic złego w tem postąpieniu nie widzę.
— Pan nie widzisz, zapewne, ale ja to czuję dotkliwie — mam potrzeby swoje, różne drobne rachunki do załatwienia zagranicą, mogę w kłopocie się znaleźć, no — i o Celince także trzeba pomyśleć, chociaż jakąś drobną wyprawkę kazać zrobić. Tymczasem licho wie, po co i na co uwięzili kapitał w banku, pozostawili mnie tu w folwarku z gołemi rękami — i jeszcze śmią nazywać mnie opiekunem — to oburzające doprawdy!
— Zbyt gorąco traktujesz te rzeczy, panie Stanisławie, zanadto do serca je bierzesz. Podejrzenia twoje nie wydają mi się uzasadnionemi. Co zrobiono, to zrobiono w najlepszej wierze i chęci. Słowem uczciwości ręczyć ci mogę, że regent w tym wypadku działał i jako doświadczony prawnik i jako przyjaciel rodziny. Zresztą, jeżeli masz osobiste drobne kłopoty, to przecież zaradzić im nietrudno. Jest przecież majątek piękny, są dochody. Urodzaje zapowiadają się świetnie. No, i nareszcie... nareszcie, licz też choć trochę na mnie, panie Stanisławie; w razie potrzeby szczupła moja kasa jest na twoje usługi. Chciej tylko widzieć we mnie przyjaciela, brata i ufaj mi serdecznie, o to cię proszę.
Stanisław spojrzał na Stefana. Właśnie znajdowali się w tej chwili nawprost okien dworku, z których światło na twarz Stefana padało.
Wyraz tej twarzy był szczery, szlachetny a tak pociągający dziwnie, że Stanisław, aczkolwiek zimny z natury, nie mógł się oprzeć wrażeniu.
— Bądź mi więc bratem — rzekł, wyciągając do Stefana rękę, którą ten uścisnął serdecznie.
— Tego tylko pragnę, ufności i przyjaźni twojej.
— Dziękuję ci serdecznie, dziękuję, ale nie mówmy już o interesach, wracajmy do kobiet. Ja w tych dniach zapewne do ciebie do Dębowej wpadnę, to pomówimy obszerniej, może mi się rada życzliwa przyda, bo mi tu trudno i ciężko.
— Dla czego?
— Nie wiem jak ci to powiedzieć, dość, że się prawie obcym tu czuję.
— Obcym? tutaj, we własnem gnieździe, w zakątku rodzinnym?
Stanisław odpowiedzieć nie zdążył, gdyż do ogrodu Mania z Celinką weszły i zbliżyły się do rozmawiających.
— Aż tu przyszłyśmy panów szukać — rzekła Mania — porzuciliście nas niegodziwie, a ciocia się także w swoim pokoiku zamknęła.
— Cóż to cioci? — zapytał Stanisław.
— Migrena, ból głowy podobno, nie mogłam się nawet dopytać — rzekła Celinka — chciałam cioci co przynieść, posłużyć, odpowiedziała, że tylko spokoju potrzebuje. Odeszłyśmy więc z Manią, aby panów do naszego towarzystwa zaprosić.
— Nie, Celinko, nie zapraszajmy ich do siebie, lecz raczej zaprośmy się do nich i pochodźmy trochę po ogrodzie. Jest prześliczny wieczór. Ulubieniec Celinki, blady księżyc, świeci przecudownie, słowiki wprawdzie nie spiewają, ale natomiast wspaniale skrzeczą żaby. Wyobrażam sobie, mój Stasiu, żeś zagranicą nigdy takiego chóru nie słyszał, bo może nawet nie wiesz o tem, że nigdzie na świecie żaby nie huczą i nie rechoczą piękniej niż w Karczówce. To są fenomenalne stworzenia, a miły ich głosik ma pewną szczególną właściwość...
— Jakąż to właściwość przypisujesz Maniu naszym żabom a raczej ich głosowi? — zapytała Celinka.
— Szczególną i niewytłómaczoną... bo skoro tylko wieczór zapadnie, wszystkie zwracają głowę w stronę Dębowej i ze wszystkich błot, rowów, bagienek, jeziorek, spiewają donośnie: ko-cham! ko-cham! z początku powoli, miarowo, a później w tempie coraz żywszem, skoczniejszem, żwawszem. Wyzwane niejako tym spiewem żaby z Dębowej odpowiadają tak samo i robi się z tego przepyszna symfonja miłości!!!
Stanisław roześmiał się.
— Manieczko — rzekł — zapominasz, że trzecia część tych żab do ciebie z prawa należy. Czy i one także należą do ogólnego chóru? Czy i one również zwracają się w stronę Dębowej?
— A naturalnie, mój Stasiu, tylko, że moje żaby mają podrzędną rolę w tej orkiestrze, wtórują zakochanym żabom Celinki...
— Co wszakże nie będzie im przeszkadzało zwrócić się kiedyś w inną stronę — rzekła Celinka.
— To zobaczymy... Tymczasem mają one głos zupełnie wolny i niezależny, spiewają też na benefis mojej ślicznej siostrzyczki. Księżyc blady, na którego srebrnej tarczy tak Karczówka jak i Dębowa mają wspólne służebności, zdaje się przysłuchiwać z góry tej melodji... drzewa szumią nam wszystkim, wietrzyk mamy wspólny i las wszystkich nas darzy balsamicznym zapachem. Tak tu idzie gospodarstwo w Karczówce, mój Stasiu, tak szło jeszcze za życia nieboszczyka ojczulka.
— Tak będzie i nadal — wtrąciła Celinka.
— O, nie tak będzie niestety, moja droga, gdy nas opuścisz... Wtedy wszystko posmutnieje, wszystko będzie szare i posępne. Są chwile, w których mam do pana Stefana żal wielki o to, że nam Celinkę zabierze... tak mi wtenczas smutno, że powiedzieć nie umiem.
— Wszakże Dębowa tak blizko — odezwał się Stefan.
— Blizko... blizko, to prawda, ale mnie się bardzo daleko wydaje.
Z temi słowy szczebiotliwa Mania zamilkła i szła powoli, wsparta na ramieniu brata. Po za niemi podążał Stefan z zakochaną swoją, mówiąc coś do niej półgłosem.
Szept ten słyszały kwiaty, obciążone kroplami rosy wieczornej, wietrzyk figlarny chwytał go na skrzydła i unosił w przestrzeń. Gwiazdki mrugały na niebie, szemrała woda w strumieniach, nad wilgotną łąką blade mgły unosiły się lekko, derkacz odzywał się w trawie, pies we wsi od czasu do czasu szczeknął, a cała ziemia zdawała się drzemać i marzyć w uroczystej ciszy nocy letniej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.