Lekki grunt/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekki grunt |
Podtytuł | Obrazek wiejski |
Pochodzenie | „Kurjer Lwowski“, 1897, nr 140-215 |
Redaktor | Henryk Rewakowicz |
Wydawca | Henryk Rewakowicz |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Zygmunt Gollob |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po drodze wiodącej do miasta powiatowego toczył się elegancki faetonik. Chociaż gościniec był piaszczysty, jednak cztery rosłe srokacze kłusowały szybko, wstrząsając grzywami, rwąc się i skacząc, ile razy stangret z długiego bicza nad uszami im strzelił.
Przed oczami pana Stanisława, rozpartego wygodnie na siedzeniu, ukazywały się i znikały karłowate drzewa, gdzieniegdzie przy drodze stojące, a po za powozikiem unosił się obłok kurzawy, którą promienie słoneczne ozłacały.
Młody człowiek pogrążony był w zadumie. Nie patrzył na dojrzewające żyto, które wiatr kołysał, nie zważał na przechodniów, witających go ukłonem, utkwił wzrok w przestrzeń, jakby go jakaś niewidzialna siła gdzieś daleko ciągnęła.
Oparty wygodnie o miękkie poduszki powoziku zdawał się dumać o czemś ważnem. Machinalnie otrząsał popiół z zagasłego cygara, które trzymał w ręku.
Tak zadumany młody człowiek nie spostrzegł nawet, że się już pod samem miasteczkiem znajduje, i dopiero turkot kół o bruk nierówny uderzających obudził go z zadumy.
Gdy już wjeżdżali w sam rynek, stangret obejrzał się na swego pana i zapytał gdzie ma zajechać.
— Jedź do regenta — odpowiedział Stanisław.
Na widok przybyłego ekwipażu żydzi grupami zatrzymywali się w brudnych uliczkach, wychylali się ze sklepów a nawet z lufcika kancelarji pocztowej ukazała się twarz rudawa i faworytki pana pocztmistrza.
Żydzi rokowali sobie, że młody »purec« będzie daleko łatwiejszy do interesów niż ojciec i chcieli korzystać ze sposobności, aby zboże zaraz kupić, a może kawałek lasu wytargować. Pocztmistrz ciekawy był, komu też przybyły pierwszą wizytę złoży, ale nie mogąc dobrze widzieć przez lufcik, porzucił interesantów i robotę — i z piórem za uchem zatkniętem na ganek wyskoczył.
Regent mieszkał we własnym domu, przy końcu pryncypalnej ulicy. Domek to był dość niski, drewniany, z ogródkiem wysokiemi sztachetami otoczonym. Było tam bardzo schludnie i czyściutko, przed oknami rosły grządki kwiatów pospolitych wprawdzie, ale pomimo to pięknych i miłe sprawiających wrażenie. W jednej połowie domu, większej nieco, były w oknach firanki i kwiaty, w drugiej rolety płócienne. W pierwszej było mieszkanie, w drugiej kancelarja.
Zakrzewski, wyskoczywszy z powoziku, wszedł do kancelarji. Była to stancja dosyć brudna — na środku jej stał stół zielonem suknem okryty, przy stole młody jakiś człowiek zamaszyście pisał. Kilku żydów w kącie szwargotało półgłosem, a na ławeczce pod oknem siedział biednie ubrany człowieczek niewielkiego wzrostu, z nosem jak pomidor czerwonym i bezmyślnie przypatrywał się muchom, łażącym po ścianie. Jegomość ów był generalnym świadkiem do aktów, chodził na posyłki, jednem słowem, jak sam opowiadał, „wisiał“ przy kancelarji.
Sam regent w drugim pokoju pracował; tam już daleko czyściej było, stała szafa z książkami, dwa stoły, kilka skórzanych foteli i parę krzeseł. Tu regent siadywał, tu przyjmował wybitniejszych klientów. Okno wychodziło na ogród, a na tem oknie siadały gołębie i szare wróble, dla których umyślnie okruszyny bułki kładziono.
Zakrzewski, dobrze miejsca świadomy, odrazu wszedł do drugiego pokoju.
Zastał regenta pochylonego nad robotą.
— Przepraszam pana — rzekł półgłosem — może przeszkadzam.
Regent, zobaczywszy gościa, powstał pospiesznie.
— Witam szanownego pana regenta — rzekł Stanisław — przepraszam raz jeszcze, że mu w pracy przeszkadzam.
— Ależ proszę, panie Stanisławie, bardzo proszę, taki gość zawsze jest miły w moim domu. Nawet, jeżeli pan pozwoli, to może lepiej na drugą stronę przejdziemy.
— Nie, nie, niech sobie pan regent nie robi najmniejszej subjekcji, przyjechałem na krótko, złożyć moje uszanowanie przedewszystkiem, no, i o interesach nieco pomówić, notabene jeżeli czas pozwala.
Regent gościowi krzesło przysunął, a sam wychylił się do drugiego pokoju i skinąwszy na jegomościa z czerwonym nosem, szepnął mu coś do ucha, a potem rzekł głośniej:
— A jeżeliby kto, to nie ma mnie w domu... rozumiesz?
— Rozumiem, panie regencie.
Drzwi zamknęły się, klucz w zamku zgrzytnął, a jeden z żydków odezwał się:
— Ny, jak to może być? regentowi nie ma i regent jest! co to za kimedje?
Jegomość z czerwonym nosem splunął i rzekł:
— Co ty, głupi żydzie, masz się znać na naszym kodeksie?
Zamknąwszy drzwi, regent powoli szafkę otworzył, cygara z niej wyjął, a obciąwszy jedno akuratnie, gościowi je podał; w tejże chwili prawie przez tylne drzwi weszła służąca, niosąc na tacy kieliszki i dobrze okurzoną butelkę wina.
Odkorkował je regent, kieliszki ponalewał, cygaro zapalił i usiadłszy na fotelu blisko gościa, odezwał się:
— No, teraz, kochany panie Stanisławie, możemy porozmawiać, mucha nam nawet nie przeszkodzi.
— Widzi pan regent dobrodziej, po tem nieszczęściu...
— Masz pan słuszność; spotkało cię wielkie nieszczęście, straciłeś ojca, najzacniejszego pod słońcem człowieka, tak, istotnie jest to prawdziwe nieszczęście.
— Bezwątpienia.
— Teraz na pana, panie Stanisławie, spada bardzo wiele obowiązków... stajesz się opiekunem sióstr, głową rodziny, jednem słowem, całe to brzemię, które ojciec dźwigał, na twoich barkach spoczywać będzie.
— Wiem, wiem, panie regencie i dla tego to poniekąd przybyłem do pana...
Regent spojrzał na mówiącego bystremi i przenikliwemi oczami, jak gdyby chciał odgadnąć jego myśli.
— A cóż ja? — rzekł po chwili.
— No, widzi pan, interesa nasze są panu znane, ojciec nieboszczyk był przyjacielem pańskim...
— To prawda.
— Więc też zdawało mi się, że najlepiej zrobię, udając się do pana po niektóre informacje.
— Owszem, o ile będę mógł... ale nie wiem o co właściwie chcesz pan zapytać?
— Radbym poznać ostatnią wolę nieboszczyka.
Regent nie odpowiedział odrazu, dość długo przenikliwym wzrokiem patrzył Zakrzewskiemu w oczy, poczem odchrząknął kilkakrotnie i zaczął mówić powoli, akcentując każdy wyraz:
— Widzisz, panie Stanisławie, ostatnią wolę można rozumieć dwojako. Może być ostatnia wola umierającego odzianą w formę prawną, jak naprzykład testament własnoręczny, lub sporządzony przez regenta z zachowaniem wszelkich formalności prawnych.
— O to mi też głównie idzie.
— Otóż, w tej formie nieboszczyk, pański ojciec, woli swej ostatniej nie wyraził. Właściwie nie potrzebował tego czynić, pozostawił przecie rodzone dzieci...
— Widzi pan regent — mówił z pewną nieśmiałością Stanisław — sądziłem, że porobił jakie legaty dla oficjalistów lub dla dalszych krewnych.
— Nie; ale mówił do mnie kilkakrotnie, wtedy nawet, gdy nie przypuszczał, że tak prędko umrze, że o rządcy i o wiernych sługach dzieci powinny pamiętać.
— Więc powiada pan regent, że testamentu nie było?
— Mogę pana zapewnić, że nie.
— Ale podobno gotówka jakaś została?
— A jakże, została... kilkanaście tysięcy rubli.
— Szukałem wszędzie... nie ma.
— Naturalnie że niema, ponieważ odesłana do banku.
— Któż się tak rozporządził? — zapytał kwaśno Stanisław.
— Drogi panie, tak się rozporządziło prawo. Obiedwie siostry pańskie są nieletnie, ja sam doradziłem, ażeby zażądano spisu inwentarza i tak się też stało. To jest w porządku, panie Stanisławie, grosz z tych funduszów nie zginie.
Pan Stanisław skrzywił się na to, regent zaś dalej rzecz swoją prowadził.
— Pan dobrodziej słuchałeś kursów prawnych? — zapytał.
— To jest... tak, trochę.
— Kodeks Napoleona nie jest panu obcy?
— O tyle, o ile...
— Dziwnie mądre prawo; doskonale broni interesów sierocych, z których grosza, szeląga ruszyć nie wolno.
— No, co do idealności tego prawa, to widzi pan regent, rzecz względna.
— Wszystko jedno... obowiązuje ono, to dosyć.
Pan Stanisław zamilkł. Wpatrywał się pilnie w płyn barwy złocistej napełniający kieliszki, tarł czoło, jakby jakąś ciężką troskę chciał spędzić z głowy. Regent przyglądał mu się bacznie swoim przenikliwym wzrokiem. Może usiłował odgadnąć, do czego te pytania prowadzą, może chciał przeniknąć najskrytsze klienta swego tajemnice. Trzymając cygaro w ustach, ciągnął z niego siny dymek powoli, wzroku z pana Stanisława nie spuszczając. Przez chwilę trwało to milczenie, wreszcie regent pierwszy je przerwał.
— Przedewszystkiem — rzekł — teraz, gdyś pan już przyjechał, gdyś się trochę w gospodarstwie rozpatrzył, należy pomyśleć o interesach. Masz dwie siostry nieletnie, trzeba więc radę familijną zwołać. Naturalnie, jako rodzony brat musisz przyjąć na siebie misję opiekuna głównego, a nie wątpię, że wywiążesz się z niej uczciwie, tak jak sumienie nakazuje.
— O tak, tak niezawodnie — odrzekł w roztargnieniu Stanisław — radbym jak najlepiej.
— Więc też, ażeby wszystko było w porządku, należy zwołać radę familijną, jeżeli mnie wezwiecie, stawię się także chętnie.
— Będziemy pana prosili bardzo.
— Ale kochany panie Stanisławie — rzekł regent — pozwolisz, że wrócę do głównego pytania, jakie mi uczyniłeś na wstępie; pytałeś mnie, czy nie znam ostatniej woli twego ojca?
— Tak jest.
— Otóż, odpowiedziałem ci na to, że ostatnia wola umierającego może się objawiać rozmaicie, w formie prawnej naprzykład, jako testament, czegom, jakem to już powiedział, w danym wypadku nie było i w formie życzenia wypowiedzianego ustnie. Ta druga forma nie ma wprawdzie i mieć nie może żadnej klauzuli egzekucyjnej, nie ma znaczenia prawnego, ale obowiązuje moralnie.
Stanisław pytająco na regenta spojrzał.
— Tak jest, łaskawy panie, moralnie obowiązuje, a wierz mi, że to także wiele znaczy. Czy chcesz, panie Stanisławie, poznać ten moralny testament nieboszczyka?
— O, proszę bardzo, panie regencie. Niestety, nie miałem nigdy ze strony ojca zbyt wiele zaufania, dobrze więc, że chociaż po jego śmierci dowiem się czego żądał odemnie...
— Na przeszłość, panie Stanisławie, rzućmy zasłonę. Niech ona umrze dla nas w tej chwili, i liczmy, że nigdy nie istniała nawet. Chciej pan nie wiedzieć kto do pana mówi i uważaj głos mój za echo ostatnich słów, ostatnich myśli ojca. Nie patrz na mnie jak na regenta, spisującego ostatnią wolę konających, lecz jak na przyjaciela rodziny, szczerze i całem sercem wam oddanego. Jako taki właśnie i tylko jako taki, chcę z panem mówić i mam nadzieję, że zrozumianym będę. Czy chcesz więc posłuchać, panie Stanisławie?
— Słucham jak najuważniej.
— Otóż widzisz, ojciec twój dorobił się fortuny własną pracą, zabiegliwością i oszczędnością. Gdy jeszcze ciebie, panie Stanisławie, na świecie nie było, on małemi dzierżawkami chodził i szarpał się z losem częstokroć przeciwnym. Nieraz ciężko mu było, tak ciężko, że pojęcia o tem mieć nie możesz. Ożeniwszy się, wziął za żoną, a za twoją nieboszczką matką, panie Stanisławie, maleńki kapitalik, dwadzieścia coś czy trzydzieści tysięcy złotych wszystkiego, ale w jego ręku to była znaczna suma. Z oszczędnościami własnemi i z kapitalikiem żony rzucił się na Karczówkę, którą na licytacji kupił. Pamiętam jak dziś, byłem wówczas na małej posadce w komisji sprawiedliwości, a trzeba ci wiedzieć, że z nieboszczykiem twoim ojcem znaliśmy się jeszcze ze szkół.
— Wiem, często ojciec o tem wspominał.
— No, widzisz. Otóż wracam do mego opowiadania. Ja mu odradzałem to kupno, gdyż oprócz nieba i ziemi nic nie zastał; ale nieboszczyk był to człowiek pełen energji, woli niezłomnej a pracy niesłychanej. Rzucił się na to przedsięwzięcie, szarpał się, rwał, szamotał, ale ostatecznie postawił na swojem. Później, uważasz, przybyły klęski różne, później nastąpiło uwłaszczenie włościan, ale on już stał wówczas na pewnych nogach i nietylko sam sobie radę dawał, ale jeszcze i innym dopomagał. Wielu było takich, których poratował i podźwignął; że zapomnieli o tem, to rzecz zwyczajna, ale to faktu nie zmienia. Otóż, panie Stanisławie, umyślnie ci to wszystko mówię, żeby mi łatwiej było usprawiedliwić ów moralny testament, którybym ci pragnął odczytać z... pamięci. Ale, jakoś kieliszek twój pusty, dokończ-no pan, proszę. To było ulubione wino twego ojca, przed piętnastu laty pamiętam, kupiliśmy kilka beczek do współki, no i jakoś przechowało się dotąd, jest jeszcze kilkadziesiąt butelek. I kanonik do naszej kompanji należał, ale teraz rozbiło się to kółko... brak nam twego ojca, panie Stanisławie, brak wielki i niepowetowany.
To mówiąc, regent znowuż kieliszki napełnił, świeże cygaro zapalił i przysunąwszy krzesło swe bliżej gościa, rzecz swoją w dalszym ciągu prowadził.
— Rzadko znaleźć człowieka, kochany panie Stanisławie, któryby dzieci swe bardziej aniżeli wasz ojciec kochał.
Pan Stanisław westchnął.
— Rozumiem to westchnienie — rzekł regent. — Surowy był, co prawda, wymagający, przyznaję, ale i usprawiedliwiam go zarazem. Miał on swe zasady i przekonania, którym przez całe życie hołdował, i nigdy, nigdy nie odstępował od nich. Może pomiędzy wami z tego powodu wynikały pewne scysje, ale ja, jak powiedziałem, rzucam na to zasłonę. Nie chcę być sędzią w tej sprawie, mogę tylko uroczyście zapewnić, że najgoręcej waszego szczęścia pragnął i do tego wszystkiemi siłami dążył. Kochał on was, panie Stanisławie, serdecznie.
Pan Stanisław w milczeniu słuchał opowiadania regenta.
— Kochał was, powtarzam, bardzo kochał, a w tobie, panie Stanisławie, pokładał całą nadzieję i ufność, że pozostaniesz godnym jego następcą.
— Pod jakim względem?
— Pod każdym, kochany panie, pod każdym; on drogę wytknął i utorował, tobie tylko iść dalej owym szlakiem wypada. To jest główny punkt moralnego testamentu twego ojca. Nie zbaczaj z tej drogi, trzymaj się jej stale, a spełnisz najgorętsze życzenie ojca.
Pan Stanisław nie odpowiadał.
— Milczysz jakoś, panie Stanisławie — rzekł regent. — Czyżbyś mnie nie rozumiał?
— Owszem, ja to wszystko rozumiem.
— Więc?
— Ale, widzi pan regent, dokładne wykonanie tego co pan mówi, jest bardzo trudnem.
— Dlaczego?
— Oto naprzykład ojciec, jak panu wiadomo, gospodarzem dobrym był, a ja w tym fachu jestem nowicjuszem prawie.
— To rzecz mała. Obok takiego gospodarza, jak wasz pan Kajetan, nauczysz się łatwo, byle tylko dobrych chęci nie brakło. A trzeba panie koniecznie, trzeba gospodarować samemu, podnosić majątek, ulepszać, a ziemi trzymać się całą siłą, z rąk nie wypuszczać za nic, za żadne skarby, to także zasada, którą twój ojciec wyznawał, i dobra zasada.
Stanisław przerwał.
— Panie regencie dobrodzieju — rzekł — zasady ojca bezwątpienia były doskonałe, ja w te wierzę, ideały jego miały swe dobre i podniosłe strony... lecz, widzi pan, zmieniają się czasy — co innego było za dni waszej młodości, co innego jest dziś. Wogóle jest to kwestja, o której dużo dałoby się powiedzieć.
Regent smutnie pokiwał głową.
— Zapewne, panie Stanisławie, zapewne... Przyznaję, że jest to kwestja, o której można dużo powiedzieć, aczkolwiek w prostocie ducha sądziłem, że są także pewne kwestje, które się rozwiązuje sercem... bez dyskusji.
Wypowiedziawszy to, regent wstał z fotelu i kilka razy po pokoju się przeszedł.
Rozmowa od tej chwili już nie kleiła się jakoś, przeszła na przedmioty obojętne, postronne. Regent już o moralnym testamencie ojca nie wspominał, natomiast o gospodarstwo zaczął pytać, więcej przez ceremonię aniżeli z ciekawości, bo zresztą doskonale wiedział, co się dzieje w Karczówce, od rządcy, który przed kilkoma dniami był u niego.
Pan Stanisław powstał także, zabierając się do wyjścia.
— Przepraszam bardzo, panie regencie — rzekł — że mu tyle czasu zabrałem.
— O, nic nie szkodzi, szanowny panie, ja z czasem tak się urządzam, że mi musi na wszystko wystarczać.
— Czy nie raczy pan odwiedzić nas w Karczówce?
— Może... nawet mam ten zamiar, gdyż siostry pańskie, na pogrzebie jeszcze, prosiły, żebym je odwiedził czasem.
— Więc czekamy — rzekł Stanisław, za kapelusz biorąc — a tymczasem do widzenia.
— Moje uszanowanie, moje uszanowanie, proszę załączyć ukłony siostrzyczkom i pani Karwackiej.
Nie zatrzymywał wcale gościa uprzejmy gospodarz, nawet z pospiechem niejakim zasówkę we drzwiach odsunął i wyprowadził gościa aż na ganek.
Pan Stanisław siadł do wolantu, ukłonił się jeszcze regentowi i rzekł do stangreta:
— Na pocztę!
Zniecierpliwione długiem oczekiwaniem konie, ruszyły z kopyta i niebawem wolancik zatrzymał się przed niepokaźnym domkiem, w którym mieścił się urząd pocztowy.
Pan pocztmistrz aż na ganek wybiegł.
— Panie dobrodzieju! moje uszanowanie! — krzyczał na progu stojąc — dubeltowe uszanowanie! — Jakiejże to szczęśliwej okoliczności mam zawdzięczać ten honor?
— Chciałbym list wyekspedjować, łaskawy panie.
— List!? sto tysięcy razy i owszem! prosty? rekomendowany? pieniężny? jaki pan dobrodziej każe, u nas to wszystko jak drut! leci jak po maśle, bez wytchnienia.
— Rekomendowany.
— Ślicznie, przecudownie! ja nawet bardzo lubię listy rekomendowane, jest to poniekąd moja słabość. Niechże pan dobrodziej będzie łaskaw siada, proszę, bardzo proszę.
Pan Stanisław usiadł na kulawym stołku i podał list.
— Do Drezna! jak Boga kocham do Drezna! wszak tak... Dresden to Drezno — i napisane recomandirt. Bardzo słusznie. Maniu! Maniu!
Na to wołanie ładna, siedmioletnia dziewczynka wbiegła do kancelarji.
— Maniu! gdzieś podziała łuty? Bierzecie rzeczy skarbowe do zabawki, to nie wolno! siedmset dwadzieścia cztery razy mówiłem, że nie wolno!
— Ale, proszę tatki, mamusia musiała włóczkę przeważyć, bo Srulowa zawsze oszukuje na wadze, a potem maleńki Staś bawił się temi wagami.
— Idź mi zaraz szukaj! Ot, widzi pan dobrodziej, co to jest mieć dzieci, nic nie doleży, nawet gwichty skarbowe! Ale mniejsza o to, ja zważę na palcu, mam taką wprawę, że na pół łuta nie chybię. Tu jest dwa łuty w tym liście, jak honor szanuję! Ach, panie dobrodzieju, z temi dziećmi to plaga egipska, powiadam panu, włażą wszędzie jak szczury i psocą! Niech sobie pan dobrodziej wyobrazi, jak tu w zeszłym tygodniu naczelnik był u mnie na rewizji, te bębny oderwały mu gwiazdkę od czapki, szczęściem, że wyjeżdżał w nocy i nie spostrzegł. Tak to tak — pan dobrodziej zdaje mi się był u regenta?
— Tak, panie.
— Dobry człowiek, ciepły człowiek i pieniądze ma i domek swój ma! Tę posesję, to uważa pan dobrodziej, kupił za psie pieniądze po starym Kukasińskim, zapewne znał go pan dobrodziej?
— Nie, panie.
— Kukasińskiego pan nie znał? to szczególne? tu go wszyscy znali dobrze. Emeryt był to, oryginał, zawsze chłopów na targu tabaką częstował. Poczciwy Kukasiński! z tą tabaką dziwne figle wyrabiał. Raz wziął trzy stare tabakierki, nasypał w nie tabaki z ciemierzycą, rano do kościoła poszedł i w ławkach te tabakiery pokładł. To panie dobrodzieju, była niedziela, nasze łyki z bractwa przyszli różaniec śpiewać... heca była, panie! bo to nasz łyk na tabakę to jak pszczoła na miód — ponabijali więc nosiska jak torby pocztowe i zaczynają śpiewać, ale gdzie tam! jak się zacznie kanonada, musieli uciekać z kościoła. Taki to był figlarz ten stary Kukasiński, na wołowej skórze jego facecyj nie spisze — ale oto kwitek dla pana dobrodzieja już gotów. Należy mi się czterdzieści dwa grosiki jak drut! Przyzna szanowny pan dobrodziej, że niewiele... już to wogóle taniość i elegancja jest zasadą instytucyj pocztowych.
Pan Stanisław żądaną kwotę zapłacił i zapytał:
— Zapewne znasz pan dobrze tutejsze stosunki?
— Jak własną kieszeń, panie dobrodzieju, ja tu w tej dziurze siedzę, ale widzę przez ściany i słyszę jak trawa rośnie! Jeżeli o informacje idzie, to niech pan tylko rozkaże. Tu wszyscy tak; kto chce co wiedzieć, to do mnie jak w dym... jak ja mu nie powiem, to już i sam Lucyper nie poradzi...
— Ja, widzi pan, chciałbym tylko wiedzieć, czy tu są tacy kupcy co to...
— Panie dobrodzieju! tu kupców jak psów, kamieniem rzucić zamrużywszy oczy i w kupca kamień trafi, jak dwa razy dwa cztery! Zapewne o zbożowych panu dobrodziejowi chodzi?
— Mniej więcej... tak.
— Znam ich jak łyse konie! Najgłówniejszy jest Boruch, figura panie dobrodzieju. Co on już szlachty zjadł, to trudno sobie wyobrazić! dziś krociami obraca.. more morajne, arystokrata wielki, oprócz nadziewanego szczupaka nic nie jada. Drugi znów jest Wigdor Katz, także bogaty i ryzykant wielki; jest jeszcze Mosiek Szczupak, Joyna Liwerant, Srul Czerwonabroda, Jankiel Magenfisz, Uszer Lejb Wątróbka, Icek Federwajs, Michel Kuropatwa, Froim Kalafior, Noech Szpigelglas, Nuta Apfelbaum, Herszek Szumlajchem, Wigdor Migdałek.
Pan Stanisław rozśmiał się.
— Panie — rzekł — dość już! Zdaje mi się, że recytujesz z pamięci tutejsze księgi ludności.
— A co pan dobrodziej myśli? Znam ich tu wszystkich jak złe grosze, lepiej nawet niż sam burmistrz, który między nami mówiąc, tak jest zdatny na burmistrza jak ja na rabina! Rozlazły, ślamazarny, kaszlący i ma bezczelność nazywać się burmistrzem! Ale oni tu wszyscy tacy, proszę pana; to partykularz! miernota idzie w górę, a prawdziwy talent łamie się z losem, po ośmnaście groszy za funt lichego mięsa płaci! Szczerze powiadam panu dobrodziejowi, że dałbym rubla żeby ich tu wszyscy djabli wzięli! Takie ananasy!
— Być to może, nie przeczę temu... ale wracając do rzeczy, chciałem pana prosić o wyświadczenie mi pewnej przysługi.
— Z największą chęcią, panie dobrodzieju; wszyscy wiedzą, że uczynność moja jest szersza aniżeli firlejowskie jezioro.
— Otóż, zechciej pan z tej długiej listy kapitalistów wybrać jakiego porządnego i przysłać mi go jutro do Karczówki.
— Żyda?
— Tak.
— Ale, panie dobrodzieju, furę żydów! dwie fury! u nas tu na nich urodzaj osobliwy.
— Nie, nie, fury nie potrzeba, o jednego tylko proszę, ale rozsądnego, żebym z nim długo mówić nie potrzebował.
— Honorem ręczę, że wybiorę coś fajn... będzie to żyd w wyborowym gatunku! Zresztą dla pana dobrodzieja, każdy żyd będzie dobry. Oni aż piszczą, żeby mogli mieć z panem interesa.
— Zkądże znowu?
— Bagatela! nieboszczyk ojciec pana dobrodzieja nie znał ich prawie; ho! ho! dosyć się oni nastarali, żeby wejść w stosunek z Karczówką, ale napróżno.
— No, i ja też nie myślę przecież...
— Ach! wiem, wiem, panie dobrodzieju, naturalnie! o bagatelkę jakąś zapewne idzie, o jakieś głupie paręset korcy zboża, lub coś podobnego. Zwyczajny gospodarski interes. Mam i ja, proszę pana dobrodzieja, niby to gospodarstwo, ale żal się Boże! na kluski nie wystarcza!
— Bądź pan spokojny, pomyślimy o tem — rzekł pan Stanisław, zabierając się do wyjścia.
— O, panie dobrodzieju...
— Przyszlijże mi pan tego żyda niedługo i powiedz mu z łaski swojej, żeby jak przyjedzie, wprost do mnie się zgłosił.
— Z wielką, z największą chęcią, szanowny panie, jutro żądany interesant się zgłosi; u mnie bo porządek, punktualność przedewszystkiem, to pierwsza rzecz.
Pan Stanisław wyprowadzony przez pocztmistrza na ganek, wsiadł do wolantu i odjechał do domu, pocztmistrz zaś wrócił do kancelarji, ręce na stole oparł i zamyślił się bardzo.
Długo, długo tak siedział w dumaniach pogrążony, nareszcie zerwał się, włożył czapkę na głowę i poświstując wesoło, wyszedł na miasteczko.
Przeszedł przez dwie ulice, przez pełen błota rynek i zniknął w domku niskim, niepokaźnym, o okiennicach czerwonych i szybkach dziwnie zakurzonych i brudnych.
Dom na dwie połowy się dzielił, w jednej był szynk, w drugiej mieszkanie właściciela. Pocztmistrz wszedł do drugiej połowy. Właściciel tego domostwa i szynku zarazem, pan Wigdor Katz, człowiek w średnim wieku, z długą, kasztanowatą brodą i rudawemi pejsami, wychylającemi się niedyskretnie z pod czapki, siedział przy stole i zajęty był właśnie jedzeniem czarnej rzodkwi, której pełny talerz miał przed sobą.
Wizyta pana pocztmistrza zdziwiła poniekąd szanownego kapitalistę, po kilku jednak chwilach gospodarz stał się nader uprzejmym, podał gościowi krzesło i bardzo chętnie rozmawiać z nim zaczął.
W pół godziny potem pan pocztmistrz, wywijając laseczką, spieszył do domu, kapitalista zaś zawinąwszy rękawy od żupana, wziął maźnicę ze smołą i poszedł do szopy, gdzie zajął się smarowaniem dwukołowej biedki.