<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Lili
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Tadeusz Jaroszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Zakrzewski zaś waryował z rozpaczy i dawał jej wyraz najbardziej młodzieńczy. Znienawidził ludzi i przeklinał życie. Chciał wyjechać natychmiast, ledwie go uprosili, aby pozostał do przedstawienia, bo nie mogłoby się bez niego obyć.
Pozostał, ale całe te dnie spędzał nieprzytomnie, chodził do kolegów i skarżył się, a gdy chciano go uspakajać, wpadał w gniew i najbrutalniej wymyślał wszystkim. Uczuł dziką radość w wypowiadaniu ludziom tego, co o nich myślał. Gałkowskiej rzucił prosto w oczy, że jest starą nędzną krowientą i brudną intrygantką. U Korniszona, zobaczywszy go malującym na pozszywanych prześcieradłach wykwintny salon, śmiał się długo, a potem kpił krwawo z jego mazaniny, z jego pijaństwa, z jego nędzy i wstrętnego komedyanctwa. Korczewską nazwał najgłupszą z klemp teatralnych, radził jej zająć się przyjmowaniem prania, a nie udawaniem aktorki. Kosa obrzucił takim gradem przezwisk pogardliwych, że tamten uciekł ze strachu.
Spotkał na ulicy doktorówny, zmierzył je posępnym wzrokiem i nie ukłonił się, przechodząc ostentacyjnie na drugą stronę ulicy.
Mścił się na innych i na sobie za zawód, jaki go spotkał. Musiał zresztą w jakiejbądź formie wyrzucić z siebie ten nadmiar męki, jaka go łamała.
Poszedł do Olkowskiego do szpitala i siedział przy nim parę godzin, bo ta dziwnie tragiczna cisza szpitala, przepojona zapachami karbolu i jodoformu, ta cisza pełna jęków, westchnień, a czasem rozdzierających krzyków nędzarzy, uspakajała go, odrywała od siebie i zatapiała w grozie tej nędzy ludzkiej, jakiej pełne były szpitalne sale. Tam czuł, że nie sam przynajmniej cierpi i stwierdzał to z pewną, zresztą nieświadomą przyjemnością, patrząc na Olkowskiego.
Olkowski był nieprzytomny i w chwilach częstych paroksyzmów wołał tylko Szalkowskiej, wyznawał jej miłość, skarżył się, błagał, żebrał, modlił się do niej, recytował nieprzytomnie całe ustępy ról miłosnych i wypowiadał je tak znakomicie, tyle wkładał w nie łzawego uczucia i bólu, że zakonnica, siedząca przy nim, płakała ze wzruszenia i wciąż modliła się za niego.
Nikt go nie odwiedzał, bo wszyscy zajęci byli szykowaniem się do przedstawienia i próbami, na które chodził i Zakrzewski, ale się z nikim nie witał i role swoje markował, nie spojrzawszy ani razu na Lili, z którą grał; nie widział nawet, że dziewczyna wyglądała jakby się gotowała do trumny, że się poruszała bezsilnie, że ją zjadało cierpienie, że była taka znękana, biedna, nieszczęśliwa, iż całe towarzystwo otaczało ją najczulszą opieką i współczuciem.
Mówił sobie, że go już nic nie obchodzi, zupełnie nic, że przecież jutro, zaraz po przedstawieniu, wyjedzie z tego świata zgnilizny i niech przepadają wszyscy marnie, niech i ona przepadnie ulicznica, komedyantka, podła.
Tak wmawiał w siebie, ale pomimo wszystko, ta cudna twarz wżarła mu się w pamięć serca, widział ją ciągle przed sobą i chwilami tak strasznie tęsknił, że w nocy po kilka godzin wystawał przed jej mieszkaniem i patrzył w okno; że chodził temi ulicami, któremi razem przechodzili; że szukał i odnajdywał wszędzie jej ślady; że kilka kartek, pisanych jej niewprawną, dziecinną ręką, oblewał łzami miłości, zjadał pocałunkami.
W dniu przedstawienia sprzedał wszystko, co mógł sprzedać, aby mieć pieniądze na wyjazd, a że próby tego dnia nie było, bo całe towarzystwo zajmowało się przerabianiem hotelowej stajni na salę teatralną, chodził po mieście bez celu, krążąc wciąż w okolicach mieszkania Lili.
W tej wędrówce spotkał Szalkowską.
Przystąpiła do niego, pomimo, że ją bez ukłonu wymijał.
— Muszę z panem pomówić, mam ważny interes — powiedziała poważnie.
— A ja nie mam do pani żadnego interesu — odpowiedział niechętnie i chciał iść, ale wsunęła mu rękę pod ramię i nie puściła.
— Niech pan nie robi skandalu na ulicy, bo pełno ludzi — patrzą.
Nie odezwał się i pozwolił się zaprowadzić do jej mieszkania.
W palcie, z kapeluszem na głowie stanął na środku pokoju i rzekł:
— Słucham! Proszę mówić prędko, bo czasu nie mam.
Odpowiedziała mu zamknięciem drzwi na klucz, wesołym śmiechem i rzuceniem mu się na szyję.
Całując go, robiła wymówki, skarżyła się zamatowanym miłością głosem, że wtedy czekała na niego napróżno, że tak bardzo, tak bardzo cierpiała...
Odpowiadał jej pogardliwie z początku, pocałunków nie oddawał, a nawet twarz lekko odsuwał i chciał koniecznie iść.
Nie wypuściła go już i gdy zaczęła szeptać czarowne słowa miłości, grać z maestryą zachwyt i uwielbienie, wybuchać patetycznie, jak bardzo jest nieszczęśliwą przez jego obojętność, zmiękł nieco i odpowiadał łagodniej.
Przyniosła jakiś mocny likier i zmusiła do picia z jednego kieliszka, a potem zniknęła na chwilę i przyszła przebrana w wspaniały szlafroczek empire, w którym wyglądała porywająco.
O zmroku dopiero wyszedł, ale był tak wściekły na siebie, że, spotkawszy Felusia z Szalkowskim, od którego odwrócił się pomieszany, pominął; Felusia zaprosił na wódkę do jakiegoś szynku i wręcz mu tam powiedział:
— Spoliczkuj mnie pan, powiedz mi, że jestem ostatnie bydlę, że jestem głupiec największy z głupców, proszę pana, powiedz mi to, bo chcę się otrzeźwić.
— Tak... dawno i bez zachęty myślałem o panu podobnie; ale zresztą możesz się pan utopić, nie przeszkodzę, tak! — odpowiadał spokojnie, pociągając się za nos.
Zakrzewski istotnie oprzytomniał, wyszedł z szynku, zamówił miejsce w karetce pocztowej i poszedł na przedstawienie.

Z pogardą przyglądał się wielkiej stajni, przemienionej na salę teatralną. Wielka murowana obora bez sufitu, o nagich, odartych i zaplugawionych ścianach, o dachu, przez który prześwitywały gwiazdy, zmieniła się do niepoznania. Szereg mocno ściśniętych świerków wkopano nad ścianą od ulicy, zakrywając ją tym sposobem zielonemi gałęziami, ubarwionemi w wielu miejscach flagami, z drugiej strony w trzech czwartych szerokości stajni stała również gęsta, zielona ściana świerków i zakrywała zupełnie rzęd koni, stojących za nią, które co chwila parskały i biły kopytami w podłogę. Chińskie latarki z różnokolorowego papieru, porozwieszane na gałęziach, oświetlały słabo, ale mieniły się jak różnobarwne motyle.
Korniszon ze starym żydkiem, afiszerem, ustawiał krzesła w rzędy i co chwila biegł odpędzać z przed bramy masy chłopaków, którzy ustawicznie do niej szturmowali kamieniami i każde jego ukazanie przyjmowali wyciem i gwizdaniem.
Scena była urządzona w końcu tej świerkowej dość długiej alei i wznosiła się nad poziom stajni o całą wysokość antałków, na których Korniszon oparł całe rusztowanie, pokryte od strony publiczności płótnem, pomalowanem na fantastyczny, błękitny marmur, pożyłkowany żółtemi rysami. Nad sceną, przybita do belki, wznosiła się dumnie potężna lira drewniana, oklejona złotym papierem. Czerwone, z wypłowiałego adamaszku wielkie portyery, wypożyczone z bóżnicy, stanowiły kurtynę.
— Muzyka, zagrać-no trochę dla rozgrzewki, prędzej będą się zbierać! — wołał Korniszon na kilku żydków, wchodzących z instrumentami pod garderobę.
Muzykanci zaczęli chuchać w palce, rozcierać zziębnięte ręce, bo mróz był na dworze siarczysty. Korniszon, skończywszy z krzesłami i z nalepianiem numerów, wykadzał stajnię trociczkami i co chwila pytał afiszera, pociągając nosem z przyjemnością:
— Co? przyjemny fetorek jest?
— Prawda, że un przyjemny jest, ale co od tych kuni, to tyż jest fetor, co un nie bardzo pachnie...
Zakrzewski poszedł za kulisy, nie było tam jeszcze nikogo, obejrzał garderobę, urządzoną za sceną i przedzieloną na dwie połowy. Stołów nie było, ale że były żłoby, przymocowane do ściany, więc przykryto je tarcicami i zamieniono na stoły. Obrał sobie miejsce zaraz przy parawaniku, przylepił świecę do deski, rozłożył szminki i poszedł na scenę: nie chciało mu się ubierać. Wyglądał na salę, nasłuchiwał krzyków przed bramą, to cichego strojenia instrumentów, i myślał, że to ostatni raz w życiu jest w budzie podobnej; przyglądał się tym kulisom z ręczników pozszywanych, tylnej kurtynie, przedstawiającej bogaty salon, zbieraninie mebli, poustawianej na dygocącej podłodze, firankom, przypiętym szpilkami do ślepego okna, obrazom na ścianie, utworzonym z wyciętych ilustracyi, które przylepiono do płótna i obwiedziono pasem złotego papieru w miejsce ram. Wszystko było takie nędzne, brzydko łatane, jarmarczne, ale pomimo to — patrzał ze smutkiem i z jakimś żalem niewytłómaczonym, jak się patrzy na rzeczy po raz ostatni, gdy się długo żyło pomiędzy niemi.
Usiadł na swojem miejscu i siedział dziwnie zgryziony i ociężały.
Garderoba zaczęła się napełniać, aktorki za parawanem zaczęły się już rozbierać i robić sobie twarze; rzęd świec, przylepionych do deski, powiększał się ustawicznie; widział to doskonale przez cienką zieloną ściankę parawanu i słyszał ich przyciszone rozmowy i szmery napływającej publiczności.
Korniszon pozapalał lampki za kulisami i uwijał się po scenie, wciąż jeszcze przyszywał, przyklejał i przybijał, nie był zupełnie pijanym, chociaż co parę minut szedł do hotelowego bufetu na sznytka.
Kos z Jańciem charakteryzowali się zawzięcie: Kos pogwizdywał i dawał prztyczki w kark Jańciowi i obiecywał mu sprawić gips, jeśli się sypnie, co zresztą było jego zwyczajem stałym.
Lili jeszcze nie było z matką.
Leon poszedł na scenę i wyjrzał przez portyery na salę: zapełniała się powoli, masa znajomych twarzy migotała w półmroku; Korczewski uwijał się między krzesłami, wskazywał miejsca, muzykanci rznęli takiego siarczystego mazura, aż konie kwiczały i gryzły się, a galerya przed bramą gwizdała.
Odwrócił się od portyer i spotkał się oko w oko z Lili, która w tej chwili weszła na scenę.
Zatrzymała się na chwilę i przeszła do garderoby bez słowa.
Słyszał później, siedząc na swojem miejscu, jej głos, słyszał szum sukienek. Wybuchała co chwila śmiechem bardzo wesołym, nuciła półgłosem i żywo coś opowiadała Korczewskiej, a potem kłóciła się z Szalkowską o puder.

Pomimo zimna, jakie panowało za kulisami, było mu strasznie gorąco: ten głos zalewał go żarem, a każdy dźwięk oderwany zapalał mu w sercu nowe, potężne ognisko.

Nie słyszał nawet, jak Feluś tłómaczył publiczności powody, dla których grać nie mogą »Gniazda rodzinnego«, a zastąpią je »Czułą struną«, »Bibińskim«, »Folwarkiem Primerose« i mazurem w cztery pary. Po zaanonsowaniu rozległy się oklaski; Feluś wrócił do garderoby i gorączkowo ubierał się na Tamerlana w »Czułej strunie«.
Zakrzewski grał w »Bibińskim« męża, a żonę jego Lili; w »Folwarku« grał Dżemsa, a Maryę także Lili.
— Zaczynamy, na scenę! — krzyknął Korczewski.
Rozległ się dzwonek ostatni, potem klaśnięcie w dłoń, portyery się rozsunęły i zaczęto »Czułą strunę«.
Cisza go nagła ogarnęła i samotność, bo prócz Lili, wszyscy poszli w kulisy patrzeć. Płomienie świec się chwiały od przewiewu płynącego ze sceny, zalewały go dźwięki piosenek śpiewanych, głosy instrumentów, zapach trociczek, pomieszanych z zapachem stajni i perfum, to znowu brawa, jak salwa karabinowa, ostrymi dźwiękami zabrzmiały; ale on nic z tego nie słyszał, bo całą duszą był za parawanem, przy Lili; słyszał jej przyśpieszony oddech i szczęk żelazka do karbowania włosów. Spojrzał przez wązką szparę pomiędzy parawanem a ścianą i zobaczył jej głowę: siedziała już gotowa, umalowana, przyczerniona, tylko zafryzowywała swoje burzliwe, niespokojne włosy. Nachylił się lepiej i zobaczył jej twarz, i pomimo szminki, ujrzał w niej tyle smutku i znękania, tyle cierpienia, że miłość z dawną siłą zalała mu serce, zapomniał o wszystkiem, co ich rozdzieliło, tylko widział, że ona cierpi bardzo i że musi go kochać. Chciał już zawołać na nią, jak dawniej:
— Lili! kochasz, co? — I już powstał i odsuwał parawan, gdy akt się skończył i towarzystwo z gwarem napełniło garderobę.
Zaczęli zaraz grać »Bibińskiego«.
Leon grał bardzo dobrze, bo go podrażniły brawa, jakie dostał na wejście, i to, że ona z nim grała.
W scenie pogodzenia się z żoną był tak słodkim, tak gorąco akcentował miłość, tak doskonale grał, że za kulisami wywołał zdumienie.
— To specyał, to rzepa pieczona taki aktor! — wołał Kos z zachwytem niemal.
— Tak... Każdy samczyk przed swoją samiczką wie jak się zachwalać, tak...
Skończyli »Bibińskiego« przy wielkich brawach i wywoływaniach, ale Zakrzewski się uparł i za nic w świecie wyjść nie chciał, publiczność również ustąpić nie chciała i wołała go coraz burzliwiej. Wreszcie Lili przyszła do niego z niemą prośbą w oczach, uległ, ujął ją za rękę i wyszedł się kłaniać. — Ostatni raz, wszystko już mi jedno — myślał i pocałował Lili w rękę przy otwartej scenie.
Ale gdy portyery się zasunęły i brawa zamilkły, nie zważał, że dziewczyna stoi w kulisie i czeka na niego, z takiem drżeniem, że trzymać się musiała ściany, ze łzami w oczach i z jakiemś słowem na ustach, ciągnęła go oczami, — śpiesznie poszedł do garderoby i przebrał się do drugiej sztuki, a potem siedział za tylną kurtyną, w ciemnem i ciasnem przejściu, gdzie mu Szalkowska przeczesywała włosy i zróżowiała twarz, bo blady był jak płótno.
W antrakcie, za kulisy wdarło się kilkunastu wielbicieli teatru, a z nimi i za nimi, przypłynęły zaraz ciastka, cukierki, koniaki i krążyły wśród gwaru i śmiechów po scenie i garderobie.
Aktorzy robili dowcipy, bo działy zapowiadały się świetnie, a młodzi, prowincyonalni wielbiciele ze wzruszeniem zaglądali do garderób i otoczyli wieńcem Lili, którą obległ hrabia, dawny cichy wielbiciel, i szczerzył do niej cały nowy garnitur zębów, szeptał po cichu i całował po rękach, czego mu nawet nie broniła, nie wiedząc co się z nią dzieje, ale gdy spostrzegła wzrok Zakrzewskiego z nienawiścią utkwiony w hrabiego, wielka radość ją oprzytomniła.
W »Folwarku« Leon grał również dobrze, jak i w pierwszej sztuce, bo miotała nim miłość, nienawiść i zazdrość, to właśnie, co było i w roli Dżemsa, a co oddawał na scenie z taką siłą, że dreszcz przeszedł publiczność, gdy z widłami rzucił się za księciem, który uciekł w kulisę, gdzie stał hrabia z Szalkowską i przez monokl patrzył na scenę. Cofnął się śpiesznie, bo go przestraszyła twarz Zakrzewskiego.
Po przedstawieniu, obywatelska młodzież wyprawiła huczną kolacyę całemu towarzystwu, które bibę przyjęło skwapliwie.
Zakrzewski namyślał się długo czy iść. Pragnął zobaczyć ostatni raz Lili i postanowił raz jeszcze prosić, aby z nim wyjechała.
Konie już czekały na niego przed hotelem, kazał furmanowi dać kolacyę, przebrał się do podróży, pozałatwiał ostatnie interesa i dopiero poszedł, nie mówiąc nikomu, że wyjeżdża natychmiast.
Kolacya, jak wszystkie tego rodzaju, miała jeden szemat: pić, krzyczeć i raz jeszcze pić i raz jeszcze krzyczeć.
Gdy przyszedł, nikt go nie zauważył, bo temperatura w sali była już mocno szlachecką. Kilkadziesiąt osób obsiadło wielki stół i piło, krzyczało, wznosiło ustawicznie zdrowia, sypało dwuznacznikami, umizgało się do aktorek. Gwar zalewał salę nierozplątany. Śmiechy przewalały się całą falą, przygłuszając co chwila fałszywe tony muzyki, specyalnie sprowadzonej, która grała w sąsiednim pokoju.
Znalazł miejsce naprzeciw Lili, przy której siedział hrabia z ramieniem opartem o jej krzesło, nie poznał jej prawie; była w nadzwyczajnym humorze, piła szampana, którego jej ustawicznie dolewał hrabia; śmiała się całą piersią i tak swobodnie rozmawiała, rzucała takie race dowcipów i uwag złośliwych, że aż hrabia się rozrechotał, wykrzywiał z zadowolenia swoje sztuczne szczęki i co chwila wrzucał monokl w oko i coraz bliżej przyglądał się jej odsłoniętym ramionom. Bawiła się tak hałaśliwie, bo była napół przytomną; ale gdy zobaczyła Zakrzewskiego, gdy spojrzała w jego głębokie oczy, smutnie patrzące, przycichła nagle, okryła ramiona zarzutką i szukała oczami matki, dając jej znaki do wyjścia. Leon siedział w zupełnem milczeniu, był dalekim od tych gwarów i śmiechów, co jak burza huczały dokoła; przyglądał się z pogardą twarzom obecnych, z pogardą, na której dnie tkwił głęboki, nieuleczalny smutek; wrzawa, toasty i mowy okolicznościowe, brzęk rozbijanego szkła obijały się tylko o jego mózg jak szum daleki i głuchy.

Siadła przy nim Szalkowska i zaczęła opowiadać rozmaite rzeczy i ściskać mu ręce; ale jej nie słuchał, a spostrzegłszy na zegarze, że już czas odjeżdżać, podniósł się, spojrzał po wszystkich i szedł wolno do drzwi, a ująwszy za klamkę, odwrócił głowę i spotkał oczy Lili, patrzące z przerażeniem.
Podniosła się i, jakby pociągnięta jego oczami, chciała iść ku niemu.
Spostrzegł ten ruch, ale wyszedł.
Na werendzie letniej, przez którą schodziło się do ogródka, a następnie na ulicę, zatrzymał się i w blasku latarni, świecącej przy drzwiach, napisał na bilecie: »Wyjdź na jedno słowo, błagam na wszystko, wyjdź«.
Garsonowi zalecił, aby ten bilet oddał, o ile można, bez zwrócenia uwagi.
Pozapinał palto, postawił kołnierz, bo mróz był potężny, i oparty o drewnianą balustradę, czekał. Był na zewnątrz zupełnie spokojny, ręce mu tylko drżały nieco, a serce biło mocno, bardzo mocno.
Od okien hotelu i sieni buchały od czasu do czasu fale pijackiej wrzawy i rozpływały się w powietrzu mroźnem.
Patrzył w roziskrzone gwiazdami niebo, a myśli jego rozpierzchłe leciały jak ptaki porwane burzą, leciały bez celu i pamięci, leciały w otchłań tej cichej nocy, pełnej skrzeń tajemniczych i grozy pustyń śnieżnych.
— Ptaszek mój uciekł mi, nie mam już przyjaciela — zabrzmiał głos Lili w głębi sieni.
Odwrócił się szybko.
Stała w progu, w smudze brudnego naftowego światła i szukała go oczami w cieniu werendy.
— Chciałem cię zobaczyć jeszcze, bo zaraz wyjeżdżam.
Przycisnął jej rękę do ust.
— Wyjeżdżasz?... Naprawdę wyjeżdżasz? Zaraz? — W głosie jej zadrgał przestrach i zdumienie.
— Tak, wyjeżdżam natychmiast. Konie czekają... Jedź ze mną Lili, jedź ze mną najdroższa! — Wybuchnął gwałtownie, obejmując ją ramionami. — Kocham cię, jedź, bo jużbym cię nigdy nie zobaczył... nigdy... jedź ze mną...
Błagał rozpaczliwie, gorączkowo.
Wysunęła mu się z ramion i cicho, a mocno powiedziała:
— Nie... nigdy... nie mogę.
— Dlaczego? — rzucił gwałtownie.
— Nie... kocham pana! — wydusiła wolno, wyraźnie akcentowała każde słowo, chwytając się równocześnie balustrady, aby nie upaść.
— I nie kochałaś mnie nigdy, bo miałaś kochanka, bo masz go i teraz! — zawołał chrapliwie.
— Miałam kochanka... mam i teraz kochanka, mam.
Głos się jej złamał, zabrakło jej dźwięków, patrzyła błędnie na łby końskie, wychylające się z za sztachet ogródka.
— I mówisz to tak bezwstydnie, że masz kochanka, i mówisz to mnie, mnie! — krzyknął, rzucając się z pięściami do niej, aż się cofnęła bezwiednie na krawędź schodów.
— Ty masz kochanka, ty, którą tak kochałem, którą chciałem nazwać moją żoną, do której przez całe miesiące modliłem się jak do świętej, której nie śmiałem nieraz całować; dla ciebie przecież poświęciłem dom, rodzinę, szczęście całego życia może, dla ciebie. A ty masz kochanka, a tyś mnie oszukiwała przez tyle miesięcy, jak pierwsza lepsza ulicznica! Od mojej czystej miłości szłaś prosto w ramiona rozpusty, do kochanków!... I dlaczego! Dlaczegoś mnie tak okłamywała? Dlaczegoś złamała mi życie? ty rynsztoku... ulicznico! — krzyknął rozszalały boleścią i trzymane w ręku rękawiczki rzucił jej w twarz.
Cofnęła się przed tym ruchem bezwiednie w tył i runęła głową naprzód, po twardych kamiennych schodach na chodnik.
Przeszedł obok niej, wsiadł w sanki i odjechał.
Oprzytomniała po jakimś czasie, zwlokła się na kolana i czepiając się poręczy schodów, wyciągała ręce za odjeżdżającym i wołała ku coraz cichszym i dalszym dźwiękom dzwonków — krótko... rozpaczliwie... nieprzytomnie:
— Lwie mój! kocham cię! Zabij mnie, a nie opuszczaj! Panie mój, kocham cię!!
Z trudem wróciła do sieni, ale taki straszny, bezbrzeżny ból ją łamał, tak się w niej okropnie wszystko rwało, tak jej serce pękało z niezmiernego żalu, rozpaczy, niemocy, że traciła chwilami przytomność; nie mogła już płakać, nie mogła nawet krzyczeć, nie mogła już myśleć; wszystko się z nią kręciło i zapadało w czarną, przerażającą głuszę opuszczenia i śmierci.
Znalazła się w jakimś ciemnym, pustym pokoju i tam opadły ją resztki sił, upadła na podłogę z krzykiem bezprzytomnym i przez łzy, przez rozdzierające łkania, przez straszny ból, przez całą nędzę złamanego i rozbitego serca wołała cicho, boleśnie, umierająco:
— O, Lwie mój jedyny! Ratuj mnie, nie opuszczaj!... O, Boże mój, za co ja tyle cierpię. O, Boże!...
Zemdlała.


Wolbórka — Paryż.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.